fbpx

Jak Tusk dojdzie do władzy, to nam wszystko zabierze

W mojej rodzinie i wśród moich znajomych nastąpiło nagromadzenie ludzi najgorszego sortu: ateistów, agnostyków i apostatów; liberałów i libertynów, zdeklarowanych socjalistów i feministek; osób hetero oraz gejów i lesbijek; rodziców szczęśliwych rodzin, ale też singli i singielek; małżonków z sześćdziesięcioletnim stażem, ale i rozwodników. Wszystkich łączy przekonanie do wolności, praw człowieka, demokracji i praworządności. I, co jest synonimem pierwszego, niechęć do PiS.

Ale jest jeden wyjątek. Jest nim moja mama. Gdyby nie ona, nie miałbym wglądu do serc i umysłów ludzi jej orientacji, czyli Polaków najlepszego sortu.

Moja mama dźwiga już dziewiąty krzyżyk na karku, a za dwa lata może zmagać się z dziesiątym. Nasze polityczne „dyskusje” to zazwyczaj krótkie, aczkolwiek mocne spięcia. Są jak fajerwerki z krótkim lontem. Od razu iskrzy i za chwilę następuje wielkie bum! I kilka dni ciszy.

Mama jest bardzo rozmowna, w towarzystwie potrafi zawłaszczyć przestrzeń dyskursu na całe godziny, ale też podczas spotkań rodzinnych respektuje niepisaną zasadę: żadnej polityki! Bo już kilka razy doświadczyła na własnej skórze, czym to się może skończyć.

Mama cieszy się, że w Polsce tak wiele się zmieniło na lepsze. W jej przekonaniu krajem rządzi mądry, sympatyczny starszy pan. Nasz prezydent, o którym wyraża się z najwyższą atencją, szanowany jest w całym świecie. W radiu i telewizji panuje taka miła, familiarna atmosfera. Mama słucha tylko katolickiego głosu w swoim domu i ogląda dwa kanały telewizyjne. Kiedy mówię, że oba pisowskie, mama prostuje, że tylko jeden. Owszem, przyznaje, Trwam to telewizja pisowska, ale przecież Jedynka jest normalna. Zresztą — obrusza się —po co tyle tych kanałów? Dwa by wystarczyły, a resztę należałoby zlikwidować, bo w tej plątaninie nie można się doszukać właściwego. Kiedy jej mówię, że jak chce, to mogę jej pousuwać w pilocie wszystkie kanały i zostawić tylko te dwa właściwe, mamę ogarnia niepokój i niepewność, czy rzeczywiście tego by chciała. Naprawdę tak można? — pyta. Nie tylko można, ale i tak jest, odpowiadam. Na Ścianie Wschodniej już powyłączali liberalne kanały i zostawili tylko solidarne. Jeszcze im wyłączą prąd i będą żyć jak w średniowieczu. Jak zwykle szydzisz sobie z prostych ludzi, kwituje mama i zamyka temat.

Ale najważniejsze jest radio, bo z radia można się dowiedzieć, kto Żyd, a kto nie-Żyd, kogo ojciec był w partii komunistycznej, a kogo służył w wermachcie. Który to liberał, a która feministka.

Mama mówi, że dzięki rządom PiS polska gospodarka jest tak silna, że stać nas na 500+, trzynastki, czternastki, a przed wyborami mają być jeszcze piętnastki. Ona połowę trzynastki oddaje ojcu Tadeuszowi, a czternastki — proboszczowi. Co zrobić z połową piętnastki, jeszcze nie wie. Ksiądz redaktor jest na pierwszym miejscu, bo gdyby nie katolicki głos z jego radia, ona byłaby kompletnie samotna, bo owdowiała dwanaście lat temu, a syn (nie ja), z którym mieszka, całymi dniami pracuje i zachodzi do niej tylko na obiad.

Już pięć razy dodzwoniła się do radia i występowała na antenie. Jej znajomi rozpoznali ją po głosie i dzwonili do innych znajomych, żeby włączyli radio. Jest słynna. Gdy wybierze się do kościoła, a zdarza się to rzadko, bo już nie chodzi o własnych siłach, ksiądz wita ją po nazwisku, a ludzie po mszy wypytują o zdrowie, jak sobie radzi, czy czegoś nie potrzebuje. Taki ma u nich szacunek.

I jest dumna ze swojego proboszcza. Założył przy kościele orkiestrę dętą. Jak zagrają „Tryumfy Króla Niebieskiego”, to aż się kościół trzęsie w posadach. I świetlicę. Dzieci mają za darmo korepetycje. Z matematyki, angielskiego i czego tam im potrzeba.

Cieszy się, że w szkole dzieci uczy się wiary i patriotyzmu. Odwiedzają ją harcerze z parafii, a ona im opowiada o okupacji i powstaniu. O Niemcach, Żydach i Ukraińcach. I dziwi się, że Polacy przyjęli tylu Ukraińców, a oni nas wyrzynali. Na Wołyniu i w Warszawie.

Boleję na tym, że moja mama, której przez całe życie nie wymsknęło się z ust nawet najniewinniejsze przekleństwo, teraz uczy się nowego języka. „ A wiesz, że Suchocka była Żydówką?”. „Okradła nas mafia VAT-owska”. „Zniszczyli fabryki”. „Nachapali się na sześć pokoleń naprzód”. „Uciekł do Brukseli”. „Jakby plunął Polakom w twarz…”. Kiedyś tak nie mówiła.

Sześć lat temu, gdy jeszcze mogła chodzić, była w muzeum powstania i przywiozła sporo materiałów. Pewna pani powiedziała jej na ucho, że teraz mają tego pod dostatkiem, bo wcześniej „Wie pani — powiedziała jej ta pani — zabraniali nam drukować”. Ale dziś można drukować wszystko. Kiedy wtrącam złośliwie, że przede wszystkim pieniądze bez pokrycia, mama oponuje niezbita z pantałyku. Jak to bez pokrycia? Przecież rząd wreszcie ściągnął z Londynu nasze złoto.

Dzięki temu uczniowie dostają za darmo książki i wszystko inne, co potrzebne do szkoły. A dzięki 500+ mogą wyjeżdżać z rodzicami na wakacje. Jej znajomi z parafii ostatnio byli w Zakopanem. Na Sylwestrze Marzeń. Nie jeździli na nartach, bo nie było śniegu, zresztą pojechali tylko na jeden dzień, a i tak pół dnia stali w korku. Na autostradzie zbudowanej za unijne pieniądze, wtrącam kąśliwie. No właśnie, potwierdza mama. I co z tego, że unijna, skoro i tak stoi się w korku? Pojechali na fajerwerki, bo u nich na osiedlu rzadko kto wystrzeli jakąś rakietę. No tak, mówię, ostatnio uświadamia się ludzi, że fajerwerki są szkodliwe dla zwierząt. Zostawmy zwierzęta, mama kieruje temat na właściwe tory. Dla ludzi też, a ludzie są chyba ważniejsi od zwierząt, prawda? Zwłaszcza ci normalni. Ja tam nie mam nic przeciwko gejom, ale żeby paradować w stringach po ulicy? I po co im te parady? Sami się proszą o kłopoty.

Mama nie ma empatii dla zwierząt, a i dla ludzi coraz mniejszą. Przez całe życie kierowała się zasadami miłosierdzia. I dopóki starała się głodnych nakarmić, spragnionych napoić, nagich przyodziać, podróżnych w dom przyjąć, chorych nawiedzać, umarłych pogrzebać, ustawiała się do niej długa kolejka potrzebujących. Ale gdy próbowała grzeszących upominać, nieumiejętnych pouczać, wątpiącym dobrze radzić, ludzie się od niej odwracali. Wspaniale potrafiła modlić się za żywych i umarłych, ale krzywdy cierpliwie znosić i urazy chętnie darować zawsze przychodziło jej z trudem. Gdy ubolewam, że hańbą dla chrześcijańskiego społeczeństwa jest wypychanie przez granice umordowanych matek z dziećmi, moja mama reaguje ze spokojnym nacjonalistycznym wyrachowaniem: Ale przecież wśród nich są osoby niebezpieczne.

Gdy wracam do tematu fajerwerków i mówię, że ludzie zbiednieli przez tę drożyznę i już tak chętnie nie puszczają pieniędzy z dymem, mama podaje moją tezę w wątpliwość: No, nie wiem. Tym, co mają dzieci, na pewno jest lepiej. A drożyzna? Bez przesady! Jest inflacja, bo jest wojna w Ukrainie, ale że drożyzna, to bym jednak nie powiedziała. Mnie się nieźle powodzi.

Mama ma dwa tysiące emerytury. Cieszy się, że dzięki inflacji dostanie 16,4 procenta podwyżki. To będzie o ponad trzysta złotych więcej. Trzy czwarte emerytury oddaje synowi (nie mnie, tylko temu, z którym mieszka) na prąd i media. Młodszy syn prowadzi warsztat ślusarski, ale kiepsko mu idzie. Gdy żył ojciec, zatrudniali piętnastu pracowników, ale on nie potrafi dogadać się z ludźmi, pozwalniał wszystkich. Sami partacze, usprawiedliwia go mama. Nikt się nie nadaje do pracy. Z żoną też się rozwiódł. (Co na jej temat myśli teściowa, to temat na inne opowiadanie). I skłócił z synami. Starszy zerwał kontakt całkowicie, ale młodszy od czasu do czasu się odzywa. Ostatnio mi pomógł zawiesić firanki, cieszy się babcia.

I przywiózł ojcu całą wywrotkę takich wielkich szpul po kablach. Jest z tym mnóstwo roboty, bo żeby to wrzucić do pieca, trzeba je porozbijać, a one tak mocno poskręcane. Dają taki czarny, gęsty dym, bo drewno jest czymś nasączone, ale sam Jarosław Kaczyński mówił, że teraz trzeba palić byle czym, z wyjątkiem opon. Żeby nie drażnić sąsiadów, syn rozpala w piecu wieczorem. Ja bym wolała rano, bo tak przez cały dzień muszę chodzić w dwóch swetrach i rękawiczkach, a jak napali wieczorem, to w nocy nie mogę spać, bo gorąco i muszę się odkrywać spod pierzyny. A czy w dzień nie można podgrzać mieszkania prądem? Przecież kupiłem mamie grzejnik olejowy. Niby można, mówi mama, ale prąd taki drogi.

Na szczęście dostaliśmy od rządu trzy tysiące na węgiel. Przez miesiąc wierciłam synowi dziurę w brzuchu, żeby to załatwił, bo trzy tysiące, to nie w kij dmuchał! — słyszę, jak się chwali przed sąsiadką swoją zaradnością. Ociągał się, bo nie wiedział, jak złożyć wniosek, ale poszedł do urzędu i tam mu jedna pani wszystko wyjaśniła, krok po kroku. Dziś to potrafią się zająć prostym człowiekiem, nie to co kiedyś. I dostał trzy tysiące na rękę. Mówi, że właściwie nie musi kupować węgla, tyle ma tych szpul, ale ja mu mówię: Idź, kup chociaż trochę, bo mogą sprawdzać, czy nie wydałeś pieniędzy na coś innego, albo ci komornik zabierze. (Bo on ma komornika i wygląda na to, że będzie to związek dozgonny). No i kupił ekogroszku za tysiąc pięćset, a za drugie tysiąc pięćset naprawił samochód, bo jeździ starym.

Ale jak mama zostawia sobie na życie jedną czwartą emerytury, to jak mama wiąże koniec z końcem? Oj, daję radę. Robię pierogi z soczewicą, parowańce z serem, knedle ze śliwkami, kurczaki, bigos, zupę na kilka dni, wiesz przecież. Mięso jest tanie. Naprawdę? No, wieprzowina, nawet szynka tańsza od boczku. W dodatku co chwila są promocję, to jest jeszcze taniej. U nas w supermarkecie są pieczone kurczaki po czternaście złotych. Nawet nie opłaca się rozgrzewać piekarnika. Dzielę tylną ćwiartkę na pół, dogotowuję parę kartofli, sałatka z pora też jest gotowa, po cztery złote za wanienkę, i mamy dwie porcje obiadu, no i jeszcze zostaje dla psa.

Zostaje jej jeszcze na leki i ofiarę dla szafarza, który jej przynosi do domu komunię. Od czasu do czasu ksiądz ją odwiedza osobiście, wtedy ma dla niego przygotowaną grubszą kopertę. Oj, niech to pani sobie zostawi na leki, mówią z troską usta duszpasterza, ale jego sprawna ręka wykonuje sztuczkę, polegającą na położeniu na kopercie saszetki, w efekcie której koperta niezauważalnie znika. Niech się ksiądz o mnie nie martwi, uspokaja go mama. Ostatnio obliczyłam, że te leki, które dostaję przez rok za darmo, są warte dwa tysiące, a kiedyś musiałam za to wszystko płacić.

Do ubrania nic nie potrzebuję, opisuje swój dobrostan podczas noworocznego rodzinnego obiadu dla seniorów. Tylu ludzi poumierało, przynoszą mi po nich tyle rzeczy. Mam tyle płaszczy, sukienek, kapeluszy — śmieje się, dotykając moherowego beretu. Jak ja umrę, będzie dla kilku osób, może chcecie coś dla siebie zarezerwować? — Czarny humor dopisuje jej rzadko. Ale co tam, człowiek stary, to mu niewiele potrzeba. Cieszę się, że młodym jest lepiej.

Wnuczek ostatnio się ożenił i od razu kupili sobie mieszkanie, chwali się przed rodziną synowej. Tej lepszej, która jeszcze nie zostawiła męża, choć od lat się odgraża, że tak zrobi. Dostał pół miliona kredytu, bo ma dobrą pracę. Rodzice jego żony dorzucili im tylko dwieście tysięcy na wkład własny. Tak, Polska rośnie w siłę, mama kiwa brodą z zadowoleniem. A ludziom się zyje dostatniej, uzupełniam, ale mama nie zauważa mojej ironii. Właśnie! — potwierdza. Buduje się tanie domy, produkuje samochody elektryczne, rozwija technologie krzemowe… A ilu u nas wynalazców! — rozkręca się w swoim entuzjazmie. No i mamy przekop mierzei! — triumfuje. Albo w Szczecinie… PiS odkupił stocznie i znów buduje się statki. Ludzie mają pracę, a miasto kwitnie. Jakie statki? — pytam. Jak to jakie? — odpowiada mama ze zdziwieniem, że nic nie wiem. I mówi, że gdy jeszcze chodziła, leciała z kuzynką wodolotem ze Szczecina do Świnoujścia i widziała na własne oczy, że się buduje.

Ale ta argumentacja nie wytrzymuje próby sił w mojej głowie. Przecież to wierutna bzdura, mówię. Parę lat temu zrobili cyrk wokół stępki. Oddaję stocznię w wasze ręce — powiedział Brudziński. Do kamery, bo chyba nie do stoczniowców, bo skąd by tam mieli być stoczniowcy, skoro stoczni nie było? Miasto kwitnie? Czy ty w ogóle wiesz, że do dziś śpiewa się o nim piosenki, że to grób czterech stoczni? A stępka do dziś dnia stoi nietknięta na nabrzeżu i rdzewieje. Lont już się tli. To ty mówisz bzdury! — podsyca konflikt mama. I krzyk. I bum: Posłuchałbyś radia, tobyś się dowiedział prawdy! Myślisz, że w tej twojej „Wyborczej” albo w „Newsweeku” to prawdę piszą? Same kłamstwa. Michnik i Lis, wielkie mi autorytety! A czytałaś? Nie muszę czytać; z góry wiem, co mogą napisać. I płacz: Czemu ty mnie tak dręczysz?

Mama, choć porusza się na chodziku, jest bardzo samodzielna. Sama się myje, sprząta po sobie i gotuje. Nie tylko dla siebie. Spotykamy się w każde święto, imieniny, urodziny, rocznice. No i mamy kontakt na co dzień. Zakupy, obsługa konta przez internet, co słychać, jak się czujesz. Staramy się nie poruszać drażliwych tematów, ale oboje jesteśmy rasowymi zwierzętami politycznymi, więc od czasu do czasu iskrzy.

Ostatnio sprowokowany jej obroną obrońców pedofili (No bo jak można powiedzieć coś złego na księży lub Kościół, a zwłaszcza na naszego papieża!?) rzucam z rezygnacją, że jesienią będą wybory i że mam nadzieję, że ten koszmar wreszcie się skończy. A ja mam nadzieję, odparowuje mama, że ludzie nie będą tak głupi, żeby głosować na Tuska, bo jak Tusk dojdzie do władzy, to nam wszystko zabierze.

JERZY KRUK

A może kupisz jedną z moich książek?

Zamach na demokrację

Zamach na demokrację? To oczywiste, tylko jaki? Pełzający czy ekstremalny?

Przeczytałem niedawno książkę Rogera Eatwella i Matthew Goodwina Narodowy populizm. Zamach na liberalną demokrację. Nie zamierzam pisać recenzji, bo oryginał został wydany w roku 2018, a jego polskie tłumaczenie ukazało się w dwa lata później. Chciałbym się jednak podzielić refleksją, jaką ta książka budzi we mnie, Polaku żyjącym w roku 2023.

Autorzy krytykują krytyków populizmu za brak obiektywizmu. Uważają, że większość z nich, opisując populizm, manifestuje swoje przywiązanie do wartości liberalnych. Autorzy widzą źdźbło w oku „liberalnych” naukowców, lecz nie dostrzegają belki w swoim. Bo ich wyraźna sympatia, jaką żywią w stosunku do populizmu, nie przeszkadza im uważać swojego stanowiska za „obiektywne”.

Eatwell i Goodwin wielokrotnie podkreślają oderwanie „liberalnych” elit od  zbuntowanych „populistycznych” mas, które manifestując swoją potrzebę „bycia wysłuchanym”, odwróciły się od klasycznych partii politycznych i zwróciły ku politykom takim jak Trump, Le Pen, Orban czy Kaczyński. Należy jednak spytać, czy ci zbuntowani i czujący się pokrzywdzonymi, wręcz pogardzanymi, naprawdę „doszli do głosu” i „zostali wysłuchani”. Gdzie się rozlegał, gdzie było słychać ten głos? W obradach parlamentów? Na wiecach populistycznych polityków? Na trybunach? Na ambonach? O, tam grzmiano, i to bardzo głośno. Tylko czy to był głos ludu? Nie! To był głos populistycznych, nacjonalistycznych i religijnych demagogów, którzy wyczuli nastroje tłumów i wcisnęli im kit, że są ich głosem, że bronią ich godności i reprezentują ich interesy. I ludzie z tych tłumów nagle zaczęli się odzywać, ale nie mówili własnym głosem, tylko przyswoili sobie język demagogów. Demagogów, którym np. w USA, Indiach, Brazylii, na Węgrzech czy w Polsce udało się dojść do władzy. Trump i Bolsonaro rządzili przez cztery lata, Kaczyński jest przy władzy od prawie ośmiu, a Orban — (z przerwą) od dwunastu.

Owe tłumy, jeśli coś wyrażały własnym głosem (zarówno tym płynącym z gardła, jak i tym oddawanym przy urnach wyborczych), to co najwyżej zadowolenie i wdzięczność dla tych, którzy mogąc w nieskrępowany sposób czerpać z państwowej kiesy, obsypywali je zasiłkami, dopłatami i dodatkami, zwłaszcza tuż przed wyborami. Ale jakie interesy tych biednych, pokrzywdzonych, gorzej wykształconych ludzi załatwili owi „przywódcy”? Jakie społeczne problemy rozwiązali? Czy dzięki ich posunięciom, „rozwiązaniom” kraje, w których sprawowali władzę, naprawdę stały się wielkie, urosły w siłę, a ludziom zaczęło się żyć dostatniej? Czy zapanowały w nich wartości, na które się powoływali? Prawo, sprawiedliwość i równość?

Nie! No bo gdzie? W Stanach Zjednoczonych, w Brazylii, w Indiach, w Polsce, na Węgrzech? Żarty na bok. Efektem tego „uczynienia znowu wielką”, tego „wstawania z kolan”, tej „obrony suwerenności”, tej „odnowy moralnej”, tego „pójścia naprzód”, tego „powstrzymywania islamizacji” było jedynie zasianie rozbratu między rodakami i naruszenie demokratycznego ładu państw —szkody, które poszczególne kraje będą musiały naprawiać przez lata, jeśli nie przez pokolenia. Ale to nie jest przedmiotem refleksji brytyjskich politologów bezustannie podkreślających słuszność gniewu ludu.

Nie twierdzę, że ten współczesny „bunt mas” jest bez znaczenia. Z pewnością jest wynikiem nierozwiązanych, ważnych problemów społecznych, nawet jeśli są to tylko „mentalne” problemy ludzi, którzy „powinni” w warunkach powszechnego dobrobytu być szczęśliwi, a czują się niekomfortowo w nowoczesnej kulturze liberalnej i są niezadowoleni ze swej pozycji społecznej.

Etawell i Goodwin podkreślają, że nie są to fochy społeczeństwa dobrobytu, lecz nastroje przedstawicieli wielkich grup społecznych, które nie znikną z politycznej mapy świata po klęsce wyborczej czy nawet upadku partii populistycznych. Ci ludzie zostaną z nami na lata i ktoś będzie się musiał nimi zająć. I to jest morał dla partii i myślicieli liberalnych, którzy muszą nie tyle znaleźć drogę do ich serc i umysłów, co przekonać ich realnymi rozwiązaniami społeczno-politycznymi.

Autorzy bronią tezy, że wyborcy narodowopopulistyczni nie są antydemokratami i w zasadzie wystrzegają się rasizmu, antysemityzmu i antydemokratycznych skojarzeń. Na dowód podają wyniki badań, z których wynika, że wyborcy ci opowiadają się za demokracją nawet częściej niż ogół społeczeństwa. Szkopuł jednak w tym, że autorzy nie zauważają, że ich poparcie dla demokracji ma charakter jedynie deklaratywny, ponieważ nie tylko w żaden sposób im nie przeszkadzają antydemokratyczne poczynania polityków, na których głosowali, ale je wręcz popierają. Badacze, pytając wyborców narodowopopulistycznych o demokrację, nie uściślają, jak oni to pojęcie rozumieją, a przecież wyborcy narodowopopulistyczni, mówiąc o demokracji, mają na myśli to, co Orban i Kaczyński nazywają „demokracją nieliberalną”, opierającą się na zasadzie, że „władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy”. I to właśnie kurczowe trzymanie się władzy za wszelką cenę, z wykorzystaniem wszelkich uświęconych przez ten cel środków, czy — jak to się mówi potocznie — dążenie do niej po trupach, zwolennicy narodowego populizmu uważają za władzę ludu, którą od bidy zgadzają się nazywać z grecka „demokracją”. Dla wyborców narodowopopulistycznych demokracja to nie system wybierania władzy w uczciwych wyborach, naprawdę równych, tajnych i bezpośrednich, czy system jej sprawowania w oparciu o zasadę tolerancji dla opozycji, respektowania praw mniejszości, wolności słowa i przekonań, czy jej kontroli przez niezawisłe sądy z zachowaniem trójpodziału władzy, lecz dążenie do zdobycia i utrzymania władzy przez „naszych”. To, co wyborcy narodowopopulistyczni mają na myśli, mówiąc o demokracji, to żadna demokracja, tylko „nasizm” – władza „naszych”.

Zastanawiające jest, że autorzy nie piszą o skutkach, jakie w systemach demokratycznych wywołuje oddanie głosu wyborców narodowopoppulistycznych na partie niszczące podstawy demokracji: niezależne sądy, wolność słowa, i eskalujące nietolerancję, nienawiść, kłamstwo, nepotyzm, korupcję.

„Narodowopopulistyczny” ma być terminem łagodzącym ich zdaniem krzywdzący i obraźliwy termin „narodowosocjalistyczny”. „Narodowy populizm” jest być może łagodniejszą formą „narodowego socjalizmu” w tym tylko sensie, że stanowi jego rozwodnioną formę. Jednak dla zwolenników wolności i demokracji mało pocieszające jest to, że narodowy populizm to tylko popłuczyny po narodowym socjalizmie, czyli mówiąc z włoska: faszyzmie, czy z niemiecka: nazizmie.

Autorzy książki cały wysiłek skupiają na tym, by wykazać, że narodowy populizm nie jest li tylko chwilowym wybrykiem grupy zbuntowanych szaleńców w łonie stabilnej liberalnej demokracji, którzy — podobnie jak międzywojenni faszyści — chcą zburzyć instytucje polityczne, i wskazują na to, że czynniki, które utorowały drogę narodowemu populizmowi, są głęboko wplecione w tkankę naszych narodów; są zakorzenione w sprzecznościach między funkcjonowaniem demokracji na poziomie krajowym, a coraz bardziej globalnym rynkiem gospodarczym; w długiej i tkwiącej głęboko tradycji podejrzliwości mas wobec elit; w ukrytych i dość rozpowszechnionych nacjonalistycznych sentymentach oraz długotrwałym osłabieniu relacji pomiędzy obywatelami i partiami. I że z tego względu narodowy populizm nie zniknie z politycznej sceny świata i lokalnych scen krajowych, lecz pozostanie na nich na długie lata, tak samo jak jest na nich obecny już od dawna, co zauważają tylko nieliczni. I że z tego względu będziemy musieli się nauczyć z nim żyć. Innymi słowy, że diabeł wcale nie jest taki straszny, jak go malują.

Na dowód swoich racji wskazują na doświadczenia Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, w których przecież „nic się nie stało”. Po rządach Trumpa i brexicie USA i UK pozostały przecież tymi samymi krajami. Zobaczymy, na jak długo i co będzie w przyszłości. Bo to, co się tam i na całym świecie dzieje, to przecież nie jest „koniec historii”. Ani lokalnej, ani globalnej.

Skupienie się na dwóch anglosaskich krajach uniemożliwia autorom dostrzeżenie istoty zjawiska tego, co nazywają „narodowym populizmem”. Bo wystarczy się trochę rozejrzeć po świecie i przyjrzeć z bliska krajom takim jak Węgry i Polska, gdzie narodowy populizm doszedł do władzy i utrzyma się przy niej co najmniej przez dwie kadencje parlamentarne czy prezydenckie. Wnikliwym obserwatorom zagranicznym i żyjącym w tych krajach obywatelom trudno powiedzieć, że tutaj „nic się nie stało”. A wręcz przeciwnie. Opozycja i krytyczni wobec władzy obywatele biją na alarm, że mamy do czynienia z polityczną katastrofą, której skutki będziemy odczuwać przez wiele lat. I nikt z krytyków narodowego populizmu nie chce się tutaj do niego przyzwyczajać jako do zjawiska politycznego takiego jak każde inne (władza liberałów, konserwatystów czy socjalistów), z którym „będziemy musieli nauczyć się żyć”.

Podobna sytuacja miała miejsce w Niemczech po drugiej wojnie światowej. Narodowosocjalistyczne przekonania i sympatie nie zniknęły ze świadomości niemieckiego społeczeństwa w 1945 roku, lecz silnie się zachowały co najmniej przez kilkanaście lat. Jednak nowa władza (aliantów, a później Republiki Federalnej) uznała nazizm za system przestępczy i zakazała głoszenia związanych z nim treści. Czy coś podobnego czeka nas w Polsce?

Politycy opozycji zapowiadają, że z pewnością nastąpi rozliczenie przestępstw i przypadków łamania prawa przez władze i ludzi PiS. Ale czy prócz tego czeka nas rozliczenie systemowe? To zależy od oceny „systemu” PiS. Jeśli przyjmiemy, tak jak brytyjscy politolodzy, że mieliśmy do czynienia z „narodowym populizmem”, czyli ze zwyczajnym zjawiskiem politycznym uzasadnionym ludzkimi obawami przed nowoczesnością, lękami wobec obcych, frustracją wywołaną własnym niepowodzeniem i resentymentem wobec tych, którym się jako tako udało, to prawdopodobnie przez lata będziemy musieli znosić i cytować brednie wygadywane przez Kaczyńskiego, eurofobiczne i antydemokratyczne ataki Ziobry, bezczelne kłamstwa ludzi takich jak Szydło, Morawiecki i Jacek Kurski. I, co gorsza, żyć w rozchwianym systemie polityczno-prawnym, w którym „prawo” nie będzie oznaczać prawa, a „sprawiedliwość” — sprawiedliwości.

Ale możliwy jest też powrót do normalności, jednak pod warunkiem, że naprawdę uda nam się „uprzątnąć dom ojczysty, tak z naszych zgliszcz i ruin świętych, jak z grzechów naszych, win przeklętych”, podobnie jak krajom wschodnioeuropejskim lepiej lub gorzej udało się to po upadku komunizmu czy postfaszystowskim — po klęsce nazizmu. Ale zanim zabierzemy się za porządki, musimy dokonać diagnozy sytuacji i rejestru zniszczeń. Innymi słowy musimy odpowiedzieć, czy to, co ma w Polsce miejsce od roku 2015, to zgodnie z optyką Rogera Eatwella i Matthew Goodwina łagodny i niewinny „narodowy populizm”, czy coś innego. Z opinią brytyjskich politologów nie wszyscy się zgadzają, zwłaszcza najwybitniejsi naukowcy. Np. amerykański historyk i politolog Timothy Snyder uważa, że mamy w Polsce do czynienia z antydemokratyczną tyranią proweniencji faszystowskiej, a amerykański filozof Jason Stanley mówi wprost o faszyzmie. Jeśli ci ostatni mają rację, to po upadku PiS czekają nas porządki w rodzaju denazyfikacji lub dekomunizacji. Tej pierwszej nie musieliśmy przeprowadzać, z tej drugiej zrezygnowaliśmy, bo członkowie ancien régime’u sami złożyli broń i oddali władzę. Jednak jeśli chodzi o PiS, podobny scenariusz się nie rysuje.

JERZY KRUK

Tajemnica zaklęć Jarosława Kaczyńskiego rozwiązana!

„Dochodzimy do prawdy”, „Będzie prawda, będzie prawda” — miesiąc w miesiąc przez 7 lat zaklinał rzeczywistość Jarosław Kaczyński. Nad sensem tych zaklęć łamali sobie głowy najwybitniejsi politolodzy, historycy, filozofowie, psychologowie i psychiatrzy z kraju i zagranicy. I wreszcie, podczas ostatniego objazdu kraju, sens jego słów sam wyszedł na jaw:

Dojdziemy do prawdy, gdy prawda dojdzie do absurdu.

Jarosław Kaczyński znów jeździ po Polsce i wygaduje niestworzone rzeczy. Media je cytują, a publiczność przekazuje sobie jako żart na poprawę humoru. Rzeczywiście, wiece Kaczyńskiego nie od dziś zakrawają na teatr absurdu, a jego powiedzonka na stałe wchodzą do kanonu polskiego dowcipu politycznego. Lecz gdy się im przyjrzeć z bliska, człowiekowi traktującemu politykę na poważnie wcale nie jest do śmiechu. To zbiór półprawd, przekłamań, manipulacji i wierutnych kłamstw, a także bezkarnie rzucanych na innych oszczerstw i bezpodstawnych oskarżeń.

Zespól dziennikarzy TVN KONKRET 24 wykonał kawał dobrej roboty, by je prześwietlić i poddać ocenie ekspertów. Ich wysiłek jest odwrotnie proporcjonalny do niefrasobliwego rzucania słów na wiatr przez prezesa PiS. Te bynajmniej nie skrzydlate słowa Jarosława Kaczyńskiego lecą sobie jak (nie powiem co) i: pac! O glebę, o ścianę lub w Bogu ducha winnego człowieka. No i jest z tego kupa śmiechu, jak w starych niemych komediach, w których na okrągło obrzucano się tortem. Jednak to, czym Kaczyński obrzuca ludzi, z żadnymi słodkościami porównane być nie może.

Wynikiem pracy dziennikarzy i ekspertów jest kilkustronicowy artykuł. Tylko kto to przeczyta? Na pewno niewielu takich, których słowo pisane nie męczy. I co z tego wynika? Niewiele. Niewiele, ponieważ taka analiza jest zawsze nie na czasie. Bo to, co istotne, już się wydarzyło w momencie gdy sympatycy PiS gruchnęli śmiechem, a przeciwnicy wybuchnęli oburzeniem. Te wszystkie żarty na tematy obyczajowe, te złośliwości pod adresem Tuska, te pretensje do Berlina i Brukseli, te życiowe mądrości o kartoflach, chruście i węglu muszą obrzydzać i denerwować „libków” (dawniej: lemingów). A dobrze im tak, że nie czują się komfortowo! Natomiast ludek smoleński wzmacniają; jego przedstawiciele dzięki nim utwierdzają się w słuszności swojej wrogości do Niemców i Żydów, swojej niechęci do kochających inaczej, swojej podejrzliwości do cywilizacji Zachodu, swojej pretensji do całego świata i swojego niejasnego poczucia straty i krzywdy.

Warto przeczytać cały artykuł, do którego link znajduje się tutaj:
https://konkret24.tvn24.pl/polityka/jaroslaw-kaczynski-analiza-wypowiedzi-ze-spotkan-w-roznych-miastach-lista-nieprawd-6163284

A jeśli komuś wystarczy wyciąg z cytatów warczącego wielkorządcy, to może je przeczytać poniżej. Mottem do nich może być jego przejęzyczenie popełnione na sejmowej mównicy.

Żadne krzyki i płacze nas nie przekonają, że białe jest białe, a czarne jest czarne.
Warszawa,19 lipca 2006 r.

Nasza konstytucja, już nie mówiąc o naszych genach, wyraźnie stwierdza, że na świecie są kobiety i mężczyźni.
Koszalin, 1 października

Ja nie jestem Władysław, ja jestem Zosia. A dlaczego jestem Zosia? No, bo… Może jutro znowu będę Stanisławem, ale dzisiaj jestem Zosią.
Grudziądz, 26 czerwca

Na niektórych uczelniach pracownik może stracić pracę za to, że do jakiegoś chłopca, który ogłosił się dziewczyną, mówi nie 'proszę pana’ tylko 'proszę pani’.
Szczecin, 2 października

Ludzie zbierali po lasach kartofle zasadzane dla dzików przez leśników.
Kołobrzeg, 1 października

Przy przewożeniu węgla na dłuższych odcinkach, szczególnie statkami, ten sortowany z powrotem zmienia się w niesortowany, bo się kruszy w czasie transportu.
Koszalin, 1 października

Polscy eurodeputowani jadą w niemieckim pociągu w pierwszej klasie, dosiada się Niemiec, orientuje się, że to Polacy, wzywa konduktora, żeby ich wyrzucił, bo jak to Polacy mogą jechać w pierwszej klasie. Tak, proszę państwa, jest.
Opole, 25 września

Obajtek w Pcimiu dokonywał cudów. Nie miał więcej środków niż inni, a wybudował tam mnóstwo rzeczy, stworzył różnego rodzaju przedsięwzięcia produkcyjne, gdzie panie, które miały doświadczenie gospodyń domowych, produkowały różne rzeczy i produkują dalej. Stworzył chyba jedyny do tej pory w Polsce taki sklep w stylu amerykańskim, gdzie można wjechać samochodem i prosto z samochodu kupować, brać z półek.
Grójec, 12 lipca

O czym Tusk rozmawiał w Moskwie w 2008 roku? Nie wiem. Nie mamy precyzyjnych informacji. Wiemy, że padła tam propozycja rozbioru Ukrainy, zbyta milczeniem przez Tuska.
Siedlce, 21 września

Niemcy 70 państwom wypłacili odszkodowania, natomiast nam w gruncie rzeczy nie zapłacono nic.
Kórnik, 23 lipca

Namibia dostała właśnie niedawno odszkodowania, za zbrodnie popełnione na początku dwudziestego wieku i zastrzegła sobie, że w niemieckich podręcznikach historii te zbrodnie muszą być opisane.
Stalowa Wola, 4 września

Niemcy reparacje płacili nawet Meksykowi.
Wrocław, 24 września

Niemcy żadnym silnym mocarstwem nie są, a czasami tak na nich patrzymy. Wiemy natomiast, że oni chcą nas wykorzystać jako szczudła, żeby wyglądali na większych, niż są w rzeczywistości.
Zamość, 22 października

Wojna w Jugosławii była taka, że tu chwilę postrzelali, tam tańczyli… Ja to mówię z własnego doświadczenia, bo tam byłem.
Opole, 25 września

Jeżeli chodzi o płace w sile nabywczej liczone, jesteśmy państwem kolejnym po Japonii, jeżeli chodzi o wysokość płac. Czyli tylko jeszcze trochę do góry i będziemy drugą Japonią.
Stargard, 2 października

W parlamencie Europejskim poseł może zabierać głos przez minutę, a jak ktoś próbuje przedłużać i się, że tak powiem, stawia, to wchodzi dwóch panów we frakach, dużych i silnych i go wyprowadza.
Szczecin, 2 października

Co by było, gdyby opozycja doszła do władzy? Obecnie ośrodek władzy jest niezależny. Czy tak by było, gdyby oni rządzili? Koalicja Obywatelska to formacja niemiecka. O suwerenności moglibyśmy wtedy zapomnieć.
Zamość, 22 października

W Stanach Zjednoczonych spotkałem się z grupą, mogę powiedzieć uczciwie, najwybitniejszych filozofów politycznych i politologów amerykańskich, przedstawiłem im program, powiedzieli, że dobrze, ale Europejczycy na pewno go nie zrealizują, bo są za głupi.
Puławy, 12 października

Nikomu lat nie liczę, Tusk jest ode mnie dużo młodszy, ale też już swoje lata ma. Chociaż maraton biega, ale w takim tempie… Nie wiem, czy ze zdrowymi nogami i po krótkim treningu nie dałbym mu rady.
Zamość, 22 października

Tak naprawdę, to nie ma na świecie ludzi dużo mądrzejszych niż ja.
Oleśnica, 24 września

Należy spytać, dlaczego Jarosław Kaczyński wygaduje te wszystkie bzdury. On sam odpowiada:

Mówię o tym wszystkim, by przekonać Państwa do głosowania na Prawo i Sprawiedliwość.
Gniezno, 24 lipca

Ale możliwe są też inne interpretacje. Ja najbardziej się skłaniam do interpretacji spiskowo-psychiatrycznej. Jarosław Kaczyński już wie, że w następnych wyborach przegra i wtedy zatriumfuje prawo i sprawiedliwość. Nie, nie jego partia, lecz prawo jako zespół norm i przepisów sankcjonowanych przez państwo i sprawiedliwość jako sytuacja, w której każdy dostaje to, co mu się należy. A w tej sytuacji Kaczyńskiego może spotkać jedno: kara. Kara za zamach stanu polegający na niszczeniu prawa, łamaniu konstytucji, naruszaniu zasady trójpodziału władzy, osłabianiu państwa i podżeganiu obywateli do wzajemnej nienawiści. Co Kaczyńskiego może przed nią uchronić? Na przykład orzeczenie i niepoczytalności. I właśnie intensyfikacja w wygadywaniu bzdur prawdopodobnie ma być działaniem zmierzającym do uzyskania takiego orzeczenia, które by go uchroniło przed pójściem za kratki i pozwoliło na spędzenie starości w areszcie domowym.

JERZY KRUK

Ból, horror, polszczyzna

Nadeszła kolejna jesień. Zbliżała się ogólnokrajowa manifestacja narodowego szowinizmu, ale już wcześniej odbywały się jej lokalne próby. Ksiądz Jan objawił swoje oburzenie już przy śniadaniu:

— Czy ksiądz widział te haniebne wydarzenia z naszej katedry? — zapytał mnie, nalewając kawy do filiżanek. Widziałem to w powtórce wiadomości, ale zanim zdążyłem odpowiedzieć, on zaczął je opisywać. — Faszyści urządzili sobie wczoraj miting. Najpierw zorganizowali apel na rynku. Żeby wywołać wrażenie większego tłumu, ustawili się w kilku szeregach, w odstępie jednego metra jeden od drugiego. Młodzi mężczyźni i młode kobiety. Zakapiory z głowami ogolonymi na łyso i dziewczyny z długimi włosami. Takie ładne dziewczyny! Prawie wszyscy w glanach, ubrani na czarno, z faszystowskimi opaskami na ramieniu. I wszyscy z flagami na wysokich drzewcach. Na przemian: nasza narodowa i ich faszystowska. A potem pochodem przez miasto przeszli do katedry, hajlując i wykrzykując obrzydliwe hasła. Czy ksiądz to słyszał?

— W telewizji pokazywali tylko, jak policja ich chroni przed protestującymi.

— To też widziałem. „Chuligani próbujący zakłócić marsz patriotów i policja zdecydowanie wykonująca patriotyczny obowiązek”. Zgroza! Telewizja kłamie! Nie mogę tego oglądać. Państwową telewizję włączam tylko, gdy mają miejsce ważne wydarzenia, ale tylko po to, by zobaczyć, jak sfałszują wiadomości. „Chuligani”. Czy ksiądz widział tych „chuliganów”? Antyfaszystowska młodzież, kobiety, starsze osoby z białą różą w ręku. Telewizja oczywiście nie pokazała, jak policjanci się z nimi szarpali, jak ich wyciągali z tłumu, jak wynosili z ulicy, jak wpychali do radiowozów. A „patrioci”? Czy ksiądz widział te transparenty? I napisy na koszulkach? „White power”, „Tutaj idzie nacjonalizm”, „Pokolenie jutra”, „My, nowe pokolenie niesiemy Europie odrodzenie”, „ Nacjonalizm naszą drogą”, „Śmierć wrogom ojczyzny”. I odmieniane na wszystkie sposoby: „Bóg, honor, ojczyzna”? I ten najobrzydliwszy, z nabitymi na grube drągi wielkimi połciami wieprzowiny: „Islamskie świnie, czekamy! Łby wam poobcinamy”. A na czele pochodu? Wielki krzyż z figurą Pana Jezusa. Ksiądz to widział? Nie? To niech ksiądz sobie poszuka w internecie. Proszę księdza, ja już nie potrafię się złościć. Ja płaczę.

I naprawdę zapłakał. Jego twarz wykrzywiła się w bolesnym grymasie i z oczu popłynęły mu łzy. Chyba chciał się przełamać, bo powiedział: — Wychodzimy. Posprzątamy po śniadaniu po powrocie. Poszedłem się ubrać na spacer. Ksiądz Jan czekał na mnie przy bramie głównej. — Dziś do leśniczówki — zakomenderował. Ledwo opuściliśmy teren kościoła, on wrócił do rozpoczętego przy śniadaniu tematu.

— Proszę księdza, chrześcijaństwa nie uratujemy przez sojusz z nacjonalistami. Bo cóż z tego, że wypisują na sztandarach „Bóg, honor, ojczyzna”, skoro na ramieniu noszą opaski z hakenkreuzem?

Chyba muszę za wysoko unieść brwi w wyrazie zdumienia, bo ksiądz Jan się pyta: — Ma ksiądz wątpliwości? To ramię z mieczem w dłoni, to nie jest hakenkreuz? Przecież tam jest i hak i krzyż! A krzyż ze strzałami też nie? To wszystko jest hakenkreuz, proszę księdza. I krzyż celtycki — też. I krzyż Michała Archanioła, krzyż słoneczny, te wszystkie strzały, topory, błyskawice. A ich „Bóg, honor, ojczyzna” to takie samo bluźnierstwo jak „Gott mit uns” na bagnetach hitlerowców. Oni też zawarli sojusz z państwem. Podwójny. Z własnym cesarzem i z papieżem w Rzymie. Czy ksiądz myśli, że ratunkiem dla chrześcijaństwa może być sojusz z agresją? Z nienawiścią? Z rasizmem? Z ksenofobią? Proszę księdza — w księdzu Janie wzrastał coraz większy gniew — to wszystko fałsz i hańba. Chrześcijaństwo to hasło: „Nie masz Żyda ni Greczyna”, a nie: „Śmierć wrogom ojczyzny”. A te zdjęcia z katedry ksiądz widział? Stoją w szeregu ze swoimi sztandarami, w mundurach, z opaskami z hakenkreuzem na rękach. Hańba! I nasz arcybiskup ich tam zaprosił. Tutaj potrzebny jest Jezus, proszę księdza, żeby przyszedł i biczem przepędził tych świętokradców ze świątyni. Z arcybiskupem włącznie. Ból, horror, polszczyzna! — powiedział, jakby wymówił przekleństwo.

A może kupisz całą książkę?

Rozdział I

I

Gdy przyjechałem na plebanię, ksiądz Jan już tam był. Nie zdążył się jeszcze rozpakować. W sieni, w salonie i w innych pokojach stały kartony z jego rzeczami. Zastanawiałem się, co w nich było, ale szybko się okazało, że to książki. Tyle książek? — pomyślałem. Kiedy on to przeczytał? Ale od razu naszła mnie myśl odwrotna: A może to wszystko dopiero do przeczytania?

Ksiądz Jan mocno uścisnął mi dłoń na powitanie, ciepło się uśmiechnął i głęboko, aczkolwiek łagodnie, spojrzał mi w oczy. — Witaj, Piętaszku! — powiedział. Zaskoczył mnie, nie wiedziałem wtedy jeszcze, że ma dar ujmowania ważnych myśli w kilku słowach. Esencja — powiedzieliby ci o bardziej filozoficznej orientacji. Fokus — powiedzieliby ci o orientacji bardziej technicznej. Lecz mimo to zrozumiałem, że obaj jesteśmy na bezludnej wyspie, bo przecież, skoro ja jestem Piętaszkiem, to on musi być Robinsonem.

Zaintrygował mnie tym bardzo. Wystraszyłem się nawet, bo to ja sam siebie uważałem za Robinsona, ale skoro on mnie uważa za Piętaszka, to musi być rozbitkiem większym ode mnie — myślałem sobie. Prawdę mówiąc, nawet nieco się wystraszyłem. Długo nie mogłem zasnąć, rozmyślając o tym na jawie i we śnie.

Komfort mieszkania, jaki mi przypadł w udziale, przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Byliśmy jak dwóch udzielnych książąt na zamku w warownym mieście. Kościół został wzniesiony przez hrabiego, który wraz ze swymi żołnierzami dostał się w potrzask podczas jednej z bitew jakieś dwieście lat temu. Hrabia był mężczyzną w sile wieku i walczył u boku Napoleona w randze kapitana. Podobno dostał zadanie zdobycia przyczółku i zrobienia wyłomu w obronie wojsk cara. Jako że był mężczyzną ambitnym i pełnym werwy, a ponadto kochał ojczyznę, o której wolność, w swym mniemaniu, walczył, i nade wszystko uwielbiał swego wodza, wbił się ze swym oddziałem klinem w obronę wojsk wroga, ale generał, który nim dowodził, uznał manewr za przedwczesny i wycofał swe wojska, pozostawiając kapitana z jego oddziałem na niewysokim wzgórzu. Wróg tylko na to czekał. Po wycofaniu wojsk generała otoczył oddział kapitana ze wszystkich stron. Wzięli ich w cztery ognie, ale nie dali rady. Kapitan rozmieścił żołnierzy dookoła wzgórza i bronili się, nie pozwalając wrogowi zbliżyć się na wolnej przestrzeni. Trzy dni to trwało. Żywili się sucharami, ale brakło im wody. Kapitan już miał się poddać, ale błysnęła mu iskierka nadziei. — Panno Święta — zaczął się modlić do Matki Boskiej — tylu ludzi uratowałaś już w swej dobroci, więc ocal i mnie. Błagam i proszę. Dla mej rodziny, dla dziatków moich, dla żony — modlił się w duchu. — Jeśli to dla mnie zrobisz — ślubuję, że na tym pagórku ku chwale Twojej kościół wzniosę. I Matka Boska w swej potędze i dobroci dokonała cudu. Generał, po przeanalizowaniu sytuacji wykonał manewr oskrzydlający z obu stron i wziął carskie wojska w pierścień. Napierał teraz z zewnątrz i od wewnątrz. Zgnietli wroga w jeden dzień.

Kapitan dotrzymał słowa. Wzniósł kościół na wzgórzu swego ocalenia. Zbudował go z cegły, ściany zewnętrzne wygładził tynkiem i pomalował na biało. Wewnątrz ozdobił kościół mnogością rzeźb świętych i aniołów, tudzież roślinnych ornamentów. Fryzy ze scenami biblijnymi mieszały się z fryzami ze scenami z mitów greckich i historii naszego kraju. Ale hrabia zmarł, zanim zdążono je pomalować. Dzieci jego, niewdzięczne, odmówiły sfinansowania nałożenia na rzeźby ochry, purpury, srebra i złota. I namalowania fresków na pustych plafonach. Nie miały zresztą z czego, bo ponoć hrabia tak się zadłużył, że zlicytowano jego majątek i dzieci pozostały z niczym. I taki kościół pozostał do dziś. Piękna, barokowa budowla z wysokimi łukowymi oknami, z owalnym, umieszczonym ponad drzwiami przeziernikiem, ale biała w środku. Niemalowane rzeźby wyglądają, jakby ktoś je posypał cukrem pudrem. W prezbiterium nie ma nawet właściwego ołtarza, lecz tylko zastępujące go malowidło. Statek, wiozący ołtarz, wykonany w Italii, zatonął na burzliwych wodach Biskajów i nie starczyło funduszy na zamówienie drugiego.

Z zewnątrz, choć zbudowany w neoklasycysttcznym stylu, z białą bryłą świątyni, białymi stacjami drogi krzyżowej, krytymi łupkiem, i z białym murem na krawędziach wzgórza, też pokrytym szarym łupkiem, kościół wyglądał podobnie jak wewnątrz. Biały tort bezowy na zielonej podstawie pagórka. A w środku tego niby warownego zamku jeszcze trzy białe domki: plebania, wikarówka i budynek gospodarczy z drewutnią i warsztatem. Kościołowi nadano wezwanie Miłosierdzia Bożego, ale potocznie nazywano go Kościołem lub Parafią Ocalenia.

Większy budynek mieszkalny dla Robinsona — pomyślałem sobie, gdy szedłem obejrzeć swoje nowe lokum, a mniejszy — dla Piętaszka. Cudowna wyspa, na którą nas obu wyrzuciło morze burzliwych naszych czasów.

Zacznę od siebie, ponieważ nietaktem by było ujawniać czyjeś tajemnice, trzymając w tajemnicy własne.

Nie mam jeszcze trzydziestu lat. W porównaniu do księdza Jana czuję się taki niedojrzały, nic niewiedzący, niczego nierozumiejący. Jak pusty dzban. Dlaczego zostałem księdzem? Bo chciałem uciec od swojego poprzedniego życia. Od ojca, który nas terroryzował. Gdy sobie wypił, a robił to często, maltretował wszystkich, a najbardziej — matkę. Zwyczajnie ją bił, gdy się odezwała i się skarżyła, że pije. A gdy się nie odzywała i kładła ogon po sobie, bił ją za to, że milczy albo że krzywo patrzy. Gdy stawałem w jej obronie, bił mnie. Modliłem się do Boga, by umarł. I Bóg (albo jakaś siła nieczysta) wysłuchał moich modlitw. Któregoś razu po pijanemu wpadł pod samochód i zginął na miejscu. Miałem wtedy dwanaście lat. Bardzo się tym przejąłem. To znaczy nie tym, że zginął, tylko tym, że to ja ściągnąłem na niego to fatum. Uważałem, że diabeł siedzi we mnie. Spowiadałem się z tego, że zawarłem z nim pakt. Przychodził do mnie codziennie, rano, w wieczór, we dnie, w nocy i chciał bym mu się odpłacił za jego pomoc. Żądał ode mnie, bym spłacił dług wdzięczności własnym nasieniem. Czasem po trzy razy dziennie. Nie znosiłem tego, upokarzało to mnie, ale nie mogłem się oprzeć jego sile. Czasami wyciągał mnie z lekcji do szkolnej toalety. Czekał tam w pełnej gotowości, bo załatwiał to ze mną w trzy minuty. Zawsze musiałem trochę odczekać, by zszedł mi z twarzy rumieniec, więc wracałem dopiero po dłuższej chwili. Koledzy się wtedy ze mnie śmieli, że na pewno zajęła mnie grubsza sprawa. W sumie to powinienem był się obrazić na te głupie żarty, ale one mi pasowały, bo świetnie tuszowały prawdziwe sprawki, które mnie wyciągały z lekcji.

By znaleźć większą siłę przeciw mojemu wrogowi, bardzo zbliżyłem się do Kościoła. Ministrantem byłem już od trzeciej klasy, ale po śmierci ojca angażowałem się coraz bardziej. Po niedzielnej mszy dostawaliśmy od księdza po parę złotych, ale musieliśmy od tego płacić haracz starszemu koledze. Oprócz nas, dzieciaków, w kościele było dwóch starszych ministrantów, dwóch braci. Starszy z nich już pracował i mówiło się, że ksiądz (mieliśmy tylko jednego, więc nie znałem wtedy rozróżnienia na proboszcza i wikarego) szykuje go na swojego następcę, że przygotowuje go do pójścia do seminarium. To on zazwyczaj pomagał ubierać się księdzu do mszy. Podawał mu komżę, nakładał ornat, wygładzał fałdy. W oczywisty sposób był przewodniczącym ministrantów, ale nie wdawał się w żadne układy z dzieciakami. Rządził nami jego młodszy nastoletni brat. Właśnie poprzez układy. Zarządził, że od tego, co dostajemy od księdza mamy mu odpalać po dziesięć procent, a jak ktoś się buntował, groził, że go nie wybierze do służenia do mszy. I jeszcze przed każdą zbiórką ministrantów mieliśmy robić dla niego zrzutkę na paczkę najlepszych papierosów. Nie mieliśmy krzywdy, bo nikt z nas przecież nie dokładał do interesu ze swojego, więc uznaliśmy, że takie są mafijno-kościelne prawa. Po śmierci ojca ksiądz chyba chciał mi go zastąpić. Czule głaskał mnie po głowie przy każdym powitaniu i zawsze pytał, jak mi idzie w szkole, jak radzi sobie mama, jak mi się układa z kolegami. Zawsze odpowiadałem, że dobrze, ale nie była to prawda. Gdy ojciec żył, przepijał połowę pensji, ale drugą dawał na dom. I gdy był trzeźwy, zawsze coś zrobił: naprawił przeciekający kran, podkleił odpadające płytki na podłodze, pomalował ściany, uszczelnił okna. Zawsze byliśmy biedni, ale dopiero teraz zaczęliśmy to odczuwać dotkliwie. Mama  od razu zaczęła oszczędzać na jedzeniu. Gdy ugotowała kapuśniak, to jedliśmy go przez trzy dni. Nie pamiętam, bym chodził głodny. Albo obdarty. Ubranie zawsze miałem schludne, tyle tylko że niemodne albo kiepskiej jakości. Gdy założyłem coś nowego, koledzy z klasy szydzili: A co to? Najnowsza moda z ciuchbudy?  Któregoś razu tak mi dokuczyli, że nie potrafiłem ukryć smutku i ksiądz mnie spytał, skąd taka kwaśna mina. Nie potrafiłem powstrzymać emocji i się rozpłakałem. I opowiedziałem mu wszystko. Mówili o mnie: Nie dość, że sierota, to jeszcze bida z nędzą.

Ksiądz zabrał mnie do punktu Caritasu, w którym rozdawano odzież i jedzenie dla biednych. Czy znajdziecie, panie coś szykownego dla tego kawalera? – poprosił pracujące tam wolontariuszki. Na stołach leżała używana odzież i obuwie. Osobno sukienki i spódnice, osobno spodnie, bluzki, koszule, swetry i kurtki. Na półkach stały niezniszczone, ale na pewno już niemodne buty. Ale jedna z pań od razu poszła na zaplecze i przyniosła duży foliowy worek. Wyciągała z niego różne części garderoby, wyraźnie lepszego asortymentu, niektóre nawet ze sklepowymi metkami i przykładała je do mnie, sprawdzając, by dobrać odpowiedni rozmiar. Dostałem jedną parę dżinsów, jedne spodnie sportowe, trzy koszule, bluzę, kurtkę, paczkę nowych skarpetek i majtek. Przywieźliśmy to do pokoju księdza. Przymierz i zdecyduj, co ci się podoba — powiedział — a to co odłożysz, wrzucimy do pojemnika na odzież używaną. Zacząłem od spodni. Gdy stałem w majtkach i skarpetkach, do pokoju zapukała gospodyni. Ksiądz automatycznie zawołał: Proszę! Ale ona, wsunąwszy głowę pomiędzy drzwi i framugę, wycofała się skonfundowana. Nie, nie — przyjdę później powiedziała i bezgłośnie zamknęła drzwi. Wtedy tego oczywiście nie rozumiałem, ale dziś wiem, co musiała sobie pomyśleć. Jutro pojedziemy do galerii handlowej i kupimy ci buty. Wybrałem sobie granatowo-białe najki, a ksiądz na dodatek dołożył mi podobną bejsbolówkę. W szkole oczywiście spotkały mnie za to szyderstwa. Co chwila ktoś następował mi na nogę, mówiąc: Nowe, niedeptane. Bejsbolówkę zdarli mi z głowy i rzucali sobie, grając ze mną w wariata. Aż mi ją podeptali. Nie dość, że sierota i bida z nędzą, to jeszcze wariat — śmiali się ze mnie. Skąd ty to wszystko masz? — dopytywał się herszt klasy, potężny chłopak, gruby i wyższy od nas wszystkich o głowę. Pewnie zrobił księdzu loda — zarechotał jego kumpel, który chodził za nim krok w krok. I wszyscy wybuchnęli śmiechem. Dziewczyny też. One czasem potrafiły być okrutniejsze od chłopaków. Większość dzieciaków w klasie było jedynakami. Dziś mówi się o nich: pokolenie jednorożców. Wychuchani, wymuskani przez swoje mamusie, rozpieszczeni i zdeprawowani pieniędzmi przez ojców. Przedłużający sobie ferie z powody wyjazdu z rodzicami na narty lub Kanary. W markowych ciuchach i butach, z telefonami najnowszej generacji. Chłopaki z fryzurami od stylisty jak pudelki: pół głowy na łyso, a pół z długą grzywą. Z palmą lub irokezem na środku głowy, albo z cieniutkim warkoczykiem z tyłu. Im dziwniej, tym lepiej. Moja ty ślicznotko — witała mamusia Grubego w samochodzie i pieszczotliwie targała go za palemkę. Gruby ślicznotka rządził w klasie. Chłopcy się go bali, a dziewczyny podziwiały za umiejętność bycia liderem. Każdy chciał być jego kumplem. Było w klasie kilku chłopców, którzy też się nadawali na ofiary: jeden rachityczny w okularach ze szkłami grubymi jak denka od butelek, jeden szczerbaty, bo dopiero w szóstej klasie zaczęły wypadać mu mleczaki, i kilku z biednych rodzin, tak jak ja. Właściwie mogli być moimi druhami w niedoli, ale nie zaprzyjaźniłem się z żadnym z nich. Oni też szli za grubym jak w dym. Podejmowali jego szyderstwa, szykany i złośliwości, by przypodobać się wodzowi. Wybór był prosty. Albo zostawałeś myśliwym, albo stawałeś się zwierzyną łowną.

Jedynym moim przyjacielem był młodszy o rok ode mnie ministrant, no i nasz ksiądz. Szybko stałem się jego pupilem i zaufanym. Prosił mnie, bym w niedzielę służył do mszy podczas sumy. I gdy już rozdzielił pomiędzy ministrantów kieszonkowe, prosił mnie, bym został jeszcze chwilkę. Nasz kościół to była dawna mała kaplica cmentarna, do której dobudowano drewnianą przybudówkę. Stał na uboczu, za torami kolejowymi. Nie mieliśmy nawet plebanii. To znaczy była, na sąsiednim osiedlu, gdzie rezydował ksiądz proboszcz z kilkoma wikarymi i siostrami zakonnymi, ale nasz ksiądz wynajmował pokój z kuchnią w najbliższym od kościoła domu, stojącym też na uboczu, za torami. Jego właścicielka sprzątała mu i gotowała. Po sumie i zamknięciu kościoła udawałem się z księdzem do jego mieszkania, gdzie wręczał mi dużą skórzaną, zapinaną na zamek błyskawiczny torbę, wypełnioną szczelnie dziesięcioma butelkami po piwie. Kierowałem się z nią z powrotem w stronę kościoła i na jego wysokości przechodziłem przez tory. Tylko uważaj na pociąg! — przestrzegał mnie ksiądz za każdym razem. Przez położony na tyłach kamienicy ogród, docierałem do gospody, też od tyłu, i przekazywałem torbę kierowniczce lub bufetowej. One oczywiście dobrze wiedziały, że przychodzę od księdza i wymieniały puste butelki na pełne. Zwykle dostawałem od księdza na zakupy stówę, z której panie wydawały mi dokładnie połowę, zapewne doliczając do rachunku napiwek. Gdy chciałem oddać księdzu resztę, on zawsze mówił: To dla ciebie, za drogę. To było więcej niż w bogatych rodzinach dzieci dostawały kieszonkowego.

Tego roku zacząłem chodzić z księdzem po kolędzie. Dostałem za to tysiąc złotych. To dużo pieniędzy jak na trzynastolatka. Połowę dałem mamie, a do drugiej połowy się nie przyznałem. Chciałem sobie kupić PlayStation, by mieć jak inni, ale pięćset złotych to było za mało, chyba, że na używane, ale używanego kupować się nie opłacało, bo każde było przestarzałe. Tylko frajerzy się na to nabierali. Musiałem więc uzbierać na nowe. Starsi ministranci chodzili w markowych ciuchach, palili dobre papierosy, szastali forsą na prawo i lewo. Skąd ją mieli? Też dostawali od księdza. W prezencie. Wystarczyło poprosić. Ale to im nie przeszkadzało, by na dodatek podkradać z tacy, z zeszytu, z kasetki. Szybko nauczyłem się korzystać z tego i ja. Oni nie mieli z tym żadnego problemu, ja — tak. Wciąż sądziłem, że to szatan kieruje moją ręką i moimi myślami.

Dużo łatwiej znosiłem, gdy zbroiliśmy coś razem, na przykład paląc za zakrystią papierosy czy podpijając z butelki mszalne wino. Nie było dobre. Kwaśne i zwietrzałe. Co innego w kotłowni. Gdy zrzucaliśmy do niej koks, odkryliśmy, że w jednej z szafek ksiądz miał ukryty barek: koniak, whisky, Cinzano… Niby tylko chcieliśmy umoczyć język, by poczuć smak, ale jak już mieliśmy butelkę w ręku, to każdy chciał pociągnąć głębszy łyk, by poczuć, jak działają. Cinzano jeszcze jakoś dawało się przełknąć, choć nie wiem, po co było takie gorzkie, ale reszta była okropna.

Najstarszy ministrant zakochał się w swojej dawnej koleżance z klasy i nadzieje księdza na jego kapłaństwo spełzły na niczym. Zrezygnował też z bycia ministrantem, bo służący do mszy chłopcy musieli być czyści, a małżeństwo przecież bruka, zarówno ministranta jak i księdza. Romans — nie, pokątne pociąganie z butelki — też nie, dziecko na boku — także nie, ale małżeństwo to dla księdza grzech śmiertelny. Przeciwko Bogu? No niee… Przeciwko Kościołowi.

Szybko dorastałem i szybko zostałem  przewodniczącym ministrantów. Pupilek księdza i przewodniczący, a w dodatku byłem kimś w rodzaju kościelnego, ponieważ w naszym małym kościółku nie mieliśmy takiej funkcji. To była wysoka pozycja. Ksiądz darzył mnie bardzo daleko idącym zaufaniem. Kupowałem koks na zimę, materiały remontowe, a nawet roznosiłem po domach opłatek, przyjmując do zeszytu opłaty, to znaczy ofiarę. Co łaska. Niektórzy byli bardzo łaskawi. Podkreśliłem w zeszycie na czerwono nazwiska tych, co dawali trzycyfrowe sumy. Gdy pokazałem zeszyt księdzu, on tylko pokiwał głową i powiedział: Tak, te dewotki to nasz największy skarb. Ale nigdy nie sprawdzał — przynajmniej przy mnie — czy suma zapisów i ilość gotówki się zgadzają. Od tego co zebrałem, dostawałem dziesięcinę. O, to już była niezła kasa.

Z każdym rokiem ksiądz łypał na mnie coraz bardziej zachłannym okiem kościelnego urzędnika, który, prócz pieniędzy, powinien był dostarczać chrystusowej armii także rekruta. Te pieniądze, które dostawałem, to była oczywista korupcja. Lecz ponadto ksiądz chciał mnie olśnić przepychem Kościoła. Nie tym mizernym, na miarę naszych nawet nie parafialnych możliwości, lecz prawdziwym, purpurowym. Wysłał mnie i mojego o rok młodszego kolegę do samego biskupa na uroczystość wyświęcenia księży.

Ale zanim to zrobił, zaprosił nas do siebie na uroczystą kolację. Mnie – z okazji osiemnastki, która mi właśnie stuknęła, a jego — z okazji minionych imienin. Osobiście upiekł kaczkę faszerowaną pasztetem, którą, jeszcze dymiącą, prosto z piekarnika postawił na elegancko nakrytym stole. Po odmówieniu modlitwy za kaczkę ksiądz powiedział, że jako pełnoletni mogę się z nim napić wina. Czerwonego, powiedział, otwierając butelkę pinot noir. Pino nła, wypowiedział wyraźnie, nalewając trunku do kieliszków i ucząc nas podstaw savoir-vivre’u. Francja–elegancja — skomentował mój kolega. Ty jako niepełnoletni nie dostaniesz wina — zdecydował ksiądz. Skocz do lodówki po butelkę piwa. Ksiądz ją otworzył uniwersalnym korkociągiem z otwieraczem do kapsli i nalał mu do takiego samego jak nasze kieliszka. Trudno — zażartował kolega — spiję tylko piankę. Pinot — ksiądz wprowadzał nas coraz głębiej w elegancki świat — jest zazwyczaj lekkim winem, więc chyba będzie dobrym wyborem dla takiego żółtodzioba jak ty. Zółtodziób już nie takich rzeczy próbował — skomentował mój kolega. Na jego osiemnastkę… Nie ma się czym chwalić — zgasiłem go krótko. Czerwone wino pijemy do mięsa, a zwłaszcza do dziczyzny, a białe do ryb i drobiu. Ale przecież kaczka… — zauważył kolega. To dziczyzna — nie pozwolił mu skończyć ksiądz. A indyk ma zarówno białe, jak i czerwone mięso, więc do odpowiedniego rodzaju należy dobrać odpowiednie wino. Obaj dostaliśmy prezenty. Ja – elegancki zegarek, a on – elegancki pasek do spodni. A potem ksiądz powiedział, że  ma dla nas niespodziankę — trzydniową wycieczkę do biskupa na święcenia księży.

Odwiózł nas na stację, kupił bilety i wsadził do pociągu. Na miejscu miał nas odebrać zaprzyjaźniony z nim kleryk, którego zresztą poznaliśmy podczas jego odwiedzin w naszym kościele. Zakwaterowanie dostaliśmy w baraku dla gości seminarium duchownego, ale posiłki jedliśmy wspólnie ze wszystkimi w olbrzymim refektarzu. Ten niekończący się stół z tacami pełnymi owoców zapamiętałem do dziś. I tych leżących krzyżem na posadzce kleryków — też. Przepych Kościoła, owszem, trochę mi zaimponował, ale ten widok młodych mężczyzn oddających swe życie Bogu przeraził mnie bardziej. Podobnie jak wkładanie złożonych dłoni w ręce biskupa. To na znak lennego posłuszeństwa — wyjaśnił nam nasz ksiądz. A wcześniej odbyło się złożenie trzech przyrzeczeń: przysięgi wierności doktrynie Kościoła, przysięgi celibatu i przysięgi posłuszeństwa — dodał.

I zaraz potem nasz ksiądz został przeniesiony, za granicę. Na jego miejsce przyszedł starszy ksiądz. Taki cichy, potulny, słodko się uśmiechający ksiądz dobrodziej. Nasz stary ksiądz, to znaczy ten młodszy, ledwo przekroczył czterdziestkę. Grał z nami w piłkę (na nieużytkach za torami urządził boisko, ustawił bramki, wyznaczył linie, i to nie tylko naszymi, ale i swoimi rękami). Do pracy fizycznej i sportu przebierał się w dżinsy i flanelową koszulę. Chodził z nami na rajdy, zabierał nas na kilkudniowe biwaki. A nowy, starszy ksiądz tylko msze, pogrzeby, majowe, czerwcowe, różańcowe. Poprzedni ksiądz był księdzem młodzieży; podczas mszy śpiewało się przy gitarze i tamburynie, klaskało w dłonie, kiwało, podrygiwało. Ksiądz dawał się zapraszać na potańcówki do osiedlowej świetlicy. I jak tańczył! Dziewczyny i młode kobiety się w nim podkochiwały. Natomiast nowego uwielbiały starsze dewotki. W kościele grały tylko organy. Nawet nie potrafił dobrze śpiewać. Zniechęcił mnie zdecydowanie. Przestałem być ministrantem i oddałem pola swemu młodszemu koledze, który od razu zaczął księdzem manipulować. Młodszymi ministrantami także.

Zacząłem zaniedbywać niedzielną mszę świętą. Nie miałem wątpliwości, że coraz głębiej wpadam w sidła szatana. Szantażował mnie. By się od niego wyzwolić, by go ubłagać, żeby mnie nie dręczył wyrzutami sumienia, którym towarzyszył jego szyderczy chichot, żeby dał mi święty spokój, płaciłem mu tym, czego żądał: moim własnym nasieniem. Był nienasycony, ciągle żądał więcej i więcej, aż się obawiałem, czy sobie czegoś nie uszkodzę podczas coraz bardziej bezlitosnych aktów znęcania się nad sobą. Bo zrobić to raz, to — nie oszukujmy się — nawet przyjemne, ale siódmy raz w ciągu dnia? To jest naprawdę samogwałt. Bałem się, że jeśli mu nie dam, czego chce, on zażąda ode mnie czegoś więcej: ofiary krwi.

Czy można się dziwić, że po takich doświadczeniach nie miałam śmiałości do dziewczyn? Dojrzewałem, dorastałem, ale nigdy się do żadnej nie zbliżyłem, żadna nie obdarzyła mnie nie tylko najmniejszym uczuciem, ale i zainteresowaniem. Myślałem, że skoro robię takie rzeczy ze swoją ręką, nie będę wiedział, jak się zachować w ich obecności. Onieśmielały mnie i odpychały zarazem. Przerażały nawet, bo wydawało mi się, że jak się do nich zbliżę, spod ich skóry, w miejscu jej pęknięcia, wyjdzie diabeł w innej postaci i mnie wciągnie wprost do piekła. Diabeł towarzyszył mi od najmłodszych lat. Wstępował w ojca, gdy sobie popił. Wstąpił we mnie, gdy zacząłem dojrzewać. Siedział w dziewczynach, które nie zwracały na mnie uwagi. Byłem przekonany, że nie odpuści i że będę się z nim musiał zmagać przez całe życie.

Chodziłem do technikum, szkołę średnią ukończyłem więc w wieku dwudziestu lat. Gdy stanąłem przed wyborem studiów, zrozumiałem jak niewielkie mam możliwości. Prawo? Politechnika? — myślałem. Nic z tego. Maturę zdałem ledwo ledwo, zwłaszcza z matematyki; nie nauczyłem się dobrze żadnego języka. Postanowiłem więc pójść do seminarium. Ale nie po to, by się wygodnie urządzić w życiu, lecz po to, by w Kościele znaleźć sprzymierzeńca do walki z szatanem. No i wpadłem z deszczu pod rynnę.

Weronika nie jest jeszcze skończona. Powinna być gotowa do końca roku 2022. Jeśli chcesz, możesz juz teraz okazać mi swoje wsparcie i kupić ja w przedsprzedaży. Dostaniesz za to jeden ze stu numerowanych egzemplarzy z dedykacją i podziękowaniem autora. Ale możesz też kupić gotową książkę lub e-book Mariki. Serdeczne zapraszam do mojego sklepu.

Rozdział II

Weronika chce umrzeć II

II
Seminarium to był zamknięty świat, zamknięty przed wzrokiem i wiedzą obcych. Ale i my byliśmy w nim zamknięci jak za murami więzienia. Kilkudziesięciu młodych mężczyzn i ich kilkunastu opiekunów. Czy mieliśmy szansę funkcjonować inaczej niż to się dzieje w innych męskich subkulturach? W wojsku, na statku, w poprawczaku lub więzieniu? Nie mieliśmy. Wszystkie te miejsca zdefiniowane są przez dwie rzeczy. Brak kobiet i hierarchia brutalnie domagająca się respektowania pisanych i niepisanych zasad zwierzchnictwa i podległości. Jeśli chodzi o kobiety, to nigdzie się o tym nie mówi, wszystko się robi w ukryciu, niejawnie, wstydliwie lub wulgarnie: na pokaz. Czytałem, że starożytni Grecy potrafili sobie z tym radzić. Gdy mężczyźni udawali się na wojnę, wiadomo było, że muszą sobie jakoś pomóc. Starsi brali pod opiekę młodszych, którzy im się za nią odwdzięczali możliwością ulżenia sobie w ich twardym żołnierskim losie. A potem wracali do domu, do swych żon, do rodzin i żyli po bożemu. Marynarz, o którym się mówi, że ma żonę w każdym porcie, też miał dokąd wracać, bo w domu czekała na niego prawdziwa żona i rodzina, którym przywoził dary, łupy albo pensję. Chuligan w poprawczaku czy przestępca w więzieniu też marzy o domu. O kobiecie, o dzieciach, o życiu, które ma nadzieję jakoś sobie ułożyć. Ale ksiądz? Ksiądz nie ma odwrotu. Nie ma dokąd wracać. Nikt na niego nigdzie nie czeka. Nawet takie marzenia są zabronione. Czy to może być normalne środowisko? Dziś jestem pewien, że nie.

Pewnie myślicie sobie, że wyższe seminarium duchowne to rodzaj studiów, podczas których zgłębia się tajniki teologii, filozofii i nauk o duchu: psychologii, socjologii, historii, kulturoznawstwa i logiki? A na seminariach, jak w świeckim uniwersytecie, analizuje się teksty, dyskutuje się, wymienia poglądy? Nic bardziej błędnego. Owszem, mają miejsce wykłady, nawet po pięć dziennie, ale to są czterdziestopięciominutowe lekcje. Jak w szkole. Tam nie ma żadnych dyskusji. I żeby je uniemożliwić między zajęciami, oddzielają je tylko pięciominutowe przerwy. Nie ma czasu i miejsca, by swobodnie porozmawiać. Cieszyliśmy się, gdy w czasie przerwy udało się pójść do toalety. Oddać mocz, bo na grubszą sprawę zwykle nie starczało czasu. Trzeba było wytrzymać. W seminarium nie odbywają się żadne seminaria! To nie są studia. Za to ma tu miejsce formacja, czyli kształtowanie umysłów i psychiki. Nie intelektu. W Kościele wcale nie ceni się intelektualistów. Nawet jeśli jakimś cudem na jego gruncie wyrasta wybitny filozof czy naukowiec, to jest on dla Kościoła kłopotem., bo zwykle odwołuje się do wiary, nauki, przesłania Jezusa, a nie do autorytetu instytucji Kościoła. A seminarium ma kształtować „pracowników winnicy Pańskiej”, nie myślicieli, lecz niemyślicieli, posłusznych rozkazom władzy żołnierzy chrystusowych, korpopracowników. Do tego służą długie i skrupulatne spowiedzi, które przeradzają się w psychoanalityczne seanse. Nie, nie leżysz sobie wygodnie na kozetce, lecz klęczysz przed kratką konfesjonału przed dokonującym na twojej psychice wiwisekcji inkwizytorem, który cierpliwie, jak chirurg, kawałek po kawałku odsłania kolejne warstwy twojej świadomości. Ba! Głębiej! Podświadomości! Aż się wreszcie poddajesz tej duchowej torturze i marząc , by się to jak najszybciej skończyło, przyznajesz się do stawianego ci zarzutu: Nie jestem doskonały! Bo jeśli myślisz, ze jesteś, że nie grzeszych, to popełniasz jeszcze większy grzech pychy.Więc wyznajesz wszystkie swoje grzechy i grzeszki, przyznajesz się do pokusy buntu, ujawniasz swoje wątpliwości, niedociągnięcia. Nie płacz synu — pociesza cię ojciec. Wszyscy jesteśmy grzeszni, każdy z nas ma swoje słabości. Wyraź skruchę, obiecaj poprawę, pracuj nad sobą, doskonal swą słabą konstytucję. Tylko powiedz jeszcze, o kim źle pomyślałeś? O księdzu rektorze? O księdzu prefekcie? O księdzu biskupie? A może o twoim kierowniku duchowym? No, powiedz śmiało, masz przed swoimi ustami jego uszy. On przecież nie zdradzi tajemnicy spowiedzi. A może i sam się czegoś nauczy z twojej krytyki, udoskonali? Powiedz więc nie tylko, co sobie złego pomyślałeś, ale także i dlaczego. Może to my jesteśmy winni, a nie twoja słabość? A te niewinne grzeszki popełniłeś samemu, czy z którymś z kolegów alumnów? A z którym konkretnie? Może to on cię popchnął na ścieżkę zła? Nie, nie! Więcej grzechów nie pamiętam, za wszystkie serdecznie żałuję, postanawiam poprawę, proszę o naukę, pokutę i rozgrzeszenie. Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu. Puk, puk! Co za ulga! Jaka lekkość, jaka zgrabność duchowej sylwetki, która powoli nabiera właściwego kształtu. Do trzeciego roku mieliśmy obok sali gimnastycznej siłownię, gdzie ćwiczyliśmy nasze mięsnie, ale zabrał nam ją ksiądz biskup, uznając, że uprawiamy kulturystykę, by się podobać dziewczynom. No i słusznie, mieliśmy tu kształtować sylwetkę duchową, a nie cielesną. Mind not body building. Nasze mięsnie mogły sflaczeć, bylebyśmy mogli się wykazać tężyzną duchową. Ale to nie prawda. W seminarium rok po roku flaczały nasze ciała i dusze.

By ukształtować księdza wymoczka, klerykom odbiera się albo ogranicza do minimum czas wolny, a całe dni wypełnia modlitwami, medytacjami, wykładami, pracą fizyczną, sprzątaniem, śpiewaniem pieśni przygotowywaniem sztuk teatralnych. Od szóstej do dwudziestej drugiej. Rano: gwałt zadawany przez dzwonek elektryczny. Wieczorem: odcięcie elektryczności, zgaszenie świateł. Szczęśliwy, kto zaraz zapada w sen, a tego, co nie może zasnąć, dręczą wątpliwości, cierpienia, frustracje, pokusy, nieczyste i nieskromne myśli. I wciąż powracające pytanie: Czy na tym to miało polegać? Czy na to się decydowałem? Czy ciągnąć to dalej? Czy nie zrezygnować? Czy nie zawrócić? Ale dokąd? Przecież zabrnąłem już tak daleko, że nie mam ani do kogo, ani do czego wracać. A gdybym wrócił? Co by na to powiedziała moja matka? I babcia? Takie przecież są ze mnie dumne. Mam dopiero dwadzieścia kilka lat, a jako człowiek już jestem starcem. Dobrze, że nie trupem. Organizm o tym przypomina. Hormony buzują, ciało się napina, pręży, zwłaszcza ciała jamiste.

Co młody mężczyzna może zrobić ze swoim popędem? Musi go rozładować. Nie oszukujmy się. Polucje to dobre dla dwunastolatków. Ale jak to zrobić, gdy masz dwadzieścia lat i śpisz z innymi w dormitorium, tak jak ja w swoim annus propaedeuticus, czyli pierwszym roku? Gdy przez cały dzień wszyscy cię mają na oku? Pozostaje toaleta, bo nawet pod prysznicem wszyscy cię widzą. Co z tego, że się odwrócisz, co z tego, że stoisz za półprzezroczystą zasłoną, kiedy, nawet od tyłu, i tak widać, co robi twoja ręka. To upokarzające. I jeszcze każą ci się spowiadać z grzechów nieczystości. Gdy spowiednik o nie pyta, zawsze się możesz wykręcić, mówiąc, że miałeś nieskromne myśli, ale je od siebie odpędziłeś. A masturbacja? Wszystko zależy od twojej interpretacji, w końcu to twoje sumienie decyduje w ostatecznej instancji, czy to, co robisz i myślisz, jest grzechem czy nie. Z czego masz się więc spowiadać, jeśli dopiero co się oczyściłeś? Czyż polution nie znaczy po łacinie „zanieczyszczenie”?

Byli wśród nas tacy, którzy świetnie sobie radzili z wszelkimi ograniczeniami. Od razu było widać, że do kapłaństwa przyszli, by się wygodnie urządzić w życiu i od samego początku wiedzieli, na czym polegają reguły tej gry, o których my, naiwni, pobożni chłopcy nawet nie mieliśmy pojęcia. Każdy kleryk przychodzi do seminarium z kartą kredytową, którą jest pozycja jego proboszcza w diecezji. Jeśli proboszcz jego rodzinnej parafii ma wpływy i poważanie u biskupa i na jego dworze, kleryk przyjmowany jest życzliwiej od innych i może sobie więcej niż inni pozwolić. I na odwrót. Jeśli jego proboszcz jest w diecezji szarą i biedną myszą kościelną, która ledwo popiskuje pod twardym butem biskupa, jego kleryka czeka lekceważenie i pomiatanie. I twarde rygory dyscypliny. Na cóż więc mogłem liczyć ja? Wychowanek księdza, który nawet nie miał parafii i w dodatku wyjechał za granicę? Ale nie! Najważniejszą kartą przetargową w stosunkach z biskupem była oczywiście kasa, którą odprowadzał do budżetu kurii, ale nie mniej silną kartą była liczba powołań z jego parafii. Każdy kleryk to była figura, którą można się było poszczycić. I tak było z moim proboszczem, którego niemal nie znałem, a który jednak szczycił się mną przed biskupem i rektorem: Mój ci on, z mojej parafii — mówił. Nie byłem więc anonimowym przybyszem, który wszedł do seminarium prosto z ulicy, lecz figurą, którą proboszcz się chwalił przed biskupem, rektorem i wiernymi w naszej parafii.

Mieliśmy takiego kleryka, cynik do szpiku kości. Starszy ode mnie o rok i o dwa roczniki wyżej. Jego proboszcz miał plecy u biskupa, bo kierował dużą i bogata parafią, więc odprowadzał do kurii bardzo dużą kasę. No i miał aż trzech kleryków w seminarium. Często gościł na biskupim dworze na obiadach wieczorkach i różnych uroczystościach. Mówili o nim, że biskup poklepuje go po plecach, a i jem się zdarzało, że jego ręka, chyba spontanicznie, rewanżowała się biskupowi podobnymi gestami zażyłości, przy powitaniu, pożegnaniu czy w luźnej rozmowie. Jego kleryk nie przyszedł do seminarium z ulicy, lecz został tu wprowadzony przez samego biskupa, po przedstawieniu mu go przez jego proboszcza i prośbie o szczególną opiekę. Ksiądz rektor, który wcale nie był panem i władcą seminarium, lecz jak wszyscy na wyższych stołkach trząsł sutanną przed biskupem, chętnie przejął nad nim protekcję, bo wiadomo, nawet w Kościele — zwłaszcza w kościele — ręka rękę myje. Ja pomogę obie dziś, ty mi się zrewanżujesz jutro.

Mój starszy kolega, bardzo przystojny  i postawny młody mężczyzna, zawsze pewny siebie i uśmiechnięty (nie to co my — brzydale i pokraki, życiowe kaleki i nieudacznicy, wyalienowani i zagubieni w świecie) szybko został ulubieńcem biskupa, który go regularnie zapraszał na swój dwór. Na ogół w soboty, w dniu, w którym nie było zajęć, ale odbywało się długie i gruntowne sprzątanie: kaplicy, sal wykładowych, refektarza, korytarzy i toalet. Patrzyliśmy na to krzywo, bo my czyściliśmy kible, a on bawił się w najlepsze. Miał specjalną przepustkę i zwykle wracał już po komplecie. Nie dość, że korzystał z przywilejów, to się jeszcze przechwalał, na co sobie pozwala. Głośno, przy wszystkich. Leząc na łóżku w dormitorium przy zgaszonym świetle. Opowiadał, że w drodze powrotnej od biskupa chował koloratkę do plecaka i udawał się incognito do agencji towarzyskiej. Nazywał to wyskokiem do Paryża. Gdy zapraszał go biskup, mówił, że idzie do niego na mszę, a gdy wracał, szydził, że Paryż wart był mszy. Kiedyś ktoś z dalszego łóżka powiedział: Nie wierzę, zmyślasz. A on na to: Wątpisz w to człowieku małej wiary? I ty chcesz zostać księdzem? Ponoć kilka osób zachichotało z cicha, ale resztę ten jego żart zmroził, bo to przecież była parafraza słów Pana Jezusa.

Nie trzeba było długo czekać, by jego przechwałki dotarły do uszu samego rektora. Ponoć powiedział, że to tylko żart, za pomocą którego chciał wypróbować jak szybko w seminarium przenoszone są plotki. Ksiądz rektor jednak go nie wziął za dobrą monetę. Igrasz z ogniem — powiedział mu — uważaj, bo jak przeciągniesz strunem, to ci nawet sam ksiądz biskup nie pomoże.

Jeszcze tego samego wieczoru, zaraz po zgaszeniu światła, gdy nikt jeszcze nie zdążył zasnąć, powiedział: Mamy u nas gumowe ucho. Byłem dziś u rektora na dywaniku i musiałem się tłumaczyć ze swoich żartów. Mamy wśród nas gumowe ucho. Musimy je wytropić i zatkać, bo jeśli nam się nie oda, oni nas tu całkowicie stłamszą. Oni? Miał na myśli przełożonych. To jest walka pokoleń. Jeśli jej  nie wygramy będziemy im przez całe życie pucować buty i podcierać tyłki. Powiało grozą. Walka? Z przełożonymi? Gumowe ucho? Zrozumieliśmy, ze już nigdy nie będziemy się czuć bezpiecznie. Nie mogłeś zaufać swojemu koledze, opiekunowi, a zwłaszcza spowiednikowi.

I co się z nim stało? Jak myślicie? Został seniorem. Wybraliśmy go na przewodniczącego roku. Nie raz się zastanawiałem, ile z tego, co mówił, było prawdą, a ile konfabulacją. Dziś myślę sobie, że jeśli wtedy, na pierwszym roku grzeszył tylko mową i myślą, na pewno wkrótce zaczął grzeszyć także uczynkiem.

Gdy nie ustawał w swych przechwałkach, jeden z naiwnych kolegów wytknął mu, że przecież łamie ślub celibatu. Celibat? — odpowiedział cynicznie. — Celibat zabrania księdzu się żenić, ale nic nie wspomina o seksie pozamałżeńskim.

Zawsze miał pieniądze, bo biskup obsypywał go prezentami. Nikt mu nie podskoczył, nawet rektor, bo wszyscy, jak pisałem,  tylko pokątnie popiskiwali pod twardym butem biskupa i trzęśli przed nim sutannami ze strachu.

Gdy mój rocznik zajął dormitorium, ci z drugiego zostali zakwaterowani  w pokojach dwuosobowych, ale ich senior — co było rzeczą naprawdę horrendalną — dostał pokój tylko dla siebie. Biskup uczynił go swoim lektorem. Miał czytać świeckie gazety i przygotowywać dla biskupa relacje o tym, co piszą o kościele. Codziennie przynosił z miasta plik gazet i tygodników. Wszystkich. I tych poważnych i bulwarowych. Prawicowych i lewicowych. I jeden miesięcznik: „Playboy”.

Jeszcze tej jesieni biskup przysłał mu prezent. Piękny ekspres do kawy. Nikt z nas nie mógł nawet pomarzyć o posiadaniu takiego luksusu, a on zapraszał na kawkę swoich przydupasów. Któż nie chciałby nim zostać i rozkoszować się aromatem świeżo mielonej kawy, której ziarna kombajn sam mielił, i przy okazji przejrzeć bieżące gazety i tygodniki, a zwłaszcza miesięcznik. Nawet opiekun roku i sam rektor dawali się zaprosić na kawkę od biskupa. By tajne materiały nie dostały się w ręce niepowołanych, senior dostał klucz od swojego pokoju i prawo do pracy nocą, oczywiście przy zapalonym świetle.

Na trzecim roku senior został ceremoniarzem. Ceremoniarze zajmowali się oprawą liturgiczną obrzędów, zarówno w seminarium, jaki w katedrze biskupiej. Ceremoniarze od niepamiętnych czasów stanowili najwyższą kastę seminarium, bo ich funkcja pozwalała im na częste kontakty z biskupem i jego dworem. Do funkcji ceremoniarzy wybierano kleryków od najlepszych proboszczów, zapewniających kurii wysokie wpływy finansowe i przez to posiadających wysokie wpływy towarzysko-polityczne w hierarchii. Byli jak młode wilki. To oni trzęśli seminarium i wspólnymi siłami byli w stanie manipulować nawet przełożonymi. Czy to była ta walka pokoleń, o której mówił senior? Władza i wpływy ceremoniarzy nie kończyły się po opuszczeniu seminarium. Trafiali zawsze na najbogatsze parafie albo wprost na dwór biskupi, wysyłano ich na studia, by mogli zostać przełożonymi seminarium. Dla wszystkich było jasne, że biskup szykuje swojego faworyta na sekretarza.

My, zwykli klerycy, nie mieliśmy takich możliwości. Zresztą większość z nas ich nie szukała, bo większość to byli pobożni, skromni chłopcy, głównie ze wsi. Na drugim roku, po przeniesieniu z Domu Pierwszego Roku, gdzie wszyscy spaliśmy w jednym dormitorium, do Dużego Domu dla starszych roczników, zostałem zakwaterowany w pokoju dwuosobowym. Jako socjusz trafił mi się właśnie taki prosty chłopak. Słowo pisane wyraźnie go męczyło, mówione zresztą też. Podczas modlitw i medytacji przeważnie drzemał ze spuszczoną głową. Nawet zdarzało się mu mocno pochrapywać, co wywoływało salwy śmiechu wśród obecnych w sali czy kaplicy. Bardzo się cieszyłem z tej prywatności, jaką było posiadanie własnego łóżka i własnego biurka w małym, odgrodzonym od reszty świata pokoiku. Ale już pierwszego dnia pojawił się nieprzyjemny problem. W pokoju strasznie śmierdziało. Zaglądałem pod łóżko, czy czasem nie rozkłada się w jakimś kącie padlina zdechłego szczura, obwąchiwałem kratkę przewodu wentylacyjnego, czy powodem smrodu nie jest podobny problem ze zdechłym gołębiem, który mógł do niego wpaść, ale nic, wszystko było w porządku. I wtedy spojrzałem na swojego socjusza. Siedział przy biurku, drzemiąc nad książką. Podszedłem do niego na paluszkach i zbliżyłem nos do jego wiecznie tłustych włosów. Boże drogi! Nie mogłem w to uwierzyć, że żywy człowiek może tak śmierdzieć. Otworzyłem okno, by przewietrzyć pokój. Robiłem to często, ale pomagało tylko na chwilę. Nie mogłem mu powiedzieć, że śmierdzi, bo bałem się go urazić. Zacząłem go dyskretnie obserwować. Raz w tygodniu zmienialiśmy ręcznik, atramentki, piżamę i dwie pary skarpet. Zanosiliśmy brudne do gaciowego, a dostawaliśmy czyste. Te brudne rzeczy zabierały siostry zakonne i prały w swojej pralni. Patrzyłem na nie przez okno, jak co sobota taszczą do furgonetki wielkie toboły z prześcieradeł. Było mi ich zwyczajnie żal. My tez nie mieliśmy słodkiego życia, ale po sześciu latach zostawaliśmy księżmi i właściwie do końca życia mogliśmy żyć jak pączek w maśle, mając zapewniony wikt, opierunek, sprzątanie i masę wolnego czasu. A one? Przez całe życie żyły w klasztorze w rygorze większym od naszego. Dużo się modliły i ciężko pracowały. Idzie taka dziewczyna do zakonu, która mogłaby przeżyć ciekawe i szczęśliwe życie, zaślubia Chrystusa a zostaje służącą, niemalże niewolnicą, która pierze gacie księdzu, gotuje mu i sprząta po nim. I w chrześcijaństwie jest jawnie człowiekiem niższego rzędu, bo przecież nie ma prawa zostać osobą duchowną. Prawie jak w islamie. Prawie, pod względem religijnym różnica jest nieduża.

Pościel zmieniano nam raz w miesiącu i tu już nie można było się wywinąć od tych kilku minut dodatkowej pracy. Ale zejście co sobota do piwnicy, w której mieścił się magazyn pościeli, to było dla mojego socjusza za trudne. Używał więc wciąż tej samej bielizny. Nawet atramentek nie zdejmował na noc, tylko naciągał na nie spodnie od piżamy. W pierwszą sobotę wyciągnąłem go do kąpieli i obserwowałem dyskretnie. Odkręcił wodę, ale nawet nie wszedł pod prysznic! Podstawił tylko pod strumień wody najpierw jedną, a potem druga stopę, nabrał wody w jedną rękę, przetarł się nią w miejscach intymnych i pod pachami i zaczął się wycierać brudnym ręcznikiem. Nawet nie wszedł pod prysznic! I nie używał mydła!

Jeszcze tego samego dnia kupiłem mu mydło, szampon, pastę i szczoteczkę do zębów i postawiłem na jego biurku. Co to? — spytał, gdy je zauważał. — Test na inteligencję — odpowiedziałem. Myślał, myślał i po godzinie chyba znalazł odpowiedź. Wziął ze sobą przybory kosmetyczne i poszedł do łaźni. Niestety ręcznika nie dało się już wymienić, ale w następną sobotę dopilnowałem, by razem ze mną udał się do magazynu pościeli. — Zmiana ręczników! — zakomenderowałem. — I bielizny. — Wziął do ręki śmierdzący ręcznik i zdjął z nóg brudne skarpetki. — Piżama i gacie też — . Pilnowałem go, by wymienił wszystko. — Ale… jak to? — Nie wiedział, jak zmienić majtki bez ściągania spodni. — Pójdziesz na dół z gołą dupą. — Zbaraniał. — No zdejmij gacie i naciągnij na tyłek spodnie. — Zacząłem się śmiać. — Jak ty sobie w życiu radziłeś przed seminarium? — spytałem. — Matka wszystko prała. — I pewnie jeszcze wam gotowała i sprzątała po was? — domyśliłem się, jak było u nich w domu. — No, a jak? — spojrzał na mnie zdziwiony, że zadaję głupie pytania.

Większość wolnego czasu spędzał gapiąc się przez okno na ulicę. Od czasu do czasu się ożywiał i wołał go mnie: — Cho no, cho no! Pa, jaka dupa idzie! Na szczęście socjuszy zmieniano co semestr.

I o tym też pewnie byście chcieli wiedzieć, co się z nim stało? Czy ukończył seminarium? Oczywiście. I został wikarym w sporej wiejskiej parafii. Podobnie jak ja, Ha, ha! Kościół takich lubi najbardziej. W naszym seminarium intelektualiści i indywidualiści byli tępieni. Za dużo czytali, za dużo mówili, za dużo zadawali trudnych pytań. Jeśli dany delikwent swą krnąbrną naturę ujawnił wcześnie, jeszcze przed obłóczynami, po prostu nie pozwalano mu na noszenie stroju duchownego. Z powodu zatwardziałości w grzechu pychy — wyjaśnił prefekt naszemu najmądrzejszemu koledze, rozmiłowanemu we współczesnej filozofii. Cały nasz rok już chodził w sutannach i koloratkach, a on — jak trędowaty — w cywilnych ubraniach. To było jak wymierzony w twarz policzek. Cała rodzina, a często i cała wieś, czekała na swojego kleryka, aż się pokaże w stroju księdza, a on musiał się przyznać, że nie uzyskał prawa do noszenia sutanny. Co za wstyd! Zwykle kierownictwo seminarium nie musiało szukać dodatkowego pretekst, by takie osoby usunąć. Rezygnowali sami. I… przepadali jak kamień w wodę. Wszelki słuch o nich ginął. Nikt o nich nie przypominał, nie było z nimi żadnego kontaktu. Ale nawet jeśli udało się takim przebrnąć przez próg diakonatu i od trzeciego roku nosili sutannę i koloratkę, a swój wybujały intelektualizm ujawniali dopiero później, bo czuli się już pewnie (jako diakoni byli już przecież osobami duchownymi — jak mówią przepisy: nieodwołalnie i na zawsze), zdarzało się, że wylatywali nawet na szóstym roku, tuż przed święceniami kapłańskimi. Zwyczajnie, mówiono im, że się nie nadają i żeby sobie poszli.

Bo ksiądz ma być BMW — bierny, mierny, ale wierny. Nieważne w Kościele są nauczanie Jezusa, wiara, miłość czy cokolwiek podobnego. Ważne, żeby za żadną cenę się nie wychylać, nie odstawać. Każda głowa wystająca ponad poziom zostanie ścięta.

W Kościele nie znoszą też świętoszków. Mieliśmy paru kolegów, którzy cechowali się wyjątkową  pobożnością, a nawet mieli silne skłonności do mistycyzmu, ale zdaniem przełożonych, za bardzo się skupiali na modlitwie, na medytacji, na rozmyślaniach, na rozważaniu Ewangelii zamiast na posłuszeństwie i podporządkowaniu. Niewystarczająco angażowali się w życie seminarium, w sprawy organizacyjne. I w dodatku krzywym okiem patrzyli na nieprzystojące pobożnemu chrześcijaninowi zachowania przełożonych: ich butę, hipokryzję, agresję, arogancję. Tych też się pozbywano. Mówiono takiemu delikwentowi, że nie nadaje się na księdza, bo nie rozumie, czym jest Kościół. Być może nadaje się do klasztoru, ale nie do pracy z ludźmi i reprezentowania interesów Kościoła.

Czy można się dziwić, że w takich warunkach permanentnego węszenia i zaszczucia nasze samotne, uciemiężone ciała i umysły szukały bratniej duszy? Zwłaszcza, gdy już zdaliśmy sobie sprawę, że na porządku dziennym jest szpiclowanie, donoszenie do wychowawców, szantaż? Więc jak już znalazłeś kogoś, komu mogłeś bezgranicznie zaufać, oddawałeś mu się też bezgranicznie, duszą i ciałem. Z tęsknoty za bliskim człowiekiem i wdzięczności za to, że nie jesteś sam.

Nauczyciele mówili nam, że to wszystko po to, by nas zahartować przed złem świata na zewnątrz, bo gdy tam wyjdziemy, będziemy wystawieni na wszelkie pokusy: nieczystość, chciwość, zazdrość, lenistwo, pychę, gniew i nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu, jak każdy człowiek. Ale tak naprawdę to hartowali nas do zginania karku. Bo w Kościele najważniejsza jest hierarchia, czyli podległość. Kto ją neguje, zostaje uciszony i odsunięty od przywilejów. Wszelki indywidualizm budzi podejrzenia przełożonych. Nawet jeśli jesteś prymusem, zwłaszcza jeśli jesteś prymusem i najlepiej zdajesz egzaminy, stajesz się głównym podejrzanym. Spośród kleryków, którzy zaczynają naukę w seminarium duchownym, wyrzucona zostaje więcej niż połowa.

Przeżyłem to piekło. Głównie dzięki temu, ze byłem niewyróżniającym się średniakiem. Pewnie się dziwicie, jak takiemu prostemu chłopakowi jak ja udaje się to wszystko w miarę składnie opisać, ale trzeba pamiętać, że piszę to dobiegając już trzydziestki i że przez trzy i pół roku dzień w dzień obcowałem z księdzem Janem, który był wielkim erudytą i mistrzem słowa. Zawsze słuchałem go uważnie i z czasem zauważyłem, że zaczynam mówić jego językiem. No i książki, które ksiądz Jan mi wciąż podsuwał do czytania. Też kształcą. I to bardzo. A poza tym piszę pod opieką pani redaktor z wydawnictwa, która — wstyd powiedzieć — poprawiła setki, a może i z tysiąc błędów i niedociągnięć w moim pierwotnym tekście. I podsunęła mi książkę Sakrament obłudy. Jej autor też był klerykiem i prawie ukończył wyższe seminarium duchowne, lecz został z niego wyrzucony na szóstym roku, tuż przed święceniami. Wszystko, co opisuje to najprawdziwsza prawda: obłuda i zawiść duchownych, mściwość i pamiętliwość, walka o wpływy, cynizm, hipokryzja, arogancja, agresja, lenistwo i tępota kleryków, które przecież nie znikają, gdy zostają księżmi. Skorzystałem z jego słownika, by precyzyjniej wyrazić to, co napisałem samodzielnie. I pozwoliłem sobie na przywłaszczenie kilku anegdot, ale nie odbiegają one od tego, co przeżyłem osobiście. I myśli. Nie zaopatruję ich w cudzysłów, ponieważ nie cytuję dokładnie, a zresztą przyswoiłem je sobie i dziś biorę za własne.

Rozdział III

Po ukończeniu seminarium zostałem skierowany do dużego miasta. Ucieszyłem się, bo na wsi albo w małym miasteczku jesteś stale na widoku, a w dużym mieście chowasz koloratkę, ubierasz się w cywilne ubranie i niezauważalnie mieszasz się z tłumem. Dostępne jest wszystko, z czego korzystają zwykli ludzie: kina, restauracje, baseny, burdele. Przecież tam nikt nikogo nie pyta o zawód.

Szybko wciągnąłem się w pracę wikarego. Mój proboszcz, mężczyzna w sile wieku, bezpiecznie mnie wprowadzał w rutynowe działania. Msze święte i nabożeństwa. Najpierw majowe, potem czerwcowe. Spowiedź, ofiara, eucharystia. Chrzty, śluby, pogrzeby. Najpierw wprowadzał mnie w związaną z nimi buchalterię, a po wakacjach obiecał mi udzielanie sakramentów. On się skupiał nad przygotowaniem dzieci do komunii, młodzieży do bierzmowania i młodych do ślubu, chciał mnie w to wciągnąć przez katechezę. W pobliskiej podstawówce był wakat katechety. Wypełniali go nauczyciele z innych szkół. — Niech ksiądz to weźmie — mówił. — Otrzaska się ksiądz w pracy z dziećmi, wyjdzie do ludzi, zaszczepi przeciwko lekceważeniu, śmiechowi, hejtowi, podchwytliwym pytaniom. Bo chyba ksiądz się nie spodziewa, że wszyscy tu będą księdza po rękach całować? To jest miasto, proszę księdza. Tu wszyscy są zaganiani, nawet nikt księdzu nie powie na ulicy „Pochwalony!”. No i legalnie będzie ksiądz zarabiał. To będą księdza prywatne pieniądze.

Dzieci w szkole bardzo się ucieszyły, że będą miały od religii młodego księdza, a nie starą, zdewociałą katechetkę. Praca nie była trudna. Już w lecie dokładnie przejrzałem podręczniki, więc w szkole wystarczyło mi przejrzeć je raz jeszcze przed zajęciami, a potem przerabiać je lekcja po lekcji. Ale dzieci bardzo chciały mnie poznać, więc pytały o moje dzieciństwo, o młodość, jak zostałem księdzem. Oczywiście nie mówiłem im prawdy o sobie, bo gdy zostajesz osobą duchowną, twoja świecka przeszłość znika. I jeśli chcesz być dobrym pracownikiem winnicy pańskiej, twoja osobowość też powinna zniknąć. Nie ma ciebie. Nie ma twoich potrzeb. Cały powinieneś oddać się Bogu i podporządkować Kościołowi. Twoje hobby, pasje, zainteresowania twojemu biskupowi nie są do niczego potrzebne. Jeśli je masz i mimo wszystko kultywujesz, władza kościelna patrzy na to podejrzliwym okiem. Takie przynajmniej zasady wpajano nam w seminarium. A kiedy je podważaliśmy i pytaliśmy: A Jan Paweł Drugi? Kajaki, narty, wędrówki, poezja, teatr, języki… to odpowiadano nam, że taki styl życia nie może być wzorem dla każdego księdza i że JP2 zajmował się tym wszystkim głównie podczas urlopu, a na pierwszym miejscu były zawsze u niego obowiązki kapłańskie.

Obowiązki kapłańskie to było powołanie i pasja mojego pierwszego proboszcza. Realizował się w tym kompletnie. Nie tylko na urzędzie, ale też jako przewodnik duchowej wspólnoty, którą chciał przepoić życie parafii. Założył klub młodzieżowy, gdzie dzieci mogły przyjść po szkole, odrobić lekcje, pograć w ping ponga, w warcaby, poczekać, aż rodzice wrócą z pracy. Dla słabszych uczniów zorganizował korepetycje. Starsi uczyli młodszych. Głównie matematyki i angielskiego. Ale dumą naszej parafii była orkiestra dęta, w której grali chłopcy i dziewczęta. Zrymowało mi się. No i dobrze, bo to była wspaniała harmonia. Orkiestra miała swoją kapelmistrzynię, dziewczynę z werwą, po szkole muzycznej, która też była naszą organistką. Uczyła gry i muzyki młodsze dzieci, które przygotowywała do gry w orkiestrze. U nas w kraju w zasadzie nie używa się określenia „gmina religijna”, ale ksiądz proboszcz dokładał wszelkich starań, by w parafii zbudować coś na kształt wspólnoty.

Miałbym tam dobrze, jak u Pana Boga za piecem, ale niestety mój wróg upomniał się o swoje. Wrócił do mnie pod postacią dziewczynki. „Małgorzata” to chyba częste imię jego towarzyszek? Małgosia miała dziesięć lat. Piękna, wesoła dziewczynka o czarnych, długich włosach i czarnych oczach w pięknej, jak to się mówi, oprawie. O ciemnej karnacji skóry. Szczuplutka, nieduża, a właściwie nawet filigranowa. Wesoła, pogodna, ale i rezolutna, od czasu do czasu popadająca w zadumę. Bystra i inteligentna, choć czasami niezbyt mądra, ale czy przez to nie bardziej urocza? Dla mężczyzn? Dla mężczyzn, bo przede wszystkim im chciała się podobać. Nieraz przyłapywała mnie na lubieżnym spojrzeniu, jakim mężczyzna patrzy na kobietę. Uśmiechała się porozumiewawczo, jakby chciała podziękować za komplement. Była bardzo świadoma swojej urody. Nie w tym sensie, by wiedziała, jak z niej korzystać, ale w tym, że wiedziała, że jest ładna. Lubiła to podkreślać. Kokietka, mała kokietka. Miała taki zalotny gest. Zbierała włosy zwisające jej z przodu ramienia i teatralnie zalotnym ruchem dłoni zarzucała je palcami na plecy, uśmiechając się przy tym zalotnie. Wiem, wiem. Zauważyłem to. Trzy razy użyłem słowa „zalotnie”. Nieświadomie, ale nie będę tego poprawiał, bo to najlepiej pokazuje, jaka była. A uśmiech miała rozbrajający. Szczerbaty jak drewniane grabie po pracy na kamienistym polu. Dziwiłem się, że dziesięciolatkom wypadają mleczne zęby. Myślałem, że dzieje się to wcześniej. Ale nie. Jej koleżanki też miały taki sam szczerbaty uśmiech. Podobała się sobie. Narcyz malutki. Czasami po weekendzie przychodziła do szkoły z pomalowanymi paznokciami. Ponoć bawiła się z koleżankami w salon piękności i w niedzielę zapominała zmyć lakier.

Kiedyś, w jakiejś wesołej sytuacji spytałem ją podczas lekcji, czy wolałaby być piękna i młoda, czy stara i brzydka. Małgosia zastanowiła się chwilkę i pojęła mój żart. Oczywiście że piękna i młoda — powiedziała ze swoim rozbrajającym szczerbatym uśmiechem. Zapomniałem jeszcze dodać, że uśmiechając się zalotnie, bądź rozbrajająco, mrużyła oczy. Też zalotnie. Wszystko w niej było zalotne. — A wolałabyś być piękna i głupia czy brzydka i mądra — podjął zabawę klasowy prymus. Małgosia zastanowiła się głęboko, po czym odpowiedziała poważnie: Piękna i głupia. Chłopiec wybuchnął śmiechem, ale nikt inny się nie śmiał. Wszyscy w klasie, a zwłaszcza dziewczynki, nie z nim, lecz z nią się zgadzali. Oj, drogo prymus przypłacił próbę udowodnienia, że jest mądrzejszy niż wszyscy. Dziewczyny dokuczały mu do końca szkoły.

Małgosia przychodziła do mnie do spowiedzi. Czemu wybrała sobie mnie na spowiednika, a nie innego z księży? Na plebani było nas czterech. Używała brzydkich wyrazów, jak wszyscy. Wzywała imienia Pana Boga swego nadaremno. Jak wszyscy, tylko nie wszyscy się z tego spowiadali. Dokuczała koleżance, jak wszystkie. Gniewała się na mamę, biła się z bratem, zapominała o wieczornej modlitwie, opuszczała niedzielną mszę świętą — jak wszyscy. Ale ona miała też nieskromne myśli. Nie wiem, co mnie podkusiło (to znaczy wiem, dziś dobrze to wiem, że musiał to być mój odwieczny wróg), że spytałem: — A jakie konkretnie? — Myślałam o księdzu — wyszeptała. Wiem, dziś dobrze to wiem, że powinienem był uciekać, gdzie pieprz rośnie, ale zapomniałem się i nie rozpoznałem mojego odwiecznego wroga. Nie zważając na to, że jej nieco przydługie klęczenie przy konfesjonale może czekającym w kolejce wydać się podejrzane, brnąłem dalej. — A co myślałaś? — spytałem z duszą na ramieniu. — Że ksiądz mnie całuje. (Boże!!!) — Że ksiądz mnie przytula, że ksiądz mnie głaszcze, że ksiądz mnie dotyka. Moja księża mość drgnął pod sutanną. Wystraszyłem się, że ktoś może usłyszeć. Natychmiast dałem jej rozgrzeszenie, za pokutę zadałem trzy razy Zdrowaś Mario i zdecydowanie, może nawet zanadto, dwa razy głośno odpukałem w niemalowane drzewo.

Teraz ona próbowała złapać mój wzrok swoim wzrokiem, a ja go unikałem. Ale wymyśliła sprytny fortel. Udawała, że się zamyśla, zapatrza na coś nieokreślonego i kiedy ulegałem tej prowokacji i sam się na nią zapatrywałem, ona wykonywała nagły ruch głową i łapała moje spojrzenie: A, mam cię, zbereźniku!

Przegrałem tę walkę. Wyznaję to szczerze, przegrałem. Teraz ja zacząłem myśleć o niej. Śnić, budzić się w środku nocy z jej obrazem w głowie. Wstydzę się opowiadać o wszystkich szczegółach, ale to, o czym śniłem, to o czym marzyłem, to nie była jej mglista postać. To były detale jej ciała, które zacząłem ukradkiem obserwować. Piegowaty nosek, lekko wydłużone płatki uszu, same uszy, wystający w rozpięciu bluzki obojczyk, obgryzione paznokcie, czasem z łuszczącym się lakierem, czasem z żałobą po kocie. Cieniutkie przedramię, zeszpecone nieudolnie wykonanym długopisem tatuażem. Czubki próbujących przebić jej T—shirt piersi (nie nosiła jeszcze stanika). Wystająca spod leginsów gumka różowych majteczek. Dopiero zapowiadająca kształt gruszki sylwetka jej ciała i, mimo wszystko, wciąż jeszcze chłopięce pośladki, zebrane w perfekcyjne krągłości przez elastyczne legginsy, nieświadome, że powłóczę za nimi swoim bazyliszkowatym wzrokiem świętoszka. Śniłem też o jej lekko matowym głosie (czy dziewczynki też przechodzą mutację?). Jej zdrowy śmiech, wydobywający się z jej płuc, z jej krtani, z jej ust też budził mnie po nocach. By poczuć jego woń, w pierwszy piątek lutego, niby chuligan, przebiłem długopisem kilka dziurek w folii, którą była wyłożona kratka konfesjonału. Czekałem na nią, ale nie przyszła. Łudziłem się, że przyjdzie następnego dnia albo w niedzielę, ale też nie przyszła. Przeziębiła się i leżała przez cztery dni w łóżku. Ksiądz proboszcz zlecił kościelnemu wymianę folii. Przebiłem ją znowu. Kościelny po paru dniach ją naprawił, a ja ją znów przebiłem. Czekając na Małgosię znosiłem wyziewy nieumytych dziecięcych gąbek i starych gęb z popsutymi zębami. Wiedziałem, co ludzie jedli na obiad: ogórkową, kapuśniak, mielone, mizerię, bigos, pyzy polane tłuszczem i skwarkami ze słoniny, pizzę hawajską z sosem czosnkowym. I co na śniadanie: jajecznicę na boczku, ze szczypiorkiem lub bez, zupę mleczną, jajka na twardo, chleb z kiełbasą. Poznałem kwaśny zapach przepoconych ubrań, fetor owłosienia spod pachy, kwas wina i gorycz piwska. Za czwartym razem kościelny powiedział do księdza proboszcza: — Proszę księdza, ktoś przebija tę folię od środka. Przyjrzałem się, rozdarte krawędzie wchodzą w kratkę, a nie do wewnątrz. — Pewnie jakiś żartowniś chowa się w konfesjonale — pospieszyłem z wyjaśnieniem — żeby nikt go nie zobaczył z zewnątrz. A jak go przyłapiemy, to pewnie powie, że tylko się bawił w chowanego. Ksiądz proboszcz spojrzał na mnie, jakby chciał spytać: Sherlock Holmes czy Herkules Poirot?

Dałem za wygraną, ku własnemu komfortowi i zadowoleniu pozostałych księży. Małgorzatka przyszła do spowiedzi w pierwszy piątek marca. Nie mówiła nic o koleżance, ani o mamie, ani o bracie. — Cały czas o księdzu myślę — zaczęła prosto z mostu. Wcelowałem palec w jej usta i przebiłem folię. Odruchowo szarpnęła głową. — Czemu tak? — spytała. — Żeby cię lepiej słyszeć, mów ciszej. (Wilku… dlaczego masz takie duże uszy? Wilku… dlaczego masz takie duże oczy? Wilku… na co masz wilczy apetyt? Wilku… co tam chowasz pod sutanną?). Jej oddech miał zapach kakao i placków z jabłkami posypanymi cukrem waniliowym. — Dotykałam się w różnych miejscach. — Dziecko, zgubisz mnie i siebie. Za pokutę odmów całą dziesiątkę różańca. Puk, puk! — Idź już.

Do dziury w folii sam się przyznałem. — Czekałem na spowiedź — powiedziałem księdzu proboszczowi i z nudów zacząłem sprawdzać napięcie tej folii na kratce i nagle: trach! Zrobiłem dziurę. Bardzo przepraszam, Powiem panu kościelnemu, albo sam ją wymienię. — Dobrze, że ksiądz komuś oka nie wykłuł — zaśmiał się ksiądz proboszcz. — Mam nadzieję, że to ostatni raz. — Żartobliwie pogroził mi palcem. Wiedziałem, że to nie może się dobrze skończyć. Trzymał mnie w swych szponach. Spełniłem twoje życzenie, mówił. Zabiłem ci ojca, chciałbym coś za to dostać. Nie pytałem go, co. W ogóle z nim nie rozmawiałem. Ani razu. Przez cały czas to on mówił do mnie. Nie pytałem go, ale dobrze wiedziałem, czego chciał. Tamtej dziewczynki.

„Weronikę” powinienem skończyć w ciągu kilku najbliższych miesięcy i wydać ją jeszcze w tym roku. Ale może sięgniesz po moją pierwszą powieść? Dostępna jest tutaj:


Numer na wnuczka

— Nie chciałbym, żeby ksiądz mnie źle zrozumiał. Przecież jesteśmy wspaniałym narodem, przecież nie raz zadziwiliśmy świat, dając dowody naszej odwagi, naszej mądrości, naszego poświęcenia, ale teraz dzieje się z nami coś niedobrego. Skąd ta pogarda do lepszych, ta agresja, ten plugawy język, brak szacunku dla prawa, dla prawdy, dla zasad, dla demokracji? Czy ksiądz się zastanawiał, skąd się to wszystko bierze? To ze strachu. Oni się boją zmian, oni się boją nowego świata, oni się boją nowoczesności, bo myślą, że sobie w niej nie poradzą, że będą nikim, że inni będą się z nich śmiać, bo nie znają języków, bo nie potrafią obsługiwać komputera, bo nie czytają książek, bo nigdy nie wyjeżdżali za granicę. Oni w dzisiejszym świecie czują się niekomfortowo. A kto by się czuł komfortowo w warunkach, w których by było widać, że jest biedny, źle ubrany, niewykształcony, nie potrafi się wysłowić? To tak jakby prostego chłopa w łapciach sto lat temu zaprosić na salony, na bal. No, nie czułby się komfortowo. Oni myślą, że wszyscy nimi gardzą i się z nich śmieją. I nawet gdy nikt tak nie robi, nie śmieje się z nich, nie wytyka palcami, oni mimo to myślą, że są ofiarą szyderstwa. Ba! Nawet się kreują na ofiary prześladowań. Ale dziś nikt nikogo nie wytyka palcami, bo dziś nikogo nie obchodzi, jak inny wygląda, jak się ubiera i — niestety — co mówi i myśli. Ludzie w tłumie odwracają od siebie wzrok i udają, że nikogo nie widzą. A mimo to to poczucie gorszości im doskwiera. Ale przede wszystkim samotność, bo wspólnota, jaką im oferuje demokracja liberalna, społeczeństwo jednostek autonomicznych ich nie satysfakcjonuje, nie pociąga ani nie jest dla nich zrozumiała. I oni bardzo by chcieli zlikwidować tę samotność, tę pustkę. Łatwo zrozumieć dewocję ludzi starszych, stojących już nad grobem, ale dlaczego taka stara kobieta daje posłuch nazistowskim demagogom? Czy ona nie widzi, że to, co głoszą, stoi w całkowitej sprzeczności z tym, w co ona wierzy? Może i widzi, może to jakoś intuicyjnie wyczuwa, ale „rozumuje” emocjonalnie. A tym, co jej najbardziej doskwiera jest samotność. Ona jest samotna, bo nie potrafi zbudować wspólnoty ze swoimi wykształconymi dziećmi, o które tak dbała, którym chciała wpoić religijne i obyczajowe wartości, a one, niewdzięczne, tego nie chcą, ponieważ mają swoją „liberalną” wiarę, swoje przekonania i żyją we wspólnocie ludzi podobnych sobie. Może i odnoszą się do matki z szacunkiem, może jej pomagają na starość, ale poza tą relacją pokrewieństwa nic ich nie łączy. Oni, poza wymianą praktycznych komunikatów, nie mają ze sobą o czym rozmawiać. Więc trudno się dziwić, że ta stara kobieta poszukuje wspólnoty ludzi podobnie patrzących na świat co ona. I podobnie jak ona odrzucających obcą dla siebie wspólnotę ludzi nowoczesnych. Po co im ta nowoczesność? Po co im ta wolność? I ona znajduje nową rodzinę, a jest nią rodzina słuchaczy katolickiego głosu w radiu, który rozlega się u niej w domu od rana do wieczora. Drażnią ją uwagi córki, gdy ta ją odwiedza: „Czemu mama tego słucha?”; i syna, gdy dzwoni i mówi przez telefon: „Mogłaby mama trochę przyciszyć radio, bo nic nie słyszę?”. I w ten sposób więź z rodziną radiosłuchaczy staje się dla niej silniejsza niż więź z jej dziećmi.

A radio dzień po dniu, godzina po godzinie, minuta po minucie sączy swą toksyczną propagandę. Przeciwko gejom, przeciwko feministkom, przeciwko gender, przeciwko liberałom, przeciwko uchodźcom. Ona nigdy nic nie miała przeciwko homoseksualistom, może i nawet zetknęła się z takimi parami, a na pewno słyszała od swoich dzieci lub znajomych o takich ludziach żyjących przykładnie, a nawet wychowujących dzieci, ale katolicki głos z radia przekonał ją, że oni chcą narzucić swoje przekonania całemu społeczeństwu i w ten sposób zniewolić dzieci. Dzieci, czyli chcą spedalić jej ukochanego wnuczka! O nie! Ona nigdy na to nie pozwoli i w ten sposób jej neutralne stanowisko wobec gejów przekształca się w niechęć do nich, w obrzydzenie, a w końcu w nienawiść. Ale skoro wobec gejów, to także wobec lesbijek, bo taka przecież musi być logika homofobii. Ale ona, za głosem swego radia, idzie dalej i zaczyna nie znosić tych, co ich tolerują, a nawet wspierają w walce o ich prawa, czyli liberałów. Ale i to mało, bo radio przekonuje ją, że trzeba zakwestionować cały system, który na to pozwala, czyli demokrację liberalną z jej dążeniem do wolności i równości jednostek. I ona nagle wyrasta na najbardziej uświadomioną i wyedukowaną politycznie osobę w rodzinie. Nigdy nie interesowała jej polityka, ale teraz wywodzi z przekonaniem: „Na tego nie zagłosuję— bo to liberał; na tego też nie, bo to socjalista, czyli postkomunista; a ta to zajadła feministka, a ja jestem za demokracją nieliberalną”. Wie ksiądz, co to jest? — pyta mnie ku mojemu zdziwieniu ksiądz Jan. — Numer na wnuczka! — I obaj wybuchamy śmiechem.

Przechodzimy kilkanaście kroków i ksiądz Jan wraca do poważnego tonu: — To jest stara metoda faszystowskich demagogów: przekucie ekonomicznego niepokoju, który większości ludzi towarzyszy przez całe życie w lęk o dzieci, o rodzinę, o pracę, o miejsce do życia i skierowanie go przeciw wrogowi: obcemu, innemu, żyjącemu i myślącemu inaczej. A wszystko po to, by zakwestionować naczelne wartości demokracji liberalnej: wolność i równość. O braterstwie nawet nie wspominam, bo ono już dawno zostało pogrzebane.

A wracając do tej kobiety, w ten sposób radio zdobywa jej bezgraniczne zaufanie. Jej wiara i przekonania przestają się liczyć, ponieważ wyrocznią we wszelkich sprawach staje się radio. Tysiące wojennych uchodźców u naszych granic nie wzbudzają w niej najmniejszej empatii, bo to przecież „islamiści” próbujący pokonać przedmurze chrześcijaństwa. Nie mahometanie, nie wyznawcy islamu, lecz „islamiści”. Nawet zdjęcia wycieńczonych kobiet i dzieci tułających się tygodniami po lasach jej nie wzruszają, „bo wśród nich mogą być osoby niebezpieczne”. Skąd ona to wie? Skąd ta pewność w osądzie wydarzeń i niewzruszona siła przekonań? To bezustannie płynący z radia katolicki głos w jej domu tak ją ukształtował. I ona wypiera ze swej świadomości zasadę, którą powtarzała sobie przez lata i którą w gruncie rzeczy stosowała, by głodnych nakarmić, spragnionych napoić, nagich przyodziać, podróżnych w dom przyjąć. A właściwie nie wypiera, tylko ją reinterpretuje, ograniczając do „naszych”, a do obcych stosuje inną, którą na falach jej radia, ku rozbawieniu prowadzącego program redaktora, zacytował jeden ze słuchaczy: „Gdy przed wiekami mahometanie stawali u naszych bram, to dostawali łomot, a nie azyl”. — Straszane! — komentuję jednym słowem. — Okropne — komentuje ksiądz Jan. — Głos katolickiego słuchacza w katolickim radiu.

Znów robimy kilka kroków i ksiądz Jan wraca do przerwanego wątku: —Podobnie mężczyzna w sile wieku, który kiedyś spróbował wziąć sprawy w swoje ręce i mu nie wyszło. Zawiódł się na świecie liberalnym, przegrał. I kto jest winien? On? Taki pracowity, taki odważny, taki pomysłowy? Jego zdaniem oczywiście nie. On myśli, że skrzywdził go ten nowoczesny, liberalny świat. „Bierz sprawy w swoje ręce”. „Jesteś kowalem swego losu”. „Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz”. To są wszystko oszustwa liberalnego świata, iluzje, którymi został zwabiony w sidła swojej „wolności”.

A są jeszcze całe masy ludzi, którzy przeżyli szok w czasie transformacji, którym nikt nie pomógł, którzy przez lata nie mogli znaleźć pracy. I to były całe fabryki, państwowe gospodarstwa rolne, całe miasta, całe regiony. I nawet jeśli wreszcie jakoś sobie ułożyli życie, to ani oni, ani ich dzieci na pewno nie zagłosują na liberałów, choćby się świat walił. Bo według nich, jeśli wolny, czyli liberalny rynek, kiedykolwiek wyciągnął do nich swą niewidzialną rękę, to tylko po to, by ich skrzywdzić. To, co miało miejsce potem, nawet jeśli warunki ich życia radykalnie się poprawiły, nie ma dla nich znaczenia, bo uraz do wolnego rynku i liberalnej demokracji pozostał.

Albo młodzi ludzie, dwudziestokilkulatki, które tyle pracy włożyły w zdobycie wykształcenia, tylu wyrzeczeń dokonały. Skończyli studia, które im nic nie dały; nawet nie uchyliły drzwi do żadnej kariery. Cynicy mówią, że to były studia „śmieciowe” i że teraz czeka na nich tylko śmieciowa praca, śmieciowe umowy, śmieciowe kontrakty. Dla takich ludzi wolność oznacza samotność, porażkę, zawód życiowy. Dlatego wybierają ucieczkę od wolności.

To pojęcie mnie elektryzuje, bo przecież nie raz obiło mi się o uszy, i dobrze wiem, że ksiądz Jan mnie zaraz spyta, czy czytałem tego… F…, F…, F… Freuda?

I rzeczywiście: — Ericha Fromma ksiądz czytał? — pada jego pytanie. No, byłem blisko. — Trzeba przeczytać, proszę księdza, koniecznie. To dziś lektura obowiązkowa. I kiedy nagle pojawia się demagog, który im tłumaczy, że tak naprawdę to oni są sprawiedliwi, a ci, którym się w życiu jako tako udało, są złodziejami, oszustami, szubrawcami, to taki pełen resentymentu tłum chętnie daje mu posłuch.

Ksiądz Jan chyba już musiał czuć się zmęczony, bo nie mógł znaleźć sobie odpowiedniej pozycji i ponownie oparł się o pieniek, tym razem wyprostowaną nogą.

— I tu powstaje bardzo trudny problem polityczny — zaakcentował ważność swej konkluzji wzniesieniem wyprostowanego palca wskazującego — bo jeśli oni mają władzę, to zadanie nie powinno polegać na tym, by ich pokonać, a tym samym na nowo upokorzyć, tylko na tym, by ich zmienić, by rozbudzić w nich aspiracje do bycia lepszymi, do kształcenia, do aktywności, do myślenia. Ale jak to zrobić, kiedy od lat wciska im się kit, że to wszystko jest złe, bo to są wartości elit?

Ale, powiem księdzu, ja uważam, że tak w ogóle człowiek nie jest zły. Gdyby zasada „homo homini lupus” była prawdziwa, już dawno byśmy się powyrzynali. Bo przecież nie jest tak, że gdy jeden homo sapiens spotyka drugiego, to się na niego rzuca z pazurami i mu skacze do gardła. A jest dokładnie odwrotnie. Nasz gatunek osiągnął tak niespotykany sukces właśnie dzięki współpracy.

— A skąd wojny? — Dobre pytanie. — Lubiłem, gdy ksiądz Jan w ten sposób chwalił moją wnikliwość. — To psychopatyczni przywódcy, fałszywi prorocy popychają do nich społeczeństwa. Zwykły człowiek woli być chłopem, robotnikiem, opiekunem swoich dzieci, a do wojska zostaje zazwyczaj wcielony siłą. Ja nie mówię o awanturnikach, rzezimieszkach, którzy ręka w rękę idą z cynicznymi szaleńcami, ale o zwykłych ludziach, którzy przecież nie zgłaszają się na ochotnika, by być mięsem armatnim. Dlatego tak ważny jest system wyboru władzy i jej kontroli. Ponieważ wolność jednostki jest naczelną wartością demokracji, a jej ochrona jest podstawowym zadaniem władzy. Demokratycznej, oczywiście że demokratycznej, bo w totalitaryzmie czy tyranii jednostka ma się podporządkować władzy, ideologii i interesowi politycznemu partii, kraju, narodu. Jeśli nie zadbamy o wolność i demokrację, jeśli uciekniemy od wolności w jakieś iluzje, rojenia o dobrobycie bez pracy, to tyrani zrobią z nami, co zechcą. Zlikwidują narzędzia demokratyczne: sądy, wybory, przepływ informacji i uczynią z nas społeczeństwo niewolników.

JERZY KRUK

A może kupisz całą książkę?

Jak działa faszyzm

Jeśli się spodziewacie, że książka Jasona Stanleya opowiada o historycznych działaniach Hitlera czy Mussoliniego, to prawdopodobnie się zdziwicie, jak niewiele uwagi poświęca im autor. Owszem, co i raz do nich nawiązuje, ale na tapet bierze słowa i działania współczesnych polityków: Trumpa, Bolsonaro, Modiego, Kaczyńskiego, Orbana, Erdogana i Putina. Autora nie interesuje faszyzm jako dawno minione zjawisko historyczne (choć sam pragnąłby , by tak było) lecz polityka faszystowska będąca żywym i bolesnym problemem dzisiejszych czasów. W książce Jak działa faszyzm Polska wymieniana jest jednym tchem obok innych państw, których polityka silnie nasycona jest faszystowskimi treściami: USA, Rosji, Węgier, Turcji, Indii i Brazylii. Działaniami Jarosława Kaczyńskiego i rządu Mateusza Morawieckiego można zilustrować niemal każdą z metod opisywanych przez Stanleya, za pomocą których faszyści zdobywali władzę i ją poszerzali — pisze Sławomir Sierakowski we wstępie zatytułowanym „Nasz faszyzm”.

Primo Levi pisał, że „każda epoka ma swój faszyzm”. Nasza też. Tu i teraz —konkluduje Sierakowski. Czym się różni faszyzm Hitlera i Mussoliniego od dzisiejszego faszyzmu Kaczyńskiego i spółki? Ci pierwsi byli prawdziwymi fanatykami, którzy doprowadzili do II wojny światowej i popełnili zbrodnię Holocaustu. Ci drudzy fanatykami nie są. Są raczej cynikami, demagogami, cwaniaczkami i politycznymi chuliganami, choć przykład Putina pokazuje, że możemy się mylić co do ich oceny. Zresztą Hitlera i Mussoliniego z początku też traktowano jak krzykliwych mitomanów, których nie sposób traktować poważnie.

A co łączy tych drugich z pierwszymi? Styl i metody uprawiania polityki. Jason Stanley wykorzystuje słowo „faszyzm” do opisu pewnych odmian ultranacjonalizmu (etnicznego, religijnego, kulturowego), w których naród reprezentowany jest przez autorytarnego przywódcę przemawiającego w jego imieniu. Najwymowniejszym znakiem rozpoznawczym polityki faszystowskiej jest podział, dążenie do podzielenia społeczeństwa na „nas” i „ich”. Dlatego tak ważną rolę pełni w faszyzmie zadanie wykreowania wroga, którym dziś stają się intelektualne elity, uchodźcy, feministki, mniejszości seksualne. Kolejną istotną cechą faszyzmu jest konstruowanie przeszłości mitycznej, której zadaniem jest podpieranie odrealnionej wizji teraźniejszości, w której teorie spiskowe i fake newsy zastępują racjonalną debatę. Do jej wytworzenia polityka faszystowska wypacza pojęcia przez propagandę i antyintelektualizm, z zasady pozostaje w sprzeczności z wiedzą ekspercką, nauką i prawdą i zwraca się przeciwko intelektualnym i artystycznym elitom. W ten sposób tworzy podatny grunt dla niebezpiecznych fałszywych przekonań i wrogich postaw. W silnie podzielonym społeczeństwie strach zastępuje wzajemne zrozumienie pomiędzy grupami, a władza kreuje się na obrońcę jego  „uciśnionej” „prawdziwej, lepszej, zdrowej, szlachetnej” części.

Współczesny faszyzm może nie przypominać do końca tego z lat 30., niemniej jest faszyzmem. Oskarżenie o faszyzm zawsze będzie wydawało się na wyrost. Pojawia się dziś wiele głosów podnoszących, że dopóki nie istnieją obozy koncentracyjne, a rządy państw nie posuwają się do wojny, to nie możemy mówić o faszyzmie. Takie opinie próbują rozmyć, rozwodnić problem współczesnego faszyzmu, którego ogniska możemy znaleźć dziś niemal na każdym kontynencie. Neofaszyzm, neonazizm, post faszyzm są również faszyzmem. Te nowe odmiany faszyzmu na ogół nie wyrosły z bezpośredniego nawiązania do ideologii Hitlera czy Mussoliniego, lecz wyrosły z populizmu, który miał być popłuczyną po wielkich ideologiach XX w. Tyle, że ta popłuczyna zaczęła gęstnieć i gęstnieć, zatruwając kolejne lokalne demokracje. Jason Stanley pokazuje na czym polega ten proces i szczegółowo analizuje jego mechanizmy, przede wszystkim w USA, na Węgrzech i w Polsce.

Autor polskiego wstępu konkluduje, że Polak musi czytać tę książkę ze wstydem, ponieważ Prawo i Sprawiedliwość i Jarosław Kaczyński są jednymi z jej głównych negatywnych bohaterów, a Polska weszła do żelaznego repertuaru badaczy patologii władzy. Ale by z nią walczyć, trzeba przeżyć ten wstyd i odsłonić ten ropiejący wrzód na ciele polskiego społeczeństwa i poddać się bezwzględnej diagnozie obnażającej toczącą nasze społeczeństwo chorobę.

JERZY KRUK

A może odwiedzisz mój sklep?

Bezwarunkowy dochód podstawowy

Wprowadzenie pilotażowego programu gwarantującego wszystkim mieszkańcom kilku warmińskich gmin bezwarunkowy dochód podstawowy w wysokości 1300 zł, bez względu na to, czy mają pracę, czy nie, czy są biedni, czy bogaci, budzi oczywiste emocje.

Chęć rozwiązania problemu biedy i bezrobocia godna jest uznania, ale czy w każdej formie? Opór budzą oczywiście pomysły polegające na rozdawaniu pieniędzy za darmo, lecz nie zmieniające niczego ani w strukturze społecznej regionu, ani w postawach jednostek związanych z aktywnością i odpowiedzialnością za własne życie.

Zwolennicy podobnych rozwiązań podkreślają, że dzięki nim podwyższy się poziom życia beneficjentów: zdrowsza żywność, lepsza higiena, wyższe wydatki na dzieci. To wszystko bardzo szczytne cele, ale czy nie można by ich realizować przez wydatki selektywne, polegające na kierowaniu środków do naprawdę potrzebujących lub na rozwiązanie najbardziej palących problemów regionu, jak oświata, dokształcanie, aktywizacja zawodowa, transport?

Ciekawe, na zasadzie jakiego mechanizmu osoba bezrobotna lub nieaktywna zawodowo, która prócz zasiłku dla bezrobotnych lub zasiłku socjalnego otrzyma na rękę dodatkowe pieniądze, ruszy nagle do pracy. Sezonowej, etatowej, w mieście czy za granicą.

Tysiąc trzysta bez pracy? Razy dwa?— spyta pewnie niejedna osoba w bogatszym regionie, która na taką kwotę musi ciężko pracować przez cały miesiąc. Też bym tak chciał, też bym tak chciała. Jeśli nasze państwo jest tak bogate, że rozdaje pieniądze na prawo i lewo, to dlaczego nie może płacić mi lepiej?

Państwo jest bezpośrednim lub pośrednim pracodawcą milionów zatrudnionych: w edukacji, w urzędach, w służbie zdrowia. I ile im płaci? Większości — pensję minimalną lub nieco więcej, ale niedużo. Spróbuj jednak domagać się podwyżki! TVP natychmiast pokaże sondę uliczną, w której obywatelom godnym czci będzie zadawać pytanie: „Czy widzieliście państwo biednego lekarza?”, albo: „Czy nauczyciel, który ma trzy miesiące wakacji, powinien zarabiać więcej?”. Tak. Bo państwo PiS nie płaci. Państwo PiS „daje”.

Pewnie na pomysł o bezwarunkowym dochodzie podstawowym zazgrzyta zębami niejeden emigrant. Ja też pochodzę z biednego regionu — powie — i żeby się wyrwać z beznadziei, jaką mi oferował, porzuciłem ojczyste strony, wyjechałem do Anglii, do Niemiec, do Holandii, do Norwegii. Ale tu mi nikt niczego nie dał „bezwarunkowo”, to znaczy: bez pracy. Żeby związać koniec z końcem, muszę ciężko pracować. W tym rzekomo „bogatym” kraju.

Za to polskie media będące propagandowymi tubami władzy już trąbią: Nasza gospodarka jest tak potężna, a państwo tak bogate, że stać nas na takie wydatki. Ba! Możemy sobie nawet pozwolić na płacenie milionowych kar dziennie za nieprzestrzeganie praworządności i rezygnację z dziesiątek miliardów euro z unijnego funduszu odbudowy. Przez głoszenie takich poglądów zapewne w głowach wielu Polaków powstaje pomysł zbudowania autarkii, czyli samowystarczalnej gospodarki krajowej potrafiącej zaspokoić potrzeby mieszkańców bez powiązań z podmiotami zagranicznymi. A stąd już tylko jeden krok do prostego wniosku: Po co nam ta Unia!

Takie są właśnie jawne bądź ukryte cele PiS. Nie: rozwiązywać problemy, budować, ulepszać, reformować, lecz wpływać na nastroje i decyzje wyborców. I zapewne temu posłuży program pilotażowy bezwarunkowego dochodu podstawowego. Chodzi o to, by cała Polska wiedziała: ludzie na Warmii dostają pieniądze za darmo; i marzyła: może i my dostaniemy?

Mimo wszystko, Polska jest zbyt biednym krajem, by płacić wszystkim obywatelom choćby po 300 euro bezwarunkowego dochodu podstawowego. Ale złożyć taką obietnicę? Nawet nie wierząc w realne możliwości jej spełnienia? Dla cynicznych polityków to nic prostszego. Wybory zbliżają się wielkimi krokami. Jarosław Kaczyński czeka na nie z wielkim spokojem. Po co programy, po co debaty, skoro mamy pomysł na tak smaczną kiełbasę wyborczą. Już kroją produkty, już ją przyprawiają, tylko patrzeć, jak nią wypchają flaki i wywieszą wyborcom przed nosem.

Pomysł z bezwarunkowym dochodem podstawowym to zła wiadomość dla ciężko pracujących i słabo zarabiających: nauczycieli, pielęgniarek, urzędników, osób zatrudnionych za pensję minimalną. Zapomnijcie o podwyżkach. I wybijcie sobie z głowy jakiekolwiek protesty. Ale już możecie ustawiać się w kolejkach do urn wyborczych, by zagłosować za wyższymi zasiłkami. Bo państwo PiS nie płaci za pracę; państwo PiS korumpuje.

JERZY KRUK

Pin It on Pinterest