Iga to zrobi

Życie i kariera przed nią. Wzmocni się psychicznie i fizycznie, udoskonali technicznie. Będzie wielką gwiazdą. Mam głęboką wiarę i nadzieję, że zgarnie Wielkiego Szlema, co najmniej życiowego. To bzdura, że Iga nie potrafi grać na trawie. W tym roku w Londynie pokazała, na co ją stać, a w dodatku już raz wygrała Wimbledon, co prawda juniorski, ale to też o czymś świadczy. Do wielkich mistrzów brakuje jej jeszcze nerwów jak ze stali, ale to przyjdzie z czasem, przecież to jeszcze młoda dziewczyna.

JERZY KRUK

Iga Świątek Super Star

Mniej więcej od roku kibicuję Idze, projektując na prawie każdy turniej, w którym występuje, grafikę będącą przeróbką plakatów znanych filmów związanych z miejscem, gdzie odbywają się rozgrywki. Mam nadzieję, że docenicie mój dowcip i będzie to dobra zabawa dla wszystkich, także dla naszej bohaterki.

Iga Świątek Superstar

Mniej więcej od roku kibicuję Idze, projektując na prawie każdy turniej, w którym występuje, grafikę będącą przeróbką plakatów znanych filmów związanych z miejscem, gdzie odbywają się rozgrywki. Trudno jednak utrafić w gusta estetyczne i poczucie humoru wszystkich. Setkom wyrazów uznania zwykle towarzyszy kilkanaście agresywnych komentarzy z wyrazami dezaprobaty. Że kiepski fotomontaż, że Iga oszpecona, że za duży biust, że odkryte udo… No, proszę Państwa… Trochę kultury. I humoru. Ja rozumiem, że niektórym trudno skojarzyć z tenisem Felliniego, Roberta de Niro, Marlona Brando, Lawrence’a z Arabii, królową Anglii, kapelusz homburg czy czeski film „Nikt nic nie wie”, ale żeby od razu z tego powodu dawać dowody swojego oburzenia i kulturalnej ignorancji?

Żeby pokazać, o co chodzi, dołączam do każdej grafiki zdjęcie oryginalnego plakatu. Mam nadzieję, że jeśli się wie, na czym polega żart, łatwiej zrozumieć sens pracy autora.

Liberalne buty Tuska

Licytacja na populistyczne argumenty rozkręca się coraz bardziej. Donald Tusk bardzo mnie zasmucił, już mówiąc, że „mieszkanie jest prawem, nie towarem”. Tym jednym zdaniem zanegował system liberalnych wartości, które (ponoć) wyznawał od zarania swojego politycznego zaangażowania. A składając w Sejmie projekt ustawy o podwyższeniu świadczenia na dziecko z 500+ do 800+, i to już w Dzień Dziecka, czyli za dwa tygodnie, rozwiał wszelkie nadzieje na to, że polska polityka może być dwu- czy wielobiegunowa. Pomysł Platformy wsparły inne partie opozycyjne, licytując się, jak dać jeszcze więcej, jeszcze szybciej i w sposób jeszcze mocniej zagwarantowany. Takie postawy są dowodem na to, że polska polityka może być tylko jednobiegunowa: populistyczna.

Populistyczna, ponieważ większość wyborców wyznaje przekonania populistyczne, a ściślej: narodowo-populistyczne, i kto do nich dotrze, ten wygrywa wyborczy wyścig. Inni wyborcy w zasadzie się nie liczą; to tylko tłum robiący wielki hałas, ale niemający mocy suwerena, który przesądza o wszystkim. Dlatego hasła i wartości liberalne, socjaldemokratyczne, chłopskie, równościowe, proeuropejskie, konstytucyjne, ekologiczne, emancypacyjne nie mają żadnej wartości; można je wyśmiać lub podeptać. A wyznający je politycy, jak liberał Tusk, wstydliwie chowają je do kieszeni, sięgając po fałszywą kartę populistyczną.

Wstydliwe jest też to, że Donald Tusk, choć wzywa na pochód 4 czerwca upamiętniający zwycięstwo polskiej demokracji, pytany o jej projekt odpowiada, że nie było go przy Okrągłym Stole, za to byli przy nim obecni politycy PiS. Czyli co? Że oni są winni czy mają zasługi w jej budowie?

Polska drugiej, a zapewne i trzeciej, dekady XXI wieku będzie populistyczna, a wyborcy będą mieli co najwyżej wybór pomiędzy populizmem narodowo-autorytarnym a populizmem liberalno-demokratycznym. Tertium non datur.

I właśnie z tego powodu wynik wyborów jest tak łatwo przewidywalny. No bo któż może konkurować z Jarosławem Kaczyńskim na polu populizmu? Jeśli ktoś (tak jak Donald Tusk) próbuje go przebić swoimi jeszcze bardziej populistycznymi argumentami, to tylko się ośmiesza.

Jarosław Kaczyński, który wykończył swoich populistycznych sojuszników, czyli „Samoobronę” z Andrzejem Lepperem i „Partię Polskich Rodzin” z Romanem Giertychem, i zawłaszczył całą populistyczną arenę, jeśli pozwala komukolwiek się na niej pojawić, to tylko w roli klauna. Cały show prowadzi on: matador, torreador i generalissimus polskiego populizmu.

Kaczyński od lat spycha Tuska na pozycje liberalne. Czyż nie taki sens ma jego hasło Polski liberalnej i Polski solidarnej (czyli populistycznej)? Oczywiście, że tak. Ale liberał Tusk broni się przed tą etykietką. „Nigdy się nie pisałem na bycie liderem polskiej rewolucji obyczajowej” – mówił niedawno, gdy indagowano go w sprawie praw osób nieheteronormatywnych. Tusk nigdy nie próbował zadzierać z Kościołem. A teraz będzie „rozdawał mieszkania” i w trybie ekspresowym procedował ustawy mające być prezentem na Dzień Dziecka czy inne święta. Te mieszkania nie mają być za darmo, ale tanio, opakowane w wolnorynkowe pozłotko, a w zasadzie w antywolnorynkowe, bo czym miałby być kredyt zero procent przy dwudziestoprocentowej inflacji? A 800+ jest pomysłem w oczywisty sposób tak silnie proinflacyjnym, że trudno dla niego wymyślić jakiekolwiek pozłotko czy choćby listek figowy.

Donald Tusk mówi, że „mieszkanie jest prawem, nie towarem”, i podkreśla: „Mówimy o prawie polskiej rodziny do tego (jeśli się uczciwie pracuje), żeby wziąć kredyt, który jesteś w stanie spłacić”. „Prawo polskiej rodziny do mieszkania” – zupełnie jakbyśmy słuchali Kaczyńskiego lub Giertycha sprzed lat. Albo Ikonowicza. Albo Gierka: „Mieszkanie dla każdej rodziny”. Albo Marksa: „Każdemu według jego potrzeb”. Bezwarunkowo. Nawet nie według pracy czy możliwości, ani według wysiłków czy zdolności. Bezwarunkowo, bo takie jest „prawo polskiej rodziny”. „Mieszkanie jest prawem człowieka, to znaczy móc mieszkać w godnych warunkach to nie jest jakiś przywilej” — brnie w populistyczne mrzonki dawny lider Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Drogi Donaldzie, jeśli jest jakieś „prawo człowieka do mieszkania”, to jest to „prawo” populistyczne, które jest popłuczyną po „prawie” komunistycznym, nigdy nie zrealizowanym, a jeśli realizowanym, to w warunkach, w których nikt dziś nie chciałby mieszkać.

„Mieszkanie to nie jest jakiś przywilej, to nie może być marzenie i dorobek całego życia” — ciągnie temat Tusk i zaprzecza całej liberalnej etyce głoszącej stare jak świat europejskie prawdy: Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Jesteś kowalem swego losu. Bierz sprawy w swoje ręce. A nawet chińskie: Prawdziwy mężczyzna powinien zasadzić drzewo, spłodzić syna i… zbudować dom. Panie Donaldzie, Pan przecież trochę zna świat. Czy Pan nie widział, że wszędzie, nawet w najbogatszych krajach, własne mieszkanie jest właśnie marzeniem i dorobkiem całego życia, żeby je zrealizować ludzie ciężko pracują i do tego najczęściej biorą kredyt na 25 lat, czyli prawie na całe życie. A wielu nie stać nawet na to. Na przykład w Niemczech właścicielami mieszkania, w którym się mieszka, jest tylko połowa obywateli. A reszta? Wynajmuje. W Niemczech nie ma głodu mieszkaniowego, ponieważ mieszkanie właśnie jest „towarem”; warto w nie inwestować, by zarobić na wynajmie. Pan chyba jednak zapomniał o tym prostym prawie kapitalizmu albo mówi Pan nieszczerze.

Smutne to, że liberał udaje, że nim nie jest i że bezczelny populista musi go na siłę wpychać w jego liberalne buty. Odżegnując się od liberalizmu na płaszczyźnie gospodarczej, społecznej i obyczajowej, Donald Tusk chciałby uniknąć konfrontacji, do jakiej go wyzywa Jarosław Kaczyński. A nie jest to tylko konfrontacja populizmu z liberalizmem, lecz także autorytaryzmu z demokracją, obskurantyzmu z oświeceniem, nietolerancji z wolnością, bezprawia ze sprawiedliwością, kłamstwa z prawdą. I nie jest to zwykła konfrontacja, ale wręcz wojna, wojna cywilizacyjna. Wojna światów. Nie wygramy jej bez szczerego i żarliwego wyznawania naszych wartości i chroniąc się pod fałszywymi sztandarami — udając świętoszków, lewaków, narodowych demokratów.

By wygrać tę wojnę, być może trzeba przegrać jeszcze jedną bitwę, ale wyrzekając się swej intelektualnej tożsamości, pomagamy pogrążać się Polsce w ruinie. Róbmy swoje! To na pewno coś da!

Donald Tusk, próbując pokonać Jarosława Kaczyńskiego w wyborach, niestety nie walczy z jego autorytarnym populizmem i niestety nie dzierży (ani wysoko, ani nisko) sztandaru wolności. Od tyranii, od religii, Kościoła, ciemniactwa, warcholstwa, gnuśności, bezprawia, oszustwa i kłamstwa. Być może nadszedł czas na zmianę chorążego? Na zmianę chorążego, który odważy się zaproponować Polakom cywilizacyjne rozwiązania na miarę społeczeństw europejskich — bez oglądania się na Kościół, sformułować w stosunku do konkretnych osób „trzymających władzę” konkretne zarzuty zamiast mglistych zapewnień o „rozliczeniu”, zlikwidować „neokastę sędziowską” i odzyskać środki unijne z Funduszu Odbudowy, zaproponować budowę i kontrolę systemu opinii publicznej i niezawisłych mediów (także od przyszłej władzy), uświadomić wyborców, na czym powinien polegać sprawny i wydolny system ochrony zdrowia i ubezpieczeń społecznych, stworzenie systemu nowoczesnej edukacji, wolnej od ideologicznego nadzoru, budowę społeczeństwa dwujęzycznego, posługującego się sprawnie zarówno językiem ojczystym, jak i językiem światowym, i wyciągnąć Polaków z politycznego grajdołu, w którym się zagrzebali.

Jerzy Kruk

Putinowski teatr absurdu

Próba puczu w Rosji! Okrutny zbrodniarz, którego żołnierze zabijali i gwałcili ludność Ukrainy, a na własnych zdrajcach wykonywali nieludzkie wyroki, zbuntował się przeciwko naczelnemu zbrodniarzowi, który trzęsie krajem od dwudziestu lat: zakneblował opinię publiczną, likwidując wolne media, i zamknął usta krytykom, wydając na ich przedstawicieli wieloletnie wyroki katorżniczego obozu pracy albo, jak w dawnych historycznych czy teatralnych dramatach, trując ich w kraju lub za granicą, czy to perfumami czy herbatką. A wszystko to w XXI wieku w świecie na pozór demokratycznym, który wymyślił skuteczne mechanizmy uniemożliwiające trwałe umocowanie satrapy, czy to przez trójpodział władzy, czy ograniczenie sprawowania najwyższego urzędu w państwie do dwóch kadencji. Ale cóż to za problem zastąpić trójpodział kontrolowaną trójjednością, i do tego zlikwidować czwartą władzę — media, wykupując z wykorzystaniem potężnych koncernów państwowych wszystkie niezależne gazety, rozgłośnie radiowe i telewizje, a dwukadencyjność zastąpić kadencyjnością wahadłową: dwie kadencje prezydentury i dwie kadencje premierostwa na zmianę z podporządkowaną sobie marionetką. To tylko najbardziej spektakularne metody sprawowania tyranii, prowadzące do zdobycia władzy absolutnej. Ale władza – jak wiadomo każda władza – deprawuje, a władza absolutna deprawuje absolutnie. Nie tylko tyrana, ale i wszystkich jego akolitów i zwolenników (w tym wyborców) korumpowanych i przekupywanych różnymi prezentami.

Czego można się spodziewać po absolutnie zdeprawowanym tyranie? Szaleństwa. Szaleństwa , które musi go doprowadzić do zguby, a naród do upadku. Czyż nie jesteśmy świadkami tego w Rosji? Wojna i atak na Ukrainę bez żadnego politycznego uzasadnienia, a tylko w imię… czego? Szaleństwa.

I oto kilka dni temu rozpoczęła się erozja tego szaleńczego systemu, tego zdezelowanego systemu tyranii i korupcji, tego imperium zła. Przeciwko najwyższemu szalonemu zbrodniarzowi zbuntował się inny szalony zbrodniarz, wycofując z frontu tysiące swoich żołnierzy i kierując je na stolicę, by na jej głównym placu powiesić wojskowych dowódców tyrana. Na razie nie jego samego, a tylko jego najważniejszych pomagierów. Świat zamarł z przerażenie. I co się stało? No, nic specjalnego. Nawet nie doszło do poważniejszego starcia stron konfliktu i cała sprawa rozeszła się po kościach, bo mniejszy zbrodniarz zgodził się zawrócić z długiego marszu na stolicę w zamian za bezkarność, swoją własną i swoich zbrodniarzy w mundurach. Ale tej dziwacznej amnestii nie ogłosił naczelny tyran, lecz jego wasal z kraju ościennego. Czyż to nie teatr absurdu? Komedia? Z pozoru na to wygląda, ale poczekajmy na dalszy rozwój akcji, bo historia potrafi pisać bardziej zaskakujące scenariusze niż Szekspir — największy dramatopisarz, który do perfekcji opanował sztukę zaskakiwania widza, pisząc w pierwszym akcie komedię, a w drugim przekształcając ją w tragedię.

Wielu zagranicznych komentatorów, zwłaszcza polskich, podkreśla, że to, co się dziś dzieje między Rostowem a Moskwą, to wewnętrzna sprawa Rosji. Nic bardziej błędnego i niebezpiecznego, ponieważ ten sam teatr absurdu rozgrywa się w wielu innych krajach świata, i to pod dyktando i w reżyserii naczelnego tyrana Rosji: w Wielkiej Brytanii, w USA, Brazylii, Francji, Hiszpanii, Holandii, Włoszech, na Węgrzech i w Polsce.

Rosyjski satrapa nie tylko zlikwidował niezależne media w swoim kraju, ale też skutecznie potrafi manipulować mediami za granicą, wpływając na bieg politycznych wypadków.

W Wielkiej Brytanii podgrzewał brexitowe nastroje i lansował szarlatana oszukującego opinię publiczną, który jako korespondent z Brukseli karmił ją absurdalnymi wiadomościami o unijnych regulacjach dotyczących na przykład dopuszczalnego kąta zakrzywienia banana. Szarlatan kłamał jak najęty i obiecywał złote góry biednym i bogatym. Przestańmy płacić składki do Brukseli — wywodził — a te pieniądze będą wasze. Nie wszyscy w to wierzyli, ale wielu mówiło: Wybierzmy go do władzy, przynajmniej będzie śmiesznie. No i zrobili go premierem, a sami wyszli z Unii, odgradzając się od Europy granicami i regulacjami krępującymi firmom działania gospodarcze, a codzienne życie — wszystkim. Absurdalne, prawda? Najpierw komedia, potem tragedia.

Działające na jego zlecenie farmy trolli fabrykowały fakenewsy przeciwko konkurentom protegowanego przez niego kandydata na urząd prezydenta USA, którego polityka wyrażała pogardę dla kolorowych, imigrantów, kobiet, homoseksualistów i dokonała głębokiego podziału amerykańskiego społeczeństwa. Skutecznie. Wybrany na prezydenta protegowany otwarcie nazywał prezydenta Rosji wielkim mężem stanu, choć Rosja była zasadniczo krajem wrogim wobec USA i NATO. I dążył do osłabienia relacji USA z Unią Europejską. Gdy przegrał walkę o drugą kadencję, wezwał tłumy do ataku na parlament. I nie poddaje się, zamierza kandydować w następnych wyborach. Jego program i metoda? Podpalić Amerykę. Czyż nie jest to dowód szaleństwa?

Ten sam cel osłabienia związków z Unią Europejską przyświecał polityce prezydenta Rosji w odniesieniu do innych krajów, przede wszystkim Polski i Węgier — krajów ostro krytykowanych przez Brukselę za łamanie praworządności i odwołujących się do mitycznej suwerenności.

Węgry są jedynym krajem w Europie sprzeciwiającym się i przeszkadzającym w pomocy Ukrainie w jej walce z rosyjskim agresorem. Ale przywódca Węgier jest przynajmniej względnie spolegliwy wobec Unii, ponieważ zależy mu na jej funduszach, z których i za które żyje wraz ze swoim establishmentem. „Przywódca” polski natomiast gotów jest w sporze z Brukselą iść na całość. Niedawno powiedział, że wyjście Polski z Unii myłoby moralnie słuszne i on byłby oczywiście za. Bez zważania na katastrofalne straty dla kraju i społeczeństwa. Bez liczenia się z interesem zagranicznych firm, które zdecydowały się na inwestycje w naszym kraju; bez liczenia się ze stratami dla polskich partnerów, jakie to zerwanie by ze sobą niosło w zakresie działań biznesowych, podnoszenia kultury pracy i wzrostu cywilizacyjnego; bez liczenia się z interesem milionów rodaków, którzy jako obywatele Europy przenieśli się za granicę. Nawet za cenę rezygnacji z gigantycznej unijnej pomocy finansowej. Jakieś argumenty, uzasadnienia? Żadnych! A tak, bez żadnego trybu, według widzimisię autorytarnego władcy.

Polska i Węgry nie tylko wspierają antyeuropejską politykę prezydenta Rosji, ale nawet kopiują jego antydemokratyczne metody. Demontaż trójpodziału władzy, zanegowanie niezawisłości sądów, przekształcenie w tubę propagandową państwowych mediów, zwłaszcza telewizji, rzucanie pod nogi kłód wolnym mediom, wykupowanie niezależnych gazet, rozgłośni radiowych i telewizyjnych, próby narzucenia cenzury w kulturze i przekazie informacyjnym, upolitycznienie wojska i policji, utrudnianie działalności organizacjom pozarządowym, próba narzucenia społeczeństwu nacjonalistyczno-religijnej ideologii to totalitarne metody wprost znad Wołgi, a ich stosowanie to uleganie wpływom rosyjskim.

By to ukryć, partia rządząca w Polsce próbuje zastosować zabieg odwracania kota ogonem, który prezes partii opanował niemal do perfekcji. Werbalnie używa antyrosyjskiej retoryki, ale w istocie ulega wpływom Rosji. Ostatnio wymyślił i powołał komisję do zbadania tego ulegania, by wykazać, że to nie on i jego partia ulegają wpływom Kremla, lecz opozycja, a zwłaszcza jej lider. I choć senat wykazał, że ustawa o komisji łamie konstytucję w 13 punktach, prezydent ją podpisał w trymiga, bez czytania. Absurdalne? Absurdalne, bezczelne i żenujące.

 I choć partia rządząca w Polsce werbalnie odnosi się wrogo do Rosji i jej prezydenta, to realnie wykonuje wobec niego przyjazne gesty, na przykład organizując w Warszawie zjazd jawnie proputinowskich europejskich partii konserwatywno-narodowych. Partia jawnie liże prezydentowi Rosji… powiedzmy… buty, ale oskarża opozycję, że to ona „ulega” jego wpływom. Żeby zobaczyć jaka jest prawda, wcale nie trzeba nikogo „badać”, wystarczy poczytać książki i artykuły najważniejszych światowych politologów i historyków, którzy, odwołując się do historycznych faktów i dokumentów, czarno na białym wykazują agenturalny charakter działań Rosji w Polsce i na świecie. Naukowcy udowadniają, że partia narodowo-populistyczna nie tylko doprowadziła naszą wewnętrzną politykę do patologii, ale też wskazują, jak konkretne jej działania i konkretne związane z nią osoby realizują cele prezydenta Rosji.

A jak świat reaguje na tę sytuację? Różnie. Jedni się śmieją, inni jej zaprzeczają, inni pukają się w głowę, a jeszcze inni mają to w nosie. Czy i my mamy skwitować ten Putinowski teatr absurdu śmiechem? Rozsądnemu człowiekowi w związku z tym, co wyprawia się w Rosji, nie może być do śmiechu. I na pewno nie jest to wewnętrzna sprawa Rosji, lecz dowód na to, że zachodnia demokracja znajduje się w fazie głębokiego kryzysu.

Jerzy Kruk

W kwestii podawania ręki jestem po stronie Sabalenki

Wiem, że narażę się prawie wszystkim. W tenisowym świecie burzę w szklance wody wywołał stosunek tenisistek z Ukrainy do Rosjanek i Białorusinek. Otóż Ukrainki na znak protestu przeciwko napaści na ich kraj rosyjskiego imperium postanowiły nie podawać po meczu ręki zawodniczkom z krajów Putina i Łukaszenki. Wojna to jak najpoważniejsza sprawa, ale wywołane nią postawy czasem przyjmują groteskową formę, bo Rosjanki, które się przeniosły pod flagę Kazachstanu czy Kanady już na podanie ręki zasługują.

A pozostałe zawodniczki, nawet te, co noszą w czapce kokardkę z ukraińską flagą? Skoro podają rękę Sabalence czy Kasatkinie, to znaczy, że popierają Putina i Łukaszenkę? Przecież to jakiś absurd.

Najbiedniejsza jest w tej sytuacji Sabalenka, bo to ona ostatnio odnosi największe sukcesy i choćby z tego względu najczęściej występuje na konferencjach prasowych, a tam dziennikarze naciskają na nią, by się określiła w kwestiach politycznych. Przyparta do muru Sabalenka powiedziała wyraźnie: Jestem przeciwko wojnie. Ale to za mało. Świat chciałby usłyszeć czy popiera  Łukaszenkę, czy jest przeciw. Oczekuje więc od niej deklaracji, za którą w Białorusi i Rosji trafia się do więzienia. To bardzo nieprzyzwoite naciski, bowiem bohaterstwo jest rzeczą, której można wymagać jedynie od siebie, a nie od innych.

Zresztą poza Łukaszenką i Putinem są na tym świecie i inni tyrani i polityczni szkodnicy podobnej maści, jednak dziennikarze nie naciskają, by amerykańscy sportowcy składali deklaracje o stosunku do Trumpa, brazylijscy — do Luli czy Bolsonaro, a polscy — do Dudy czy Kaczyńskiego. Oczywiście, narodowo populistyczny zamach na demokrację to przestępstwo mniejszego kalibru niż zbrojna napaść na sąsiedni kraj, ale jednak sytuujący jego sprawców po złej stronie mocy i wszelka współpraca z nimi musi być odbierana jako wyraz poparcia.

Tymczasem Iga Świątek po swym pierwszym wielkoszlemowym zwycięstwie zjawiła się u prezydenta Dudy, by odebrać z jego rąk Złoty Medal Zasługi. Takie odznaczenie wręcza się w Polsce osobom, które mają szczególny wkład w dzieło kultury, polityki czy rozsławienia kraju. Ale nie tym, którzy odważają się na krytykę obecnej władzy. Z tego względu podobnego wyróżnienia nie doczekała się Olga Tokarczuk, a Iga Świątek jako miłośniczka literatury powinna wiedzieć, że zdobycie literackiego Nobla to coś nieporównywalnie większego niż wygranie tenisowego turnieju, czy to w Paryżu, czy nawet Londynie. Mimo to potulnie się stawiła na dywaniku u Dudy. Nasza idolka (także i moja) nie wykazała się ani bohaterstwem, ani nawet obywatelską odwagą i jakoś nikt (także i ja) nie ma do niej o to pretensji. No i słusznie. Jak już raz powiedziałem, bohaterstwa wymagajmy od siebie, a nie od innych.

W kwestii podawania ręki po meczach tenisowych same zainteresowane wypracowały konsensus, który powinien zadowolić zarówno je same, jak i kibiców. Ukrainki, Rosjanki i Białorusinki, jeśli trafią na siebie podczas turniejów, po meczu w ogóle nie będą podchodzić do siatki. I to jest dobre rozwiązanie. Nikogo nie obraża, nikogo nie prowokuje i nie zmusza do gestów sympatii czy wrogości.

W sporcie, zwłaszcza olimpijskim, utrzymywana jest zasada, że polityki nie powinno się z nim łączyć. Czy to jest słuszne? Generalnie tak, ale nie zawsze się to udaje. Mamy wyraźne przykłady, potwierdzające , że tak właśnie powinno być. Z niesmakiem oglądamy archiwalne filmy, na których zagraniczni sportowcy podczas olimpiady w Berlinie wykonują rzymski salut przed Adolfem Hitlerem, i z oburzeniem wspominamy atak terrorystów palestyńskich na igrzyskach w Monachium, w wyniku którego zabito kilkunastu sportowców Izraela; z żalem myślimy o olimpiadach w Moskwie i Los Angeles, w których z powodów politycznych (wojna w Afganistanie) udziału odmówiły kraje zachodnie, a potem w wyniku odwetu — KDL-e.

Ale są wyjątki. Wielu myśli z sympatią o amerykańskich dwustumetrowcach, którzy dla poparcia emancypacyjnych aspiracji Afroamerykanów podczas hymnu wznieśli w geście „V” dłonie odziane w czarne rękawiczki. I oczywiście popieramy wywieszenie ogromnych transparentów z napisem „Solidarność” podczas meczu Polska-ZSRR na mundialu w 1982 roku w Hiszpanii. A już koniecznie jako polityczny chcemy interpretować gest Kozakiewicza, który pokazał wała nie tylko radzieckim kibicom, ale wręcz całemu sowieckiemu imperium.

A wracając do tenisa, to chyba dobrze, że zawodniczki z byłego ZSRR postanowiły nie wchodzić w sobie w drogę. Jak zwaśnieni sąsiedzi, którzy spotykając się na ulicy, postanawiają przejść na drugą stronę. Do czasu aż sytuacja się zmieni lub postawi ich twarzą w twarz, gdy niezręcznością będzie niepowiedzenie sobie Dzieńdobry!

Jerzy Kruk

Iga nie dotarła do finału

No, nie wyczarowałem tego finału. Dlaczego nie wyszło? Nie ma co wymieniać błędów. Wszyscy widzieliśmy. Aż przykro było patrzeć. Szkoda, bo i umiejętności i możliwości wielkie. Iga wyraźnie pokazała, że to nieprawda, że brakuje jej „odpowiednich narzędzi do gry na trawie”. Było wręcz przeciwnie. Na zielonym prezentowała się z nie mniejszą gracją i swobodą niż na czerwonym czy niebieskim. Może nie biegała po murawie z taką pewnością jak Ons Jabeur, ale odważy się i na to. I na pewno dołoży do tego swoje przepiękne baletowe ślizgi.

Zabrakło tego, o czym pisałem. Siły spokoju, zimnej krwi, a w najtrudniejszych momentach — wręcz stalowych nerwów. Okazało się jednak, że na razie, dla dwudziestodwuletniej dziewczyny, to za dużo. To wszystko na pewno przyjdzie z czasem. I oby nie zniszczyło tego, za co ją kochamy. Dziewczęcy wdzięk, szczery uśmiech, wrażliwość i serce jak na dłoni.

Jerzy Kruk

Iga zmierza do finału

Marzenie Igi Świątek i jej kibiców o wygraniu turnieju turniejów coraz bliżej! Uwagi, że brakuje jej „odpowiednich narzędzi do gry na trawie” możemy już chyba odstawić do lamusa. Iga po prostu gra bardzo dobrze. W starciach z nieco słabszymi zawodniczkami wyraźnie było widać jej dominację, a z bardziej wymagającymi — wytrwałość i trzymanie poziomu.

Losowanie rozstawienia okazało się w tym roku dla Polski bardzo szczęśliwe; najgroźniejsze rywalki znalazły się w dolnej części drabinki, co wcale nie znaczy, że nasza zawodniczka ma prostą drogę do finału. Nic bardziej złudnego. Wszyscy startujący w londyńskim turnieju tenisiści to zawodowcy, i każdy chce wygrać. W wielu meczach i setach o zwycięstwie przesądza jedna piłka, jak na przykład we wczorajszym pojedynku Huberta Hurkacza z Novakiem Djokovićem: dwa pierwsze sety przegrane w tie-breaku do sześciu i przy czterech piłkach setowych obronionych przez Serba. Podobnie było w meczu Igi Świątek ze Szwajcarką o czeskich korzeniach Belindą Bencic.

Do ostatniej piłki gra była bardzo wyrównana z lekkim wskazaniem, jak często zauważali komentatorzy Polsatu, na Igę. Pierwszego seta wygrała Szwajcarka, drugiego — Polka. Oba zwycięstwa po tie-breaku. W drugim secie Iga musiała nawet bronić piłki meczowej. U Polki pojawiły się wyraźne oznaki kryzysu: nie trafiała precyzyjnie rakietą, grała za długie piłki, przestała biegać, często odprowadzała piłki przeciwniczki wzrokiem na stojąco. Grymasy niezadowolenia, gesty bezradności, nerwowe podrygiwania wyraźnie wskazywały, że nie radzi sobie psychicznie. Mecz wydawał się przegrany. A jednak Iga zebrała się w sobie i pokonała kryzys, wygrywając pewnie trzeciego seta do trzech.

Trudności w sposób oczywisty leżały po stronie Igi, ale musimy pamiętać, że po drugiej siatki zawsze stoi drugi człowiek zmagający się z takimi samymi problemami: zmęczenie, zdenerwowanie, bieżące urazy i ślady dawnych kontuzji. A gdy gra toczy się na granicy możliwości zawodników, o zwycięstwie może zadecydować drobiazg.

W niedzielę Iga miała wyraźnie słabszy dzień (a może tylko moment), co przecież może przytrafić się każdemu. Oby dni kolejnych meczów okazały się dla niej pomyślne, a na pewno będzie dobrze. Jak zwykle najbardziej jest jej potrzebna siła spokoju, zimna krew, a w najtrudniejszych momentach — wręcz stalowe nerwy. Bo „narzędzi do gry na trawie” na pewno jej nie brakuje.

Iga! Więcej ruchu! No i tych przepięknych baletowych ślizgów!

Jerzy Kruk

Krzysztof Ścierański w Ogrodach Sródmieście

28 czerwca wystąpił w Szczecinie legendarny gitarzysta jazzowy Krzysztof Ścierański ze swoim kwartetem j, a właściwie, jak sam mówi, to było czteroosobowe trio, a ściślej: dwa duety — gitarzystów i perkusistów. Krzysztof Ścierański — charyzmatyczny lider zespołu na gitarze basowej i na gitarze klasycznej w klasycznie jazzowym brzmieniu Dima Gorelik oraz dwaj bracia Elnatan, również gitarzyści, lecz wczoraj tworzący sekcję rytmiczną. Inbar — grający na skromnej perkusji oraz Schahar — na niewielkim zestawie innych instrumentów perkusyjnych (przeszkadzajek). Wszyscy muzycy towarzyszący polskiemu gitarzyście pochodzą z Izraela. I takie, orientalne, klimaty dało się wyczuć w ich stylu gry, jednak muzycy przede wszystkim poszukiwali swojego oryginalnego brzmienia, grając głównie własne kompozycje, choć zdarzały się też aranżacje znanych utworów, nie tylko jazzowych. Ton tym poszukiwaniom nadawali obaj gitarzyści, używając swych instrumentów najczęściej w funkcji melodycznej, rzadziej rytmicznej. Z ich improwizacji powstawało wysmakowane liryczne brzmienie, do którego dołączał się wieczorny śpiew ptaków. (Kos, sikorka, rudzik?)

Jednak muzycy potrafili też porwać publiczność ostrzejszymi rytmami, zwłaszcza gdy gościnnie dołączył do nich pełen wigoru, bardzo uzdolniony saksofonista Michał Kobojek, który już wcześniej grał ze Ścierańskim w jego kwartecie. Zespól Kobojka wystąpił wcześniej, jako suport. (Również ciekawe brzmienie i udany występ).

A wszystko to na małej scenie kompleksu Ogrody Śródmieście, gdzie na wolnym powietrzu pod stuletnimi klonami ustawiono leżaki, krzesła, fotele i stoliki dla sześciusetosobowej publiczności, mogącej się posilić i napić w kilkunastu barach z wszelkimi trunkami i potrawami kuchni chińskiej, japońskiej, włoskiej i europejskiej. Wielkopolska 19 – miejsce godne polecenia.

Jerzy Kruk

Jak Tusk dojdzie do władzy, to nam wszystko zabierze

W mojej rodzinie i wśród moich znajomych nastąpiło nagromadzenie ludzi „najgorszego sortu”: ateistów, agnostyków i apostatów; liberałów i libertynów, zdeklarowanych socjalistów i feministek; osób hetero oraz gejów i lesbijek; singli i singielek, i rozwodników, ale i też rodziców szczęśliwych rodzin, małżonków z sześćdziesięcioletnim stażem i praktykujących katolików, którzy jednak odrzucają upolitycznioną formę wiary i zatrzymują ją w sferze prywatności, starając się pielęgnować życie rodzinne, pomoc potrzebującym, pracowitość, rzetelność. Wszystkich łączy przekonanie do wolności, praw człowieka, demokracji i praworządności. I, co jest synonimem pierwszego, niechęć do PiS.

Ale jest jeden wyjątek. Jest nim moja mama. Gdyby nie ona, nie miałbym wglądu do serc i umysłów ludzi jej orientacji, czyli Polaków najlepszego sortu.

Moja mama dźwiga już dziewiąty krzyżyk na karku, a za dwa lata może zmagać się z dziesiątym. Nasze polityczne „dyskusje” to zazwyczaj krótkie, aczkolwiek mocne spięcia. Są jak fajerwerki z krótkim lontem. Od razu iskrzy i za chwilę następuje wielkie bum! I kilka dni ciszy.

Mama jest bardzo rozmowna, w towarzystwie potrafi zawłaszczyć przestrzeń dyskursu na całe godziny, ale też podczas spotkań rodzinnych respektuje niepisaną zasadę: żadnej polityki! Bo już kilka razy doświadczyła na własnej skórze, czym to się może skończyć.

Mama cieszy się, że w Polsce tak wiele się zmieniło na lepsze. W jej przekonaniu krajem rządzi mądry, sympatyczny starszy pan. Nasz prezydent, o którym wyraża się z najwyższą atencją, szanowany jest w całym świecie. W radiu i telewizji panuje taka miła, familiarna atmosfera. Mama słucha tylko katolickiego głosu w swoim domu i ogląda dwa kanały telewizyjne. Kiedy mówię, że oba pisowskie, mama prostuje, że tylko jeden. Owszem, przyznaje, Trwam to telewizja pisowska, ale przecież Jedynka jest normalna. Zresztą — obrusza się —po co tyle tych kanałów? Dwa by wystarczyły, a resztę należałoby zlikwidować, bo w tej plątaninie nie można się doszukać właściwego. Kiedy jej mówię, że jak chce, to mogę jej pousuwać w pilocie wszystkie kanały i zostawić tylko te dwa właściwe, mamę ogarnia niepokój i niepewność, czy rzeczywiście tego by chciała. Naprawdę tak można? — pyta. Nie tylko można, ale i tak jest, odpowiadam. Na Ścianie Wschodniej już powyłączali liberalne kanały i zostawili tylko solidarne. Jeszcze im wyłączą prąd i będą żyć jak w średniowieczu. Jak zwykle szydzisz sobie z prostych ludzi, kwituje mama i zamyka temat.

Ale najważniejsze jest radio, bo z radia można się dowiedzieć, kto Żyd, a kto nie-Żyd, kogo ojciec był w partii komunistycznej, a kogo służył w wermachcie. Który to liberał, a która feministka.

Mama mówi, że dzięki rządom PiS polska gospodarka jest tak silna, że stać nas na 500+, trzynastki, czternastki, a przed wyborami mają być jeszcze piętnastki. Ona połowę trzynastki oddaje ojcu Tadeuszowi, a czternastki — proboszczowi. Co zrobić z połową piętnastki, jeszcze nie wie. Ksiądz redaktor jest na pierwszym miejscu, bo gdyby nie katolicki głos z jego radia, ona byłaby kompletnie samotna, bo owdowiała dwanaście lat temu, a syn (nie ja), z którym mieszka, całymi dniami pracuje i zachodzi do niej tylko na obiad.

Już pięć razy dodzwoniła się do radia i występowała na antenie. Jej znajomi rozpoznali ją po głosie i dzwonili do innych znajomych, żeby włączyli radio. Jest słynna. Gdy wybierze się do kościoła, a zdarza się to rzadko, bo już nie chodzi o własnych siłach, ksiądz wita ją po nazwisku, a ludzie po mszy wypytują o zdrowie, jak sobie radzi, czy czegoś nie potrzebuje. Taki ma u nich szacunek.

I jest dumna ze swojego proboszcza. Założył przy kościele orkiestrę dętą. Jak zagrają „Tryumfy Króla Niebieskiego”, to aż się kościół trzęsie w posadach. I świetlicę. Dzieci mają za darmo korepetycje. Z matematyki, angielskiego i czego tam im potrzeba.

Cieszy się, że w szkole dzieci uczy się wiary i patriotyzmu. Odwiedzają ją harcerze z parafii, a ona im opowiada o okupacji i powstaniu. O Niemcach, Żydach i Ukraińcach. I dziwi się, że Polacy przyjęli tylu Ukraińców, a oni nas wyrzynali. Na Wołyniu i w Warszawie.

Boleję na tym, że moja mama, której przez całe życie nie wymsknęło się z ust nawet najniewinniejsze przekleństwo, teraz uczy się nowego języka. „ A wiesz, że Suchocka była Żydówką?”. „Okradła nas mafia VAT-owska”. „Zniszczyli fabryki”. „Nachapali się na sześć pokoleń naprzód”. „Uciekł do Brukseli”. „Jakby plunął Polakom w twarz…”. Kiedyś tak nie mówiła.

Sześć lat temu, gdy jeszcze mogła chodzić, była w muzeum powstania i przywiozła sporo materiałów. Pewna pani powiedziała jej na ucho, że teraz mają tego pod dostatkiem, bo wcześniej „Wie pani — powiedziała jej ta pani — zabraniali nam drukować”. Ale dziś można drukować wszystko. Kiedy wtrącam złośliwie, że przede wszystkim pieniądze bez pokrycia, mama oponuje niezbita z pantałyku. Jak to bez pokrycia? Przecież rząd wreszcie ściągnął z Londynu nasze złoto.

Dzięki temu uczniowie dostają za darmo książki i wszystko inne, co potrzebne do szkoły. A dzięki 500+ mogą wyjeżdżać z rodzicami na wakacje. Jej znajomi z parafii ostatnio byli w Zakopanem. Na Sylwestrze Marzeń. Nie jeździli na nartach, bo nie było śniegu, zresztą pojechali tylko na jeden dzień, a i tak pół dnia stali w korku. Na autostradzie zbudowanej za unijne pieniądze, wtrącam kąśliwie. No właśnie, potwierdza mama. I co z tego, że unijna, skoro i tak stoi się w korku? Pojechali na fajerwerki, bo u nich na osiedlu rzadko kto wystrzeli jakąś rakietę. No tak, mówię, ostatnio uświadamia się ludzi, że fajerwerki są szkodliwe dla zwierząt. Zostawmy zwierzęta, mama kieruje temat na właściwe tory. Dla ludzi też, a ludzie są chyba ważniejsi od zwierząt, prawda? Zwłaszcza ci normalni. Ja tam nie mam nic przeciwko gejom, ale żeby paradować w stringach po ulicy? I po co im te parady? Sami się proszą o kłopoty.

Mama nie ma empatii dla zwierząt, a i dla ludzi coraz mniejszą. Przez całe życie kierowała się zasadami miłosierdzia. I dopóki starała się głodnych nakarmić, spragnionych napoić, nagich przyodziać, podróżnych w dom przyjąć, chorych nawiedzać, umarłych pogrzebać, ustawiała się do niej długa kolejka potrzebujących. Ale gdy próbowała grzeszących upominać, nieumiejętnych pouczać, wątpiącym dobrze radzić, ludzie się od niej odwracali. Wspaniale potrafiła modlić się za żywych i umarłych, ale krzywdy cierpliwie znosić i urazy chętnie darować zawsze przychodziło jej z trudem. Gdy ubolewam, że hańbą dla chrześcijańskiego społeczeństwa jest wypychanie przez granice umordowanych matek z dziećmi, moja mama reaguje ze spokojnym nacjonalistycznym wyrachowaniem: Ale przecież wśród nich są osoby niebezpieczne.

Gdy wracam do tematu fajerwerków i mówię, że ludzie zbiednieli przez tę drożyznę i już tak chętnie nie puszczają pieniędzy z dymem, mama podaje moją tezę w wątpliwość: No, nie wiem. Tym, co mają dzieci, na pewno jest lepiej. A drożyzna? Bez przesady! Jest inflacja, bo jest wojna w Ukrainie, ale że drożyzna, to bym jednak nie powiedziała. Mnie się nieźle powodzi.

Mama ma dwa tysiące emerytury. Cieszy się, że dzięki inflacji dostanie 16,4 procenta podwyżki. To będzie o ponad trzysta złotych więcej. Trzy czwarte emerytury oddaje synowi (nie mnie, tylko temu, z którym mieszka) na prąd i media. Młodszy syn prowadzi warsztat ślusarski, ale kiepsko mu idzie. Gdy żył ojciec, zatrudniali piętnastu pracowników, ale on nie potrafi dogadać się z ludźmi, pozwalniał wszystkich. Sami partacze, usprawiedliwia go mama. Nikt się nie nadaje do pracy. Z żoną też się rozwiódł. (Co na jej temat myśli teściowa, to temat na inne opowiadanie). I skłócił z synami. Starszy zerwał kontakt całkowicie, ale młodszy od czasu do czasu się odzywa. Ostatnio mi pomógł zawiesić firanki, cieszy się babcia.

I przywiózł ojcu całą wywrotkę takich wielkich szpul po kablach. Jest z tym mnóstwo roboty, bo żeby to wrzucić do pieca, trzeba je porozbijać, a one tak mocno poskręcane. Dają taki czarny, gęsty dym, bo drewno jest czymś nasączone, ale sam Jarosław Kaczyński mówił, że teraz trzeba palić byle czym, z wyjątkiem opon. Żeby nie drażnić sąsiadów, syn rozpala w piecu wieczorem. Ja bym wolała rano, bo tak przez cały dzień muszę chodzić w dwóch swetrach i rękawiczkach, a jak napali wieczorem, to w nocy nie mogę spać, bo gorąco i muszę się odkrywać spod pierzyny. A czy w dzień nie można podgrzać mieszkania prądem? Przecież kupiłem mamie grzejnik olejowy. Niby można, mówi mama, ale prąd taki drogi.

Na szczęście dostaliśmy od rządu trzy tysiące na węgiel. Przez miesiąc wierciłam synowi dziurę w brzuchu, żeby to załatwił, bo trzy tysiące, to nie w kij dmuchał! — słyszę, jak się chwali przed sąsiadką swoją zaradnością. Ociągał się, bo nie wiedział, jak złożyć wniosek, ale poszedł do urzędu i tam mu jedna pani wszystko wyjaśniła, krok po kroku. Dziś to potrafią się zająć prostym człowiekiem, nie to co kiedyś. I dostał trzy tysiące na rękę. Mówi, że właściwie nie musi kupować węgla, tyle ma tych szpul, ale ja mu mówię: Idź, kup chociaż trochę, bo mogą sprawdzać, czy nie wydałeś pieniędzy na coś innego, albo ci komornik zabierze. (Bo on ma komornika i wygląda na to, że będzie to związek dozgonny). No i kupił ekogroszku za tysiąc pięćset, a za drugie tysiąc pięćset naprawił samochód, bo jeździ starym.

Ale jak mama zostawia sobie na życie jedną czwartą emerytury, to jak mama wiąże koniec z końcem? Oj, daję radę. Robię pierogi z soczewicą, parowańce z serem, knedle ze śliwkami, kurczaki, bigos, zupę na kilka dni, wiesz przecież. Mięso jest tanie. Naprawdę? No, wieprzowina, nawet szynka tańsza od boczku. W dodatku co chwila są promocję, to jest jeszcze taniej. U nas w supermarkecie są pieczone kurczaki po czternaście złotych. Nawet nie opłaca się rozgrzewać piekarnika. Dzielę tylną ćwiartkę na pół, dogotowuję parę kartofli, sałatka z pora też jest gotowa, po cztery złote za wanienkę, i mamy dwie porcje obiadu, no i jeszcze zostaje dla psa.

Zostaje jej jeszcze na leki i ofiarę dla szafarza, który jej przynosi do domu komunię. Od czasu do czasu ksiądz ją odwiedza osobiście, wtedy ma dla niego przygotowaną grubszą kopertę. Oj, niech to pani sobie zostawi na leki, mówią z troską usta duszpasterza, ale jego sprawna ręka wykonuje sztuczkę, polegającą na położeniu na kopercie saszetki, w efekcie której koperta niezauważalnie znika. Niech się ksiądz o mnie nie martwi, uspokaja go mama. Ostatnio obliczyłam, że te leki, które dostaję przez rok za darmo, są warte dwa tysiące, a kiedyś musiałam za to wszystko płacić.

Do ubrania nic nie potrzebuję, opisuje swój dobrostan podczas noworocznego rodzinnego obiadu dla seniorów. Tylu ludzi poumierało, przynoszą mi po nich tyle rzeczy. Mam tyle płaszczy, sukienek, kapeluszy — śmieje się, dotykając moherowego beretu. Jak ja umrę, będzie dla kilku osób, może chcecie coś dla siebie zarezerwować? — Czarny humor dopisuje jej rzadko. Ale co tam, człowiek stary, to mu niewiele potrzeba. Cieszę się, że młodym jest lepiej.

Wnuczek ostatnio się ożenił i od razu kupili sobie mieszkanie, chwali się przed rodziną synowej. Tej lepszej, która jeszcze nie zostawiła męża, choć od lat się odgraża, że tak zrobi. Dostał pół miliona kredytu, bo ma dobrą pracę. Rodzice jego żony dorzucili im tylko dwieście tysięcy na wkład własny. Tak, Polska rośnie w siłę, mama kiwa brodą z zadowoleniem. A ludziom się zyje dostatniej, uzupełniam, ale mama nie zauważa mojej ironii. Właśnie! — potwierdza. Buduje się tanie domy, produkuje samochody elektryczne, rozwija technologie krzemowe… A ilu u nas wynalazców! — rozkręca się w swoim entuzjazmie. No i mamy przekop mierzei! — triumfuje. Albo w Szczecinie… PiS odkupił stocznie i znów buduje się statki. Ludzie mają pracę, a miasto kwitnie. Jakie statki? — pytam. Jak to jakie? — odpowiada mama ze zdziwieniem, że nic nie wiem. I mówi, że gdy jeszcze chodziła, leciała z kuzynką wodolotem ze Szczecina do Świnoujścia i widziała na własne oczy, że się buduje.

Ale ta argumentacja nie wytrzymuje próby sił w mojej głowie. Przecież to wierutna bzdura, mówię. Parę lat temu zrobili cyrk wokół stępki. Oddaję stocznię w wasze ręce — powiedział Brudziński. Do kamery, bo chyba nie do stoczniowców, bo skąd by tam mieli być stoczniowcy, skoro stoczni nie było? Miasto kwitnie? Czy ty w ogóle wiesz, że do dziś śpiewa się o nim piosenki, że to grób czterech stoczni? A stępka do dziś dnia stoi nietknięta na nabrzeżu i rdzewieje. Lont już się tli. To ty mówisz bzdury! — podsyca konflikt mama. I krzyk. I bum: Posłuchałbyś radia, tobyś się dowiedział prawdy! Myślisz, że w tej twojej „Wyborczej” albo w „Newsweeku” to prawdę piszą? Same kłamstwa. Michnik i Lis, wielkie mi autorytety! A czytałaś? Nie muszę czytać; z góry wiem, co mogą napisać. I płacz: Czemu ty mnie tak dręczysz?

Mama, choć porusza się na chodziku, jest bardzo samodzielna. Sama się myje, sprząta po sobie i gotuje. Nie tylko dla siebie. Spotykamy się w każde święto, imieniny, urodziny, rocznice. No i mamy kontakt na co dzień. Zakupy, obsługa konta przez internet, co słychać, jak się czujesz. Staramy się nie poruszać drażliwych tematów, ale oboje jesteśmy rasowymi zwierzętami politycznymi, więc od czasu do czasu iskrzy.

Ostatnio sprowokowany jej obroną obrońców pedofili (No bo jak można powiedzieć coś złego na księży lub Kościół, a zwłaszcza na naszego papieża!?) rzucam z rezygnacją, że jesienią będą wybory i że mam nadzieję, że ten koszmar wreszcie się skończy. A ja mam nadzieję, odparowuje mama, że ludzie nie będą tak głupi, żeby głosować na Tuska, bo jak Tusk dojdzie do władzy, to nam wszystko zabierze.

JERZY KRUK

A może kupisz jedną z moich książek?

Pin It on Pinterest