fbpx

Tajemnice Radosława Sikorskiego

Radosław Sikorski ledwo wszedł w kampanię, a już wyszedł ze studia, i to sprzyjającej jego opcji telewizji. Strach pomyśleć, co będzie, gdy zostanie zmuszony do odpowiadania na pytania nieprzychylnych, czy wręcz wrogich sobie dziennikarzy.

Kamieniem obrazy stało się pytanie zadane w studiu TVN przez Monikę Olejnik w jej programie „Kropka nad i”. Dziennikarka poprosiła kandydata na kandydata na prezydenta, by się odniósł do doniesień, że dla niektórych członków KO problemem jest pochodzenie jego żony.

Wg Radosława Sikorskiego „ustawianie pochodzenia żony kandydata jako temat w wyborach prezydenckich jest niedopuszczalne”. No, szanowny mężu żony kandydata, otóż jest. Już od dawna wiemy, że w polityce wszelkie chwyty są dozwolone i że walka o fotel prezydencki w Polsce w roku 2025 będzie niezwykle brutalna, więc każdy jej uczestnik powinien być przygotowany na najgorsze chwyty, także nieprzyzwoite czy wręcz obrzydliwe. Wiemy też, że karta antysemicka wciąż w Polsce jest w grze i zawsze była silna jak dżoker, którego przeciwnik wyciąga w krytycznym momencie. Nie zawahał się przed tym nawet Lech Wałęsa w walce o prezydenturę z Tadeuszem Mazowieckim. Nie zawahali się jej użyć oponenci Jacka Kuronia w roku 1995 ani  Bronisława Komorowskiego w roku 2010 czy 2015; czy też Rafała Trzaskowskiego w roku 2020, a nawet Andrzeja Dudy w tym samym roku i pięć lat wcześniej. I nie ma co się łudzić. Ta karta będzie też w grze w roku 2025. I choćby Sikorski jak najusilniej czarował, że „nie jesteśmy krajem antysemitów”, to nie ma racji, bo jesteśmy. Pytanie „kto Żyd, a kto nie-Żyd” wciąż powraca i to nie tylko w polityce.

I niestety – choć jest obrzydliwe (ale nie ze strony dziennikarki Moniki Olejnik, lecz ze strony partyjnych kolegów Sikorskiego) — nie jest to jedyne niewygodne pytanie, na które musi być przygotowany Radosław Sikorski, jeśli zdecyduje się na walkę o stanowisko prezydenta czy samą kandydaturę, ponieważ jego nazwisko i biografię owiewa sporo tajemnic.

Tajemnica pierwsza: studia. Wiemy, że Sikorski jest absolwentem Oxfordu, gdzie był członkiem Klubu Bullingdona, który —jak precyzuje Wikipedia — zyskał rozgłos ze względu na zamożność swych członków, wywodzących się przeważnie z arystokracji, oraz urządzane przez nich huczne biesiady, które wielokrotnie kończyły się pijackimi burdami. Bullingdon od założenia był klubem dla synów szlachty, spadkobierców wielkich fortun. Członkostwo klubu uzyskać można do dziś wyłącznie w drodze zaproszenia przez osobę już będącą jego członkiem; wiąże się ono ze znacznymi kosztami, ze względu na obowiązek zakupu klubowego munduru i partycypacji w kosztach wystawnych biesiad i naprawy wyrządzanych przy tej okazji szkód, polegających na demolowaniu restauracji i innych lokali, niszczeniu miejskiej infrastruktury, autobusów czy samochodów, często wyrównywanych od ręki gotówką. „Noc w areszcie uchodziła za zachowanie godne bullingdończyków — relacjonowali biografowie słynnych postaci — podobnie jak proceder ściągania spodni każdemu, kto ich zdenerwował”. I to nie w XIX wieku czy szalonych latach dwudziestych, lecz w latach osiemdziesiątych, a więc w czasie gdy członkami klubu byli David Cameron, Boris Johnson i Radek Sikorski. Spośród Polaków do klubu należał także hrabia Alfred Potocki, ostatni ordynat na Łańcucie. Przynależność do niego niezamożnego studenta z komunistycznej Polski, którego rodzice byli szeregowymi pracownikami biura projektowego w Bydgoszczy, jest co najmniej zagadkowa. Czy Radosław Sikorski gotów jest tajemniczość tej zagadki wyjaśnić, czy też, zapytany o nią, znów opuści towarzystwo i trzaśnie drzwiami z hukiem?

Życie i studia w Oxfordzie obrosły mnóstwem mitów i owiane są niejedną tajemnicą, nie tylko z przeszłości, ale i współcześnie. Wśród absolwentów Oxford University jest 73 laureatów Nagrody Nobla, a ponad 100 zostało arcybiskupami lub kardynałami; jeden nawet został papieżem. W jego murach studiowała cała plejada słynnych poetów, pisarzy, aktorów i artystów. 30 absolwentów było premierami Wielkiej Brytanii, a wielu innych głowami takich państw, jak USA, Australia, Indie, Norwegia, Ghana, Węgry czy Peru. A teraz jeden z nich zamierza się ubiegać o tytuł głowy państwa polskiego. Nic więc dziwnego, że jego studenci jako potencjalni kandydaci do sprawowania najwyższa władzy narażeni są na inwigilację różnych instytucji i organizacji, zwłaszcza, że tradycja nieskrępowanej zabawy i hulaszczego trybu życia wielu niesubordynowanych i czujących się bezkarnie studentów do dziś ma się w Oksfordzie dobrze. Infiltracja międzynarodowych środowisk akademickich Oxbridge przez MI5 oraz MI6 jest w Wielkiej Brytanii tajemnicą poliszynela. Nie ma więc nic dziwnego w tym, że aura agenturalności od dawna ciągnie się za Radosławem Sikorskim, który piastował już stanowiska posła, senatora, ministra, marszałka Sejmu i europosła. Czy i tę tajemniczą aurę kandydat na kandydata na prezydenta RP będzie chciał i potrafił rozproszyć?

Tajemnica druga: światopogląd konserwatywny, do którego przywiązanie ostatnio znów zaczął manifestować nawrócony „liberał” Radosław Sikorski. Rafał Trzaskowski sytuował się w opozycji do Andrzeja Dudy jako prezydent wszystkich Polaków, którym wolno żyć tak, jak chcą, ale Radosław Sikorski, kreśląc opozycję „wrażliwości konserwatywnej wobec tożsamości lewicowej”, zdaje się przywracać hasło o „lewakach”, które funkcjonowało w Polsce przez ostatnią dekadę, że wprawdzie wszyscy obywatele są równi, ale konserwatyści, tradycjonaliści, narodowcy i katolicy są równiejsi, bo liberalna demokracja jest co najmniej różowa. Na co liczy kandydat Sikorski? Na przeciągnięcie na swoją stronę zwolenników Jarosława Kaczyńskiego? Na poparcie Kościoła? Rydzyka, Ordo Iuris? Politycy PiS muszą zacierać ręce, bo ich przeciwnik sam wchodzi w rolę konia trojańskiego koalicji prodemokratycznej. W dążeniu do startu w wyborach prezydenckich wspiera go jego koalicjant o dwuczłonowym nazwisku i dwuprocentowym poparciu, deprecjonując wartość kandydata, który nakazywał zdjęcie krzyży ze ścian miejskich urzędów i postuluje wyłonienie „wspólnego” kandydata antyautorytarnego frontu. Tym kandydatem, jego zdaniem, ma być właśnie Radosław Sikorski, który najlepiej będzie realizował program obrony krzyża od Tatr aż do Bałtyku. Wszak to program polski. Arcypolski! A zdejmowanie krzyży ze ścian urzędów, usuwanie religii ze szkół, uzwalnianie kapelanów z wojska i policji, dopuszczanie aborcji jest przecież antypolskie. Bo „kto podnosi rękę na Kościół, ten podnosi rękę na Polskę”.

Tajemnica trzecia: Chobielin. Jak to się stało, że korespondent prasowy na dorobku nabył wraz z tatą na skromnym urzędzie zdewastowany dworek z wielkim parkiem i w dwa lata go odrestaurował tak, że nadawał się do zamieszkania i urządzania dużych imprez? Oczywiście w odpowiedzi można wskazywać na pieniądze rodziny jego żony, pochodzącej z dobrze sytuowanej amerykańskiej rodziny adwokackiej. Tylko, że Radosław Sikorski i Anne Applebaum pobrali się w trzy lata po zakupie dworku przez syna i jego tatę. Mówi się, że pieniądze na zakup i odrestaurowanie dworku Radosław Sikorski miał z nagrody World Press Foto, którą dostał za zdjęcie zrobione w Afganistanie, gdy jako pierwszy wszedł do zburzonego budynku i sfotografował przysypaną kurzem zabitą rodzinę. Tylko pogratulować sukcesu, ale o innych sukcesach fotograficznych dziennikarza jakoś nie słychać. I to jest kolejna tajemnica. Nagroda za zdjęcie roku World Press Photo w dowolnej kategorii w roku 2023 wynosiła 5 tys. euro. To trochę za mało na zakup i remont dworku, nawet najbardziej zrujnowanego.

Ale nie o pieniądze mi chodzi. Dworek w Chobielinie wskazuje na co najmniej dwie rzeczy związane z prawicowym zaangażowaniem Sikorskiego. O pierwszym pisze jego żona Anne Applebaum (swoją drogą świetna pisarka, której jestem wielbicielem) w swojej książce Zmierzch demokracji, będącej połączeniem niby obiektywnej i bezstronnej analizy polskiej polityki i osobistych doświadczeń rodziny Sikorskich. Książka nosi podtytuł Zwodniczy powab autorytaryzmu. Autorka opisuje, jak to uległo mu wielu z ich znajomych, których wymienia z imienia i nazwiska, przytaczając ich antysemickie wypowiedzi i opisując homofobiczne przekonania, poparcie dla PiS i wiarę w przekaz Radia Maryja, ale o pisowskim ukąszeniu swojego męża nie wspomina ani słowem. Co prawda w jednym zdaniu wtrąca, że jej „mąż był przez półtora roku ministrem obrony w pierwszym koalicyjnym rządzie PiS. Później jednak zerwał z tą partią i przez siedem lat był ministrem spraw zagranicznych w koalicyjnym rządzie centroprawicowej Platformy Obywatelskiej”, ale o trwającej latami współpracy Sikorskiego z prawicowymi premierami Olszewskim, Marcinkiewiczem i Kaczyńskim nic nie mówi, ani o kandydowaniu do Senatu z ramienia PiS. Anne Applebaum we wspomnianej książce opisuje sylwestra 1999/2000 roku, kiedy to Sikorscy do swego remontowanego dworku zaprosili około setki gości. „Większość — pisze — można było określić mianem konserwatystów, antykomunistów, czyli tego, co Polacy nazwaliby ogólnie prawicą”. Zatem dobór według klucza politycznego. Trudno tego nie wziąć za przejaw przywódczych skłonności pana na Chobielinie.

Na jego ideologiczne zaangażowanie po stronie radykalnej prawicy może też wskazywać tablica, jaką Sikorski ustawił przy drodze do swojego dworu, na której widnieje napis „Strefa zdekomunizowana”. To wyraźne poparci dla sztandarowego projektu ultraprawicy: dekomunizacji i deubekizacji Polski. Co dziś sądzą o tej idei kandydat na kandydata i jego małżonka? Wyraźnie nabrali w tej sprawie wody w usta, ale w debacie prezydenckiej, o ile się w nią zaangażują, nie unikną takich pytań.

Na czym zasadzała się współpraca Radosława Sikorskiego z Jarosławem Kaczyńskim i dlaczego udzielił mu poparcia, to kolejna tajemnica, którą kandydat, miejmy nadzieję, że tylko na kandydata, a nie na prezydenta, będzie musiał wyjaśnić. Bo przecież Kaczyńscy nie wypłynęli dopiero w 2005, ani tym bardziej 2015 roku. „Polityka” i „Wyborcza” przestrzegały przed nimi już kilka lat wcześniej. A Radosław Sikorski chyba też miał swój rozum, by wiedzieć, kto zacz.

Tajemnica kolejna: ukryte zamiary. Radosław Sikorski do walki o fotel prezydencki przymierza się już co najmniej trzeci raz. W 2010 wziął udział w partyjnych prawyborach o nominację na kandydata na prezydenta z ramienia PO, którą przegrał z Bronisławem Komorowskim. W 2020 roku był wymieniany jako jeden z głównych kandydatów do zastąpienia Małgorzaty Kidawy-Błońskiej. Ostatecznie kandydatem na prezydenta RP z ramienia Koalicji Obywatelskiej został Rafał Trzaskowski. Dziś wskazuje na niego koalicjant Kosiniak-Kamysz jako na kandydata wspólnego dla koalicji 15 października, ale zaskoczył go jego sojusznik z bratniej partii Szymon Hołownia, niegdysiejszy zajadły przeciwnik Platformy Obywatelskiej, Donalda Tuska i Rafała Trzaskowskiego, który zadeklarował ponowny osobisty udział wyścigu, który już raz przegrał, lecz wtedy poparcie dla demokracji nie chciało mu przejść przez gardło i dostaliśmy Dudę na kolejne 5 lat.

Oczywistym kandydatem formacji prodemokratycznej jest Rafał Trzaskowski, który przygotowuje się do tej roli od 5 lat i przegrał z marionetką Kaczyńskiego dlatego, że wybory nie były ani powszechne, ani równe, ani bezpośrednie. Andrzej Duda po raz trzeci startować nie może. To, że do wyścigu o fotel prezydencki stają ci sami konkurenci co 5 lat temu, jest jak gdyby zrozumiałe samo przez się. Jak tu nie wziąć udziału w tym elitarnym wyścigu, skoro odbywa się raz na 5 lat, czyli rzadziej niż igrzyska olimpijskie? Ale co robi w tym gronie Radosław Sikorski? Wyraźnie wybiega przed orkiestrę.

Prawybory to poroniony pomysł Jarosława Kaczyńskiego; chciał je urządzić w PiS, bo naprawdę nie miał, i do dziś nie ma, swojego kandydata na prezydenta, a sam przecież żadnego urzędu piastować, a tym bardziej sprawować nie chce. Prezes jednak ugryzł się w język, bo zrozumiał, że wystawienie swoich wojowników, by się publicznie miedzy sobą gryźli, to nie jest dobry pomysł. Ale podrzucił go koalicji demokratycznej, jak Eris trzem boginiom jabłko niezgody. Dobrze wiemy, co było konsekwencją ich sporu. Wojna trojańska. I wiemy też, że historia lubi się powtarzać. Wszak konia trojańskiego już mamy.

Wiele poszlak wskazuje na to, że Sikorski, w przeciwieństwie do Trzaskowskiego, nie mógłby i nie chciałby być prezydentem wszystkich Polaków. Jego decyzja o kandydowaniu na najwyższy urząd w państwie i ostatnie wypowiedzi wyraźnie wskazują na ambicje osobiste i ciągoty wodzowskie, które miałyby go wynieść ponad Polskę liberalną, Koalicję 15 października i Donalda Tuska. Czy naprawdę chcemy wrócić do koncepcji i pozycji naczelnika państwa? Czy naprawdę takiego prezydenta Polacy potrzebują?

Jerzy Kruk

Spór o Babiarza

Gwiazdy TVPiS: Cholecka, Babiarz, Kurski, Popek

Nie cichną echa komentarzy po wypowiedzi Przemysława Babiarza, że Imagine Johna Lennona to niestety wizja komunizmu, i po decyzji TVP o jego zawieszeniu na czas igrzysk olimpijskich w Paryżu.

Czy mamy do czynienia z mało istotnym incydentem czy jednak chodzi tu o coś znacznie poważniejszego?

O skali problemu zdają się przesądzać obrońcy dziennikarza. Zaciekle go bronią prawicowi internauci i kibole na stadionach. Zaangażowali się w nią nawet najbardziej prominentni politycy PiS. Za Babiarzem wstawił się sam prezydent (Duda), dwoje byłych pisowskich premierów (Morawiecki i Szydło), co najmniej jeden minister (Czarnek) i szef KRRiT (Świrski), wyświadczając dziennikarzowi niedźwiedzią przysługę, bo pokazując, że chodzi tu o spór nacjonalistycznego populizmu z liberalną demokracją. No i o kształt i język publicznych mediów. Czy powstaje nowa, liberalna i tolerancyjna jakość, czy też wciąż będziemy mieli do czynienia z kontynuacją języka i przekazu TVPiS?

Pisowscy politycy odwołują się do wolności słowa, która dla nich nigdy nie polegała na prawie swobodnego głoszenia przekonań przez wszystkich i równego dostępu do przekazu informacji, lecz na prawie populistów, nacjonalistów, konserwatystów, ksenofobów, homofobów i innych wrogów liberalnej demokracji do bezkarnego głoszenia swoich kłamstw, przekłamań, manipulacji.

Jerzy Kruk

W Paryżu znów się pojawił kryptokomunista John Lennon

Na otwarciu igrzysk olimpijskich w Paryżu znów odśpiewano Imagine. Piosenka Johna Lennona powoli staje się nieoficjalnym hymnem igrzysk, ale nie tylko. Śpiewa się ją oficjalnie i nieoficjalnie na wielu imprezach o pokojowym, internacjonalistycznym, młodzieżowym przesłaniu.

Dokładnie pamiętam jej wykonanie całkiem jeszcze niedawno, bo dwa i pół roku temu podczas zimowych igrzysk olimpijskich w Pekinie. A właściwie zapamiętałem nie piosenkę, lecz towarzyszący jej kontrowersyjny komentarz.

Clou programu nastąpiło podczas pokazu łyżwiarzy wyrysowujących na tafli stadionu przy muzyce Johna Lennona fantazyjną graficzną kompozycję.

„Wyobraź sobie, że nie ma nieba (heaven), to nie jest trudne, jeśli się skupisz, żadnego piekła pod nami — na żywo tłumaczył piosenkę Lennona Piotr Sobczyński. — Nad nami tylko niebo (sky); wyobraź sobie wszystkich ludzi żyjących dla „dzisiaj”. Wyobraź sobie, że nie ma krajów, to nie jest trudne do zrobienia; nic dla czego można by umrzeć lub zabić; żadnych religii. Wyobraź sobie wszystkich ludzi żyjących w pokoju. Mówisz, że jestem marzycielem? – wczuwał się w przekaz piosenki tłumacz-komentator. — Ale nie jestem jedyny. Mam nadzieję, że któregoś dnia przyłączysz się do nas i świat będzie żył jako jeden. Wyobraź sobie: żadnych własności (zastanawiam się, czy potrafisz), żadnej chciwości i głodu; braterstwo ludzi dzielące się światem. — I dodał: — Utwór Johna Lennona skomponowany w 1971 roku podczas poranka , jednego”…

Tu przerwał, przez dłuższą chwilę trwała cisza na łączach; łyżwiarze po wyrysowaniu fantazyjnego splotu powoli zjeżdżali z tafli, gdy znów odezwał się głos komentatora wyjaśniający sens przed chwilą przekazanego tłumaczenia, jakby ktoś mu podpowiedział, że to, co zostało powiedziane, nie jest zgodne z obowiązującą w naszym kraju linią polityczną.

„To z jednej strony apel o równość, braterstwo i pokój dla całej ludzkości, taka utopijna wizja świata— przejął głos Przemysław Babiarz — ale trzeba dostrzec, że kompozycja zawiera stanowczy i kontrowersyjny przekaz o komunistycznym, anarchistycznym i antyreligijnym zabarwieniu” — skwitował z bez entuzjazmu, jakby cytował podesłaną instrukcję.

Bez wątpienia w TVPiS ktoś stale trzymał rękę na pulsie, by na antenie nie pojawiły się treści niezgodne z linią partii.

Od razu zareagowałem demaskatorskim felietonem, ale „Wyborcza” go wtedy nie opublikowała. Prawdopodobnie jej redaktorzy uznali, że to niepotrzebne czepianie się mało istotnych szczegółów. W innych mediach sprawa też przeszła bez echa.

I tu nagle, po dwóch i pół roku po tamtej sprawie,  na otwarciu igrzysk w Paryżu znów Imagine, w wykonaniu francuskiej piosenkarki Juliette Armanet. I znów komentuje Przemysław Babiarz, tym razem towarzyszy mu Jarosław Idzi.

Jestem daleki od wypominania ludziom ich potknięć, zwłaszcza publicznie, ale cała sytuacja mnie zelektryzowała. Zastanawiałem się, jak w tym wszystkim zachowa się Przemysław Babiarz. Wydawało mi się, że wybrał chyba najlepsze rozwiązanie, długo nie odzywał się ani słowem. Dziennikarze pozwolili widzom wysłuchać piosenki w całości bez słowa komentarza, nie podjęli się też żadnego tłumaczenia. Ale po wybrzmieniu piosenki swój komentarz wygłosił Przemysław Babiarz. Nie wierzyłem własnym uszom, bo powtórzył to samo, co dwa i pół roku temu. „Świat bez nieba, narodów i religii. To jest wizja pokoju, który ma wszystkich ogarnąć. To jest wizja komunizmu, niestety” – skwitował piosenkę uważaną na całym świecie za hymn pokoju. „Wizja komunizmu, piosenka antyreligijna”. No, ale skoro „nie ma być narodów”, to i antypolska.

Co go podkusiło, by po raz drugi brnąć  w te same brednie? Prawdopodobnie po tej wypowiedzi w Pekinie nikt mu nie zwrócił uwagi na jej niestosowność, a może i został za nią pochwalony? Podobnie jak teraz, gdy murem stanęli za nim prawicowi politycy i internauci. Za Babiarzem wstawił się sam prezydent (Duda), dwoje byłych pisowskich premierów (Morawiecki i Szydło), co najmniej jeden minister (Czarnek) i szef KRRiT (Świrski), wyświadczając dziennikarzowi niedźwiedzią przysługę, bo pokazując, że nie jest to mało istotna drobnostka, lecz gruba sprawa postawiona na szali w sporze nacjonalistycznego populizmu z liberalną demokracją. Pisowscy politycy odwołują się do wolności słowa, która dla nich nigdy nie polegała na prawie swobodnego głoszenia przekonań i równego dostępu do przekazu informacji przez wszystkich, lecz na prawie populistów, nacjonalistów, konserwatystów, ksenofobów, homofobów i innych wrogów liberalnej demokracji do bezkarnego głoszenia swoich kłamstw, przekłamań, manipulacji.

Panie Przemysławie! Parafrazując powiedzenie Joanny Szczepkowskiej, należy przypomnieć, że piętnastego października skończył się w Polsce kato-faszyzm, i dobrze by było, żeby wiedzieli o tym także dziennikarze sportowi, a nie kontynuowali nawyki wyniesione z TVPiS.

O wypowiedzi Babiarza mówią dziś wszyscy. Został zawieszony przez zarząd TVP i nie będzie komentował olimpiady. Szkoda, wielka szkoda, bo to przecież znakomity dziennikarz i koneser sportu, zwłaszcza z Sebastianem Chmarą stworzył niepowtarzalny duet komentujący zawody lekkoatletyczne.

Niech za podsumowanie posłużą słowa samego Przemysława Babiarza, które wypowiedział podczas przeskakiwania na ekranie dat i miejsc rozgrywania poszczególnych olimpiad. „Nie nadążamy za tą szybkością przebiegu dziejów”.

Jerzy Kruk

Kłamstwo smoleńskie w nowej oprawie. Jarosław Kaczyński wzywa do buntu

To był zamach! To był zamach! Musimy pokonać „koalicję 13 grudnia”!
— grzmiał na wczorajszym wiecu wyraźnie pobudzony prezes PiS.

Oglądałem TVP Info po 21.00 i przecierałem oczy i uszy ze zdumienia. Państwowa telewizja transmitowała na żywo wezwanie populistycznego lidera do ponownego obalenia demokracji w Polsce. Tezy te same co czternaście, dziesięć, pięć lat temu, czy przed rokiem: „Tragedia, tragedią, ale to był zamach. Skąd to wiemy? Udowodnił to Antoni, pan Antoni Macierewicz. Lech Kaczyński przeszkadzał Putinowi, dlatego musiał zginąć. To był zamach Putina. Kto mu pomagał, to jest wciąż otwarta kwestia, ale i ją rozstrzygniemy. To musieli być ci sami ludzie, którzy dążą do osłabienia Polski, czyli <<koalicja 13 grudnia>> z Tuskiem na czele. Ze ślamazarnym Tuskiem, który osłabia Polskę, ale za to wykazuje się wzmożoną energią, gdy chodzi o interes Niemiec. Musimy obalić tę koalicję, ponieważ my chcemy silnej Polski i silnego narodu”. Jarosław Kaczyński wygłosił otwarte wezwanie do buntu przeciw demokratycznie wybranej władzy. Swoje wystąpienie ograniczył do treści czysto propagandowych, których już nie przypieczętował sakramentalnym „Zbliżamy się do prawdy”. I wystąpił już nie na żałosnej dwustopniowej drabince, lecz na szerokiej scenie z zadaszeniem, jak na koncercie dla wielotysięcznej widowni. Kamery TVP Info ustawione były tak, że widz miał wrażenie niekończącego się tłumu. Ponad głowami zgromadzonej pod sceną publiczności świeciły uliczne lampy na Krakowskim Przedmieściu, tak że mogło się wydawać, że tłum się ciągnie aż do Belwederu albo co najmniej do palmy na skrzyżowaniu z Alejami, ale w ujęciu z drugiej strony, pokazującym komentarze reporterów, widać było, że tłum urywa się na wysokości sceny. Atmosferę wzmacniały zbliżenia na rozegzaltowane modlące się lub płaczące twarze. No, jednym słowem: TVP Info ze swych „najlepszych” czasów.

Atmosfera w studiu podobna. Prezenterom zaparło dech z wrażenia do tego stopnia, że nikt nie był w stanie wydusić z siebie słowa wyjaśnienia, że byliśmy świadkami kolejnej eskalacji kłamstwa smoleńskiego i otwartego wezwania do buntu wobec legalnie wybranej władzy i obalenia demokracji.

Śledzę główne wydanie wiadomości „19.30” od 21 grudnia i relacje TVP Info od pierwszego dnia nadawania po przerwie. Doceniam ich starania o obiektywizm i bezstronność przekazu oraz o pluralizm prezentowanych poglądów i komentarzy, ale nie mogę udawać, że nie dostrzegam słabo ukrywanego symetryzmu w postawie niektórych prezenterów, zwłaszcza Marka Czyża z wyraźną agresją i lekceważeniem odnoszącego się do Donalda Tuska i innych polityków Platformy Obywatelskiej. Czy obiektywność i bezstronność polegać ma na tym, że za równorzędny uznajemy przekaz koalicji demokratycznej o odbudowie demokracji, rozliczaniu afer i ściganiu przestępstw i wezwania lidera populistycznej „demokracji” nieliberalnej do zamachu stanu? Czy TVP, umożliwiając Jarosławowi Kaczyńskiemu festiwal kłamstwa, oszczerstw i siania rozbratu między rodakami, przyczynia się do odbudowy demokracji, praworządności i rzetelności informacji w Polsce? Moim zdaniem: nie. Bo w ten sposób kontynuuje niechlubną tradycję udziału mediów w zamachu stanu. Dość już cytowania i relacjonowania kłamstw, bzdur i oszczerstw wygadywanych przez Kaczyńskiego. Wystarczy ich nie pokazywać. Tymczasem TVP Info przygotowała przekaz wyraźnie lansujący prezesa PiS jako (wciąż jeszcze nie emerytowanego) zbawcy narodu.

Jerzy Kruk

Kaczyński zbliża się do prawdy

Żenada. Przesłuchanie prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego zaczęło się od awantury natury prawno –towarzyskiej. Jarosław Kaczyński odmówił złożenia przysięgi, że powie „wszystko, co wie”, ponieważ jego wiedza jest „tajna lub ściśle tajna”. Innymi słowy, że będzie mówił prawdę, całą prawdę i tylko prawdę, i jako warunek postawił zgodę (obecnego) premiera na zwolnienie go z dotrzymania tajemnicy państwowej. No, proszę Państwa! Proszę bardzo! Wyjawienie prawdy przez Jarosława Kaczyńskiego warte jest zaangażowania nawet najwyższych organów państwa i najważniejszych osobistości. Niech się wreszcie spełni setki razy wyrażana przez prezesa obietnica: „Zbliżamy się do prawdy! Będzie prawda, będzie prawda!” By ją usłyszeć, powinniśmy być gotowi zwolnić go ze wszystkiego: z dotrzymania tajemnicy, rygorów trybu, przestrzegania procedur, dotrzymywania standardów kultury, a nawet powinniśmy być gotowi do słuchania z cierpliwością jego ględzenia i ciamkania, by wreszcie poznać tę mityczną „prawdę”, o której samozwańczy zbawca narodu mówi od lat. Panie Tusku, premierze! Wypisz mu to zwolnienie z tajemnicy! Daj mu to na piśmie! Nie musi mówić „wszystkiego, co wie”, ale niech wreszcie powie prawdę, całą prawdę i tylko prawdę, by się wreszcie spełniło jego proroctwo, że „ujawnienie prawdy jest już bliskie”.

Jerzy Kruk

Nie tylko Wąsik i Kamiński

Od początku wiadomo, że Andrzej Duda jest człowiekiem Jarosława Kaczyńskiego i że zanurzony jest głęboko w sprawy i sprawki PiS. Nie dziwi więc, że na szali rozprawy o Kamińskiego i Wąsika położył całą swoją reputację. Bo PiS i jej prezes chcieliby, żeby sprawa skazanych nabrała jak największego ciężaru. Wszak chodzi nie tylko o nich samych, ale o wszystkich ludzi PiS, którzy łamali prawo i konstytucję, naruszali zasadę trójpodziału władzy i tym samym, próbując siłą zmienić ustrój państwa polskiego, uczestniczyli w zamachu stanu i próbie obalenia demokracji w Polsce. Jarosław Kaczyński obwieścił to wprost, mówiąc o projekcie zastąpienia demokracji liberalnej „demokracją nieliberalną”. Walka idzie tu o wszystko. O „być albo nie być” dla narodowego populizmu. I to nie tylko w naszym kraju, bo jego fala rozlała się po całym świecie, a ponieważ żyjemy w globalnej wiosce, światowa polityka stanowi system naczyń połączonych. Zatem to, co stanie się z Kaczyńskim, nie może być obojętne dla Orbana, Trumpa, Bolsonaro czy Putina. I na odwrót.

To wszystko nie wróży niczego dobrego dla Polski. W najbliższych dniach możemy się spodziewać ogromnej eskalacji warcholstwa. Kaczyński pod pomnikiem, Kaczyński na drabince, Kaczyński pod sejmem, Kaczyński pod aresztem, Kaczyński pod więzieniem. Kaczyński w sejmie. A jeszcze czeka nas jego popis przed komisją parlamentarną. Ale nie o Kaczyńskim chciałem, tylko o Dudzie.

Nie dziwi więc, że Andrzej Duda kolejny raz naraża się na utratę autorytetu i postawienie przed trybunałem stanu. Ale Andrzej Duda w swej zapalczywości w obronie ludzi PiS idzie dalej i ułaskawia nie tylko Wąsika i Kamińskiego, ale też innych skazanych ze swojego klanu. Chodzi mi o Magdalenę Ogórek i Rafała Ziemkiewicza, którzy dzięki jego decyzji nie muszą przepraszać psycholożki i psychoterapeutki Elżbiety Podleśnej ani płacić grzywny w wysokości 10 tys. zł. Taka kwota to drobiazg dla obojga „dziennikarzy”; w sam raz na torebkę lub buciki dla Ogórek albo na garniturek dla Ziemkiewicza. Dlaczego więc najważniejsza osoba w państwie polskim w coś takiego się angażuje? Zapewne, by zamanifestować i wzmocnić przekonanie PiS, że „nikomu z naszych włos z głowy nie spadnie”. Buta, arogancja? Powiem więcej: chamstwo. Bo czymże innym są reakcje skazanych, z których jeden pokazuje do kamer wała, a drugi pisze: „osobiście mam szykany <<kasty>> w d.”?

Jerzy Kruk

Komfort i niesprawiedliwość

Ja, jako obywatel, czuję się komfortowo z Kamińskim i Wąsikiem w więzieniu. A jeszcze bardziej komfortowo będę się czuł, gdy trafią tam inni przestępcy polityczni odpowiedzialni za pełzający zamach stanu oraz różne przypadki łamania prawa, ludzkich życiorysów i kręgosłupów; gdy stracą niezgodnie z prawem osiągnięte stanowiska i korzyści i zostaną rozliczeni za polityczne, medialne i finansowe nadużycia.

Z dużym niepokojem usłyszałem od premiera Tuska, że czuje się z Wąsikiem i Kamińskim w więzieniu niekomfortowo. „Chyba nikt nie przypuszcza, że z mojego punktu widzenia jako premiera rządu to jest komfortowa sytuacja, że pan Wąsik i pan Kamiński znaleźli się w więzieniu. To naprawdę nie jest nic fajnego dla rządu, który zaczyna swoją pracę” — powiedział premier w wywiadzie dla trzech stacji telewizyjnych.

A od Adama Bodnara, dowiedzieliśmy się, że nie zwrócił się po opinię sądów pierwszej i drugiej instancji, które skazały Wąsika i Kamińskiego, by nie przedłużać sprawy. „Pan prezydent postanowił, że nie będzie zwracał się o opinię sądu, i ja, prowadząc postępowanie, też się o nią nie będę zwracał, żeby nie przedłużać” — powiedział Prokurator Generalny. „Nie przedłużać sprawy”, czyli co? Przyspieszyć ich wyjście na wolność? Czyżby pan prokurator generalny, w przeciwieństwie do większości obywateli (w tym zwolenników PiS), którzy uważają, że obaj funkcjonariusze służb specjalnych zasłużyli na więzienie, też czuł się niekomfortowo?

No, Panowie! Jeśli dążycie do sytuacji komfortowej, to zamiast pakować się w tym trudnym okresie w politykę, trzeba było spakować walizki wyjechać na emeryturę do ciepłych krajów. Czy my, zwykli obywatele, wykrzykując na manifestacjach „Będziesz siedział” i kreśląc osiem gwiazdek, mamy wyjść na zwykłych chuliganów? My naprawdę wierzyliśmy i wierzymy, że Jarosław Kaczyński jako odpowiedzialny za sprawstwo kierownicze w pełzającym zamachu stanu i jego marionetki: Andrzej Duda jako prezydent, Julia Przyłębska jako przewodnicząca Trybunału Konstytucyjnego, Beata Szydło i Mateusz Morawiecki jako premierzy, Adam Glapiński jako prezes banku centralnego, Antoni Macierewicz, Zbigniew Ziobro, Piotr Gliński, Mariusz Błaszczak, Łukasz Szumowski, Jacek Sasin, Przemysław Czarnek jako ministrowie, Elżbieta Witek i Ryszard Terlecki jako marszałkowie Sejmu, Jacek Kurski, Samuel Pereira, Michał Adamczyk, Danuta Holecka, Daniel Obajtek, Tadeusz Rydzyk jako naczelni funkcjonariusze pionu propagandy i dezinformacji, będą postawieni przed odpowiednie sądy i trybunały. I ta wiara i nadzieja jest źródłem naszego obywatelskiego komfortu. I jeśli stanie się inaczej, jeśli uczestników zamachu na demokrację nie dosięgnie sprawiedliwość, to będziemy odczuwać coś więcej niż obywatelski dyskomfort, zawód czy rozczarowanie. Byłoby to głębokie poczucie niesprawiedliwości.

My, obywatele wierzący w demokrację i praworządność nie domagamy się zemsty. Wiemy, że w demokracji ugrupowanie przejmujące stery rządów nie mści się na poprzedniej władzy, lecz przechodzi do konstruktywnego zarządzania państwem, tak jak dawna władza przechodzi do konstruktywnej opozycji. W demokracji. Nie domagamy się zemsty tylko sprawiedliwości, czyli osądzenia przestępstw i nadużyć. Niedawno prezydent Duda powiedział, że to „terror praworządności”. Cóż! To tylko kolejna bzdura w ustach tego pana.

Jerzy Kruk

Fujary i miękiszony?

Wydawać by się mogło, że Mariusz Kamiński składa na tym zdjęciu ręce do założenia kajdanek (jak powinno być), ale on pokazuje demokratycznej władzy wała.

Co zrobić z prawno-politycznym patem w sprawie afery gruntowej? Nie jestem konstytucjonalistą i mogę się podzielić tylko swoją obywatelską intuicją. Wystarczy zajrzeć do Konstytucji, która w artykule 10. jednoznacznie stwierdza, że Ustrój Rzeczypospolitej Polskiej opiera się na podziale i równowadze władzy ustawodawczej, władzy wykonawczej i władzy sądowniczej. W przypadku skazanych posłów Kamińskiego i Wąsika poszczególne organy władzy demokratycznej nie muszą, a nawet nie powinny (ze względu na rozdzielność władzy), się ze sobą konsultować. Wystarczy, że wykonają swoje obowiązki. Władza sądownicza wydała prawomocny wyrok. Władza ustawodawcza odniosła się do niego w części, która dotyczy jej instytucji, i stwierdziła wygaśnięcie mandatów poselskich. Czas teraz na władzę wykonawczą, by ten prawomocny wyrok wykonała.

Jasność sytuacji znów potwierdza Konstytucja w tym samym art. 10.: Władzę ustawodawczą sprawują Sejm i Senat, władzę wykonawczą Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej i Rada Ministrów, a władzę sądowniczą sądy i trybunały. Prezydent jest tego świadom i nie zawaha się jej użyć, oczywiście w interesie swojej partii i jej ludzi, a nie w interesie demokracji czy społeczeństwa. A Rada Ministrów i jej organy, w szczególności minister spraw wewnętrznych i podległy mu Komendant Główny Policji? Wciąż się wahają.

Na co zatem czekamy? Aż przestępcy do kwadratu wtargną do Sejmu i popełnią przestępstwo do sześcianu? To byłaby tylko eskalacja chaosu, niebezpieczniejsza niż igranie z ogniem, bo mogłaby wywołać reakcję łańcuchową. A PiS i Kaczyński tylko na to czekają. Ziobro też.

Policja w czasach władzy PiS wykazywała się większym zdecydowaniem. Nie zawahała się wyprowadzić z domu w kajdankach Władysława Frasyniuka i doprowadzić go na przesłuchanie pod niezbyt groźnym zarzutem naruszenia nietykalności cielesnej dwóch policjantów, a skazani Kamiński i Wąsik wciąż chodzą na wolności, panosza się w sejmie i pokazują obecnej władzy wała, a poseł Ziobro wyzywa ją od fujar i miękiszonów.

Jerzy Kruk

Demokracja czy burdel

Jak wielu innych, wpadłem w osłupienie po usłyszeniu propozycji Jacka Żakowskiego podzielenia mediów publicznych, w imię symetrystycznej sprawiedliwości, pomiędzy PiS i opozycję demokratyczną. Skoro Polska jest tak radykalnie podzielona, a Polacy tak skłóceni, to podzielmy pomiędzy nich media publiczne. Niech na przykład koalicja demokratyczna dostanie telewizyjną Jedynkę, a PiS — Dwójkę — zaproponował dziennikarz „Polityki” , Radia TOK FM i felietonista „Wyborczej”. Słysząc i czytając o tym, przecierałem oczy i uszy ze zdumienia. Pewnie się przesłyszałem — mówiłem sobie — pewnie publicysta został źle zrozumiany albo jego słowa zostały przekręcone. Ale nie. Jacek Żakowski ze swojej propozycji się nie wycofał. Mówił to na poważnie. Cóż za absurd! Cóż za horrendalny przykład niezrozumienia zasad i istoty demokracji i polityki w ogóle.

Mówiąc precyzyjniej, Żakowskiemu chodziło o to, by między partie podzielić media publiczne. Proponując coś takiego, pan Żakowski chyba pomylił sens przymiotnika „publiczny”, który w polityce, zwłaszcza w demokracji, najlepiej się wyraża w słowie „republika”, z łacińskiego: „res publica”, czyli rzecz wspólna, należąca do ludu, stanowiąca dobro państwa. W parze z pojęciem res publica idzie też pojęcie publico bono, a publicysta istotę pojęcia „publiczny” chciałby chyba wyprowadzić z określeń takich jak „dom publiczny” czy „toaleta publiczna”, z których każdy może skorzystać, zwłaszcza, gdy go mocno przyprze.

Nie, panie Jacku! Grubo się pan myli. Demokracja to nie burdel ani kloaka, choć po ośmiu ostatnich latach wielu Polakom może się z nimi kojarzyć.

Jacek Żakowski apeluje, abyśmy „pomyśleli o tym, jak podzielić się pieniędzmi, infrastrukturą, mediami, tymi, które mają charakter publiczny, są finansowane ze środków publicznych, z tymi, którzy przegrali wybory w październiku”.

Traktowanie sfery publicznej jako dobra do podziału to dobry argument dla symetrystów, którzy mówią, że PO i PiS są siebie warte, i że z tego powodu „nie ma na kogo głosować”, a często wyrażają to dosadniej, nawiązując wprost do pojmowania demokracji na wzór domu publicznego i mówiąc, że jedni i drudzy to takie same kurwy. Ten wykluczający symetryzm charakterystyczny jest dla postawy Konfederacji, a jeszcze niedawno, w kampanii wyborczej, wyznawała go Trzecia Droga, zwłaszcza Szymon Hołownia.

Jeśli chodzi o zarzut kurestwa, niektórzy politycy go odwracają i kierują ku wyborcom. „Naród wspaniały, tylko ludzie kurwy” – mawiał o Polakach marszałek Józef Piłsudski. Z brukowej frazeologii lubiła tez korzystać posłanka Joanna Senyszyn, mówiąc, że „rząd zrobił w Polsce burdel, Polskie państwo nie istnieje”, lub krytykując rząd PiS i cytując z sejmowej mównicy przedwojenne przysłowie, że „kiedy burdel nie przynosi zysków, zmienia się kurwy, a nie firanki”. Przykłady, w których demokrację w Polsce przyrównuje się do burdelu, można by mnożyć, nic więc dziwnego, że wielu, także zdawałoby się wybitnym publicystom, jedno się miesza z drugim.

Proponując oddanie Dwójki PiSowi, Jacek Żakowski przywołuje przykład Włoch, gdzie partie podzieliły się kanałami.

Panie Jacku, czy nie zna pan lepszych wzorców demokracji niż skorumpowany politycznie system włoski? Czy nie warto by na przykład, nawet nawiązując do metafory domu publicznego, wskazać na system brytyjski, w którym zasada wolności słowa respektowana jest od wieków? Co prawda w Wielkiej Brytanii można wskazać na wiele przykładów jej nadużywania, na przykład przez prywatne media, których poziomu „bulwarowości” nie da się porównać do żadnego innego na świecie, czy kłamstwa i bzdury wygadywane i popełniane przez Nigela Farage’a, Borysa Johnsona i Davida Camerona, które doprowadziły do Brexitu, ale ton przekazowi publicznemu nadaje w Zjednoczonym Królestwie BBC (będąca wzorem dziennikarskiej rzetelności dla całego świata), na straży obiektywności której przez 70 lat stała królowa Elżbieta, a teraz jej dzieło kontynuuje król Karol. I nie jest to wyłącznie kwestia honoru czy zaufania. BBC jest ustawowo zobowiązana do niezależności i obiektywności.

Innym przykładem poważnego traktowania wartości słowa w przestrzeni publicznej w Wielkiej Brytanii może być choćby słynny Speach Corner w Hyde Parku czy właśnie… dom publiczny (public house) nazywany w skrócie pubem. Pan Jacek Żakowski jako człowiek światowy z pewnością dobrze zna takie miejsca. I nie chodzi mi tu o te funkcje, jakie pełnią w piątki po pracy, gdzie na ogół młodzi ludzie przychodzą urżnąć się w trupa, lecz o te, jakie pełnią w niedziele, gdy odwiedzają je rodziny z dziećmi spotykające się na Sunday roast. Polakowi widzącemu takie obrazki z rodzinami przy wielkich stołach, z towarzystwem porozsiadanym w fotelach przy kominku z kuflem piwa, kieliszkiem whisky, przy filiżance herbaty czy szklance babychino , musi nasuwać się myśl, że takiej przestrzeni publicznej nie mamy i nigdy nie mieliśmy.

Przyglądając się doświadczeniom wypracowanym przez inne społeczeństwa, może warto by też wskazać na pojęcie konsensusu, od którego rozpoczyna się edukację obywatelską w Niemczech, a które w polskiej szkole czy polityce w ogóle nie funkcjonuje. Przychodzą mi jeszcze na myśl rozwiązania norweskie, gdzie na straży wolności, rzetelności, różnorodności i obiektywności mediów publicznych stoi komitet składający się z przedstawicieli nie partii, lecz ponad sześćdziesięciu organizacji reprezentujących środowiska polityczne, społeczne, religijne, świeckie, ekologiczne, sportowe, kobiece i jakie tam tylko istnieją.

Nie jestem medioznawcą, ale pan profesor Jacek Żakowski jako kierownik Katedry Dziennikarstwa w Collegium Civitas z pewnością mógłby przytoczyć więcej przykładów mądrych rozwiązań dla mediów publicznych praktykowanych na całym świecie, bo jego (miejmy nadzieję sformułowany ad hoc i przypadkowo) postulat podziału kanałów między poszczególne partie polityczne ani mądry, ani praktyczny nie jest. I jeśli cokolwiek wspiera, to chyba tylko stosowaną przez PiS i Jarosława Kaczyńskiego zasadę divide et impera, czyli „dziel i rządź”.

Jerzy Kruk

Pisowski Titanic tonie, Arka demokracji czeka

Katastrofa już się wydarzyła, chociaż uszkodzony kadłub pisowskiego „Titanica” wciąż jeszcze utrzymuje się na powierzchni. Bez odwoływania się do metafory musimy powiedzieć, że cel, jaki przed sobą postawiła koalicja demokratyczna, został osiągnięty: narodowo-populistyczna partia PiS Jarosława Kaczyńskiego została odsunięta od władzy. Co prawda wciąż jeszcze będzie się miotać w konwulsjach i torsjach, szarpać i kąsać, ale nie ma się co oszukiwać: to koniec PiS-u i Jarosława Kaczyńskiego.

Zwycięska koalicja już dzieli się władzą, ale nie powinna spocząć na laurach i na to, co się wydarzyło, powinna spojrzeć z szerszej perspektywy. To coś więcej, niż upadek PiS, to coś więcej niż przejęcie władzy. To coś więcej, niż wychylenie się wyborczego wahadła w drugą stronę. No bo gdzie? Z prawa na lewo czy z lewa na prawo? Upadek narodowo-populistycznego autorytaryzmu w pełni ukazał jego polityczny absurd. Dlaczego wyborcze wahadło nie może wychylić się ani w prawo, ani w lewo? Ponieważ istotą rządów PiS było uszkodzenie demokratycznego mechanizmu. Dlatego warunkiem jego naprawy było połączenie przeciwstawnych sił akceptujących reguły demokratycznej gry: liberalnej PO, konserwatywnej Polski 2050, ludowej PSL i socjaldemokratycznej Nowej Lewicy. I zawieszenie ognia w celu naprawienia mechanizmu demokracji: wolnych wyborów, swobód obywatelskich, swobodnego przepływu informacji, niezależnego sądownictwa i trójpodziału władzy.

Zwycięska koalicja nie powinna jednak zapominać, po co powstała. Owszem, by pokonać PiS, ale w jakim celu? Właśnie w celu przywrócenia i naprawy demokracji. Jeśli rządy PiS i Jarosława Kaczyńskiego były swoistą formą zamachu na ustrój Rzeczypospolitej, to konsekwencją ich obalenia powinna być transformacja czy restytucja ustrojowa.

Analogia z transformacją ustrojową, która dokonała się 4 czerwca 1989 roku, narzuca się sama. Musimy jednak pamiętać, że nie dokonała się w jeden dzień. Poprzedziły ją działania przygotowawcze trwające od spotkań w Magdalence, a więc prawie rok wcześniej, i wcieliły w życie trwające latami działania rządu Mazowieckiego i kolejnych władz wyłonionych w pełni demokratycznych wyborach. Podobnie jest dziś. 15 października pozostanie datą symboliczną, ale proces przywracania demokracji będzie trwał miesiącami, jeśli nie latami.

I to trzeba wyraźnie uświadamiać wszystkim: zwycięskiej koalicji z jej wyborcami, pokonanej partii Jarosława Kaczyńskiego wraz z jej poplecznikami i całemu społeczeństwu.

Choć do dziś dnia znajduje się wielu krytyków podważający sens transformacji 89 roku, pamiętać musimy, że była ona możliwa dzięki konsensusowi, na jaki polskie społeczeństwo chyba nigdy się nie zdobyło ani wcześniej, ani później. I właśnie taki konsensus jest najpilniejszą potrzebą tego momentu historycznego, w jakim znalazł się nasz kraj. Nie „dorżnięcie watahy”, nie „strząśnięcie szarańczy z drzewa”, nie „szukanie sprawiedliwości”, nie podział władzy, lecz budowa konsensusu, który spoiłby całe społeczeństwo i przekonał, że „dla wszystkich starczy miejsca pod wielką płachtą nieba”, polskiego nieba.

Sukces transformacji z roku 1989 polegał właśnie na tym, że do jego budowy udało się włączyć zarówno Tadeusza Mazowieckiego, Adama Michnika, Jacka Kuronia i Bronisława Geremka, jak i Czesława Kiszczaka, Wojciecha Jaruzelskiego, Aleksandra Kwaśniewskiego, Leszka Millera, czy nawet Jerzego Urbana. Podobnej płaszczyzny porozumienia powinniśmy szukać i dziś. Przestępstwa, nadużycia i akty łamania prawa oczywiście muszą być osądzone i ukarane, ale w skali ogólnospołecznej efektem zwycięstwa koalicji demokratycznej nie powinno być „pokonanie” czy upokorzenie wyborców PiS, lecz pokazanie im szansy na ich sukces i spełnienie ich wartości i oczekiwań w nowej, demokratycznej Polsce. Mówiąc wprost: trzeba ich przekonać do demokratycznych reform.

Podobnie jest z szeroko rozumianą formacją PiS. Jej też (z wyjątkiem tych, którzy na poważnie przyłożyli rękę do zamachu stanu) należy uświadomić szanse, jakie im niesie demokratyczna transformacja. Przede wszystkim bezpieczeństwo. Muszą uwierzyć, że w liberalnej Polsce obok racjonalistów jest miejsce dla ludzi wierzących, że nowa Polska, jeśli sformułuje prawa dla osób LGBT, singli i par bezdzietnych, to ani nie przekreśli, ani nie podważy wartości rodzinnych, tradycyjnych czy nawet konserwatywnych. Społeczeństwo trzeba przekonać, że Polska liberalna, zwiększając szanse dla przedsiębiorczości, będzie pamiętać i o tych, którzy potrzebują opieki państwa. Czy to oznacza jakiekolwiek wykluczenie dla zwolenników, czy nawet działaczy PiS? Nie. Nowa władza powinna skierować do nich ofertę uczestnictwa w budowaniu nowego ładu. Z korzyścią dla wszystkich.

„Titanic” PiS tonie. PiS jako partia jest już bez szans. Jej wrak z pewnością szybciej czy później pójdzie na dno. Ale co z ludźmi? Ci najsprytniejsi już od dawna mają przygotowane szalupy ratunkowe. W przypadku milionerów pokroju Morawieckiego czy Obajtka są to nawet luksusowe jachty. Ale i mniej bogatych, którzy dorobili się na rządach PiS, ich łódeczki dowiozą do cichych przystani, gdzie będą mogli wieść dostatnie życie z dala od politycznego zgiełku. Nawet Jarosław Kaczyński może się czuć względnie bezpieczny w swojej żoliborskiej łajbie. A co z innymi szeregowymi posłami? Czy nie ma dla nich ratunku? Czy muszą pójść na dno razem z partią? Ależ nie. Im też można pomóc, na przykład budując Arkę przymierza, na którą będą mieli wstęp pod warunkiem zgłoszenia akcesu do obrony i odbudowy demokracji. Czy to uczciwa oferta? Zarówno dla jednej, jak i dla drugiej strony? Myślę, że jak najbardziej, choć co niektórym może się wydać gorsząca. Ale czy nie zaakceptowaliśmy transferów z PiS i prawicy do Platformy Obywatelskiej Radosława Sikorskiego, Michała Kamińskiego czy Romana Giertycha?

A co byśmy powiedzieli na przejście do którejś z partii koalicji demokratycznej innych posłów PiS? Może jeszcze nie teraz, może nie od razu, ale spokojnie, powolutku. Wszak do zdolności do odrzucenia weta prezydenta koalicji demokratycznej brakuje 28 głosów. To dużo czy mało? 28 to dokładnie tyle, ilu posłów zdecydowało się zmienić barwy klubowe w poprzedniej kadencji. W tym kontekście ta liczba nie wydaje się duża. Zwłaszcza że tamte transfery odbyły się dla mniej chlubnych celów niż odbudowa demokracji. Warto o te głosy walczyć, formułując zaproszenie na Arkę dla wszystkich zwolenników demokracji, praworządności, tolerancji, wolności. Trzeba tylko umiejętnie sformułować ofertę, by przejście do nowej partii nie wydawało się aktem zdrady czy tchórzostwa, tylko przeciwnie: odpowiedzialności i odwagi. No i trzeba uświadomić zagrożonym, że „Titanic” naprawdę tonie.

Jerzy Kruk

Pin It on Pinterest