fbpx

Z ręką w nocniku suwerenności

Co to jest Europa? Idea czy terytorium? Europa jako terytoriom rozciąga się od Portugalii po Ural, ale jako idea nie obejmuje już całego kontynentu. W ramach ideowej jedności Europy nie mieści się Rosja Putina i Białoruś Łukaszenki. Przez 45 lat, gdy mówiło się o Europie, chodziło o Europę Zachodnią, bez krajów Układu Warszawskiego, Jugosławii i Albaniii. Przez 25 lat na peryferiach Europy funkcjonowały faszystowska Hiszpania, Portugalia i Grecja. Od lat do przyjęcia do Europy aspiruje Turcja, ale wciąż się od niej oddala, zsuwając się po islamsko-autorytarnej równi. Tak więc to nie położenie geograficzne, a kultura, gospodarka i polityka decydują o przynależności do Europy pojętej jako idea, czyli wspólnota państw, dla której decydujące są wartości ponadnarodowe i humanistyczne: demokracja liberalna, gospodarka rynkowa, rządy prawa, wolność słowa i prawa człowieka. To dlatego tak późno do Europy mogły dołączyć państwa Południa, gdyż nie mogły sprostać tym wartościom. To dlatego na peryferia Europy obsuwają się dziś Węgry i Polska, z jednej strony naruszając europejskie imponderabilia, a z drugiej narażając się na krytykę i sankcje za ich łamanie.

Polska i węgierska narodowo-socjalistyczna prawica potrząsa w kierunku Europy szabelką w przekonaniu, że nic im nie grozi, bo przecież terytorialnie leżą niemal w środku Europy, a poza tym zostały tak silnie z nią związane siecią autostrad i powiazań ekonomicznych, że nikt przy zdrowych zmysłach nie zdecyduje się na jej rozplecenie. I tu mogą się przeliczyć, bo sieć pozostanie siecią, nawet gdy w niej pęknie jedno czy drugie oczko, tyle że będą przez nie uciekać cenne ryby: fundusze, inwestycje, kontrakty. W ten sposób możemy się obudzić na Kontynencie Europejskim, ale z ręką w nocniku „suwerenności”.

Tekst: JERZY KRUK
Rysunek: ANDRZEJ MLECZKO

Nie omieszkaj zajrzeć do mojej księgarni

Wrzód na europejskiej dupie

Europa jest chora, Europa jest w kryzysie, i to zarówno jako formacja kulturowa, jak i organizacja polityczna, czyli Unia Europejska. Choroba Europy jest złożona. Kwestia tożsamości: Kim być najpierw? Holendrem, Włochem, Brytyjczykiem, Polakiem czy Europejczykiem? Kwestia światopoglądu: laicyzacja, islamizacja czy rechrystianizacja? Kwestia prawa: jednolita unia prawa czy połączenie łamiących prawa unijne lokalnych autorytaryzmów? Europa jednej czy dwóch prędkości? To znaczy: jedna dupa czy dwa półdupki.

Dziś Europę najbardziej uwiera wrzód faszyzmu, który wyrósł na jej wschodnim półdupku i centralny układ nerwowy nie za bardzo wie, co z nim zrobić. Wyciąć, leczyć czy przypudrować? Europa w swej politycznej poprawności najbardziej by chciała go wyleczyć, ale jak na razie wychodzi jej tylko pudrowanie. Co prawda straszy, że wytnie wrzoda, ale chyba sama i się boi, i nie wie, jak to zrobić.

Brukselka na razie uchwaliła powiązanie funduszy z praworządnością. Gulasz z kartoflami się na to oburzył i zapowiedział, że zawetuje budżet i Fundusz Odbudowy, czyli sparaliżuje funkcjonowanie Unii, ale szybko poszedł po rozum do głowy. „Udajemy, że wszystko jest cacy, bierzemy kasę, urządzamy się za nią na długie lata i dalej robimy swoje” – postanowiły dwa warchoły. Przepraszam: bratanki. I wszystko wskazuje na to, że ich chytry plan się powiedzie.

Źle to wróży dla wschodniego półdupka, bo życie w kraju, gdzie łamana jest konstytucja, naruszany trójpodział władzy, blokowana opozycja, kneblowana opinia publiczna, prześladowane mniejszości i od rana do wieczora trąbiona jest propaganda sukcesu, jest – mówiąc oględnie – mało komfortowe. Ale cóż, obie społeczności narodowo-socjalistycznego przymierza przeżyły już taką sytuację i wiedzą, że da się w niej żyć nawet przez dziesiątki lat, urządzając się — jak mówił klasyk — w dupie.

A zachodni półdupek? No cóż, dalej będzie utyskiwał na niewygodę wynikającą z wrzodów na wschodnim i z konieczności znoszenia wyprysków, które już się pojawiają na nim samym (we Włoszech, Francji, Austrii i Holandii), ale póki będzie mógł od czasu do czasu w miarę wygodnie przysiąść i odetchnąć, wciąż będzie kuśtykał do przodu. Ciekawe jak długo? I dokąd? Pewnie, aż wywinie numer po przekątnej.

JERZY KRUK

P.S.

Znacie „numer po przekątnej”? Dla tych , co nie znają:
Żona mówi do męża: Może byśmy wykręcili jakiś numerek? No dobrze – odpowiada od niechcenia siedzący w fotelu mąż znad gazety — akurat znam nowy numer. O, ciekawe! — Zaintrygowała się żona. — Jaki? Rozbierz się do naga — mówi mąż — i stań w rogu pokoju. A teraz przebiegnij się do drugiego kąta. Żona biegnie, a on niespodziewanie wysuwa nogę i żona: ryms! Leży jak długa. No widzisz — mówi mąż, wracając do lektury — i wypierdoliłaś się sama.

Zapraszam do mojej księgarni.

Niezwykłe przypadki Mateusza Kłoska

Gdy uporządkuje się fakty z życia Mateusza Kłoska, kontekst kampanii bilbordowej staje się zupełnie klarowny.

Mateusz Kłosek to biznesmen, który odniósł spektakularny sukces w branży stolarki budowlanej. Jego firma Eko-Okna należy do największych firm prywatnych w kraju. W 2019 roku jej wartość została wyceniona na 1 mld zł. Zdobyła tytuł „Diament Forbesa”.

Właścicielom tak wielkiej fortuny, często przychodzą do głowy marzenia, by dzięki niej zrobić coś dobrego dla świata i ludzi: zakładają fundacje, fundują stypendia, wspomagają działalność charytatywną, pomagają potrzebującym. Nic dziwnego, że podobne pomysły chodziły po głowie Mateuszowi Kłoskowi.

Nie dziwi, że miłośnik zwierząt część swojej fortuny przeznacza na ochronę ginących gatunków czy pomoc dla zaniedbanych przez człowieka zwierząt domowych czy gospodarczych; ekolog – na ochronę środowiska, pacyfista — na organizacje pokojowe, a intelektualista — na edukację. Mateusz Kłosek, prócz tego, że jest zdolnym biznesmenem, jest także człowiekiem bardzo religijnym i z tego względu już od lat przeznaczał duże kwoty na obiekty i wydarzenia o charakterze religijnym. Najkosztowniejszym jego przedsięwzięciem była budowa klasztoru Wspólnoty Niepokalanej Matki Wielkiego Zawierzenia z przeznaczeniem dla 30 sióstr i kaplicy, w której odbywa się nieustanna adoracja Najświętszego Sakramentu. To ponoć było wotum dziękczynne dla Matki Boskiej za rozwój fabryki.

Ale Mateusz Kłosek chciałby też dać coś ludziom. Mówi się o jego planach budowy osiedla dla pracowników, przedszkola i żłobka oraz ośrodka dla bezdomnych. To jednak pomysły na niewielką, bo przecież tylko lokalną skalę. A taki bogacz i filantrop chciałby dać coś całej ludzkości, na przykład zlikwidowanie pandemii. By wybłagać u Mastki Boskiej cofnięcie covidowej zarazy, wraz z pracownikami fabryki wypuścił do nieba wielki biało-niebieski różaniec z balonów. Jak na razie efektów cudownego wsparcia nie widać.

Ale niezrażony tą biernością niebios Mateusz Kłosek działa dalej: przeprowadza trzy akcje bilbordowe. Jesienią zeszłego roku w całym kraju na standardowych bilbordach ukazała się grafika z dzieckiem w łonie matki uformowanym na kształt serca. Stopniowo zaczęły ją uzupełniać hasła ruchu pro life. W lutym w dużych miastach na wielkich bilbordach, często o wysokości kilku pięter, pojawiło się hasło „Kochajcie się mamo i tato”. Wprawdzie nie było na nim wykrzyknika, ale sama wielkość i ilość olbrzymich banerów musiała działać na emocje odbiorcy. A potem pojawiły się nowe bilbordy ze zbliżeniami poszczególnych części ciał dzieci w łonie matki.

Gdyby zobaczył to Norwid, zapewne skwitowałby słowami swojej fraszki: „Dewocja krzyczy”. Czemu dewocja? Wynika to choćby z sygnujących plakaty katolickich fundacji i stowarzyszeń i ze sposobu działania fundatora akcji, który wydał na nią 10 milionów złotych.

Co chciał przez to osiągnąć? Fundator mówi, że chciał wesprzeć trudne małżeństwa w kryzysie związku. I co? Są jakieś efekty? Ludzie zaczęli się kochać i przestali rozwodzić? Wątpię.

A ta akcja antyaborcyjna w kraju, w którym aborcja prawie nie ma miejsca, bo jest prawnie zakazana, to po co? Cel może być tylko jeden: podsycenie antyaborcyjnej histerii.

W zeszłym roku oficjalnie dokonano 1100 zabiegów przerwania ciąży, z których większość to była aborcja embriopatologiczna. Ale dla katolickich fundamentalistów to i tak za dużo. Jesienią trybunał odkrycia towarzyskiego warczącego wielkorządcy podważył jej legalność, wysyłając sygnał do kobiet: „Macie rodzić! To wasza rola i powinność! Oczekuje tego od was Kościół, państwo i partia!” „Masz rodzić, choćbyś miała urodzić trupa lub potwora”.

Odpowiedzią na tę decyzję były wielkie protesty w całym kraju. Czy można się dziwić milionom kobiet, że nie chcą się na to zgodzić, że wychodzą na ulicę protestować? Większość społeczeństwa je popiera, ale partyjno-państwowa propaganda nazywa je cynicznie „aborcjonistkami”, zwolenniczkami aborcji, tak jakby opowiadały się za aborcją dla zabawy i własnej przyjemności, pod wpływem mody czy jakiegoś trendu, które chciałyby narzucić innym. Dla ich stłumienia władza użyła potężnych oddziałów policji, która wykazała się wielką brutalnością, bijąc kobiety pałkami, aresztując je i przetrzymując bez możliwości kontaktu z adwokatem. Jako organ represji został wykorzystany również sanepid, nakładający na protestujące horrendalne mandaty za rzekome nieprzestrzeganie dystansu społecznego. I w ten właśnie kontekst swoją akcją bilardową wpisuje się biznesmen z Raciborza. Co może zrobić? Wyłącznie zaognić sytuację, dolać oliwy do ognia.

Rzekome przesłanie miłości akcji Kłoska znika całkowicie, za to wychodzi na jaw przesłanie PiS i jej prezesa: „Dziel i rządź!”. Co prawda prezes PiS zwrócił się niedawno z orędziem do narodu: „Jesteśmy jedną rodziną”, ale nikt nie wierzy w szczerość jego słów, bo bezustannie sieje i pogłębia rozbrat między rodakami. Dla Jarosława Kaczyńskiego konsensus jest przeżytkiem demokracji liberalnej. Dla niego ważne są podział i napięcia społeczne, które coraz bardziej polaryzują społeczeństwo.  To jest fundament jego polityki. W tym kontekście Mateusz Kłosek okazuje się wielkim sojusznikiem Kaczyńskiego. A prezes takich aktów wsparcia nie zapomina. Polska to dość duży kraj, ponoć w ruinie. By go odbudować, szkoły, urzędy, państwowe firmy potrzebować będą wielkiej ilości materiałów budowlanych, zwłaszcza okien, które firma Mateusza Kłoska jest w stanie dostarczyć w dowolnych ilościach, ale na pewno nie będą to okna na świat, choć na pewno będą pasować do dziury zabitej dechami, jaką staje się nasz kraj.

JERZY KRUK

Zawłaszczanie przestrzeni dyskursu

Czy jest wśród Was choć jedna osoba, która nie widziała tych bilbordów w swoim mieście? Nie wiem, jak wygląda kwestia outdoorowej reklamy we wsiach i małych miasteczkach, ale w dużych miastach one są na każdym kroku. Krzyczą zwłaszcza te olbrzymie na kilkupiętrowych ścianach wieżowców.

Najpierw był obrazek z płodem dziecka w macicy w kształcie serca, potem hasło „Kochajcie się mamo i tato”. Teraz pojawiają się plakaty z częściami ciała nienarodzonych dzieci. Te wszystkie treści są słuszne same w sobie: miłość do dziecka, miłość między rodzicami, a mimo to drażnią. Przez co?

Przede wszystkim z powodu nadawcy. Nie, nie chodzi mi ani o bigoteryjnego biznesmena, który tę akcję finansuje, ani o podpisujące się pod hasłami organizacje. Nadawcą, podmiotem liryczno-propagandowym lansowanych treści — jeśli mogę się tak wyrazić — jest wojujący katolicyzm. Katolicyzm, który krzyczy: „Tylko nasza droga jest właściwa! A kto nią nie idzie, schodzi na manowce cywilizacji śmierci i zepsucia”. Dewocja krzyczy, powiedziałby Norwid. To jest postawa charakterystyczna dla myślenia totalitarnego. „My jesteśmy wszystkim, wy jesteście niczym.”

A po drugie, wszystkie te bilbordy drażnią z powodu swej nachalności. Po co ich aż tyle? Po co takie wielkie? By jeszcze bardziej zawłaszczyć przestrzeń dyskursu. Propaganda w radiu i telewizji, wykupienie lokalnych gazet i czasopism, zamach na wolne media to wciąż jeszcze za mało.

Ostatnia akcja bilbordowa to prawdziwa histeria, jakby w naszym kraju aborcja dokonywana była na każdym kroku i była najbardziej rozpowszechnionym środkiem antykoncepcyjnym. Tymczasem jest zjawiskiem niezwykle rzadkim. W zeszłym roku oficjalnie dokonano 1100 zabiegów przerwania ciąży, z których większość to była aborcja embriopatologiczna. Ale dla katolickich fundamentalistów to i tak za dużo. W zeszłym roku trybunał odkrycia towarzyskiego warczącego wielkorządcy podważył jej legalność, wysyłając sygnał do kobiet: „Masz rodzić! To twoja rola i powinność! Oczekuje tego od ciebie Kościół, państwo i partia!” Czy można się dziwić milionom kobiet, że nie chcą się na to zgodzić, że wychodzą na ulicę protestować? Większość społeczeństwa je popiera, ale partyjno-państwowa propaganda nazywa je cynicznie „aborcjonistkami” i „zwolenniczkami zabijania dzieci”, tak jakby opowiadały się za aborcją dla swej sadystycznej rozkoszy, czy pod wpływem jakiejś zdegenerowanej mody, którą chciałyby narzucić innym. Niestety, większość członków naszego społeczeństwa popiera też władzę i propagandę partii rządzącej, więc ich emocje nie mają żadnego znaczenia w konfrontacji z decyzjami wyborczymi, które podejmują.

Podobnie z rozwodami. Dla większości osób rozwód jest traumą porównywalną z aborcją. Nikt nie robi ani jednego, ani drugiego dla zabawy, bo to przecież oznacza rozpad małżeństwa, rodziny. Zarówno jedna, jak i druga decyzja podejmowana jest zwykle w sytuacji granicznej, dla ratowania siebie i własnego życia, a często i życia dzieci i rodziny. Ale katoliccy fundamentaliści chcą zakazać jednego i drugiego. „Masz rodzić, choćbyś miała urodzić trupa lub potwora”. „Niechby pił, niechby bił, ale by był!” – to jeszcze do niedawna były zasady, którym się musiały podporządkować kobiety, ponieważ stanowiły fundament życia po bożemu.

W cywilizowanym świecie emancypacja – nie tylko kobiet, ale człowieka w ogóle — doprowadziła do uwolnienia życia jednostek od tych koszmarów. Ale nie w Polsce, bo tutaj takie kulturowe osiągnięcia nazywa się, mówiąc głosem największego duchowego autorytetu narodu, „cywilizacją śmierci”.

Dlaczego oni tak nas nie znoszą? – można by zapytać tych wszystkich przeciwników feminizmu, gender, LGBT, liberalizmu, ekologii, wegetarianizmu. Bo wszystkie te orientacje pokazują, że człowiek może sobie ułożyć szczęśliwe, godne i wartościowe życie bez religii i Boga. No cóż, takie czasy! Religia umiera w konwulsjach terroryzmu (islam) i fundamentalizmu (katolicyzm).

Za komuny mówiło się, że władza dokręca śruby, mając na myśli podwyżki cen i ograniczenia swobód politycznych. Dziś możemy powiedzieć, że władza naciąga strunę. Ale marionetkowy prezydent, marionetkowy premier, marionetkowy rząd i marionetkowy parlament, łamanie konstytucji, naruszanie trójpodziału władzy, kwestionowanie niezawisłości sądów, bezczelny nepotyzm, szkalowanie opozycji, nachalna propaganda sukcesu, sojusz państwa i Kościoła, ograniczenia praw człowieka (zwłaszcza praw kobiet i mniejszości seksualnych), tłumienie manifestacji przy użyciu policji to jest już przeciąganie struny.

Tylko patrzeć jak pęknie. Albo sflaczeje, jak wielki różaniec z balonów, który biznesmen-dewota wypuścił do nieba by wybłagać u Matki Boskiej  zatrzymanie covidowej zarazy.

JERZY KRUK

O co chodzi szaleńcowi z Żoliborza?

Jedno jest dziś jasne: Na pewno nie o Polskę i o szczęście jej obywateli, bo do tego byłby potrzebny jakiś program. Polityczny. A Jarosław Kaczyński ani jego partia żadnego programu nie mają. Mają za to plan: Jak utrzymać się przy władzy i jak z niej jak najwięcej skorzystać. To drugie to jest plan dla popleczników: polityków, urzędników, wyborców Jarosława Kaczyńskiego, a to pierwsze — dla niego samego. Zatem: władza. Po co ta władza Kaczyńskiemu?

Trzeba przyznać, że nie chodzi mu — jak większości tyranów i autokratów — by zdobywając pełnię władzy i napawając się nią do utraty tchu i samokontroli, przy okazji zadbać o własne korzyści. Abnegat z Mickiewicza 49 chodzi w niemodnych płaszczach i garniturach, w starych, rozwalających się butach. Mieszka w brzydkim, od dawna nieremontowanym domu, otoczonym tandetnym płotem ze stalowej siatki. Jego działkę trudno nazwać „ogrodem”. Nie ma nawet prywatnego samochodu, a do niedawna nie posiadał nawet konta w banku ani skrzynki pocztowej. Kamuflaż sknery-milionera? Chyba nie. Jego przebiegły plan, by upaństwowić największy prywatny bank w kraju, aby za uzyskane zeń kredyty wybudować w centrum stolicy dwa olbrzymie wieżowce, które miały stanowić lukratywny interes polegający na wynajmie luksusowych powierzchni biurowych, też nie był dla niego. Miał zabezpieczyć teraźniejszość i przyszłość jego politycznym spadkobiercom.

Jarosław Kaczyński, choć od dziesiątów lat zarządzał społecznym majątkiem, nie dorobił się fortuny, w przeciwieństwie do swych odpowiedników w Rosji, we Włoszech czy w Wenezueli. Nawet na leczenie matki musiał pożyczać od znajomej. Nie posiada willi, pałaców ani luksusowych jachtów. Jeśli już, to pozwala swoim podwładnym zaprosić się na wędkarską łódeczkę czy na małą sportową żaglówkę. Ale i to dla niego za duży luksus, bo wysiadając z nich naraża się na pośmiewisko z powodu nietrzymania moczu, co widać na obsikanych spodniach. A ta jego obwieszona praniem „willa” (jak na betonowe klocki mówi się w Warszawie i okolicach) to pożałowania godny architektoniczny koszmarek.

Zatem nie o majątek Kaczyńskiemu chodzi. Tylko o co? O władzę. Ale nie o władzę, która daje bogactwo. Nawet nie o władzę, która pozwala błyszczeć na salonach, udzielać wywiadów, pokazywać się w eleganckim towarzystwie, w otoczeniu pięknych kobiet, z kieliszkiem najdroższego szampana w ręku. To też nie dla niego. Szczytem jego hedonistycznych upodobań są obiady u raczej mało atrakcyjnej (i to zarówno pod względem urody jak i intelektu) sędzi, będącej jego „odkryciem towarzyskim”, gotującej mu jego ulubiony przysmak, który zapewne poznała jako polska ambasadorowa w Berlinie: Wienerschnitzel mit Sauerkraut (schabowy z kiszoną kapustą).

Kaczyńskiego nie pociąga więc władza, która pozwala opływać w luksusy. Gdyby zajął stanowisko, które załatwił swojemu — jak lubi mówić— „świętej pamięci bratu”, i musiał wprowadzić się do pałacu, zanudziłby się tam na śmierć. Kaczyński nie czuje się dobrze ani w pałacach, ani na salonach. Czy ktoś go widział w operze, na koncercie czy w teatrze? Nawet na ulicy czuje się nieswojo. Ten nasz narodowy safanduła woli przytulność domowego zacisza z najwierniejszym przyjacielem swojego życia, futrzakiem o imieniu Alik, gdzie nocami w piżamie i bamboszach może w fanatycznym amoku sam ze sobą rozgrywać polityczne szachy.

Po co więc temu dziwnemu człowiekowi władza? Kiedyś się wygadał, że jego największym marzeniem jest zostać emerytowanym zbawcą narodu. Ale nie można mu wierzyć, bo od czegóż miałby „zbawić” ten naród? Od wolności, dobrobytu, nowoczesności? Ich postęp może i się da na jakiś czas tu i ówdzie przyhamować, ale jego fala jest tak silna, że w dziejach ludzkości nie znalazł się jeszcze żaden inżynier społeczny, któremu by się to powiodło. A próbowały tego nie takie mózgi jak nasz geniusz z Żoliborza.

Ta władza jest mu potrzebna do czegoś innego: do walki z elitami. Nie, nie z niezależnymi intelektualistami, naukowcami, prawnikami, artystami, pisarzami, filmowcami, lekarzami czy nauczycielami w ogóle, przeciwko którym co i raz buntuje tłumy. Takie „elity” to używany przez niego straszak dla motłochu. Jemu chodzi o znajomych, którzy okazali się od niego lepsi i nie przyjęli go do swego grona. Wałęsa, Michnik, Kuroń, Mazowiecki, Tusk, Tischner, Miłosz, Kołakowski, Wajda, Kutz, Janda, Stuhr, Lis. To jego najwięksi wrogowie. Proszę zwrócić uwagę. Wśród największych wrogów tego rzekomo zajadłego antykomunisty nie ma żadnych komunistów ani byłych komunistów: Jaruzelskiego, Kwaśniewskiego, Millera, Oleksego, Czarzastego. To dla naszego starego zrzędy postaci nieważne. Ważni są tylko dawni znajomi z opozycji antykomunistycznej, którzy zdobyli uznanie świata i rodaków, stając tym samym na jego drodze do urojonej wielkości. Czyż to nie iście bolszewicka, leninowsko-stalinowska postawa? Zrobić porządek wśród swoich, którymi kiedyś byli wszyscy antykomuniści? Załatwić konkurencję w niby własnych szeregach, tak jak kiedyś udało mu się załatwić populistycznych sprzymierzeńców, których wciągnął do władzy? Leppera na wieki wieków, a Giertycha na długie lata? I co mu się nie udało z Tuskiem i POPiS-em?

Zatem ta władza, którą Kaczyński coraz szerzej dla siebie zagarnia, nie ma służyć szczęściu narodu, zdobyciu osobistego bogactwa czy blichtru. Cel jest jeden. Potrzebna jest mu do zemsty. Do zemsty na znajomych, którzy okazali się więksi od niego.

Jakież to trywialne! Ten Sinobrody polskiej polityki nie jest pierwszym ani ostatnim z tego typu psychopatów. Ze współczesnych chyba jest mu najbliższy Borys Johnson – brytyjski dziennikarz i polityk, kiedyś korespondent prasowy w Brukseli, później minister spraw zagranicznych, a dziś premier Wielkiej Brytanii, który stanął na czele Brexitu. Johnson zasłynął w swoim życiu wymyślaniem i wygadywaniem nieprawdopodobnych bzdur. Najpierw były to doniesienia o absurdalnych regulacjach unijnych: kącie zakrzywienia importowanych bananów, unifikacji trumien i innych zmyślonych absurdach. Potem były to ostrzeżenia o zagrożeniach Europy dla niepowtarzalności angielskiej kultury i wreszcie obietnice korzyści, jakie Brytyjczycy odniosą po wyjściu z Unii. Z większości wygłaszanych przez siebie bzdur się wycofywał lub obracał je w żart. Po co to robił? By osiągnąć władzę? Zostać premierem? Przedstawicielem establishmentu, do którego już należał od młodości? Nie! Dla żartu. Taki to typ.

Podobnie można powiedzieć o Kaczyńskim. Dlaczego zasiał rozbrat między rodakami, zdemontował polską demokrację, naruszał trójpodział władzy, zniósł niezawisłość sądów, przekształcił telewizję w tubę propagandową swojej partii, a teraz próbuje dokonać zamachu na wolne media? Dlatego, że wierzy, że jego koncepcja „demokracji nieliberalnej” jest drogą do tego, by Polska rosła w siłę, a ludziom się żyło dostatniej? No nie! On jest zbyt inteligentny, by wierzyć w bzdury, które wygaduje. Wszystko to dla zemsty. Dla zemsty na dawnych znajomych, którzy okazali się lepsi od niego.

O Kaczyńskim mówi się, że jego dewizą jest „Po mnie choćby potop”. To prawda, ale tylko częściowa. Prawdą jest, że Kaczyński to typ psychopaty, który nie liczy się z konsekwencjami swoich działań dla innych, ale dla niego dużo ważniejsze od tego „po mnie” jest sam potop, sama „piękna katastrofa”. On by chciał ją zobaczyć. Przypomina w tym Nerona, który podobno podpalił Rzym, by napawać się potęgą niszczycielskiego żywiołu. Podobnie jest z Kaczyńskim, który nasyci się dopiero, gdy zobaczy, jak nasz kraj staje w ogniu i pochłania dorobek poprzednich elit, tych – jego przewrotnym zdaniem – Polaków najgorszego sportu. I dopiero wtedy spełni się jego marzenie: Polska w ogniu, a potem — w ruinie.

JERZY KRUK

A może zajrzysz do mojego sklepu?

Gdy upadnie PiS

PiS upadnie. Prędzej czy później upadnie. Nie tylko przegra wybory, ale i pewnie się rozleci jako partia. Ale skutki ich rządów będziemy odczuwać jeszcze latami. Oczywiście – zadłużenie państwa, niewydolność systemu ubezpieczeń społecznych, osłabienie gospodarki, ale na pewno długo jeszcze utrzyma się roszczeniowa postawa dużej części społeczeństwa, która będzie zmuszać kolejne rządy, liberalne czy socjaldemokratyczne, by dawać. Państwo długo jeszcze nie będzie zdolne do inwestycji, innowacji czy oszczędności, bo jego obowiązkiem, w mniemaniu obywateli, będzie: dawać.

Nie: zaawansowana technologicznie gospodarka, nie: nowoczesna edukacja, nie: sprawna służba zdrowia, nie: wydolny system ubezpieczeń społecznych ma być celem polityki, lecz to, by każdy dostał do ręki trochę gotówki, jakiś plus, bo minusy, np. w postaci niższych podatków, do wyobraźni pospólstwa nie przemawiają. Ani takie abstrakcje jak wzrost gospodarczy czy rozwój technologiczny. Im się podoba tak jak jest, oni lubią się takimi jacy są.

Tak naprawdę, to oni nie chcą, żeby nasz kraj był bogatszy, bo to wymaga rozwoju, kształcenia społeczeństwa, często wyrzeczeń dla inwestycji. A oni chcą konsumpcji tu i teraz, i wcale nie rozpasanej, lecz po prostu: żeby było trochę lżej, co często okazuje się iluzją, gdyż świat, gospodarka idą do przodu i rosną potrzeby i apetyty jednostek. Każdy, kto coś osiągnął w życiu, czegoś się dorobił, zdobył jakieś wykształcenie, wie, że żeby było naprawdę lepiej, przez jakiś czas musi być trudniej, ciężej.

Na pewno też się utrwali populistyczno-knajacka moralność, wedle której nie ma nic złego w oszustwie, manipulacji, naruszaniu fundamentów demokracji, okradaniu państwa i nepotyzmie władzy, jeśli „nam” daje. Logika też dozna uszczerbku. Pojęcie prawdy odejdzie do lamusa, a liczyć się będzie manipulacja, perswazja, propaganda, oszustwo.

Pozrywane więzi społeczne, które wcześniej pozwalały każdemu żyć, jak chce i akceptować odmienność innych, a teraz legitymizują różne postawy fundamentalistyczne, których wyznawcom wydaje się, że mają prawo do narzucania swoich wartości innym, też będą trudne do naprawy.

Podobnie jak trudny będzie do przywrócenia zdewastowany system polityczny z niezależnością władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej i z niezależnością jej struktur poziomych. No i z pewnością umocni się przekonanie różnego rodzaju konserwatystów, nacjonalistów, dewotów, miernot, ciemniaków i zwyczajnych chamów, że to oni są solą ziemi, tej ziemi. I że im się należy. Co? Wsparcie, ochrona, pieniądze, szacunek. A tym samym umocnią się postawy antyelitarne, że ci, którym się powiodło, którzy się dorobili, którzy się wykształcili, to złodzieje, oszuści i zdrajcy. Porządny człowiek jest inny: nie ciągnie go do majątku, do wiedzy, do wykształcenia, do kultury. I to jest nasza, polska odpowiedź na wyzwanie przyszłości: przygotowanie do budowy społeczeństwa ludzi zbędnych.

JERZY KRUK

Gęba polska

Nie ma ucieczki przed gębą – pisał Gombrowicz o Polakach. Zarówno o tych w kraju, jak i o tych na emigracji. Nie ma ucieczki przed gębą – musimy powtórzyć, żyjąc w dzisiejszej Polsce. Gdzie się nie zwrócisz, łypie na ciebie polska gęba. W rozmowach z rodziną, ze znajomymi, na ulicy, w telewizji, w internecie. Gęba gębę gębą pogania.

Włącz telewizor, a od razu zaatakują cię cyniczne maski dziennikarzy plujących  jadem z ekranu. Opluwających przede wszystkim opozycję polityczną, ale i też wszelkich oponentów: niezależnych dziennikarzy, naukowców, prawników, artystów. I tych, co chcą żyć po swojemu: liberałów, ateistów, euroentuzjastów, rodziców dzieci z zapłodnienia in vitro, feministki, gejów, lesbijki… A do tego, poniżej gęby telewizyjnej, z pasków wiadomości sączy się trucizna pisana: kłamstwa, półprawdy, przekłamania, słowne manipulacje.

I propaganda sukcesu niedogolonej, nieuczesanej, niechlujnej gęby geniusza z Żoliborza i jego marionetek z parlamentu, rządu i pałacu. Gęby walczących o palmę pierwszeństwa szaleńców, idiotów, nieuków i pospolitych głupków. Wymieniać nazwiska? Cytować? Za długo by trwało. Do tego tępe facjaty europosłów i europosłanek, którym Bozia ani rozumu, ani urody nie dała. I chytre pyski polityków-biznesmenów, cichaczem kradnących już nie pierwsze, lecz kolejne miliony. I nabotoksowane, wytapetowane  gęby ich bezwstydnych żon, córek i kochanek zasiadających bez merytorycznych kwalifikacji na intratnych posadach w państwowych spółkach i instytucjach.

Z ekranów telewizorów i komputerów, ale i z łamów czasopism, wyzierają wstrętne  mordy prawicowych publicystów atakujących wszelkie autorytety stojące z drugiej strony ustawionej przez nich samych barykady, oddzielającej nasz kraj od cywilizowanego świata: wybitnych pisarzy, naukowców, przywódców sąsiednich (a więc wrogich) państw po samego „papieża idiotę”, jak go bezceremonialnie profanuje nasz sztandarowy prawicowy publicysta, co jak fekalia co jakiś czas wypływa na powierzchnię, gdy do władzy dochodzi prawicowa gęba.  Modlę się o szybką śmierć dla (TAKIEGO) papieża – wtóruje mu ziejąca jadem gęba krakowskiego księdza profesora, a wraz z nim opasłe purpurowe z nienawiści gęby innych purpuratów.  Katolicyzm nienadążający za postępem współczesnego świata, bardziej papieski niż samo papiestwo. I bardziej pyszny, wyniosły, nadęty i pazerny niż ono.

A obok nich tępe gęby wniebowziętych, całujących ich po rękach wiernych, rzucających na tacę lub  przelewających na konta kościelnych instytucji swój wdowi grosz albo szastających w całości trzynastkami, które ostatnio im spadają z nieba przed każdymi wyborami; wygrażających niewiernym krzyżami, różańcami, a ostatnio nawet mieczami. To gęby  fanatyków w pseudo rycerskich płaszczach i futrzanych sarmackich czapach lub w t-shirtach z emblematami jak anioły piekieł, tyle że z podobizną Maryi i znakiem Zbawiciela. A zaraz za nimi koszmarne mordy ciemniaków różnej maści: antyszczepionkowców, kreacjonistów, płaskoziemców, płaskomózgich.

Obok nich rozdarte na całe gardło mordy kiboli o podgolonych karczychach i nazioli o łysych pałach z zieloną opaską na wyprostowanym w rzymskim salucie ramieniu, na której w figurze naszego nowego narodowego hakenkreuzu krzyż i miecz zlewają się w jedno. Mordy  wykrzywione w pogardzie dla wszystkiego, co inne od nich, w aspekcie narodowym, kulturowym, intelektualnym, seksualnym. Mordy ubranych w glany i mundury kato-faszy, zapraszanych do kościołów i katedr, by pochyleniem proporców i sztandarów złożyć hołd religijno-narodowemu złotemu cielcowi.

I roześmiane facjaty prostaczków w orszaku Trzech Króli, których nigdy nie było; i uśmiechnięte, nieskażone pracą i myślą maski żołnierzy na paradzie w rocznicę Cudu nad Wisłą, przypominającej o potędze Matki Boskiej, która uchroniła nasz kraj przed zalewem bolszewizmu, by zaraz potem skryć się ze swą potęgą na Jasnej Górze na kolejne 50 lat, najpierw przed czarną, a potem przed tą samą czerwoną zarazą.

I podobne, nieskażone myślą, tępe gęby ich mundurowych kolegów, zwykle z mocno zaciśniętymi zębami szarpiące obywateli z białą różą w ręku, antyfaszystów, przedstawicieli społeczności LGBT  i ubrane na czarno kobiety z rysunkiem wieszaka na ubrania, lecz wyluzowane podczas ochraniania marszy narodowców przed pełnym pogardy wzrokiem zwykłych, spokojnych i pogodnych obywateli.

I — co najbardziej bolesne — gęby twoich krewnych, przyjaciół, znajomych i sąsiadów, którzy przeszli na złą stronę mocy i do których nie docierają żadne racjonalne argumenty za wolnością, tolerancją, demokracją, bo oni „dobrze wiedzą”, że to tamci z drugiej strony cywilizacyjno-politycznej barykady kradli, zdradzali naród, sprzedawali kraj, szydzili ze słabszych i stygmatyzowali prawdziwych patriotów. Zupełnie inaczej niż obecna „nasza” władza.

Gęba łypie na ciebie na każdym kroku, gęba wyziera na ciebie z każdego zakątka. Dlatego pamiętaj o honorze i godności, o uczciwości, tolerancji i wolności i przeciwstawiaj się wszystkiemu, co je narusza. A może już się sprzedałeś, już się dałeś zmanipulować, już stchórzyłeś albo uległeś własnemu lenistwu? Spójrz więc w lustro i sprawdź, czy już czasem nie wyziera z niego polska gęba.

JERZY KRUK

Głos wołającego na puszczy

To brzmiało tak rewolucyjnie jak głosy w Radzie Konsultacyjnej pod koniec lat osiemdziesiątych, gdy wybitni naukowcy powołani przez Wojciech Jaruzelskiego krytykowali jego politykę i stan państwa, którym kierował. Tamte głosy przygotowywały grunt dla przemian, a głos Adama Bodnara był jak głos wołającego na puszczy. Wygłosił sprawozdanie wobec kilkunastu senatorów, potem również kilkunastu posłów, nagrodzono go oklaskami, pytań nie było. Wkrótce odejdzie i zostanie zastąpiony kolejną marionetką posłuszną szaleńcowi z Żoliborza. I dowiemy się, że w Polsce jest prawdziwa demokracja, konstytucja jest przestrzegana i nikt nie narusza praw człowieka, niepełnosprawni są objęci opieką państwa, przemoc domowa nie ma miejsca, a ludziom żyje się lepiej i dostatniej.

Na zdjęciu rzecznik praw obywatelskich zdaje raport o stanie państwa w pustej sali sejmowej. Posłowie po uchwaleniu podwyżek dla siebie opuścili salę. Jaki pan taki kram. Jaka władza, taki kraj. I na odwrót. Wreszcie była okazja, by głośno podyskutować o prawach człowieka, demokracji, trójpodziale władzy, wolności słowa. A kogo to dziś w Polsce obchodzi? Liczy się tylko kasa i wyborcza kiełbasa. Dla mas i elit. Dla tych z prawej i tych z lewej. Dla władzy i opozycji. Taka dziś jesteś, Polsko. Obmierzły kraj.

Lont już się tli

Co stanie się iskrą, która doprowadzi do wybuchu? Wzrost cen żywności? Może czynszów? Podniesienie ceny cukru, wywozu śmieci? Zamknięcie szkół? Ograniczenie zasiłków? Odmowa dotacji? Embargo gospodarcze? Jakieś horrendalne kłamstwo telewizji albo monstrualny wybuch Słońca Żoliborza? A może zdjęcie jakiejś sztuki z afisza? Piosenki z anteny? Zakaz rozpowszechniania jakiejś książki czy filmu? Aresztowanie niewinnej dziewczyny? Nie daj Boże masakra podczas demonstracji? Trudno przewidzieć, ale jedno jest pewne: lont już się tli, wyraźnie czuć jego swąd. Tylko czekać, kiedy nastąpi wielkie
***** ***!

Do czego im to potrzebne?

Człowiek, który nie może innym powiedzieć prawdy o samym sobie, musi być bardzo samotny i nieszczęśliwy. Weźmy grzesznika, zbrodniarza, który całe lata zmaga się ze swoim poczuciem winy i robi wszystko, by uniknąć sprawiedliwości. Jakże wielu zbrodniarzy i przestępców wyznało, że w momencie, gdy dopadła ich sprawiedliwość, gdy zostali wykryci i schwytani, poczuli wielką ulgę. Albo weźmy człowieka zakochanego do szaleństwa. Taki Petrarka na przykład. Co robi? Wyśpiewuje swoją miłość do Laury na cały świat, aż go przez wieki słychać. A Romeo? Nie może się przyznać przed najbliższymi do tego, że kocha dziewczynę ze znienawidzonej, wrogiej rodziny. To nie może się skończyć dobrze.

Przez długie lata drażniły mnie akty coming outu dokonywane przez homoseksualistów. Do czego to im potrzebne? – zapytywałem się wielokrotnie. Czy wszyscy mamy wszem i wobec rozgłaszać, jak to robimy? Mężczyzna z mężczyzną, kobieta z kobietą, mężczyzna ze swą dłonią, kobieta ze swym palcem? A może po bożemu? Albo popełniając cudzołóstwo? Ze swą sąsiadką albo z kolegą z pracy? Komu potrzebna taka szczerość? Taki ekshibicjonizm. W końcu jednak zrozumiałem, że oni na swych pride parades chcą – jak Petrarka – wykrzyczeć światu: Ja też mam prawo do miłości! Choć kocham inaczej. Niż większość z was. A może nie inaczej, tylko tak samo? Może łączy nas ta sama miłość, która tylko niejedno ma imię?

JERZY KRUK

Pin It on Pinterest