Nie ma ucieczki przed gębą – pisał Gombrowicz o Polakach. Zarówno o tych w kraju, jak i o tych na emigracji. Nie ma ucieczki przed gębą – musimy powtórzyć, żyjąc w dzisiejszej Polsce. Gdzie się nie zwrócisz, łypie na ciebie polska gęba. W rozmowach z rodziną, ze znajomymi, na ulicy, w telewizji, w internecie. Gęba gębę gębą pogania.
Włącz telewizor, a od razu zaatakują cię cyniczne maski dziennikarzy plujących jadem z ekranu. Opluwających przede wszystkim opozycję polityczną, ale i też wszelkich oponentów: niezależnych dziennikarzy, naukowców, prawników, artystów. I tych, co chcą żyć po swojemu: liberałów, ateistów, euroentuzjastów, rodziców dzieci z zapłodnienia in vitro, feministki, gejów, lesbijki… A do tego, poniżej gęby telewizyjnej, z pasków wiadomości sączy się trucizna pisana: kłamstwa, półprawdy, przekłamania, słowne manipulacje.
I propaganda sukcesu niedogolonej, nieuczesanej, niechlujnej gęby geniusza z Żoliborza i jego marionetek z parlamentu, rządu i pałacu. Gęby walczących o palmę pierwszeństwa szaleńców, idiotów, nieuków i pospolitych głupków. Wymieniać nazwiska? Cytować? Za długo by trwało. Do tego tępe facjaty europosłów i europosłanek, którym Bozia ani rozumu, ani urody nie dała. I chytre pyski polityków-biznesmenów, cichaczem kradnących już nie pierwsze, lecz kolejne miliony. I nabotoksowane, wytapetowane gęby ich bezwstydnych żon, córek i kochanek zasiadających bez merytorycznych kwalifikacji na intratnych posadach w państwowych spółkach i instytucjach.
Z ekranów telewizorów i komputerów, ale i z łamów czasopism, wyzierają wstrętne mordy prawicowych publicystów atakujących wszelkie autorytety stojące z drugiej strony ustawionej przez nich samych barykady, oddzielającej nasz kraj od cywilizowanego świata: wybitnych pisarzy, naukowców, przywódców sąsiednich (a więc wrogich) państw po samego „papieża idiotę”, jak go bezceremonialnie profanuje nasz sztandarowy prawicowy publicysta, co jak fekalia co jakiś czas wypływa na powierzchnię, gdy do władzy dochodzi prawicowa gęba. Modlę się o szybką śmierć dla (TAKIEGO) papieża – wtóruje mu ziejąca jadem gęba krakowskiego księdza profesora, a wraz z nim opasłe purpurowe z nienawiści gęby innych purpuratów. Katolicyzm nienadążający za postępem współczesnego świata, bardziej papieski niż samo papiestwo. I bardziej pyszny, wyniosły, nadęty i pazerny niż ono.
A obok nich tępe gęby wniebowziętych, całujących ich po rękach wiernych, rzucających na tacę lub przelewających na konta kościelnych instytucji swój wdowi grosz albo szastających w całości trzynastkami, które ostatnio im spadają z nieba przed każdymi wyborami; wygrażających niewiernym krzyżami, różańcami, a ostatnio nawet mieczami. To gęby fanatyków w pseudo rycerskich płaszczach i futrzanych sarmackich czapach lub w t-shirtach z emblematami jak anioły piekieł, tyle że z podobizną Maryi i znakiem Zbawiciela. A zaraz za nimi koszmarne mordy ciemniaków różnej maści: antyszczepionkowców, kreacjonistów, płaskoziemców, płaskomózgich.
Obok nich rozdarte na całe gardło mordy kiboli o podgolonych karczychach i nazioli o łysych pałach z zieloną opaską na wyprostowanym w rzymskim salucie ramieniu, na której w figurze naszego nowego narodowego hakenkreuzu krzyż i miecz zlewają się w jedno. Mordy wykrzywione w pogardzie dla wszystkiego, co inne od nich, w aspekcie narodowym, kulturowym, intelektualnym, seksualnym. Mordy ubranych w glany i mundury kato-faszy, zapraszanych do kościołów i katedr, by pochyleniem proporców i sztandarów złożyć hołd religijno-narodowemu złotemu cielcowi.
I roześmiane facjaty prostaczków w orszaku Trzech Króli, których nigdy nie było; i uśmiechnięte, nieskażone pracą i myślą maski żołnierzy na paradzie w rocznicę Cudu nad Wisłą, przypominającej o potędze Matki Boskiej, która uchroniła nasz kraj przed zalewem bolszewizmu, by zaraz potem skryć się ze swą potęgą na Jasnej Górze na kolejne 50 lat, najpierw przed czarną, a potem przed tą samą czerwoną zarazą.
I podobne, nieskażone myślą, tępe gęby ich mundurowych kolegów, zwykle z mocno zaciśniętymi zębami szarpiące obywateli z białą różą w ręku, antyfaszystów, przedstawicieli społeczności LGBT i ubrane na czarno kobiety z rysunkiem wieszaka na ubrania, lecz wyluzowane podczas ochraniania marszy narodowców przed pełnym pogardy wzrokiem zwykłych, spokojnych i pogodnych obywateli.
I — co najbardziej bolesne — gęby twoich krewnych, przyjaciół, znajomych i sąsiadów, którzy przeszli na złą stronę mocy i do których nie docierają żadne racjonalne argumenty za wolnością, tolerancją, demokracją, bo oni „dobrze wiedzą”, że to tamci z drugiej strony cywilizacyjno-politycznej barykady kradli, zdradzali naród, sprzedawali kraj, szydzili ze słabszych i stygmatyzowali prawdziwych patriotów. Zupełnie inaczej niż obecna „nasza” władza.
Gęba łypie na ciebie na każdym kroku, gęba wyziera na ciebie z każdego zakątka. Dlatego pamiętaj o honorze i godności, o uczciwości, tolerancji i wolności i przeciwstawiaj się wszystkiemu, co je narusza. A może już się sprzedałeś, już się dałeś zmanipulować, już stchórzyłeś albo uległeś własnemu lenistwu? Spójrz więc w lustro i sprawdź, czy już czasem nie wyziera z niego polska gęba.
To brzmiało tak rewolucyjnie jak głosy w Radzie Konsultacyjnej pod koniec lat osiemdziesiątych, gdy wybitni naukowcy powołani przez Wojciech Jaruzelskiego krytykowali jego politykę i stan państwa, którym kierował. Tamte głosy przygotowywały grunt dla przemian, a głos Adama Bodnara był jak głos wołającego na puszczy. Wygłosił sprawozdanie wobec kilkunastu senatorów, potem również kilkunastu posłów, nagrodzono go oklaskami, pytań nie było. Wkrótce odejdzie i zostanie zastąpiony kolejną marionetką posłuszną szaleńcowi z Żoliborza. I dowiemy się, że w Polsce jest prawdziwa demokracja, konstytucja jest przestrzegana i nikt nie narusza praw człowieka, niepełnosprawni są objęci opieką państwa, przemoc domowa nie ma miejsca, a ludziom żyje się lepiej i dostatniej.
Na zdjęciu rzecznik praw obywatelskich zdaje raport o stanie państwa w pustej sali sejmowej. Posłowie po uchwaleniu podwyżek dla siebie opuścili salę. Jaki pan taki kram. Jaka władza, taki kraj. I na odwrót. Wreszcie była okazja, by głośno podyskutować o prawach człowieka, demokracji, trójpodziale władzy, wolności słowa. A kogo to dziś w Polsce obchodzi? Liczy się tylko kasa i wyborcza kiełbasa. Dla mas i elit. Dla tych z prawej i tych z lewej. Dla władzy i opozycji. Taka dziś jesteś, Polsko. Obmierzły kraj.
Co stanie się iskrą, która doprowadzi do wybuchu? Wzrost cen żywności? Może czynszów? Podniesienie ceny cukru, wywozu śmieci? Zamknięcie szkół? Ograniczenie zasiłków? Odmowa dotacji? Embargo gospodarcze? Jakieś horrendalne kłamstwo telewizji albo monstrualny wybuch Słońca Żoliborza? A może zdjęcie jakiejś sztuki z afisza? Piosenki z anteny? Zakaz rozpowszechniania jakiejś książki czy filmu? Aresztowanie niewinnej dziewczyny? Nie daj Boże masakra podczas demonstracji? Trudno przewidzieć, ale jedno jest pewne: lont już się tli, wyraźnie czuć jego swąd. Tylko czekać, kiedy nastąpi wielkie ***** ***!
Człowiek, który nie może innym powiedzieć prawdy o samym sobie, musi być bardzo samotny i nieszczęśliwy. Weźmy grzesznika, zbrodniarza, który całe lata zmaga się ze swoim poczuciem winy i robi wszystko, by uniknąć sprawiedliwości. Jakże wielu zbrodniarzy i przestępców wyznało, że w momencie, gdy dopadła ich sprawiedliwość, gdy zostali wykryci i schwytani, poczuli wielką ulgę. Albo weźmy człowieka zakochanego do szaleństwa. Taki Petrarka na przykład. Co robi? Wyśpiewuje swoją miłość do Laury na cały świat, aż go przez wieki słychać. A Romeo? Nie może się przyznać przed najbliższymi do tego, że kocha dziewczynę ze znienawidzonej, wrogiej rodziny. To nie może się skończyć dobrze.
Przez długie lata drażniły mnie akty coming outu dokonywane przez homoseksualistów. Do czego to im potrzebne? – zapytywałem się wielokrotnie. Czy wszyscy mamy wszem i wobec rozgłaszać, jak to robimy? Mężczyzna z mężczyzną, kobieta z kobietą, mężczyzna ze swą dłonią, kobieta ze swym palcem? A może po bożemu? Albo popełniając cudzołóstwo? Ze swą sąsiadką albo z kolegą z pracy? Komu potrzebna taka szczerość? Taki ekshibicjonizm. W końcu jednak zrozumiałem, że oni na swych pride parades chcą – jak Petrarka – wykrzyczeć światu: Ja też mam prawo do miłości! Choć kocham inaczej. Niż większość z was. A może nie inaczej, tylko tak samo? Może łączy nas ta sama miłość, która tylko niejedno ma imię?
Polskie państwo kato-faszystowskie wchodzi w nową fazę. Pojawiają się więźniowie polityczni w pełnym tego słowa znaczeniu. Dwa miesiące aresztu za drobne uszkodzenia furgonetki z homofobicznymi treściami?!! Za szarpanie się z faszystowskim bojówkarzem? Za to należny się nagroda! Cześć i chwała! Margot! Jesteś moją bohaterką!
Sprawa Margot to poligon doświadczalny Kaczyńskiego. Próbuje sprawdzić, jak daleko może się posunąć w walce o wolne media. Na ile mu pozwoli opozycja i społeczeństwo. Na próbę więc wsadzają za poglądy, przeprowadzają na ulicach łapanki, biją w radiowozach. Na komisariatach ma miejsce rozbieranie do naga, nocne przesłuchania, aresztowani nie mają kontaktu z adwokatem. Wysyłają na ulice faszystowskie bojówki przebrane w mundury policji.
Jakich dowodów jeszcze potrzebujesz wyborco PiS-u, zwolenniku Kaczyńskiego, miłośniku Dudy, fanatyku Radia Maryja, by zrozumieć , że w Polsce podnosi łeb faszystowska hydra?
Kocham cię, Polsko, za ten język, którym mówię; którym potrafię opisywać świat i dogadywać się z ludźmi. Poprzez który mogłem poznać Homera, Szekspira, Tołstoja, Manna i Marqueza.
Kocham cię, Polsko, za Mickiewicza, Norwida, Brzechwę i Tuwima. Za Pana Tadeusza, za Pana Wołodyjowskiego, za Pana Kleksa, za Pana Cogito.
Kocham cię, Polsko, za Szopena, Młynarskiego, Grechutę i Niemena.
Kocham cię, Polsko, za to, że byłaś moim oknem na świat. Na lasy, jeziora, góry i morze. Na Północ i Południe, na Wschód i Zachód.
Kocham cię, Polsko, za smak chleba z masłem, białego sera z miodem, śmietany z cukrem, truskawek, jagód, wiśni i jabłek.
Kocham cię, Polsko, za smak wody ze studni, oranżady z butelki, maślanki i wody z ogórków.
Kocham cię, Polsko, za smak kartofli z zsiadłym mlekiem, pierogów ze skwarkami, ogórków ze śmietaną i kiszonej kapusty.
Kocham cię, Polsko, za bigos, pierogi, żurek, barszcz czerwony, kiełbasę i szynkę z komina.
Kocham cię, Polsko, za rybę w piątek, schabowego w niedzielę i kluski z makiem w Wigilię.
Kocham cię, Polsko, za Styczeń, Listopad, Marzec i Sierpień. Za Pierwszego Sierpnia, Trzeciego Maja, Czwartego Czerwca i Jedenastego Listopada.
Kocham Cię, Polsko, za Kirszenstein-Szewińską, za Baszanowskiego, za Szurkowskiego, za Kozakiewicza, za Kowalczyk i Małysza.
Kocham Cię, Polsko, za piłkarzy, za siatkarzy, za kolarzy, za narciarzy, za kajakarzy i żużlowców. A przede wszystkim za lekkoatletów.
Kocham Cię, Polsko, za te bramki, które strzeliłem. Jak Lubański, jak Boniek i jak Lewandowski. I za te, które obroniłem. Jak Tomaszewski i Szczęsny.
Nie cierpię Cię Polsko, za zgodę na kłamstwo, manipulacje i oszustwa.
Nie znoszę Cię, Polsko, za pychę, ksenofobię, homofobię, antysemityzm i faszyzm.
O moja Polsko! Byłaś taką piękną dziewczyną! Wszyscy podziwiali twą urodę i mądrość i mówili o Tobie jak świat długi i szeroki. I oglądali się za Tobą z podziwem, ale cóż, zestarzałaś się szybko. Dziś wytykają Cię palcem.
Nie lubię Cię, Polsko, za twą dewocję, za zacofanie, za nieuctwo, niegospodarność i lenistwo, lecz mimo to nie przestaję Cię kochać, bo wiem, że jesteś jedna, jak matka. Postarzałaś się, pokręciło Ci się w głowie na stare lata, ale: Cóż – mówię sobie – trzeba to przeczekać.
Lecz ileż można! Ta niewinna dziewczyna, którą zamknęłaś w areszcie na dwa miesiące okazała się dla mnie kroplą, która przelała kielich goryczy. Nienawidzę Cię za to.
Gardzę Tobą, Polsko, za to że tak się skurwiłaś. Że dałaś się omotać cynicznemu alfonsowi, który oddaje Cię w pacht kolejnym szubrawcom, a Ty mimo to całujesz go porękach, bo przecież Ci płaci.
Krew mnie zalewa, gdy pierwszego sierpnia czytam głosy różnych mądrali mówiących, że to głupota i hańba współczesnych Polaków, by świętować tę wielką klęskę i horrendalną pomyłkę polityczną, za jaką uważają Powstanie Warszawskie.
Tym osobom mylą się dwie rzeczy. Pierwsza – to ocena historyczno-polityczna Powstania, które oczywiście było błędem, bo przyniosło klęskę i niespotykaną w dziejach miast hekatombę, choć nie w wyniku działań dowódców, żołnierzy i ludności cywilnej, lecz w wyniku szaleństwa jednego dyktatora i cynizmu innego. A druga – to pamięć o tych ludziach, którzy walczyli, polegli, cierpieli i stracili wszystko.
Mamy o nich zapomnieć? Odwrócić się od ich bohaterstwa i cierpienia, bo ponieśli klęskę? Narody i cywilizacje mają swoje święta, w których manifestują dumę z tryumfu, okazują radość, ale i takie, podczas których opłakują swoje klęski i umarłych.
Chciałbym zapytać tych mądrali, czy uważali w szkole na lekcjach polskiego i historii. Czy słyszeli coś o Termopilach? O Tisza be Aw? Albo o Poppy Day? Czy Veterans Day? Może i je należy wygumkować z martyrologii i pamięci innych narodów, tak jak oni by chcieli usunąć z naszej Powstanie Warszawskie? I czy wiedzą, dlaczego – choć nazwy wydarzeń historycznych piszę się w języku polskim małą literą – nazwę „Powstanie Warszawskie” pisze się wielką?
Każdego Pierwszego Sierpnia o godz. 17.00, gdy słyszę syreny, wstaję i nie mogę powstrzymać łez. A wy? Co robicie, mądrale? Spluwacie z pogardą?
Analogia stanu, w jakim znajduje się obecnie polskie
społeczeństwo do stanu, w jakim znajdowało się społeczeństwo niemieckie w
latach trzydziestych i czterdziestych, narzuca się sama.
Niemcy, po przegranej pierwszej wojnie światowej,
chcieli zbudować nowoczesne państwo i społeczeństwo, określane dziś jako
Republika Weimarska, które miało sprostać wyzwaniom, jakie niósł ze sobą XX
wiek. Fundamentem tego nowego państwa miała być liberalna demokracja i
gospodarka rynkowa. Ale niestety, rzeczywistość kapitalistycznego świata na
przełomie drugiej i trzeciej dekady XX wieku, okazała się nad wyraz
skomplikowana. Zamiast powszechnego dobrobytu i spełnienia marzeń zwykłych
ludzi o godziwym i wygodnym życiu przyniosła głęboki kryzys, którego
konsekwencją stało się bezrobocie, bieda i beznadzieja szerokich mas w Ameryce
i Europie. System oparty na demokracji liberalnej i gospodarce wolnorynkowej
zdawał się być wobec tych problemów bezradny. Nic dziwnego, że zarówno w
umysłach poszczególnych jednostek, jak i w polityce coraz bardziej dochodziły
do głosu koncepcje antyliberalne i antyrynkowe: komunizm i faszyzm. Brakowało
tylko przywódców, którzy by te społeczne nastroje podchwycili i pociągnęli za
sobą tłumy.
Taką postacią w Niemczech okazał się pewien
bezdzietny, nieżonaty mężczyzna, sfrustrowany niepowodzeniami swej młodzieńczej
artystycznej kariery. Człowiek o złym charakterze. Agresywny i pełen nienawiści
do tych, którym powiodło się na wolnym rynku idei i działań gospodarczych. Jednym
słowem: nienawidzący elit. Ale jednocześnie myślący z troską o prostym
człowieku – niemieckim robotniku, któremu, zdaniem przyszłego Führera, należał
się lepszy los: praca za godziwe wynagrodzenie w przyjaznych warunkach,
mieszkanie, odpoczynek podczas płatnego urlopu. To wszystko obiecał prostym
ludziom w Niemczech, ale postawił warunek ideologiczny. Możecie to wszystko
mieć, jeśli obalimy dawny ład: prowadzącą do rządów elit demokrację liberalną i
opartą na wyzysku mas przez finansowe elity gospodarkę rynkową, którą –
przynajmniej po części – chciał zastąpić rozwiązaniami etatystycznymi, w
których pracodawcą i uczestnikiem gry ekonomicznej staje się państwo. Jego
antyelitarna spiskowa teoria potrzebowała jeszcze wroga, za którego uznał
Żydów, wśród których było wielu wyznających internacjonalistyczne wartości
przedstawicieli proletariatu i inteligencji oraz właścicieli międzynarodowego
kapitału, a także – w jego rozumieniu – wżerających się w zdrowe niemieckie
społeczeństwo wybitnych artystów i naukowców.
To wszystko, oczywiście, w wielkim uproszczeniu. U
podstaw ideologii Hitlera leżała jeszcze koncepcja wyższości rasy aryjskiej w
stosunku do innych i jego wyobrażenie o doskonałości narodu niemieckiego opartej
na fizjologicznym zdrowiu i czystości etnicznej, politycznej, seksualnej,
umysłowej. Stąd jego plany oczyszczenia „zdrowego” społeczeństwa ze
zdegenerowanych elementów: Żydów, Cyganów, komunistów, homoseksualistów i osób
chorych umysłowo.
Hitler, wykorzystując (nie będące samo w sobie niczym złym)
pragnienie dobrobytu i pomyślności szarych ludzi, wciągnął naród niemiecki w
swoje aberracje. Najpierw poszli za nim faszystowscy fanatycy, tworząc bojówki
zamykające usta wszelkim krytykom, potem stopniowo całe tłumy: robotników,
urzędników, przedsiębiorców, naukowców, aż w końcu niemieckie społeczeństwo
stało się polityczno-ideowym monolitem, w którym nie było już miejsca na
krytykę lub protest. Nawet jeśli ktoś całym sercem się buntował, to swój
protest musiał zachować w swojej głowie, bo wyrażając go publicznie, mógł
trafić do obozu koncentracyjnego, na front albo od razu na cmentarz.
Poszczególne jednostki chcąc nie chcąc stawały się elementami wspierającymi
system: czy to pracujący dla zwiększenia gospodarczej siły państwa robotnicy,
podporządkowani jego polityce gospodarczej przedsiębiorcy, czy legitymizujący
władzę nazistów nauczyciele i naukowcy.
Za kulminacyjny moment tego uzależnienia i zaślepienia
można uznać wiec w berlińskim Pałacu Sportu z 18 lutego 1943 r. Na Hamburg,
Berlin i inne miasta Niemiec spadają bomby aliantów, a oszalały z wściekłości
Goebbels pyta uczestników wiecu: „Wollt ihr den totalen Krieg?” (Czy
chcecie totalnej wojny?) a wielotysięczny tłum odpowiada w swym zaślepieniu „Ja!
Ja! Ja!”(Tak! Tak! Tak!). I zatracili się, aż do zatknięcia na Bramie
Brandenburskiej zwycięskich flag aliantów.
Czy społeczeństwo polskie, zachowując wszelkie
proporcje (czy może lepiej powiedzieć: podkreślając nieproporcjonalność
doświadczeń) nie znajduje się w podobnej psychologicznej sytuacji? My
też po 89. roku z mozołem budowaliśmy nowoczesne społeczeństwo oparte na
liberalnej demokracji i gospodarce rynkowej, czego symbolami stały się „gruba
kreska” Mazowieckiego i reformy Balcerowicza. Tadeusz Mazowiecki wraz z Adamem
Michnikiem, Jackiem Kuroniem, Bronisławem Geremkiem i innymi przedstawicielami
antykomunistycznej opozycji uświadamiali nam, że elementem nowoczesnej
demokracji jest tolerancja. Po pierwsze, każdy może żyć jak chce i myśleć, co
mu się podoba, byleby nie ograniczał przez to wolności innym. Ale i też
tolerancja w polityce. W systemie demokratycznym władzę przejmuje to
ugrupowanie, które zdobędzie większość głosów aktywnych wyborców. Ale ono nie
mści się na swoich politycznych przeciwnikach, nie bierze odwetu, nie utrudnia
działalności opozycji, która przygotowuje się do konfrontacji w następnych
wyborach. Nawiasem mówiąc, doświadczenia lat dziewięćdziesiątych pokazały, jak
szybko w kolejnych wyborach zwycięzcy mogą okazać się pokonanymi. Leszek
Balcerowicz i jego zwolennicy powtarzali do znudzenia: Państwo i
przedsiębiorstwo nie może dawać pracownikom więcej niż samo zarabia; jeśli
przedsiębiorstwo przynosi straty, powinno zostać zamknięte, a na jego upadłym
majątku należy zbudować nowe, którego priorytetem i zasadą działania będzie rentowność.
W dodatku i jedni i drudzy powtarzali: Bierzcie sprawy w swoje ręce. Kraj nasz
powoli dźwigał się z cywilizacyjnego zacofania i gospodarczej zapaści. A gdzież
tam powoli! Patrząc na ten proces z długodystansowej perspektywy historycznej,
należy powiedzieć: Szybko, dynamicznie!
W dodatku sytuacja geopolityczna okazała się tak
korzystna, że o podobnej kilka lat wcześniej nie mogliśmy marzyć nawet w
najśmielszych snach. Z Polski zostały wycofane wojska Armii Czerwonej,
zostaliśmy członkiem NATO i Unii Europejskiej. Rozwijały się małe i większe
rodzime firmy. Do Polski napływał kapitał zagraniczny, dzięki któremu nastąpił
skok w zakresie technologii i kultury pracy, powstawały nowe miejsca
zatrudnienia, a do budżetu płynęły podatki i środki uzyskane ze sprzedaży
nierentownych przedsiębiorstw. Powstał nowoczesny system bankowy, pozwalający
podejmować i rozwijać inwestycje, budować mieszkania i kupować na kredyt dobra
luksusowe. Szybko rozwinął się rynek mieszkaniowy. Nikt już nie czekał na
przydziałowe mieszkanie przez trzydzieści lat. Można je sobie było kupić na
kredyt lub wynająć. Wystarczyło mieć w miarę dobrze płatną pracę. Dzięki
członkostwu w Unii Europejskiej zaczęliśmy swobodnie podróżować po świecie i
legalnie pracować za granicą. Ze zdezelowanych „kaszlaków” przesiedliśmy się na
nowe lub prawie nowe samochody wszelkich marek. Dzięki dotacjom z Unii
zbudowaliśmy tysiące kilometrów dróg, autostrad, obwodnic, oczyszczalni i
innych obiektów publicznych. Wczasy za granicą przestały być niedostępnym dla
mas dobrem luksusowym. Oczywiście nie wszystkim powodziło się tak samo. Jedni
mieli więcej, inni mniej. Wśród tych, co mieli mniej frustracja rosła. Czuli,
że im też się należy. Za darmo, skoro kraj tak kwitnie.
Nic dziwnego, że ich niezadowolenie próbowali wykorzystać demagodzy różnej maści, opierający swe programy na prymitywnym populizmie, katolickiej nienawiści do wszystkiego co inne, czy rzekomej solidarności polskich rodzin. Wśród nich najwytrwalszy i najskuteczniejszy okazał się – podobnie jak w Niemczech w latach trzydziestych – nieżonaty, bezdzietny mężczyzna niewielkiego wzrostu, sfrustrowany niepowodzeniami swej politycznej kariery, a przy tym złośliwy człowiek o złym charakterze, agresywny i pełen nienawiści do tych, którym powiodło się na wolnym rynku idei i działań gospodarczych. Określający sam siebie jako wroga elit. Ktoś, kto – mając u swojej mamusi zapewniony wikt i opierunek, a potem opiekę niemal noszących go na rękach członków własnej partii – przez całe życie nic nie robił, tylko oddawał się swojej żądzy władzy i swoim politycznym wymysłom. I – tak jak Hitler zanegował osiągnięcia Republiki Weimarskiej i ogłosił powstanie III Rzeszy – tak on zanegował osiągnięcia III Rzeczypospolitej i ogłosił powstanie IV. To, co widzicie, głosił, to złudzenie. Kraj nasz nie rozkwita, lecz pogrążony jest w biedzie. Pociągane przez niego za sznurki marionetki filmowały się na tle opuszczonych fabryk, lansując hasło „Polska w ruinie”. Nasz system polityczny to żadna demokracja, przekonywał przywódca. To oszustwo, to zmowa elit, które was wykorzystują. To spisek polityków, finansistów, przedsiębiorców, sędziów, dziennikarzy, lekarzy. Przedstawiciele elit mnożyli się jak króliki wyciągane z kapelusza przez prestidigitatora. Rozumiem waszą frustrację, przymilał się do tłumów przywódca. Należy wam się więcej. I ja dam wam to bez pracy, pod jednym wszakże warunkiem, że obalimy dawny ład: prowadzącą do rządów elit demokrację liberalną i opartą na wyzysku mas przez finansowe elity gospodarkę rynkową. Wszystkim dam pracę, a nawet pieniądze bez pracy, mieszkania, książki dla dzieci. Znów uruchomimy stocznie, huty, kopalnie i inne rozkradzione przez postkomunistyczne elity przedsiębiorstwa, obiecywał. Te elity oczywiście będą bronić swoich interesów, dlatego musimy zbudować nowy ład antyelitarny: system demokracji nieliberalnej. Bez trójpodziału władzy, bez wolnych mediów, ale z publiczną propagandą wzmacniającą naszą walkę, wyjaśniał. I kolejnymi prezentami socjalnymi zabiegał o poparcie tłumów, zwłaszcza w walce z przeciwnikami politycznymi, których trzeba zlustrować, zdekomunizować, zdeubekizować. Oni się nie poddają, grzmiał nasz wielki mały przywódca, utworzyli opozycję totalną. Sytuacja stała się już na tyle rozhisteryzowana, że gdy pytał (nie dosłownie, ale jego wypowiedzi miały taki właśnie sens): Czy chcecie totalnej walki z totalną opozycją, masy mu odpowiadały: Tak! Tak! Tak! Na wiecach, na mszach, na meczach. W internecie, na forach dyskusyjnych. I ostatecznie: przy urnach wyborczych. Ten niby szeregowy poseł, ale de facto samozwańczy naczelnik państwa i przywódca „prawdziwych” Polaków, stojący ponad prezydentem, premierem, marszałkiem sejmu i generalnym prokuratorem wysyłał – za pośrednictwem telewizji, SMS-owych instrukcji, pokrzykiwań marionetek – coraz to nowe sygnały do tłumu, instruując go, jak ma mówić i myśleć. I ten, na co dzień odporny na wiedzę i naukę, tłum ochoczo przyswajał sobie i powtarzał nowe hasła i pojęcia: antypolska gra, brukselskie elity, czwarta RP, demokracja nieliberalna, dobra zmiana, kondominium rosyjsko-niemieckie, lewactwo, odnowa moralna, totalna opozycja, zamach smoleński, zdrajcy i zdradzeni o świcie. W ten sposób połowa społeczeństwa zaczęła posługiwać się językiem dyktatora.
Spróbujmy wyobrazić sobie stan umysłu Niemców zaraz po
kapitulacji. Patrząc na obrócone w perzynę miasta: Berlin, Hamburg, Drezno,
Düsseldorf czy Kolonię; patrząc na uwolnione z obozów koncentracyjnych w
Dachau, Gross-Rosen, Buchenwaldzie żywe ludzkie trupy; uświadamiając sobie
zbrodnie popełnione na innych narodach, a zwłaszcza niepojęty horror
holokaustu, w ramach którego z całej Europy zwożono pociągami do Auschwitz i
innych obozów zagłady Żydów: mężczyzn, starców, kobiety i dzieci po to tylko,
by ich na miejscu zabić i unicestwić; i wreszcie opłakując pięć milionów własnych
rodaków, głównie mężczyzn – mężów, ojców, synów, braci, którym ten horror
odebrał życie, ci, którym bielmo fanatyzmu i strachu spadło z oczu, pytali
zapewne: Jak to wszystko było możliwe? Jak mogliśmy do tego dopuścić? My,
Niemcy, którzy uważaliśmy się za najnowocześniejszy, najzdolniejszy,
najbardziej kulturalny, najbardziej wykształcony, najbardziej pracowity naród
na świecie, okazaliśmy się największymi barbarzyńcami.
A teraz spróbujmy wyobrazić sobie stan umysłu Polaków
po upadku PiS, który na pewno nastąpi, i to z wielkim hukiem. Głupotą jest
zaślepienie stetryczałego już starego szaleńca i jego zidiociałych od
służalstwa i uzyskiwanych korzyści popleczników, że wydumany projekt demokracji
nieliberalnej, mającej być tamą postawioną w poprzek i wbrew zachodzącym w
świecie przemianom społecznym i procesom historycznym, powiedzie się i da się
utrzymać. Nie takie kolosy upadały w historii.
Oczywiście, nie będzie gruzów po zniszczonych miastach, obozy koncentracyjne też nam nie grożą ani obfitująca śmiertelnymi ofiarami wojna. Ruina, do której zmierza nasz kraj, to pozrywane więzi społeczne, które wcześniej pozwalały każdemu żyć, jak chce i akceptować odmienność innych; to zdewastowany system polityczny z niezależnością władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej i z niezależnością jej struktur poziomych: krajowych, wojewódzkich, gminnych; to chaos komunikacji społecznej, która powinna opierać się na mówieniu prawdy, a została zdominowana przez kłamstwo i manipulację; to nieumiejętność budowania konsensusu w społeczeństwie głęboko podzielonym i skłóconym, które nie potrafi rozmawiać, negocjować i załatwiać polubownie najprostszych spraw; to zachwiany system wartości, według którego każdy wie, że jest kowalem swego losu i że jego powodzenie życiowe zależy od jego pracowitości, pilności w szkole, wykształcenia, a nie od szczodrobliwości możnowładców.
Nie mam wątpliwości co do tego, że wkrótce i Polakom spadnie z oczu bielmo złudzeń i propagandy i spytamy zdziwieni: Jak to wszystko było możliwe? Jak mogliśmy do tego dopuścić? My, Polacy, którzy uważaliśmy się i których uważano za najdzielniejszy, najodważniejszy, najbardziej miłujący wolność i demokrację naród w Europie Wschodniej, a może i jeszcze dalej? Jak mogliśmy dopuścić do tego, że cała Europa wytyka nas sobie palcami jako najgłupszy, najbardziej zaślepiony, najciemniejszy i najbardziej zacofany naród.
JERZY KRUK
Może wesprzesz mój debiut literacki i kupisz moją książkę?
Oto słowa piosenki zakazanej przez pisowskiego urzędnika, dyrektora Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, bo to ponoć sowiecka propaganda. Hmm… miłość, tęsknota, czyhająca śmierć, łzy, nadzieja to sowiecka propaganda? Jednak ta napisana w 42. roku piosenka została wykorzystana w radzieckim filmie „Dwóch żołnierzy”, a w dodatku przetłumaczył ją wierszokleta ponoć zażydzający piękną mowę naszą. Słowem: żydokomuna w jednym.
Wokalista „Kapeli podwórkowej” Piotr Kosewski poskarżył się, że dyrektor muzeum Karol Nawrocki przerwał jego występ podczas koncertu w Noc Muzeów, wykrzykując, że śpiewa bolszewicką piosenkę. „W naszym Muzeum nie na już miejsca na sowiecką propagandę” – argumentował dyrektor.
Coraz bardziej chce mi się rzygać na lansowany przez PiS model polskości i polszczyzny. Na te ich wyroki, kto Polak, kto nie-Polak, kto patriota, a kto zdrajca, kto tchórz, a kto bohater. Michnik, Frasyniuk, Wałęsa, Tusk, Wajda, Kutz, Janda, Stuhr, Lis, Środa, Tokarczuk – nasi najwięksi politycy, publicyści i artyści to oczywiści tchórze i zdrajcy, bo ośmielają się głosić gorzką prawdę, czyli podnoszą rękę na partię i Kościół. A kto bohaterem, patriotą i prawdziwym Polakiem? Oczywiście wszystkie miernoty popierające PiS, które nie wykazały się odwagą w czasach, gdy było to dowodem zdrowego rozsądku, przyzwoitości i nieugiętości. Miernoty, które nie mogą się pochwalić żadnym międzynarodowym sukcesem, ale za to zdobywają uznanie jeszcze większych miernot, które – podobnie jak oni – przez całe życie siedziały cicho jak mysz pod miotłą i trzęsły portkami, a teraz – gdy odwaga staniała – wychodzą na ulicę krzyczeć wraz z motłochem: komuniści i złodzieje, zdrajcy, Żydzi, oszuści! Bóg, honor, ojczyzna! Kościół, naród, partia! W dupie mam taką polskość.
A
polszczyzna? Polszczyzna jest duchową krainą, w której toczy się moje życie od
narodzin. Ważniejszą od tej geograficznej, która dziś sięga od Odry do Bugu, a
kiedyś sięgała Niemna i Dniepru. Z granicami bywa różnie, czasami można je
przesunąć jednym dekretem, jednym traktatem. Nie zawsze w granicach naszej
ojczyzny były Mazury, Wrocław i Szczecin, ale Mickiewicz, Norwid, Sienkiewicz,
Prus i Żeromski, Wyspiański i Gombrowicz, Brzechwa, Tuwim, Herbert i Miłosz
zakorzenili się w niej mocniej niż nasze dęby, lipy i sosny. Mogą nam
zakneblować usta, zamknąć szkoły i uniwersytety, zesłać na Sybir, my sami
możemy wyjechać na koniec świata, ale by nam wyrwać polszczyznę z głowy i
serca, sami musimy doznać głębokiej urazy, by ją naprawdę znienawidzić i
zapomnieć. Wielu moich przyjaciół mieszka za granicą, ale ojczyznę-polszczyznę
mają ze sobą, bo wciąż myślą, mówią i czytają po polsku, choć posługują się
także językiem tubylców.
W takiej
właśnie ojczyźnie-polszczyźnie mieszkam od pierwszych słów, nie tylko tych,
które sam wypowiedziałem, ale już od tych, które wypowiadali do mnie matka,
ojciec i dziadkowie, zanim jeszcze sam zacząłem mówić. Polszczyzna to wiersze,
których uczyłem się na pamięć jako dziecko. Paweł i Gaweł w jednym domu
stali… Stoi na stacji lokomotywa… Samochwała w kącie stała… Hmm… nawet nie
wiedziałem ile cytatów mi w głowie… stoi. Ale słowa stają mi w gardle, gdy
„prawdziwi Polacy” pytają, kto z autorów tych wierszy to „prawdziwy Polak”, a
kto tylko przefarbowany ze Szkopa lub Ruska, kto Żyd, a kto nie-Żyd.
Polszczyzna to wiersze, których uczyłem się w szkole. Polały się łzy me… Do
kraju tego, gdzie kruszynkę chleba… Niech prawo zawsze prawo znaczy, a
sprawiedliwość – sprawiedliwość… Polszczyzna to dla mnie okno na świat, przez
które poznałem Szekspira, Goethego, Tołstoja, Dostojewskiego i słowa o miłości
i cierpieniu, o samotności, bohaterstwie i podłości, których doświadczyli
ludzie mówiący inną mową niż polska. Na pewno dla nich nie mniej piękną.
Polszczyzna to także język prawdy, z którego mnie i nas wszystkich chciała
wykastrować komunistyczna cenzura, ale nie pozwoliliśmy na to.
Nie pozwólmy więc i dziś, by z tego języka prawdy kastrował nas byle pisowski urzędas, który chce nam wmówić, że prawdziwa polszczyzna to nie skrzydlate słowa naszych poetów i tłumaczenia na nasz język poetów rosyjskich, niemieckich, angielskich czy jakichkolwiek innych, lecz jad bezustannie sączony przez Kaczyńskiego, Rydzyka, Pawłowicz, Rybaka, Korwina i kłamstwa po tysiąckroć powtarzane przez ich propagandowe tuby.
Chrześcijaństwo od zarania przeciwstawiało ciało duszy. Życie
grzeszne i życie wieczne. Przez całe wieki samo myślenie o potrzebach
cielesnych uważano za grzech, a cóż dopiero mówienie czy pisanie o nich, chyba
że w aspekcie krytycznym. Cielesne żądze uważano za podszept szatana. Pobożny
człowiek im nie folgował, może z wyjątkiem zaspokajania głodu czy pragnienia,
bo już „zaspokajanie” potrzeb seksualnych samo w sobie było czymś grzesznym.
Jeśli pobożny chrześcijanin miał „to” robić to tylko z obowiązku wypełnienia
nakazu Bożego: „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się”, ale przyjemności z tego
mieć nie powinien.
Cóż za hipokryzja! Każdy, kto poznał tajemnice alkowy, wie,
że płynie z nich rozkosz nieporównywalna z żadną inną przyjemnością. No bo czy
zaspokajając jakąkolwiek potrzebę inną niż płciowa człowiek krzyczy z rozkoszy?
Owszem, zdarza się nam zawołać podczas posiłku: Pycha! Albo uderzyć w głośną a
radosną pieśń po spełnieniu rytuałów ku czci Bachusa, czy też wydać nietłumiony
wyraz ulgi w miejscu, gdzie nawet król chodzi piechotą, ale to nie to samo, co
wspaniały syreni hymn odśpiewywany przez kobietę czy niepohamowany okrzyk
tryumfu wydawany przez mężczyznę po dotarciu do szczytu rozkoszy. A kiedy śpiewają
w duecie, jednocześnie, to następuje najwspanialsza we Wszechświecie harmonia mundi, przewyższająca swą
wspaniałością harmonię ruchu ciał niebieskich, a wielu – wśród nich także ja –
twierdzi, że i harmonię śpiewu niebiańskich chórów, Cherubów i Serafinów.
Tę negatywną orientację w stosunku do ciała chrześcijaństwo,
a przynajmniej jego elity, zmieniło na jakiś czas w dobie renesansu, przyjmując
zasadę Homo sum, humani nihil a me
alienum putto, czego konsekwencją był zachwyt nad pięknem ludzkiego ciała,
wyrażany nie tylko w dziełach świeckich, ale także i religijnych, ozdabiających
kościoły. Najsłynniejszym jego wyrazem jest chyba malowidło Michała Anioła na
sklepieniu Kaplicy Sykstyńskiej, przedstawiające nagiego Adama z męskimi
klejnotami na wierzchu. No, powiedzmy z klejnocikami, takimi jeszcze
chłopięcymi, ale kto wie, co się z nimi stało, gdy Pan Bóg przekazał mu swą
siłę witalną (bo na obrazie wprawdzie wyciąga w kierunku Adama swój Boży palec,
ale go nim jeszcze nie dotyka).
Niestety, ten powrót do natury nie trwał długo. Zwłaszcza
reformacja podkreślała grzeszność ciała i pod jej wpływem w Kościele rzymskim
rozpoczęto kampanię figową, polegającą na zasłanianiu męskich i żeńskich
genitaliów i okolic łonowych listkami figowymi. Z malowidłami sprawę załatwiono
bezboleśnie, po prostu domalowując w odpowiednim miejscu listek; gorzej było z
rzeźbami (także antycznymi) przedstawiającymi męskie postacie, które brutalnie
kastrowano i w miejsce naturalnych klejnotów doklejano wyrzeźbiony element
roślinny. Nagość znów stała się grzeszna i wstydliwa.
To nastawienie Kościoła w kolejnych wiekach wpływało na życie
świeckie i owocowało rygoryzmem obyczajowym, pruderią, purytanizmem, romantyzmem, wiktorianizmem…
Oczywiście w tym kulturowym monolicie następowały pęknięcia, a nawet wyłomy, a
to w formie rozwiązłości elit, a to w postaci frywolności ludu, które w
początkach XX wieku doprowadziły za sprawą znanego szarlatana z Wiednia do
prawdziwej obsesji seksualnej, na razie jednak tylko w warstwie werbalnej i myślowej.
Prawdziwy przełom nastąpił dopiero w latach sześćdziesiątych
w formie rewolucji seksualnej. Antymieszczański charakter młodzieżowego buntu,
hasła wolnej miłości, a zwłaszcza wynalezienie pigułki antykoncepcyjnej
zmieniało punkt widzenia na „te sprawy” diametralnie.
Dziś zarówno młodzież, jak i stare dewotki dobrze wiedzą, skąd się biorą dzieci; kiedy to robić (kalendarzyk, owulacja), żeby je mieć i jak to robić, żeby ich nie mieć (antykoncepcja). I wszyscy wiedzą, że „te sprawy” to najfajniejsza zabawa, w jaką się mogą bawić dorośli. Podrostki nie mogą się doczekać, gdy wreszcie będą mogły „to robić”, a starsi robią wszystko, co w ich mocy, by wciąż jeszcze „móc”.
Ale, chyba z wyjątkiem najbardziej zatwardziałych dewotów albo abnegatów, nikt nie chce „tego” robić jak Pan Bóg przykazał: „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię”. Współczesny człowiek zdaje sobie sprawę z problemu przeludnienia, zwłaszcza własnego, na ogół niedużego, mieszkania i żadne zachęty, ani finansowe, ani religijne, nie spowodują, że nagle przestanie świadomie planować rodzinę i zacznie rozmnażać się bez kontroli, jak swego czasu króliki w Australii.
Prawie wszyscy chcą to robić dla przyjemności, zdrowia i
rozładowania. Owszem, w celach prokreacyjnych też, ale najwyżej raz, dwa, góra
trzy razy w życiu. A więcej to już naprawdę rzadki wyjątek.
Jak i kiedy to robić, żeby było bezpiecznie, przyjemnie,
efektywnie i efektownie? Wystarczy otworzyć pierwszy z brzegu magazyn
ilustrowany. Porady można znaleźć prawie w każdym numerze. To źle czy dobrze?
Bardzo dobrze. Seks jest wszędzie. W niebie (przynajmniej islamskim), na ziemi
i na każdym miejscu. Dlatego dobrze, by wiedzieć, jak się z nim obchodzić. Jak
planować rodzinę, zdobywać przyjemność, uzyskiwać zaspokojenie i emocjonalną
równowagę i, co szczególnie ważne, jak nie krzywdzić drugiej osoby, a – wręcz
przeciwnie – jak w ten sposób dawać jej szczęście. Posiadanie takiej wiedzy
jest ważne szczególnie dla dzieci, bo rozpoczynając współżycie nieświadomie lub
z błędną świadomością, skrzywioną przez dewocję, fundamentalizm, pruderię,
pornografię lub fałszywe wzorce kulturowe mogą zrobić krzywdę, a nawet złamać
życie, sobie samemu lub innej osobie.
O seksie dziś wiemy prawie wszystko. Nawet małe dzieci nie
wierzą w bociany, a wiedzą, co to jest stosunek, orgazm, ciąża, poród. Niektóre
wiedzą, że masturbacja, to zdrowe, przynoszące ulgę zachowanie, a niektóre
wciąż wierzą, że to grzech. Wszystkie słyszały o gejach i lesbijkach, ale dla
niektórych to po prostu będąca wynikiem wrodzonych skłonności lub kulturowych
wyborów orientacja seksualna, a dla drugich wołające o pomstę do nieba
zboczenie. Wszystkie wiedzą, co to prezerwatywa, kalendarzyk, pigułka
antykoncepcyjna, aborcja. Zwłaszcza w kwestii aborcji polskie dzieci są bardzo
dobrze „uświadomione”. Przez Kościół oczywiście. I znów: dla jednych to mniej
lub bardziej drastyczne środki i metody antykoncepcyjne, dla innych to grzech i
zbrodnia.
W zakresie etyki i medycyny związanej z seksualnością świat
poszedł do przodu i po nowemu mierzy się ze starymi problemami. Ale nie Polska.
Tutaj wciąż próbuje się zawracać Wisłę kijem. Wystarczy posłuchać co
konserwatyści biorą za grzech i co uważają za nowe wcielenie szatana:
masturbacja, seks nie mający na celu prokreacji, zapłodnienie in vitro,
antykoncepcja, homoseksualizm, gender, hedonizm. Biblia (Starego Testamentu) to
dla katolików raczej wstydliwy relikt żydowskiego dziedzictwa. Ani polski
ksiądz, ani polski wierny nie czytają Biblii
– no może z wyjątkiem paru ustępów z księgi Genesis – ale by uzasadnić
swoje poglądy i przekonania, natychmiast znajdują odpowiedni fragment, by
wykazać, że współżycie dwóch mężczyzn nie jest miłe Panu Bogu, ani masturbacja;
że księża nie powinni się żenić, bo apostołowie też byli nieżonaci; że powinni
nosić sutanny, bo Pan Jezus nosił suknię itd., itp. Notabene, pod tym względem
wszystkich przebił pewien ksiądz z Podlasia, wygrzebując w Piśmie sprzed trzech
tysięcy lat fragment o tym, że kobieta nie powinna ubierać się w strój mężczyzny
i na odwrót, co wywołało popłoch wśród dziewcząt i kobiet, które ośmieliły się
nosić spodnie i przyprawiło je o głębokie poczucie winy. Już widzę, jak córki i
matki Polki ustawiają się w kolejce do spowiedzi, by wyznać grzech ciężki:
Chodziłam w spodniach.
Karykaturalne, prawda? Śmieszne i żałosne. Mamy więc
literalnie naśladować wszystko, co znajdziemy w Biblii? Może więc mężczyźni
powinni brać sobie niewolnice jako nałożnice i płodzić z nimi dzieci, jak
Abraham? Może mężczyźni powinni zapładniać swoje szwagierki, jeśli bezdzietnie
odumrze je ich brat? – na co nie chciał przystać Onan i wolał swe nasienie
strącać na ziemię. Może mężczyźni powinni chodzić w sukniach, jak Jezus i
apostołowie? Może powinniśmy kamienować niewierne żony, jak robiono to w czasach
Jezusa i jak do dziś w niektórych krajach robią to mahometanie?
Puknijmy się w głowę. Chrześcijaństwo odniosło tak wielki
sukces kulturowy właśnie dlatego, że nie brało dosłownie wszystkich treści
zawartych w Piśmie Świętym, lecz że potrafiło je zinterpretować w odpowiednim
kontekście historycznym i przyswoić sobie treści, które zastawało w danym
otoczeniu kulturowym lub asymilować te, które przynosiły nowe czasy.
Ksiądz Murziński, chyba chcąc zabłysnąć w parafii i mediach, wybrał jedno zdanie z Księgi Powtórzonego Prawa. Ale dlaczego pominął inne, dotyczące życia codziennego przepisy z zakresu mody, budownictwa, rolnictwa i ekologii? Zbyt absurdalne? Przeczytajmy: „Jeśli zobaczysz, że osioł twego brata albo wół jego upadł na drodze – nie odwrócisz się od nich, ale z nim razem je podniesiesz. Kobieta nie będzie nosiła ubioru mężczyzny ani mężczyzna ubioru kobiety; gdyż każdy, kto tak postępuje, obrzydły jest dla Pana, Boga swego. Jeśli napotkasz przed sobą na drodze, na drzewie lub na ziemi gniazdo ptaka z pisklętami lub jajkami wysiadywanymi przez matkę, nie zabierzesz matki z pisklętami. Matkę zostawisz w spokoju, a pisklęta możesz zabrać – aby ci się dobrze powodziło i abyś długo żył. Jeśli zbudujesz nowy dom, uczynisz na dachu ogrodzenie, byś nie obciążył swego domu krwią, gdyby ktoś z niego spadł. Nie zasiejesz w twojej winnicy dwu gatunków roślin, aby wszystkie nie zostały uznane za święte: nasiona posiane i zbiory w winnicy. Nie będziesz orał razem wołem i osłem. Nie wdziejesz sukni utkanej naraz z wełny i lnu. Zrobisz sobie frędzle na czterech rogach płaszcza, którym się okrywasz”.
Do czegoś takiego stosują się dziś tylko ultra ortodoksyjni
żydzi, posuwając się do granicy śmieszności.
A mieszkańcy globalnej wioski noszą stroje z całego świata. Spodnie?
Krój taki, jaki dominuje współcześnie, wymyślono dopiero w XIX wieku, bo
wcześniej mężczyźni chodzili w rajtuzach lub w kalesonach. Więc niby dlaczego
współczesne niewiasty nie mogą nosić spodni? Zwłaszcza, że kobiety w Chinach
czy w Arabii nosiły je od wieków. Podobnie z sukniami: mężczyźni w krajach
arabskich czy w Indiach noszą je do dziś, a kiedyś podobnie ubierali się
Europejczycy: chodzili w togach, czyli w sukniach, albo w tunikach, czyli w
sukienkach. Geniusz z Podlasia chciałby te wszystkie wynalazki przekreślić
jednym pociągnięciem pióra. Na szczęście minęły już czasy, gdy Kościół dyktował
kanony mody, sztuki i myślenia.
Podobnie z etyką seksualną. Kiedyś ludzie mieli tylko mętne
wyobrażanie o tym, skąd i w jaki sposób biorą się dzieci. Nic dziwnego, że
obudowali życie seksualne murem kulturowych zakazów i nakazów, adekwatnych do
stanu świadomości swojej epoki. Dziś nasza świadomość jest inna, dużo głębsza.
I zakres środków technicznych i medycznych – także. Nic dziwnego, że zmienia
się etyka seksualna. Ta ze Starego Testamentu, wypracowana przez lud pasterzy,
rolników, handlarzy, posiadaczy niewolników, owiec i osłów nie przystaje do
nich. Ale wcale nie trzeba porzucać religijnych przekonań, by przystosować się
do nowych czasów. Niech sobie ksiądz czy kaznodzieja grzmi z ambony, ale ilu
chrześcijan zachowuje dziś dziewictwo do momentu przystąpienia do sakramentu
małżeństwa? Ilu uprawia seks bez względu na kontrolę zajścia w ciążę? Ilu macha
ręką na planowanie wielkości rodziny? Powiedziałem już to: dewoci, jak
Terlikowscy lub abnegaci, jak Wałęsowie. Ani jedni, ani drudzy nie są wzorem
współczesnej rodziny, nawet w kraju tak konserwatywnym jak Polska.
Wczytując się w Pismo Święte, można jednak znaleźć radę na
miarę naszych nowych czasów: Przykazanie nowe daję wam – mówił Jezus – abyście
się wzajemnie miłowali. A co mówi do seksualnych grzeszników? Nikt cię nie
potępił? I ja ciebie nie potępiam. Najważniejsze więc, abyśmy się wzajemnie
miłowali i nikogo nie krzywdzili.
I pięknie by było, gdyby to zalecenie Jezusa, wypowiedziane
oczywiście w odniesieniu do wszelkich relacji międzyludzkich, stosowane było
także w zakresie etyki seksualnej. Z biologicznego punktu widzenia celem
zachowań i czynności seksualnych ludzi,
innych zwierząt, roślin i wszelkich innych różnopłciowych (jednopłciowych
także) istot żywych jest prokreacja. Ale człowiek już dawno wyszedł poza swoją
czysto biologiczną naturę. Ogół jego działań i osiągnięć, które poza nią
wykraczają, określa się mianem kultury. Rolnictwo, budownictwo, organizacja
społeczna, religia, sztuka, nauka są jej głównymi filarami, ale także i kultura
seksualna, która dziś pozwala planować liczbę potomstwa, uzyskiwać je parom z
zaburzeniami płodności, a nawet osobom samotnym, postanawiającym żyć bez
partnera, ale także robić „to” dla przyjemności, zdrowia i rozładowania. Współczesna
kultura pokazuje, że nie ma w tym zakresie żadnych granic. Większość ludzi robi
to w formie tradycyjnej: z jedynym w życiu heteroseksualnym partnerem. I tak
jest chyba najpiękniej, ale chyba też nikt się do tej zasady nie może stosować
w pełni, choćby z tego względu, że człowiek osiąga dojrzałość płciową w wieku
trzynastu, piętnastu lat, a społeczną wiele lat później. Nikt się nie decyduje,
by swe funkcje seksualne wykorzystywać w celu prokreacji, czyli po Bożemu,
zaraz po przekroczeniu progu dojrzałości płciowej. Przed nim jeszcze długa
edukacja, praca, kariera. Musi więc coś ze swoim popędem płciowym zrobić, a i
później wcale nie musi (bo nie chce lub nie potrafi) znaleźć jednego jedynego
na całe życie partnera seksualnego. Co więc ma robić z popędem płciowym?
Kultura podsuwa mu mnóstwo rozwiązań. Jeśli religijni fundamentaliści,
kościelni świętoszkowie i pospolici dewoci tego nie rozumieją i próbują się tej
kulturze przeciwstawić, to dla normalnych ludzi są nie tylko śmieszni, ale
wręcz niebezpieczni, zwłaszcza dla dzieci.
Kiedyś było takie powiedzenie: Czy to ważne, kto z kim śpi? Ważne, czyje dzieci są. To miał być żart, ale czy nie zawierał w sobie odrobiny mądrości, która jest nam potrzebna do poruszania się w zawiłych meandrach etyki seksualnej naszych czasów?
JERZY KRUK
Może rozgościsz się na mojej stronie i poczytasz inne teksty?
A może wesprzesz mój debiut powieściowy i kupisz moją książkę?