fbpx

Nie tylko Wąsik i Kamiński

Od początku wiadomo, że Andrzej Duda jest człowiekiem Jarosława Kaczyńskiego i że zanurzony jest głęboko w sprawy i sprawki PiS. Nie dziwi więc, że na szali rozprawy o Kamińskiego i Wąsika położył całą swoją reputację. Bo PiS i jej prezes chcieliby, żeby sprawa skazanych nabrała jak największego ciężaru. Wszak chodzi nie tylko o nich samych, ale o wszystkich ludzi PiS, którzy łamali prawo i konstytucję, naruszali zasadę trójpodziału władzy i tym samym, próbując siłą zmienić ustrój państwa polskiego, uczestniczyli w zamachu stanu i próbie obalenia demokracji w Polsce. Jarosław Kaczyński obwieścił to wprost, mówiąc o projekcie zastąpienia demokracji liberalnej „demokracją nieliberalną”. Walka idzie tu o wszystko. O „być albo nie być” dla narodowego populizmu. I to nie tylko w naszym kraju, bo jego fala rozlała się po całym świecie, a ponieważ żyjemy w globalnej wiosce, światowa polityka stanowi system naczyń połączonych. Zatem to, co stanie się z Kaczyńskim, nie może być obojętne dla Orbana, Trumpa, Bolsonaro czy Putina. I na odwrót.

To wszystko nie wróży niczego dobrego dla Polski. W najbliższych dniach możemy się spodziewać ogromnej eskalacji warcholstwa. Kaczyński pod pomnikiem, Kaczyński na drabince, Kaczyński pod sejmem, Kaczyński pod aresztem, Kaczyński pod więzieniem. Kaczyński w sejmie. A jeszcze czeka nas jego popis przed komisją parlamentarną. Ale nie o Kaczyńskim chciałem, tylko o Dudzie.

Nie dziwi więc, że Andrzej Duda kolejny raz naraża się na utratę autorytetu i postawienie przed trybunałem stanu. Ale Andrzej Duda w swej zapalczywości w obronie ludzi PiS idzie dalej i ułaskawia nie tylko Wąsika i Kamińskiego, ale też innych skazanych ze swojego klanu. Chodzi mi o Magdalenę Ogórek i Rafała Ziemkiewicza, którzy dzięki jego decyzji nie muszą przepraszać psycholożki i psychoterapeutki Elżbiety Podleśnej ani płacić grzywny w wysokości 10 tys. zł. Taka kwota to drobiazg dla obojga „dziennikarzy”; w sam raz na torebkę lub buciki dla Ogórek albo na garniturek dla Ziemkiewicza. Dlaczego więc najważniejsza osoba w państwie polskim w coś takiego się angażuje? Zapewne, by zamanifestować i wzmocnić przekonanie PiS, że „nikomu z naszych włos z głowy nie spadnie”. Buta, arogancja? Powiem więcej: chamstwo. Bo czymże innym są reakcje skazanych, z których jeden pokazuje do kamer wała, a drugi pisze: „osobiście mam szykany <<kasty>> w d.”?

Jerzy Kruk

Komfort i niesprawiedliwość

Ja, jako obywatel, czuję się komfortowo z Kamińskim i Wąsikiem w więzieniu. A jeszcze bardziej komfortowo będę się czuł, gdy trafią tam inni przestępcy polityczni odpowiedzialni za pełzający zamach stanu oraz różne przypadki łamania prawa, ludzkich życiorysów i kręgosłupów; gdy stracą niezgodnie z prawem osiągnięte stanowiska i korzyści i zostaną rozliczeni za polityczne, medialne i finansowe nadużycia.

Z dużym niepokojem usłyszałem od premiera Tuska, że czuje się z Wąsikiem i Kamińskim w więzieniu niekomfortowo. „Chyba nikt nie przypuszcza, że z mojego punktu widzenia jako premiera rządu to jest komfortowa sytuacja, że pan Wąsik i pan Kamiński znaleźli się w więzieniu. To naprawdę nie jest nic fajnego dla rządu, który zaczyna swoją pracę” — powiedział premier w wywiadzie dla trzech stacji telewizyjnych.

A od Adama Bodnara, dowiedzieliśmy się, że nie zwrócił się po opinię sądów pierwszej i drugiej instancji, które skazały Wąsika i Kamińskiego, by nie przedłużać sprawy. „Pan prezydent postanowił, że nie będzie zwracał się o opinię sądu, i ja, prowadząc postępowanie, też się o nią nie będę zwracał, żeby nie przedłużać” — powiedział Prokurator Generalny. „Nie przedłużać sprawy”, czyli co? Przyspieszyć ich wyjście na wolność? Czyżby pan prokurator generalny, w przeciwieństwie do większości obywateli (w tym zwolenników PiS), którzy uważają, że obaj funkcjonariusze służb specjalnych zasłużyli na więzienie, też czuł się niekomfortowo?

No, Panowie! Jeśli dążycie do sytuacji komfortowej, to zamiast pakować się w tym trudnym okresie w politykę, trzeba było spakować walizki wyjechać na emeryturę do ciepłych krajów. Czy my, zwykli obywatele, wykrzykując na manifestacjach „Będziesz siedział” i kreśląc osiem gwiazdek, mamy wyjść na zwykłych chuliganów? My naprawdę wierzyliśmy i wierzymy, że Jarosław Kaczyński jako odpowiedzialny za sprawstwo kierownicze w pełzającym zamachu stanu i jego marionetki: Andrzej Duda jako prezydent, Julia Przyłębska jako przewodnicząca Trybunału Konstytucyjnego, Beata Szydło i Mateusz Morawiecki jako premierzy, Adam Glapiński jako prezes banku centralnego, Antoni Macierewicz, Zbigniew Ziobro, Piotr Gliński, Mariusz Błaszczak, Łukasz Szumowski, Jacek Sasin, Przemysław Czarnek jako ministrowie, Elżbieta Witek i Ryszard Terlecki jako marszałkowie Sejmu, Jacek Kurski, Samuel Pereira, Michał Adamczyk, Danuta Holecka, Daniel Obajtek, Tadeusz Rydzyk jako naczelni funkcjonariusze pionu propagandy i dezinformacji, będą postawieni przed odpowiednie sądy i trybunały. I ta wiara i nadzieja jest źródłem naszego obywatelskiego komfortu. I jeśli stanie się inaczej, jeśli uczestników zamachu na demokrację nie dosięgnie sprawiedliwość, to będziemy odczuwać coś więcej niż obywatelski dyskomfort, zawód czy rozczarowanie. Byłoby to głębokie poczucie niesprawiedliwości.

My, obywatele wierzący w demokrację i praworządność nie domagamy się zemsty. Wiemy, że w demokracji ugrupowanie przejmujące stery rządów nie mści się na poprzedniej władzy, lecz przechodzi do konstruktywnego zarządzania państwem, tak jak dawna władza przechodzi do konstruktywnej opozycji. W demokracji. Nie domagamy się zemsty tylko sprawiedliwości, czyli osądzenia przestępstw i nadużyć. Niedawno prezydent Duda powiedział, że to „terror praworządności”. Cóż! To tylko kolejna bzdura w ustach tego pana.

Jerzy Kruk

Fujary i miękiszony?

Wydawać by się mogło, że Mariusz Kamiński składa na tym zdjęciu ręce do założenia kajdanek (jak powinno być), ale on pokazuje demokratycznej władzy wała.

Co zrobić z prawno-politycznym patem w sprawie afery gruntowej? Nie jestem konstytucjonalistą i mogę się podzielić tylko swoją obywatelską intuicją. Wystarczy zajrzeć do Konstytucji, która w artykule 10. jednoznacznie stwierdza, że Ustrój Rzeczypospolitej Polskiej opiera się na podziale i równowadze władzy ustawodawczej, władzy wykonawczej i władzy sądowniczej. W przypadku skazanych posłów Kamińskiego i Wąsika poszczególne organy władzy demokratycznej nie muszą, a nawet nie powinny (ze względu na rozdzielność władzy), się ze sobą konsultować. Wystarczy, że wykonają swoje obowiązki. Władza sądownicza wydała prawomocny wyrok. Władza ustawodawcza odniosła się do niego w części, która dotyczy jej instytucji, i stwierdziła wygaśnięcie mandatów poselskich. Czas teraz na władzę wykonawczą, by ten prawomocny wyrok wykonała.

Jasność sytuacji znów potwierdza Konstytucja w tym samym art. 10.: Władzę ustawodawczą sprawują Sejm i Senat, władzę wykonawczą Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej i Rada Ministrów, a władzę sądowniczą sądy i trybunały. Prezydent jest tego świadom i nie zawaha się jej użyć, oczywiście w interesie swojej partii i jej ludzi, a nie w interesie demokracji czy społeczeństwa. A Rada Ministrów i jej organy, w szczególności minister spraw wewnętrznych i podległy mu Komendant Główny Policji? Wciąż się wahają.

Na co zatem czekamy? Aż przestępcy do kwadratu wtargną do Sejmu i popełnią przestępstwo do sześcianu? To byłaby tylko eskalacja chaosu, niebezpieczniejsza niż igranie z ogniem, bo mogłaby wywołać reakcję łańcuchową. A PiS i Kaczyński tylko na to czekają. Ziobro też.

Policja w czasach władzy PiS wykazywała się większym zdecydowaniem. Nie zawahała się wyprowadzić z domu w kajdankach Władysława Frasyniuka i doprowadzić go na przesłuchanie pod niezbyt groźnym zarzutem naruszenia nietykalności cielesnej dwóch policjantów, a skazani Kamiński i Wąsik wciąż chodzą na wolności, panosza się w sejmie i pokazują obecnej władzy wała, a poseł Ziobro wyzywa ją od fujar i miękiszonów.

Jerzy Kruk

Demokracja czy burdel

Jak wielu innych, wpadłem w osłupienie po usłyszeniu propozycji Jacka Żakowskiego podzielenia mediów publicznych, w imię symetrystycznej sprawiedliwości, pomiędzy PiS i opozycję demokratyczną. Skoro Polska jest tak radykalnie podzielona, a Polacy tak skłóceni, to podzielmy pomiędzy nich media publiczne. Niech na przykład koalicja demokratyczna dostanie telewizyjną Jedynkę, a PiS — Dwójkę — zaproponował dziennikarz „Polityki” , Radia TOK FM i felietonista „Wyborczej”. Słysząc i czytając o tym, przecierałem oczy i uszy ze zdumienia. Pewnie się przesłyszałem — mówiłem sobie — pewnie publicysta został źle zrozumiany albo jego słowa zostały przekręcone. Ale nie. Jacek Żakowski ze swojej propozycji się nie wycofał. Mówił to na poważnie. Cóż za absurd! Cóż za horrendalny przykład niezrozumienia zasad i istoty demokracji i polityki w ogóle.

Mówiąc precyzyjniej, Żakowskiemu chodziło o to, by między partie podzielić media publiczne. Proponując coś takiego, pan Żakowski chyba pomylił sens przymiotnika „publiczny”, który w polityce, zwłaszcza w demokracji, najlepiej się wyraża w słowie „republika”, z łacińskiego: „res publica”, czyli rzecz wspólna, należąca do ludu, stanowiąca dobro państwa. W parze z pojęciem res publica idzie też pojęcie publico bono, a publicysta istotę pojęcia „publiczny” chciałby chyba wyprowadzić z określeń takich jak „dom publiczny” czy „toaleta publiczna”, z których każdy może skorzystać, zwłaszcza, gdy go mocno przyprze.

Nie, panie Jacku! Grubo się pan myli. Demokracja to nie burdel ani kloaka, choć po ośmiu ostatnich latach wielu Polakom może się z nimi kojarzyć.

Jacek Żakowski apeluje, abyśmy „pomyśleli o tym, jak podzielić się pieniędzmi, infrastrukturą, mediami, tymi, które mają charakter publiczny, są finansowane ze środków publicznych, z tymi, którzy przegrali wybory w październiku”.

Traktowanie sfery publicznej jako dobra do podziału to dobry argument dla symetrystów, którzy mówią, że PO i PiS są siebie warte, i że z tego powodu „nie ma na kogo głosować”, a często wyrażają to dosadniej, nawiązując wprost do pojmowania demokracji na wzór domu publicznego i mówiąc, że jedni i drudzy to takie same kurwy. Ten wykluczający symetryzm charakterystyczny jest dla postawy Konfederacji, a jeszcze niedawno, w kampanii wyborczej, wyznawała go Trzecia Droga, zwłaszcza Szymon Hołownia.

Jeśli chodzi o zarzut kurestwa, niektórzy politycy go odwracają i kierują ku wyborcom. „Naród wspaniały, tylko ludzie kurwy” – mawiał o Polakach marszałek Józef Piłsudski. Z brukowej frazeologii lubiła tez korzystać posłanka Joanna Senyszyn, mówiąc, że „rząd zrobił w Polsce burdel, Polskie państwo nie istnieje”, lub krytykując rząd PiS i cytując z sejmowej mównicy przedwojenne przysłowie, że „kiedy burdel nie przynosi zysków, zmienia się kurwy, a nie firanki”. Przykłady, w których demokrację w Polsce przyrównuje się do burdelu, można by mnożyć, nic więc dziwnego, że wielu, także zdawałoby się wybitnym publicystom, jedno się miesza z drugim.

Proponując oddanie Dwójki PiSowi, Jacek Żakowski przywołuje przykład Włoch, gdzie partie podzieliły się kanałami.

Panie Jacku, czy nie zna pan lepszych wzorców demokracji niż skorumpowany politycznie system włoski? Czy nie warto by na przykład, nawet nawiązując do metafory domu publicznego, wskazać na system brytyjski, w którym zasada wolności słowa respektowana jest od wieków? Co prawda w Wielkiej Brytanii można wskazać na wiele przykładów jej nadużywania, na przykład przez prywatne media, których poziomu „bulwarowości” nie da się porównać do żadnego innego na świecie, czy kłamstwa i bzdury wygadywane i popełniane przez Nigela Farage’a, Borysa Johnsona i Davida Camerona, które doprowadziły do Brexitu, ale ton przekazowi publicznemu nadaje w Zjednoczonym Królestwie BBC (będąca wzorem dziennikarskiej rzetelności dla całego świata), na straży obiektywności której przez 70 lat stała królowa Elżbieta, a teraz jej dzieło kontynuuje król Karol. I nie jest to wyłącznie kwestia honoru czy zaufania. BBC jest ustawowo zobowiązana do niezależności i obiektywności.

Innym przykładem poważnego traktowania wartości słowa w przestrzeni publicznej w Wielkiej Brytanii może być choćby słynny Speach Corner w Hyde Parku czy właśnie… dom publiczny (public house) nazywany w skrócie pubem. Pan Jacek Żakowski jako człowiek światowy z pewnością dobrze zna takie miejsca. I nie chodzi mi tu o te funkcje, jakie pełnią w piątki po pracy, gdzie na ogół młodzi ludzie przychodzą urżnąć się w trupa, lecz o te, jakie pełnią w niedziele, gdy odwiedzają je rodziny z dziećmi spotykające się na Sunday roast. Polakowi widzącemu takie obrazki z rodzinami przy wielkich stołach, z towarzystwem porozsiadanym w fotelach przy kominku z kuflem piwa, kieliszkiem whisky, przy filiżance herbaty czy szklance babychino , musi nasuwać się myśl, że takiej przestrzeni publicznej nie mamy i nigdy nie mieliśmy.

Przyglądając się doświadczeniom wypracowanym przez inne społeczeństwa, może warto by też wskazać na pojęcie konsensusu, od którego rozpoczyna się edukację obywatelską w Niemczech, a które w polskiej szkole czy polityce w ogóle nie funkcjonuje. Przychodzą mi jeszcze na myśl rozwiązania norweskie, gdzie na straży wolności, rzetelności, różnorodności i obiektywności mediów publicznych stoi komitet składający się z przedstawicieli nie partii, lecz ponad sześćdziesięciu organizacji reprezentujących środowiska polityczne, społeczne, religijne, świeckie, ekologiczne, sportowe, kobiece i jakie tam tylko istnieją.

Nie jestem medioznawcą, ale pan profesor Jacek Żakowski jako kierownik Katedry Dziennikarstwa w Collegium Civitas z pewnością mógłby przytoczyć więcej przykładów mądrych rozwiązań dla mediów publicznych praktykowanych na całym świecie, bo jego (miejmy nadzieję sformułowany ad hoc i przypadkowo) postulat podziału kanałów między poszczególne partie polityczne ani mądry, ani praktyczny nie jest. I jeśli cokolwiek wspiera, to chyba tylko stosowaną przez PiS i Jarosława Kaczyńskiego zasadę divide et impera, czyli „dziel i rządź”.

Jerzy Kruk

Pisowski Titanic tonie, Arka demokracji czeka

Katastrofa już się wydarzyła, chociaż uszkodzony kadłub pisowskiego „Titanica” wciąż jeszcze utrzymuje się na powierzchni. Bez odwoływania się do metafory musimy powiedzieć, że cel, jaki przed sobą postawiła koalicja demokratyczna, został osiągnięty: narodowo-populistyczna partia PiS Jarosława Kaczyńskiego została odsunięta od władzy. Co prawda wciąż jeszcze będzie się miotać w konwulsjach i torsjach, szarpać i kąsać, ale nie ma się co oszukiwać: to koniec PiS-u i Jarosława Kaczyńskiego.

Zwycięska koalicja już dzieli się władzą, ale nie powinna spocząć na laurach i na to, co się wydarzyło, powinna spojrzeć z szerszej perspektywy. To coś więcej, niż upadek PiS, to coś więcej niż przejęcie władzy. To coś więcej, niż wychylenie się wyborczego wahadła w drugą stronę. No bo gdzie? Z prawa na lewo czy z lewa na prawo? Upadek narodowo-populistycznego autorytaryzmu w pełni ukazał jego polityczny absurd. Dlaczego wyborcze wahadło nie może wychylić się ani w prawo, ani w lewo? Ponieważ istotą rządów PiS było uszkodzenie demokratycznego mechanizmu. Dlatego warunkiem jego naprawy było połączenie przeciwstawnych sił akceptujących reguły demokratycznej gry: liberalnej PO, konserwatywnej Polski 2050, ludowej PSL i socjaldemokratycznej Nowej Lewicy. I zawieszenie ognia w celu naprawienia mechanizmu demokracji: wolnych wyborów, swobód obywatelskich, swobodnego przepływu informacji, niezależnego sądownictwa i trójpodziału władzy.

Zwycięska koalicja nie powinna jednak zapominać, po co powstała. Owszem, by pokonać PiS, ale w jakim celu? Właśnie w celu przywrócenia i naprawy demokracji. Jeśli rządy PiS i Jarosława Kaczyńskiego były swoistą formą zamachu na ustrój Rzeczypospolitej, to konsekwencją ich obalenia powinna być transformacja czy restytucja ustrojowa.

Analogia z transformacją ustrojową, która dokonała się 4 czerwca 1989 roku, narzuca się sama. Musimy jednak pamiętać, że nie dokonała się w jeden dzień. Poprzedziły ją działania przygotowawcze trwające od spotkań w Magdalence, a więc prawie rok wcześniej, i wcieliły w życie trwające latami działania rządu Mazowieckiego i kolejnych władz wyłonionych w pełni demokratycznych wyborach. Podobnie jest dziś. 15 października pozostanie datą symboliczną, ale proces przywracania demokracji będzie trwał miesiącami, jeśli nie latami.

I to trzeba wyraźnie uświadamiać wszystkim: zwycięskiej koalicji z jej wyborcami, pokonanej partii Jarosława Kaczyńskiego wraz z jej poplecznikami i całemu społeczeństwu.

Choć do dziś dnia znajduje się wielu krytyków podważający sens transformacji 89 roku, pamiętać musimy, że była ona możliwa dzięki konsensusowi, na jaki polskie społeczeństwo chyba nigdy się nie zdobyło ani wcześniej, ani później. I właśnie taki konsensus jest najpilniejszą potrzebą tego momentu historycznego, w jakim znalazł się nasz kraj. Nie „dorżnięcie watahy”, nie „strząśnięcie szarańczy z drzewa”, nie „szukanie sprawiedliwości”, nie podział władzy, lecz budowa konsensusu, który spoiłby całe społeczeństwo i przekonał, że „dla wszystkich starczy miejsca pod wielką płachtą nieba”, polskiego nieba.

Sukces transformacji z roku 1989 polegał właśnie na tym, że do jego budowy udało się włączyć zarówno Tadeusza Mazowieckiego, Adama Michnika, Jacka Kuronia i Bronisława Geremka, jak i Czesława Kiszczaka, Wojciecha Jaruzelskiego, Aleksandra Kwaśniewskiego, Leszka Millera, czy nawet Jerzego Urbana. Podobnej płaszczyzny porozumienia powinniśmy szukać i dziś. Przestępstwa, nadużycia i akty łamania prawa oczywiście muszą być osądzone i ukarane, ale w skali ogólnospołecznej efektem zwycięstwa koalicji demokratycznej nie powinno być „pokonanie” czy upokorzenie wyborców PiS, lecz pokazanie im szansy na ich sukces i spełnienie ich wartości i oczekiwań w nowej, demokratycznej Polsce. Mówiąc wprost: trzeba ich przekonać do demokratycznych reform.

Podobnie jest z szeroko rozumianą formacją PiS. Jej też (z wyjątkiem tych, którzy na poważnie przyłożyli rękę do zamachu stanu) należy uświadomić szanse, jakie im niesie demokratyczna transformacja. Przede wszystkim bezpieczeństwo. Muszą uwierzyć, że w liberalnej Polsce obok racjonalistów jest miejsce dla ludzi wierzących, że nowa Polska, jeśli sformułuje prawa dla osób LGBT, singli i par bezdzietnych, to ani nie przekreśli, ani nie podważy wartości rodzinnych, tradycyjnych czy nawet konserwatywnych. Społeczeństwo trzeba przekonać, że Polska liberalna, zwiększając szanse dla przedsiębiorczości, będzie pamiętać i o tych, którzy potrzebują opieki państwa. Czy to oznacza jakiekolwiek wykluczenie dla zwolenników, czy nawet działaczy PiS? Nie. Nowa władza powinna skierować do nich ofertę uczestnictwa w budowaniu nowego ładu. Z korzyścią dla wszystkich.

„Titanic” PiS tonie. PiS jako partia jest już bez szans. Jej wrak z pewnością szybciej czy później pójdzie na dno. Ale co z ludźmi? Ci najsprytniejsi już od dawna mają przygotowane szalupy ratunkowe. W przypadku milionerów pokroju Morawieckiego czy Obajtka są to nawet luksusowe jachty. Ale i mniej bogatych, którzy dorobili się na rządach PiS, ich łódeczki dowiozą do cichych przystani, gdzie będą mogli wieść dostatnie życie z dala od politycznego zgiełku. Nawet Jarosław Kaczyński może się czuć względnie bezpieczny w swojej żoliborskiej łajbie. A co z innymi szeregowymi posłami? Czy nie ma dla nich ratunku? Czy muszą pójść na dno razem z partią? Ależ nie. Im też można pomóc, na przykład budując Arkę przymierza, na którą będą mieli wstęp pod warunkiem zgłoszenia akcesu do obrony i odbudowy demokracji. Czy to uczciwa oferta? Zarówno dla jednej, jak i dla drugiej strony? Myślę, że jak najbardziej, choć co niektórym może się wydać gorsząca. Ale czy nie zaakceptowaliśmy transferów z PiS i prawicy do Platformy Obywatelskiej Radosława Sikorskiego, Michała Kamińskiego czy Romana Giertycha?

A co byśmy powiedzieli na przejście do którejś z partii koalicji demokratycznej innych posłów PiS? Może jeszcze nie teraz, może nie od razu, ale spokojnie, powolutku. Wszak do zdolności do odrzucenia weta prezydenta koalicji demokratycznej brakuje 28 głosów. To dużo czy mało? 28 to dokładnie tyle, ilu posłów zdecydowało się zmienić barwy klubowe w poprzedniej kadencji. W tym kontekście ta liczba nie wydaje się duża. Zwłaszcza że tamte transfery odbyły się dla mniej chlubnych celów niż odbudowa demokracji. Warto o te głosy walczyć, formułując zaproszenie na Arkę dla wszystkich zwolenników demokracji, praworządności, tolerancji, wolności. Trzeba tylko umiejętnie sformułować ofertę, by przejście do nowej partii nie wydawało się aktem zdrady czy tchórzostwa, tylko przeciwnie: odpowiedzialności i odwagi. No i trzeba uświadomić zagrożonym, że „Titanic” naprawdę tonie.

Jerzy Kruk

Potrzebujemy Tuska w kajdankach

Potrzebujemy Tuska w kajdankach, tak samo jak w czasach komunizmu potrzebowaliśmy Michnika w więzieniu

Dziennikarze i politycy, komentując  powstanie „ruskiej komisji” powołanej na podstawie „lex Tusk”, pytają, co teraz, tuż przed wyborami, PiS chce tą komisją jeszcze ugrać. A ja bym sprawę postawił inaczej i zapytał, co może ugrać Donald Tusk.

I mam cichą nadzieję, że ten bezczelny chwyt poniżej pasa, łamiący prawo i urągający wszelkim zasadom zdrowego rozsądku i politycznych obyczajów, wywoła polityczne tsunami, które zmiecie ze sceny oszustów „dobrej zmiany”.

„Komisja rosyjska” to kolejny dowód na działanie Jarosława Kaczyńskiego polegające na odwracaniu kota ogonem, które zapewne w swoim mniemaniu opanował do perfekcji. Na czym ono polega w przypadku „komisji rosyjskiej”? Otóż jej pomysłodawcą jesienią ubiegłego roku był… Donald Tusk, który proponował utworzenie komisji do zbadania wpływów rosyjskich, mającej wykazać, że afera taśmowa, która pozwoliła PiS-owi odebrać władzę z rąk Platformy, powstała z inicjatywy Moskwy. I co na to genialny strateg z Żoliborza? Spojrzał na swoją Fionę i od razu wpadł na pomysł odwrócenia kota ogonem. Dobrze, zgodził się z pomysłodawcą, utworzymy taką komisję, ale zaprojektujemy ją tak, by wykazała, że to wy jesteście rosyjskimi agentami.

Pomysł był jak zwykle w stylu Kaczyńskiego — bezczelny. Bo to o nim od lat światowi politycy i politolodzy mówią i piszą, że jest poplecznikiem Putina. Wygarnął mu to w Europarlamencie Guy Verhofstadt, mówiąc już pięć lat temu:

Europa ma w swoich szeregach piątą kolumnę. Nazywam ich cheerleaderkami Putina, którzy chcą zniszczyć Europę od środka: Farage, Le Pen, Wilders. Razem z liderami rządów, takimi jak Orbàn, Kaczyński czy Salvini, ludzie ci mają jeden cel, a mianowicie podkopać Europę, zabić naszą liberalną demokrację.

Tezę Verhofstadta Jarosław Kaczyński bezwstydnie potwierdził, organizując w Warszawie w grudniu 2021 roku zjazd liderów europejskich partii prawicowych i nacjonalistycznych. Wśród przybyłych i zaproszonych gości byli politycy otwarcie nazywający się przyjaciółmi Putina i bez zadnego kamuflażu przyjmujący jego wsparcie finansowe. Z Putinem łączy ich nie tylko sympatia, ale i główny cel polityczny: destrukcja Unii Europejskiej, dlatego śmiało można to towarzystwo określić mianem międzynarodówki putinowskiej. Jarosław Kaczyński jesienią wyraźnie potwierdził, że i on się pod jej celami podpisuje. W Żywcu powiedział:

Wyjście z Unii jest moralnie słuszne. Ja bym był całkowicie za tym.

Może więc to Jarosław Kaczyński, a nie Donald Tusk powinien być pierwszym i najważniejszym gościem „komisji rosyjskiej”? Komisja mogłaby też „zaprosić” Guy’a Verhofstadta, by szczegółowo uzasadnił swą tezę o poplecznikach czy cheerleaderkach Putina. Myślę, że moglibyśmy liczyć na rzetelną współpracę ze strony holenderskiego polityka.

Ale i inni światowej sławy politolodzy mogliby być pomocni. Na przykład amerykański historyk Timoty Snyder, który właśnie „wpływom rosyjskim” poświęca cały rozdział swojej głośnej książki Droga do niewolności. Rosja,, Europa, Ameryka. Jego głównym bohaterem jest Antoni Macierewicz. Autor opisuje szczegóły afery taśmowej, do której wyjaśnienia nawoływał Donald Tusk:

Człowiek, który wynajął kelnerów, by nagrali rozmowy, był winien 26 milionów dolarów spółce posiadającej bliskie powiązania z Władimirem Putinem. Nie potrafiąc spłacić długu w inny sposób, Marek Falenta miał się zgodzić nagrywać rozmowy polityków Platformy Obywatelskiej na użytek swoich rosyjskich partnerów. Dwie restauracje, w których je nagrano, należały do konsorcjów związanych z uznawanym za capo di tutti capi rosyjskiej mafii Siemionem Mogilewiczem.

Ujawnienie prywatnych rozmów polityków Snyder uznaje za dyskretne oznaki totalitaryzmu. Twierdzi, że obywatele, godząc się na postawienie znaku równości między życiem prywatnym osób publicznych a polityką, przykładają rękę do niszczenia sfery publicznej.

Pierwszym efektem wzrostu tej fali totalitaryzmu było przejęcie władzy przez PiS, które wyniosło Antoniego Macierewicza na stanowisko Ministra Obrony Narodowej. Zdaniem Snydera Macierewicz to „pozbawiony umiaru nacjonalista”.

Podczas kampanii — pisze autor książki — Prawo i Sprawiedliwość obiecywało, że Macierewicz, który w poprzednich dziesięcioleciach zyskał reputację osoby zagrażającej bezpieczeństwu narodowemu Polski, nie zostanie mianowany ministrem obrony. Tak się jednak stało.

Od zawsze zafascynowany tajemnicami i ich ujawnianiem Macierewicz był naturalnym beneficjentem skandalu z taśmami. W 1993 roku doprowadził do upadku własnego rządu, obchodząc się w niespotykany sposób z polskimi archiwami z okresu komunizmu. (…) Na „liście Macierewicza” z 1993 roku pominięto większość faktycznych agentów, w tym jego współpracownika politycznego Roberta Luśnię. Znalazły się za to na niej osoby, które nie miały nic wspólnego ze Służbą Bezpieczeństwa i później długo musiały walczyć o oczyszczenie swoich nazwisk.

W 2006 roku, za pierwszych rządów PiS, Macierewiczowi powierzono drugą odpowiedzialną misję: reformę polskiego wywiadu wojskowego. Opublikował wówczas raport, w którym ujawnił metody tej służby i wskazał jej agentów, paraliżując działanie wywiadu na dłuższy czas. Zadbał też, aby raport ten został szybko przetłumaczony na język rosyjski, zlecając tę pracę rosyjskiej tłumaczce, która wcześniej współpracowała z sowieckimi tajnymi służbami. W 2007 roku jako szef założonych przez siebie nowych służb kontrwywiadu wojskowego Macierewicz przekazał tajne dokumenty wojskowe Jackowi Kotasowi – człowiekowi znanemu w Warszawie jako „rosyjski łącznik”, gdyż pracował on dla rosyjskich firm powiązanych z gangsterem z Rosji Siemionem Mogilewiczem.

W 2015 roku Macierewicz jako minister obrony doprowadził do kolejnego spektakularnego naruszenia bezpieczeństwa narodowego, gdy jego służby bezprawnie wtargnęły w nocy do centrum NATO w Warszawie, którego zadaniem było monitorowanie rosyjskiej propagandy.

Itd., itp. Timothy Snyder opisuje dalsze działania Macierewicza aż do jego roli w rozpowszechnianiu absurdów dotyczących katastrofy Smoleńskiej. Takie są fakty. By do nich dotrzeć, wystarczy sięgnąć do źródeł, na które wskazuje amerykański historyk. Jego też „komisja rosyjska” mogłaby zaprosić do wyświetlenia prawdy. Ale przecież nie chodzi jej o prawdę, lecz o rozkręcenie cyrku, w którym Tusk będzie tańczył jak niedźwiedź na rozżarzonej blasze lub balansował jak skoczek na linie.

Co w tej sytuacji powinien zrobić lider demokratycznej opozycji?

Zapewne sam wie, co robić, ale ja bym chciał mu podsunąć swoją prywatną wizję. Otóż — podkreślam, moim zdaniem — nie powinien się na ten cyrk zgodzić i powinien przewrócić stolik. (To samo zresztą powinni zrobić wszyscy inni przedstawiciele demokratycznej opozycji i krytycy autorytaryzmu Kaczyńskiego). Po prostu nie powinien na wezwanie komisji się stawić, ale powinien głośno i szeroko poza nią informować o wszystkim, co wie na temat „wpływów rosyjskich”. I nie pozwolić sobie na bycie wywoływanym do tablicy, bo to on ma wywoływać do tablicy. Kaczyńskiego, Macierewicza, Morawieckiego…

Oczywiście za niestawienie się przed komisją zostanie ukarany grzywną 20 tys. zł. A potem 50 tys. Stać go na to, stać na to partię, stać na to społeczeństwo, które na pewno chętnie się na te kary zrzuci. I co wtedy? Komisja może wezwać organy ścigania do doprowadzenia delikwenta na przesłuchanie. Już nie mogę się doczekać tego widoku, jak Donald Tusk zostaje aresztowany i doprowadzony na przesłuchanie w kajdankach. Łatwo sobie wyobrazić krajowe i międzynarodowe reakcje. I to wszystko w trybie przedwyborczym! W Polsce jest już tak straszno, że niewiele potrzeba, by było śmiesznie. Tak! Zło śmiechem zwyciężaj! Poraźmy je śmiechem. I wyzwólmy Polskę od terroru niszczycielskiej i ogłupiającej prokuratorskiej powagi, która nakazuje szukania kwitów na przeciwników, na konkurentów, na partnerów, na koalicjantów, na wszystkich; która zagląda do naszych sypialń i chce sprawdzać nie tylko kto z kim, ale i jak, śpi; która chce tropić, kto jest prawdziwym, a kto nieprawdziwym Polakiem; kto Żyd, a kto nie-Żyd; która węszy, czyj ojciec służył w Wehrmachcie, choć przymyka oko na tego, czyj — w UB.

Jarosław Kaczyński od lat obiecuje: „Dochodzimy do prawdy. Będzie prawda, będzie prawda”. I czas, by wreszcie tak się stało. Kaczyński dojdzie do prawdy, gdy „prawda” dojdzie do absurdu. Dlatego właśnie potrzebujemy Tuska w kajdankach. Tak jak za komuny potrzebowaliśmy Michnika w więzieniu.

Jerzy Kruk

Liberalne buty Tuska

Licytacja na populistyczne argumenty rozkręca się coraz bardziej. Donald Tusk bardzo mnie zasmucił, już mówiąc, że „mieszkanie jest prawem, nie towarem”. Tym jednym zdaniem zanegował system liberalnych wartości, które (ponoć) wyznawał od zarania swojego politycznego zaangażowania. A składając w Sejmie projekt ustawy o podwyższeniu świadczenia na dziecko z 500+ do 800+, i to już w Dzień Dziecka, czyli za dwa tygodnie, rozwiał wszelkie nadzieje na to, że polska polityka może być dwu- czy wielobiegunowa. Pomysł Platformy wsparły inne partie opozycyjne, licytując się, jak dać jeszcze więcej, jeszcze szybciej i w sposób jeszcze mocniej zagwarantowany. Takie postawy są dowodem na to, że polska polityka może być tylko jednobiegunowa: populistyczna.

Populistyczna, ponieważ większość wyborców wyznaje przekonania populistyczne, a ściślej: narodowo-populistyczne, i kto do nich dotrze, ten wygrywa wyborczy wyścig. Inni wyborcy w zasadzie się nie liczą; to tylko tłum robiący wielki hałas, ale niemający mocy suwerena, który przesądza o wszystkim. Dlatego hasła i wartości liberalne, socjaldemokratyczne, chłopskie, równościowe, proeuropejskie, konstytucyjne, ekologiczne, emancypacyjne nie mają żadnej wartości; można je wyśmiać lub podeptać. A wyznający je politycy, jak liberał Tusk, wstydliwie chowają je do kieszeni, sięgając po fałszywą kartę populistyczną.

Wstydliwe jest też to, że Donald Tusk, choć wzywa na pochód 4 czerwca upamiętniający zwycięstwo polskiej demokracji, pytany o jej projekt odpowiada, że nie było go przy Okrągłym Stole, za to byli przy nim obecni politycy PiS. Czyli co? Że oni są winni czy mają zasługi w jej budowie?

Polska drugiej, a zapewne i trzeciej, dekady XXI wieku będzie populistyczna, a wyborcy będą mieli co najwyżej wybór pomiędzy populizmem narodowo-autorytarnym a populizmem liberalno-demokratycznym. Tertium non datur.

I właśnie z tego powodu wynik wyborów jest tak łatwo przewidywalny. No bo któż może konkurować z Jarosławem Kaczyńskim na polu populizmu? Jeśli ktoś (tak jak Donald Tusk) próbuje go przebić swoimi jeszcze bardziej populistycznymi argumentami, to tylko się ośmiesza.

Jarosław Kaczyński, który wykończył swoich populistycznych sojuszników, czyli „Samoobronę” z Andrzejem Lepperem i „Partię Polskich Rodzin” z Romanem Giertychem, i zawłaszczył całą populistyczną arenę, jeśli pozwala komukolwiek się na niej pojawić, to tylko w roli klauna. Cały show prowadzi on: matador, torreador i generalissimus polskiego populizmu.

Kaczyński od lat spycha Tuska na pozycje liberalne. Czyż nie taki sens ma jego hasło Polski liberalnej i Polski solidarnej (czyli populistycznej)? Oczywiście, że tak. Ale liberał Tusk broni się przed tą etykietką. „Nigdy się nie pisałem na bycie liderem polskiej rewolucji obyczajowej” – mówił niedawno, gdy indagowano go w sprawie praw osób nieheteronormatywnych. Tusk nigdy nie próbował zadzierać z Kościołem. A teraz będzie „rozdawał mieszkania” i w trybie ekspresowym procedował ustawy mające być prezentem na Dzień Dziecka czy inne święta. Te mieszkania nie mają być za darmo, ale tanio, opakowane w wolnorynkowe pozłotko, a w zasadzie w antywolnorynkowe, bo czym miałby być kredyt zero procent przy dwudziestoprocentowej inflacji? A 800+ jest pomysłem w oczywisty sposób tak silnie proinflacyjnym, że trudno dla niego wymyślić jakiekolwiek pozłotko czy choćby listek figowy.

Donald Tusk mówi, że „mieszkanie jest prawem, nie towarem”, i podkreśla: „Mówimy o prawie polskiej rodziny do tego (jeśli się uczciwie pracuje), żeby wziąć kredyt, który jesteś w stanie spłacić”. „Prawo polskiej rodziny do mieszkania” – zupełnie jakbyśmy słuchali Kaczyńskiego lub Giertycha sprzed lat. Albo Ikonowicza. Albo Gierka: „Mieszkanie dla każdej rodziny”. Albo Marksa: „Każdemu według jego potrzeb”. Bezwarunkowo. Nawet nie według pracy czy możliwości, ani według wysiłków czy zdolności. Bezwarunkowo, bo takie jest „prawo polskiej rodziny”. „Mieszkanie jest prawem człowieka, to znaczy móc mieszkać w godnych warunkach to nie jest jakiś przywilej” — brnie w populistyczne mrzonki dawny lider Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Drogi Donaldzie, jeśli jest jakieś „prawo człowieka do mieszkania”, to jest to „prawo” populistyczne, które jest popłuczyną po „prawie” komunistycznym, nigdy nie zrealizowanym, a jeśli realizowanym, to w warunkach, w których nikt dziś nie chciałby mieszkać.

„Mieszkanie to nie jest jakiś przywilej, to nie może być marzenie i dorobek całego życia” — ciągnie temat Tusk i zaprzecza całej liberalnej etyce głoszącej stare jak świat europejskie prawdy: Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Jesteś kowalem swego losu. Bierz sprawy w swoje ręce. A nawet chińskie: Prawdziwy mężczyzna powinien zasadzić drzewo, spłodzić syna i… zbudować dom. Panie Donaldzie, Pan przecież trochę zna świat. Czy Pan nie widział, że wszędzie, nawet w najbogatszych krajach, własne mieszkanie jest właśnie marzeniem i dorobkiem całego życia, żeby je zrealizować ludzie ciężko pracują i do tego najczęściej biorą kredyt na 25 lat, czyli prawie na całe życie. A wielu nie stać nawet na to. Na przykład w Niemczech właścicielami mieszkania, w którym się mieszka, jest tylko połowa obywateli. A reszta? Wynajmuje. W Niemczech nie ma głodu mieszkaniowego, ponieważ mieszkanie właśnie jest „towarem”; warto w nie inwestować, by zarobić na wynajmie. Pan chyba jednak zapomniał o tym prostym prawie kapitalizmu albo mówi Pan nieszczerze.

Smutne to, że liberał udaje, że nim nie jest i że bezczelny populista musi go na siłę wpychać w jego liberalne buty. Odżegnując się od liberalizmu na płaszczyźnie gospodarczej, społecznej i obyczajowej, Donald Tusk chciałby uniknąć konfrontacji, do jakiej go wyzywa Jarosław Kaczyński. A nie jest to tylko konfrontacja populizmu z liberalizmem, lecz także autorytaryzmu z demokracją, obskurantyzmu z oświeceniem, nietolerancji z wolnością, bezprawia ze sprawiedliwością, kłamstwa z prawdą. I nie jest to zwykła konfrontacja, ale wręcz wojna, wojna cywilizacyjna. Wojna światów. Nie wygramy jej bez szczerego i żarliwego wyznawania naszych wartości i chroniąc się pod fałszywymi sztandarami — udając świętoszków, lewaków, narodowych demokratów.

By wygrać tę wojnę, być może trzeba przegrać jeszcze jedną bitwę, ale wyrzekając się swej intelektualnej tożsamości, pomagamy pogrążać się Polsce w ruinie. Róbmy swoje! To na pewno coś da!

Donald Tusk, próbując pokonać Jarosława Kaczyńskiego w wyborach, niestety nie walczy z jego autorytarnym populizmem i niestety nie dzierży (ani wysoko, ani nisko) sztandaru wolności. Od tyranii, od religii, Kościoła, ciemniactwa, warcholstwa, gnuśności, bezprawia, oszustwa i kłamstwa. Być może nadszedł czas na zmianę chorążego? Na zmianę chorążego, który odważy się zaproponować Polakom cywilizacyjne rozwiązania na miarę społeczeństw europejskich — bez oglądania się na Kościół, sformułować w stosunku do konkretnych osób „trzymających władzę” konkretne zarzuty zamiast mglistych zapewnień o „rozliczeniu”, zlikwidować „neokastę sędziowską” i odzyskać środki unijne z Funduszu Odbudowy, zaproponować budowę i kontrolę systemu opinii publicznej i niezawisłych mediów (także od przyszłej władzy), uświadomić wyborców, na czym powinien polegać sprawny i wydolny system ochrony zdrowia i ubezpieczeń społecznych, stworzenie systemu nowoczesnej edukacji, wolnej od ideologicznego nadzoru, budowę społeczeństwa dwujęzycznego, posługującego się sprawnie zarówno językiem ojczystym, jak i językiem światowym, i wyciągnąć Polaków z politycznego grajdołu, w którym się zagrzebali.

Jerzy Kruk

Putinowski teatr absurdu

Próba puczu w Rosji! Okrutny zbrodniarz, którego żołnierze zabijali i gwałcili ludność Ukrainy, a na własnych zdrajcach wykonywali nieludzkie wyroki, zbuntował się przeciwko naczelnemu zbrodniarzowi, który trzęsie krajem od dwudziestu lat: zakneblował opinię publiczną, likwidując wolne media, i zamknął usta krytykom, wydając na ich przedstawicieli wieloletnie wyroki katorżniczego obozu pracy albo, jak w dawnych historycznych czy teatralnych dramatach, trując ich w kraju lub za granicą, czy to perfumami czy herbatką. A wszystko to w XXI wieku w świecie na pozór demokratycznym, który wymyślił skuteczne mechanizmy uniemożliwiające trwałe umocowanie satrapy, czy to przez trójpodział władzy, czy ograniczenie sprawowania najwyższego urzędu w państwie do dwóch kadencji. Ale cóż to za problem zastąpić trójpodział kontrolowaną trójjednością, i do tego zlikwidować czwartą władzę — media, wykupując z wykorzystaniem potężnych koncernów państwowych wszystkie niezależne gazety, rozgłośnie radiowe i telewizje, a dwukadencyjność zastąpić kadencyjnością wahadłową: dwie kadencje prezydentury i dwie kadencje premierostwa na zmianę z podporządkowaną sobie marionetką. To tylko najbardziej spektakularne metody sprawowania tyranii, prowadzące do zdobycia władzy absolutnej. Ale władza – jak wiadomo każda władza – deprawuje, a władza absolutna deprawuje absolutnie. Nie tylko tyrana, ale i wszystkich jego akolitów i zwolenników (w tym wyborców) korumpowanych i przekupywanych różnymi prezentami.

Czego można się spodziewać po absolutnie zdeprawowanym tyranie? Szaleństwa. Szaleństwa , które musi go doprowadzić do zguby, a naród do upadku. Czyż nie jesteśmy świadkami tego w Rosji? Wojna i atak na Ukrainę bez żadnego politycznego uzasadnienia, a tylko w imię… czego? Szaleństwa.

I oto kilka dni temu rozpoczęła się erozja tego szaleńczego systemu, tego zdezelowanego systemu tyranii i korupcji, tego imperium zła. Przeciwko najwyższemu szalonemu zbrodniarzowi zbuntował się inny szalony zbrodniarz, wycofując z frontu tysiące swoich żołnierzy i kierując je na stolicę, by na jej głównym placu powiesić wojskowych dowódców tyrana. Na razie nie jego samego, a tylko jego najważniejszych pomagierów. Świat zamarł z przerażenie. I co się stało? No, nic specjalnego. Nawet nie doszło do poważniejszego starcia stron konfliktu i cała sprawa rozeszła się po kościach, bo mniejszy zbrodniarz zgodził się zawrócić z długiego marszu na stolicę w zamian za bezkarność, swoją własną i swoich zbrodniarzy w mundurach. Ale tej dziwacznej amnestii nie ogłosił naczelny tyran, lecz jego wasal z kraju ościennego. Czyż to nie teatr absurdu? Komedia? Z pozoru na to wygląda, ale poczekajmy na dalszy rozwój akcji, bo historia potrafi pisać bardziej zaskakujące scenariusze niż Szekspir — największy dramatopisarz, który do perfekcji opanował sztukę zaskakiwania widza, pisząc w pierwszym akcie komedię, a w drugim przekształcając ją w tragedię.

Wielu zagranicznych komentatorów, zwłaszcza polskich, podkreśla, że to, co się dziś dzieje między Rostowem a Moskwą, to wewnętrzna sprawa Rosji. Nic bardziej błędnego i niebezpiecznego, ponieważ ten sam teatr absurdu rozgrywa się w wielu innych krajach świata, i to pod dyktando i w reżyserii naczelnego tyrana Rosji: w Wielkiej Brytanii, w USA, Brazylii, Francji, Hiszpanii, Holandii, Włoszech, na Węgrzech i w Polsce.

Rosyjski satrapa nie tylko zlikwidował niezależne media w swoim kraju, ale też skutecznie potrafi manipulować mediami za granicą, wpływając na bieg politycznych wypadków.

W Wielkiej Brytanii podgrzewał brexitowe nastroje i lansował szarlatana oszukującego opinię publiczną, który jako korespondent z Brukseli karmił ją absurdalnymi wiadomościami o unijnych regulacjach dotyczących na przykład dopuszczalnego kąta zakrzywienia banana. Szarlatan kłamał jak najęty i obiecywał złote góry biednym i bogatym. Przestańmy płacić składki do Brukseli — wywodził — a te pieniądze będą wasze. Nie wszyscy w to wierzyli, ale wielu mówiło: Wybierzmy go do władzy, przynajmniej będzie śmiesznie. No i zrobili go premierem, a sami wyszli z Unii, odgradzając się od Europy granicami i regulacjami krępującymi firmom działania gospodarcze, a codzienne życie — wszystkim. Absurdalne, prawda? Najpierw komedia, potem tragedia.

Działające na jego zlecenie farmy trolli fabrykowały fakenewsy przeciwko konkurentom protegowanego przez niego kandydata na urząd prezydenta USA, którego polityka wyrażała pogardę dla kolorowych, imigrantów, kobiet, homoseksualistów i dokonała głębokiego podziału amerykańskiego społeczeństwa. Skutecznie. Wybrany na prezydenta protegowany otwarcie nazywał prezydenta Rosji wielkim mężem stanu, choć Rosja była zasadniczo krajem wrogim wobec USA i NATO. I dążył do osłabienia relacji USA z Unią Europejską. Gdy przegrał walkę o drugą kadencję, wezwał tłumy do ataku na parlament. I nie poddaje się, zamierza kandydować w następnych wyborach. Jego program i metoda? Podpalić Amerykę. Czyż nie jest to dowód szaleństwa?

Ten sam cel osłabienia związków z Unią Europejską przyświecał polityce prezydenta Rosji w odniesieniu do innych krajów, przede wszystkim Polski i Węgier — krajów ostro krytykowanych przez Brukselę za łamanie praworządności i odwołujących się do mitycznej suwerenności.

Węgry są jedynym krajem w Europie sprzeciwiającym się i przeszkadzającym w pomocy Ukrainie w jej walce z rosyjskim agresorem. Ale przywódca Węgier jest przynajmniej względnie spolegliwy wobec Unii, ponieważ zależy mu na jej funduszach, z których i za które żyje wraz ze swoim establishmentem. „Przywódca” polski natomiast gotów jest w sporze z Brukselą iść na całość. Niedawno powiedział, że wyjście Polski z Unii myłoby moralnie słuszne i on byłby oczywiście za. Bez zważania na katastrofalne straty dla kraju i społeczeństwa. Bez liczenia się z interesem zagranicznych firm, które zdecydowały się na inwestycje w naszym kraju; bez liczenia się ze stratami dla polskich partnerów, jakie to zerwanie by ze sobą niosło w zakresie działań biznesowych, podnoszenia kultury pracy i wzrostu cywilizacyjnego; bez liczenia się z interesem milionów rodaków, którzy jako obywatele Europy przenieśli się za granicę. Nawet za cenę rezygnacji z gigantycznej unijnej pomocy finansowej. Jakieś argumenty, uzasadnienia? Żadnych! A tak, bez żadnego trybu, według widzimisię autorytarnego władcy.

Polska i Węgry nie tylko wspierają antyeuropejską politykę prezydenta Rosji, ale nawet kopiują jego antydemokratyczne metody. Demontaż trójpodziału władzy, zanegowanie niezawisłości sądów, przekształcenie w tubę propagandową państwowych mediów, zwłaszcza telewizji, rzucanie pod nogi kłód wolnym mediom, wykupowanie niezależnych gazet, rozgłośni radiowych i telewizyjnych, próby narzucenia cenzury w kulturze i przekazie informacyjnym, upolitycznienie wojska i policji, utrudnianie działalności organizacjom pozarządowym, próba narzucenia społeczeństwu nacjonalistyczno-religijnej ideologii to totalitarne metody wprost znad Wołgi, a ich stosowanie to uleganie wpływom rosyjskim.

By to ukryć, partia rządząca w Polsce próbuje zastosować zabieg odwracania kota ogonem, który prezes partii opanował niemal do perfekcji. Werbalnie używa antyrosyjskiej retoryki, ale w istocie ulega wpływom Rosji. Ostatnio wymyślił i powołał komisję do zbadania tego ulegania, by wykazać, że to nie on i jego partia ulegają wpływom Kremla, lecz opozycja, a zwłaszcza jej lider. I choć senat wykazał, że ustawa o komisji łamie konstytucję w 13 punktach, prezydent ją podpisał w trymiga, bez czytania. Absurdalne? Absurdalne, bezczelne i żenujące.

 I choć partia rządząca w Polsce werbalnie odnosi się wrogo do Rosji i jej prezydenta, to realnie wykonuje wobec niego przyjazne gesty, na przykład organizując w Warszawie zjazd jawnie proputinowskich europejskich partii konserwatywno-narodowych. Partia jawnie liże prezydentowi Rosji… powiedzmy… buty, ale oskarża opozycję, że to ona „ulega” jego wpływom. Żeby zobaczyć jaka jest prawda, wcale nie trzeba nikogo „badać”, wystarczy poczytać książki i artykuły najważniejszych światowych politologów i historyków, którzy, odwołując się do historycznych faktów i dokumentów, czarno na białym wykazują agenturalny charakter działań Rosji w Polsce i na świecie. Naukowcy udowadniają, że partia narodowo-populistyczna nie tylko doprowadziła naszą wewnętrzną politykę do patologii, ale też wskazują, jak konkretne jej działania i konkretne związane z nią osoby realizują cele prezydenta Rosji.

A jak świat reaguje na tę sytuację? Różnie. Jedni się śmieją, inni jej zaprzeczają, inni pukają się w głowę, a jeszcze inni mają to w nosie. Czy i my mamy skwitować ten Putinowski teatr absurdu śmiechem? Rozsądnemu człowiekowi w związku z tym, co wyprawia się w Rosji, nie może być do śmiechu. I na pewno nie jest to wewnętrzna sprawa Rosji, lecz dowód na to, że zachodnia demokracja znajduje się w fazie głębokiego kryzysu.

Jerzy Kruk

W kwestii podawania ręki jestem po stronie Sabalenki

Wiem, że narażę się prawie wszystkim. W tenisowym świecie burzę w szklance wody wywołał stosunek tenisistek z Ukrainy do Rosjanek i Białorusinek. Otóż Ukrainki na znak protestu przeciwko napaści na ich kraj rosyjskiego imperium postanowiły nie podawać po meczu ręki zawodniczkom z krajów Putina i Łukaszenki. Wojna to jak najpoważniejsza sprawa, ale wywołane nią postawy czasem przyjmują groteskową formę, bo Rosjanki, które się przeniosły pod flagę Kazachstanu czy Kanady już na podanie ręki zasługują.

A pozostałe zawodniczki, nawet te, co noszą w czapce kokardkę z ukraińską flagą? Skoro podają rękę Sabalence czy Kasatkinie, to znaczy, że popierają Putina i Łukaszenkę? Przecież to jakiś absurd.

Najbiedniejsza jest w tej sytuacji Sabalenka, bo to ona ostatnio odnosi największe sukcesy i choćby z tego względu najczęściej występuje na konferencjach prasowych, a tam dziennikarze naciskają na nią, by się określiła w kwestiach politycznych. Przyparta do muru Sabalenka powiedziała wyraźnie: Jestem przeciwko wojnie. Ale to za mało. Świat chciałby usłyszeć czy popiera  Łukaszenkę, czy jest przeciw. Oczekuje więc od niej deklaracji, za którą w Białorusi i Rosji trafia się do więzienia. To bardzo nieprzyzwoite naciski, bowiem bohaterstwo jest rzeczą, której można wymagać jedynie od siebie, a nie od innych.

Zresztą poza Łukaszenką i Putinem są na tym świecie i inni tyrani i polityczni szkodnicy podobnej maści, jednak dziennikarze nie naciskają, by amerykańscy sportowcy składali deklaracje o stosunku do Trumpa, brazylijscy — do Luli czy Bolsonaro, a polscy — do Dudy czy Kaczyńskiego. Oczywiście, narodowo populistyczny zamach na demokrację to przestępstwo mniejszego kalibru niż zbrojna napaść na sąsiedni kraj, ale jednak sytuujący jego sprawców po złej stronie mocy i wszelka współpraca z nimi musi być odbierana jako wyraz poparcia.

Tymczasem Iga Świątek po swym pierwszym wielkoszlemowym zwycięstwie zjawiła się u prezydenta Dudy, by odebrać z jego rąk Złoty Medal Zasługi. Takie odznaczenie wręcza się w Polsce osobom, które mają szczególny wkład w dzieło kultury, polityki czy rozsławienia kraju. Ale nie tym, którzy odważają się na krytykę obecnej władzy. Z tego względu podobnego wyróżnienia nie doczekała się Olga Tokarczuk, a Iga Świątek jako miłośniczka literatury powinna wiedzieć, że zdobycie literackiego Nobla to coś nieporównywalnie większego niż wygranie tenisowego turnieju, czy to w Paryżu, czy nawet Londynie. Mimo to potulnie się stawiła na dywaniku u Dudy. Nasza idolka (także i moja) nie wykazała się ani bohaterstwem, ani nawet obywatelską odwagą i jakoś nikt (także i ja) nie ma do niej o to pretensji. No i słusznie. Jak już raz powiedziałem, bohaterstwa wymagajmy od siebie, a nie od innych.

W kwestii podawania ręki po meczach tenisowych same zainteresowane wypracowały konsensus, który powinien zadowolić zarówno je same, jak i kibiców. Ukrainki, Rosjanki i Białorusinki, jeśli trafią na siebie podczas turniejów, po meczu w ogóle nie będą podchodzić do siatki. I to jest dobre rozwiązanie. Nikogo nie obraża, nikogo nie prowokuje i nie zmusza do gestów sympatii czy wrogości.

W sporcie, zwłaszcza olimpijskim, utrzymywana jest zasada, że polityki nie powinno się z nim łączyć. Czy to jest słuszne? Generalnie tak, ale nie zawsze się to udaje. Mamy wyraźne przykłady, potwierdzające , że tak właśnie powinno być. Z niesmakiem oglądamy archiwalne filmy, na których zagraniczni sportowcy podczas olimpiady w Berlinie wykonują rzymski salut przed Adolfem Hitlerem, i z oburzeniem wspominamy atak terrorystów palestyńskich na igrzyskach w Monachium, w wyniku którego zabito kilkunastu sportowców Izraela; z żalem myślimy o olimpiadach w Moskwie i Los Angeles, w których z powodów politycznych (wojna w Afganistanie) udziału odmówiły kraje zachodnie, a potem w wyniku odwetu — KDL-e.

Ale są wyjątki. Wielu myśli z sympatią o amerykańskich dwustumetrowcach, którzy dla poparcia emancypacyjnych aspiracji Afroamerykanów podczas hymnu wznieśli w geście „V” dłonie odziane w czarne rękawiczki. I oczywiście popieramy wywieszenie ogromnych transparentów z napisem „Solidarność” podczas meczu Polska-ZSRR na mundialu w 1982 roku w Hiszpanii. A już koniecznie jako polityczny chcemy interpretować gest Kozakiewicza, który pokazał wała nie tylko radzieckim kibicom, ale wręcz całemu sowieckiemu imperium.

A wracając do tenisa, to chyba dobrze, że zawodniczki z byłego ZSRR postanowiły nie wchodzić w sobie w drogę. Jak zwaśnieni sąsiedzi, którzy spotykając się na ulicy, postanawiają przejść na drugą stronę. Do czasu aż sytuacja się zmieni lub postawi ich twarzą w twarz, gdy niezręcznością będzie niepowiedzenie sobie Dzieńdobry!

Jerzy Kruk

Tajemnica zaklęć Jarosława Kaczyńskiego rozwiązana!

„Dochodzimy do prawdy”, „Będzie prawda, będzie prawda” — miesiąc w miesiąc przez 7 lat zaklinał rzeczywistość Jarosław Kaczyński. Nad sensem tych zaklęć łamali sobie głowy najwybitniejsi politolodzy, historycy, filozofowie, psychologowie i psychiatrzy z kraju i zagranicy. I wreszcie, podczas ostatniego objazdu kraju, sens jego słów sam wyszedł na jaw:

Dojdziemy do prawdy, gdy prawda dojdzie do absurdu.

Jarosław Kaczyński znów jeździ po Polsce i wygaduje niestworzone rzeczy. Media je cytują, a publiczność przekazuje sobie jako żart na poprawę humoru. Rzeczywiście, wiece Kaczyńskiego nie od dziś zakrawają na teatr absurdu, a jego powiedzonka na stałe wchodzą do kanonu polskiego dowcipu politycznego. Lecz gdy się im przyjrzeć z bliska, człowiekowi traktującemu politykę na poważnie wcale nie jest do śmiechu. To zbiór półprawd, przekłamań, manipulacji i wierutnych kłamstw, a także bezkarnie rzucanych na innych oszczerstw i bezpodstawnych oskarżeń.

Zespól dziennikarzy TVN KONKRET 24 wykonał kawał dobrej roboty, by je prześwietlić i poddać ocenie ekspertów. Ich wysiłek jest odwrotnie proporcjonalny do niefrasobliwego rzucania słów na wiatr przez prezesa PiS. Te bynajmniej nie skrzydlate słowa Jarosława Kaczyńskiego lecą sobie jak (nie powiem co) i: pac! O glebę, o ścianę lub w Bogu ducha winnego człowieka. No i jest z tego kupa śmiechu, jak w starych niemych komediach, w których na okrągło obrzucano się tortem. Jednak to, czym Kaczyński obrzuca ludzi, z żadnymi słodkościami porównane być nie może.

Wynikiem pracy dziennikarzy i ekspertów jest kilkustronicowy artykuł. Tylko kto to przeczyta? Na pewno niewielu takich, których słowo pisane nie męczy. I co z tego wynika? Niewiele. Niewiele, ponieważ taka analiza jest zawsze nie na czasie. Bo to, co istotne, już się wydarzyło w momencie gdy sympatycy PiS gruchnęli śmiechem, a przeciwnicy wybuchnęli oburzeniem. Te wszystkie żarty na tematy obyczajowe, te złośliwości pod adresem Tuska, te pretensje do Berlina i Brukseli, te życiowe mądrości o kartoflach, chruście i węglu muszą obrzydzać i denerwować „libków” (dawniej: lemingów). A dobrze im tak, że nie czują się komfortowo! Natomiast ludek smoleński wzmacniają; jego przedstawiciele dzięki nim utwierdzają się w słuszności swojej wrogości do Niemców i Żydów, swojej niechęci do kochających inaczej, swojej podejrzliwości do cywilizacji Zachodu, swojej pretensji do całego świata i swojego niejasnego poczucia straty i krzywdy.

Warto przeczytać cały artykuł, do którego link znajduje się tutaj:
https://konkret24.tvn24.pl/polityka/jaroslaw-kaczynski-analiza-wypowiedzi-ze-spotkan-w-roznych-miastach-lista-nieprawd-6163284

A jeśli komuś wystarczy wyciąg z cytatów warczącego wielkorządcy, to może je przeczytać poniżej. Mottem do nich może być jego przejęzyczenie popełnione na sejmowej mównicy.

Żadne krzyki i płacze nas nie przekonają, że białe jest białe, a czarne jest czarne.
Warszawa,19 lipca 2006 r.

Nasza konstytucja, już nie mówiąc o naszych genach, wyraźnie stwierdza, że na świecie są kobiety i mężczyźni.
Koszalin, 1 października

Ja nie jestem Władysław, ja jestem Zosia. A dlaczego jestem Zosia? No, bo… Może jutro znowu będę Stanisławem, ale dzisiaj jestem Zosią.
Grudziądz, 26 czerwca

Na niektórych uczelniach pracownik może stracić pracę za to, że do jakiegoś chłopca, który ogłosił się dziewczyną, mówi nie 'proszę pana’ tylko 'proszę pani’.
Szczecin, 2 października

Ludzie zbierali po lasach kartofle zasadzane dla dzików przez leśników.
Kołobrzeg, 1 października

Przy przewożeniu węgla na dłuższych odcinkach, szczególnie statkami, ten sortowany z powrotem zmienia się w niesortowany, bo się kruszy w czasie transportu.
Koszalin, 1 października

Polscy eurodeputowani jadą w niemieckim pociągu w pierwszej klasie, dosiada się Niemiec, orientuje się, że to Polacy, wzywa konduktora, żeby ich wyrzucił, bo jak to Polacy mogą jechać w pierwszej klasie. Tak, proszę państwa, jest.
Opole, 25 września

Obajtek w Pcimiu dokonywał cudów. Nie miał więcej środków niż inni, a wybudował tam mnóstwo rzeczy, stworzył różnego rodzaju przedsięwzięcia produkcyjne, gdzie panie, które miały doświadczenie gospodyń domowych, produkowały różne rzeczy i produkują dalej. Stworzył chyba jedyny do tej pory w Polsce taki sklep w stylu amerykańskim, gdzie można wjechać samochodem i prosto z samochodu kupować, brać z półek.
Grójec, 12 lipca

O czym Tusk rozmawiał w Moskwie w 2008 roku? Nie wiem. Nie mamy precyzyjnych informacji. Wiemy, że padła tam propozycja rozbioru Ukrainy, zbyta milczeniem przez Tuska.
Siedlce, 21 września

Niemcy 70 państwom wypłacili odszkodowania, natomiast nam w gruncie rzeczy nie zapłacono nic.
Kórnik, 23 lipca

Namibia dostała właśnie niedawno odszkodowania, za zbrodnie popełnione na początku dwudziestego wieku i zastrzegła sobie, że w niemieckich podręcznikach historii te zbrodnie muszą być opisane.
Stalowa Wola, 4 września

Niemcy reparacje płacili nawet Meksykowi.
Wrocław, 24 września

Niemcy żadnym silnym mocarstwem nie są, a czasami tak na nich patrzymy. Wiemy natomiast, że oni chcą nas wykorzystać jako szczudła, żeby wyglądali na większych, niż są w rzeczywistości.
Zamość, 22 października

Wojna w Jugosławii była taka, że tu chwilę postrzelali, tam tańczyli… Ja to mówię z własnego doświadczenia, bo tam byłem.
Opole, 25 września

Jeżeli chodzi o płace w sile nabywczej liczone, jesteśmy państwem kolejnym po Japonii, jeżeli chodzi o wysokość płac. Czyli tylko jeszcze trochę do góry i będziemy drugą Japonią.
Stargard, 2 października

W parlamencie Europejskim poseł może zabierać głos przez minutę, a jak ktoś próbuje przedłużać i się, że tak powiem, stawia, to wchodzi dwóch panów we frakach, dużych i silnych i go wyprowadza.
Szczecin, 2 października

Co by było, gdyby opozycja doszła do władzy? Obecnie ośrodek władzy jest niezależny. Czy tak by było, gdyby oni rządzili? Koalicja Obywatelska to formacja niemiecka. O suwerenności moglibyśmy wtedy zapomnieć.
Zamość, 22 października

W Stanach Zjednoczonych spotkałem się z grupą, mogę powiedzieć uczciwie, najwybitniejszych filozofów politycznych i politologów amerykańskich, przedstawiłem im program, powiedzieli, że dobrze, ale Europejczycy na pewno go nie zrealizują, bo są za głupi.
Puławy, 12 października

Nikomu lat nie liczę, Tusk jest ode mnie dużo młodszy, ale też już swoje lata ma. Chociaż maraton biega, ale w takim tempie… Nie wiem, czy ze zdrowymi nogami i po krótkim treningu nie dałbym mu rady.
Zamość, 22 października

Tak naprawdę, to nie ma na świecie ludzi dużo mądrzejszych niż ja.
Oleśnica, 24 września

Należy spytać, dlaczego Jarosław Kaczyński wygaduje te wszystkie bzdury. On sam odpowiada:

Mówię o tym wszystkim, by przekonać Państwa do głosowania na Prawo i Sprawiedliwość.
Gniezno, 24 lipca

Ale możliwe są też inne interpretacje. Ja najbardziej się skłaniam do interpretacji spiskowo-psychiatrycznej. Jarosław Kaczyński już wie, że w następnych wyborach przegra i wtedy zatriumfuje prawo i sprawiedliwość. Nie, nie jego partia, lecz prawo jako zespół norm i przepisów sankcjonowanych przez państwo i sprawiedliwość jako sytuacja, w której każdy dostaje to, co mu się należy. A w tej sytuacji Kaczyńskiego może spotkać jedno: kara. Kara za zamach stanu polegający na niszczeniu prawa, łamaniu konstytucji, naruszaniu zasady trójpodziału władzy, osłabianiu państwa i podżeganiu obywateli do wzajemnej nienawiści. Co Kaczyńskiego może przed nią uchronić? Na przykład orzeczenie i niepoczytalności. I właśnie intensyfikacja w wygadywaniu bzdur prawdopodobnie ma być działaniem zmierzającym do uzyskania takiego orzeczenia, które by go uchroniło przed pójściem za kratki i pozwoliło na spędzenie starości w areszcie domowym.

JERZY KRUK

Pin It on Pinterest