Próba puczu w Rosji! Okrutny zbrodniarz, którego żołnierze zabijali i gwałcili ludność Ukrainy, a na własnych zdrajcach wykonywali nieludzkie wyroki, zbuntował się przeciwko naczelnemu zbrodniarzowi, który trzęsie krajem od dwudziestu lat: zakneblował opinię publiczną, likwidując wolne media, i zamknął usta krytykom, wydając na ich przedstawicieli wieloletnie wyroki katorżniczego obozu pracy albo, jak w dawnych historycznych czy teatralnych dramatach, trując ich w kraju lub za granicą, czy to perfumami czy herbatką. A wszystko to w XXI wieku w świecie na pozór demokratycznym, który wymyślił skuteczne mechanizmy uniemożliwiające trwałe umocowanie satrapy, czy to przez trójpodział władzy, czy ograniczenie sprawowania najwyższego urzędu w państwie do dwóch kadencji. Ale cóż to za problem zastąpić trójpodział kontrolowaną trójjednością, i do tego zlikwidować czwartą władzę — media, wykupując z wykorzystaniem potężnych koncernów państwowych wszystkie niezależne gazety, rozgłośnie radiowe i telewizje, a dwukadencyjność zastąpić kadencyjnością wahadłową: dwie kadencje prezydentury i dwie kadencje premierostwa na zmianę z podporządkowaną sobie marionetką. To tylko najbardziej spektakularne metody sprawowania tyranii, prowadzące do zdobycia władzy absolutnej. Ale władza – jak wiadomo każda władza – deprawuje, a władza absolutna deprawuje absolutnie. Nie tylko tyrana, ale i wszystkich jego akolitów i zwolenników (w tym wyborców) korumpowanych i przekupywanych różnymi prezentami.
Czego można się spodziewać po absolutnie zdeprawowanym tyranie? Szaleństwa. Szaleństwa , które musi go doprowadzić do zguby, a naród do upadku. Czyż nie jesteśmy świadkami tego w Rosji? Wojna i atak na Ukrainę bez żadnego politycznego uzasadnienia, a tylko w imię… czego? Szaleństwa.
I oto kilka dni temu rozpoczęła się erozja tego szaleńczego systemu, tego zdezelowanego systemu tyranii i korupcji, tego imperium zła. Przeciwko najwyższemu szalonemu zbrodniarzowi zbuntował się inny szalony zbrodniarz, wycofując z frontu tysiące swoich żołnierzy i kierując je na stolicę, by na jej głównym placu powiesić wojskowych dowódców tyrana. Na razie nie jego samego, a tylko jego najważniejszych pomagierów. Świat zamarł z przerażenie. I co się stało? No, nic specjalnego. Nawet nie doszło do poważniejszego starcia stron konfliktu i cała sprawa rozeszła się po kościach, bo mniejszy zbrodniarz zgodził się zawrócić z długiego marszu na stolicę w zamian za bezkarność, swoją własną i swoich zbrodniarzy w mundurach. Ale tej dziwacznej amnestii nie ogłosił naczelny tyran, lecz jego wasal z kraju ościennego. Czyż to nie teatr absurdu? Komedia? Z pozoru na to wygląda, ale poczekajmy na dalszy rozwój akcji, bo historia potrafi pisać bardziej zaskakujące scenariusze niż Szekspir — największy dramatopisarz, który do perfekcji opanował sztukę zaskakiwania widza, pisząc w pierwszym akcie komedię, a w drugim przekształcając ją w tragedię.
Wielu zagranicznych komentatorów, zwłaszcza polskich, podkreśla, że to, co się dziś dzieje między Rostowem a Moskwą, to wewnętrzna sprawa Rosji. Nic bardziej błędnego i niebezpiecznego, ponieważ ten sam teatr absurdu rozgrywa się w wielu innych krajach świata, i to pod dyktando i w reżyserii naczelnego tyrana Rosji: w Wielkiej Brytanii, w USA, Brazylii, Francji, Hiszpanii, Holandii, Włoszech, na Węgrzech i w Polsce.
Rosyjski satrapa nie tylko zlikwidował niezależne media w swoim kraju, ale też skutecznie potrafi manipulować mediami za granicą, wpływając na bieg politycznych wypadków.
W Wielkiej Brytanii podgrzewał brexitowe nastroje i lansował szarlatana oszukującego opinię publiczną, który jako korespondent z Brukseli karmił ją absurdalnymi wiadomościami o unijnych regulacjach dotyczących na przykład dopuszczalnego kąta zakrzywienia banana. Szarlatan kłamał jak najęty i obiecywał złote góry biednym i bogatym. Przestańmy płacić składki do Brukseli — wywodził — a te pieniądze będą wasze. Nie wszyscy w to wierzyli, ale wielu mówiło: Wybierzmy go do władzy, przynajmniej będzie śmiesznie. No i zrobili go premierem, a sami wyszli z Unii, odgradzając się od Europy granicami i regulacjami krępującymi firmom działania gospodarcze, a codzienne życie — wszystkim. Absurdalne, prawda? Najpierw komedia, potem tragedia.
Działające na jego zlecenie farmy trolli fabrykowały fakenewsy przeciwko konkurentom protegowanego przez niego kandydata na urząd prezydenta USA, którego polityka wyrażała pogardę dla kolorowych, imigrantów, kobiet, homoseksualistów i dokonała głębokiego podziału amerykańskiego społeczeństwa. Skutecznie. Wybrany na prezydenta protegowany otwarcie nazywał prezydenta Rosji wielkim mężem stanu, choć Rosja była zasadniczo krajem wrogim wobec USA i NATO. I dążył do osłabienia relacji USA z Unią Europejską. Gdy przegrał walkę o drugą kadencję, wezwał tłumy do ataku na parlament. I nie poddaje się, zamierza kandydować w następnych wyborach. Jego program i metoda? Podpalić Amerykę. Czyż nie jest to dowód szaleństwa?
Ten sam cel osłabienia związków z Unią Europejską przyświecał polityce prezydenta Rosji w odniesieniu do innych krajów, przede wszystkim Polski i Węgier — krajów ostro krytykowanych przez Brukselę za łamanie praworządności i odwołujących się do mitycznej suwerenności.
Węgry są jedynym krajem w Europie sprzeciwiającym się i przeszkadzającym w pomocy Ukrainie w jej walce z rosyjskim agresorem. Ale przywódca Węgier jest przynajmniej względnie spolegliwy wobec Unii, ponieważ zależy mu na jej funduszach, z których i za które żyje wraz ze swoim establishmentem. „Przywódca” polski natomiast gotów jest w sporze z Brukselą iść na całość. Niedawno powiedział, że wyjście Polski z Unii myłoby moralnie słuszne i on byłby oczywiście za. Bez zważania na katastrofalne straty dla kraju i społeczeństwa. Bez liczenia się z interesem zagranicznych firm, które zdecydowały się na inwestycje w naszym kraju; bez liczenia się ze stratami dla polskich partnerów, jakie to zerwanie by ze sobą niosło w zakresie działań biznesowych, podnoszenia kultury pracy i wzrostu cywilizacyjnego; bez liczenia się z interesem milionów rodaków, którzy jako obywatele Europy przenieśli się za granicę. Nawet za cenę rezygnacji z gigantycznej unijnej pomocy finansowej. Jakieś argumenty, uzasadnienia? Żadnych! A tak, bez żadnego trybu, według widzimisię autorytarnego władcy.
Polska i Węgry nie tylko wspierają antyeuropejską politykę prezydenta Rosji, ale nawet kopiują jego antydemokratyczne metody. Demontaż trójpodziału władzy, zanegowanie niezawisłości sądów, przekształcenie w tubę propagandową państwowych mediów, zwłaszcza telewizji, rzucanie pod nogi kłód wolnym mediom, wykupowanie niezależnych gazet, rozgłośni radiowych i telewizyjnych, próby narzucenia cenzury w kulturze i przekazie informacyjnym, upolitycznienie wojska i policji, utrudnianie działalności organizacjom pozarządowym, próba narzucenia społeczeństwu nacjonalistyczno-religijnej ideologii to totalitarne metody wprost znad Wołgi, a ich stosowanie to uleganie wpływom rosyjskim.
By to ukryć, partia rządząca w Polsce próbuje zastosować zabieg odwracania kota ogonem, który prezes partii opanował niemal do perfekcji. Werbalnie używa antyrosyjskiej retoryki, ale w istocie ulega wpływom Rosji. Ostatnio wymyślił i powołał komisję do zbadania tego ulegania, by wykazać, że to nie on i jego partia ulegają wpływom Kremla, lecz opozycja, a zwłaszcza jej lider. I choć senat wykazał, że ustawa o komisji łamie konstytucję w 13 punktach, prezydent ją podpisał w trymiga, bez czytania. Absurdalne? Absurdalne, bezczelne i żenujące.
I choć partia rządząca w Polsce werbalnie odnosi się wrogo do Rosji i jej prezydenta, to realnie wykonuje wobec niego przyjazne gesty, na przykład organizując w Warszawie zjazd jawnie proputinowskich europejskich partii konserwatywno-narodowych. Partia jawnie liże prezydentowi Rosji… powiedzmy… buty, ale oskarża opozycję, że to ona „ulega” jego wpływom. Żeby zobaczyć jaka jest prawda, wcale nie trzeba nikogo „badać”, wystarczy poczytać książki i artykuły najważniejszych światowych politologów i historyków, którzy, odwołując się do historycznych faktów i dokumentów, czarno na białym wykazują agenturalny charakter działań Rosji w Polsce i na świecie. Naukowcy udowadniają, że partia narodowo-populistyczna nie tylko doprowadziła naszą wewnętrzną politykę do patologii, ale też wskazują, jak konkretne jej działania i konkretne związane z nią osoby realizują cele prezydenta Rosji.
A jak świat reaguje na tę sytuację? Różnie. Jedni się śmieją, inni jej zaprzeczają, inni pukają się w głowę, a jeszcze inni mają to w nosie. Czy i my mamy skwitować ten Putinowski teatr absurdu śmiechem? Rozsądnemu człowiekowi w związku z tym, co wyprawia się w Rosji, nie może być do śmiechu. I na pewno nie jest to wewnętrzna sprawa Rosji, lecz dowód na to, że zachodnia demokracja znajduje się w fazie głębokiego kryzysu.
Wiem, że narażę się prawie wszystkim. W tenisowym świecie burzę w szklance wody wywołał stosunek tenisistek z Ukrainy do Rosjanek i Białorusinek. Otóż Ukrainki na znak protestu przeciwko napaści na ich kraj rosyjskiego imperium postanowiły nie podawać po meczu ręki zawodniczkom z krajów Putina i Łukaszenki. Wojna to jak najpoważniejsza sprawa, ale wywołane nią postawy czasem przyjmują groteskową formę, bo Rosjanki, które się przeniosły pod flagę Kazachstanu czy Kanady już na podanie ręki zasługują.
A pozostałe zawodniczki, nawet te, co noszą w czapce kokardkę z ukraińską flagą? Skoro podają rękę Sabalence czy Kasatkinie, to znaczy, że popierają Putina i Łukaszenkę? Przecież to jakiś absurd.
Najbiedniejsza jest w tej sytuacji Sabalenka, bo to ona ostatnio odnosi największe sukcesy i choćby z tego względu najczęściej występuje na konferencjach prasowych, a tam dziennikarze naciskają na nią, by się określiła w kwestiach politycznych. Przyparta do muru Sabalenka powiedziała wyraźnie: Jestem przeciwko wojnie. Ale to za mało. Świat chciałby usłyszeć czy popiera Łukaszenkę, czy jest przeciw. Oczekuje więc od niej deklaracji, za którą w Białorusi i Rosji trafia się do więzienia. To bardzo nieprzyzwoite naciski, bowiem bohaterstwo jest rzeczą, której można wymagać jedynie od siebie, a nie od innych.
Zresztą poza Łukaszenką i Putinem są na tym świecie i inni tyrani i polityczni szkodnicy podobnej maści, jednak dziennikarze nie naciskają, by amerykańscy sportowcy składali deklaracje o stosunku do Trumpa, brazylijscy — do Luli czy Bolsonaro, a polscy — do Dudy czy Kaczyńskiego. Oczywiście, narodowo populistyczny zamach na demokrację to przestępstwo mniejszego kalibru niż zbrojna napaść na sąsiedni kraj, ale jednak sytuujący jego sprawców po złej stronie mocy i wszelka współpraca z nimi musi być odbierana jako wyraz poparcia.
Tymczasem Iga Świątek po swym pierwszym wielkoszlemowym zwycięstwie zjawiła się u prezydenta Dudy, by odebrać z jego rąk Złoty Medal Zasługi. Takie odznaczenie wręcza się w Polsce osobom, które mają szczególny wkład w dzieło kultury, polityki czy rozsławienia kraju. Ale nie tym, którzy odważają się na krytykę obecnej władzy. Z tego względu podobnego wyróżnienia nie doczekała się Olga Tokarczuk, a Iga Świątek jako miłośniczka literatury powinna wiedzieć, że zdobycie literackiego Nobla to coś nieporównywalnie większego niż wygranie tenisowego turnieju, czy to w Paryżu, czy nawet Londynie. Mimo to potulnie się stawiła na dywaniku u Dudy. Nasza idolka (także i moja) nie wykazała się ani bohaterstwem, ani nawet obywatelską odwagą i jakoś nikt (także i ja) nie ma do niej o to pretensji. No i słusznie. Jak już raz powiedziałem, bohaterstwa wymagajmy od siebie, a nie od innych.
W kwestii podawania ręki po meczach tenisowych same zainteresowane wypracowały konsensus, który powinien zadowolić zarówno je same, jak i kibiców. Ukrainki, Rosjanki i Białorusinki, jeśli trafią na siebie podczas turniejów, po meczu w ogóle nie będą podchodzić do siatki. I to jest dobre rozwiązanie. Nikogo nie obraża, nikogo nie prowokuje i nie zmusza do gestów sympatii czy wrogości.
W sporcie, zwłaszcza olimpijskim, utrzymywana jest zasada, że polityki nie powinno się z nim łączyć. Czy to jest słuszne? Generalnie tak, ale nie zawsze się to udaje. Mamy wyraźne przykłady, potwierdzające , że tak właśnie powinno być. Z niesmakiem oglądamy archiwalne filmy, na których zagraniczni sportowcy podczas olimpiady w Berlinie wykonują rzymski salut przed Adolfem Hitlerem, i z oburzeniem wspominamy atak terrorystów palestyńskich na igrzyskach w Monachium, w wyniku którego zabito kilkunastu sportowców Izraela; z żalem myślimy o olimpiadach w Moskwie i Los Angeles, w których z powodów politycznych (wojna w Afganistanie) udziału odmówiły kraje zachodnie, a potem w wyniku odwetu — KDL-e.
Ale są wyjątki. Wielu myśli z sympatią o amerykańskich dwustumetrowcach, którzy dla poparcia emancypacyjnych aspiracji Afroamerykanów podczas hymnu wznieśli w geście „V” dłonie odziane w czarne rękawiczki. I oczywiście popieramy wywieszenie ogromnych transparentów z napisem „Solidarność” podczas meczu Polska-ZSRR na mundialu w 1982 roku w Hiszpanii. A już koniecznie jako polityczny chcemy interpretować gest Kozakiewicza, który pokazał wała nie tylko radzieckim kibicom, ale wręcz całemu sowieckiemu imperium.
A wracając do tenisa, to chyba dobrze, że zawodniczki z byłego ZSRR postanowiły nie wchodzić w sobie w drogę. Jak zwaśnieni sąsiedzi, którzy spotykając się na ulicy, postanawiają przejść na drugą stronę. Do czasu aż sytuacja się zmieni lub postawi ich twarzą w twarz, gdy niezręcznością będzie niepowiedzenie sobie Dzieńdobry!
No, nie wyczarowałem tego finału. Dlaczego nie wyszło? Nie ma co wymieniać błędów. Wszyscy widzieliśmy. Aż przykro było patrzeć. Szkoda, bo i umiejętności i możliwości wielkie. Iga wyraźnie pokazała, że to nieprawda, że brakuje jej „odpowiednich narzędzi do gry na trawie”. Było wręcz przeciwnie. Na zielonym prezentowała się z nie mniejszą gracją i swobodą niż na czerwonym czy niebieskim. Może nie biegała po murawie z taką pewnością jak Ons Jabeur, ale odważy się i na to. I na pewno dołoży do tego swoje przepiękne baletowe ślizgi.
Zabrakło tego, o czym pisałem. Siły spokoju, zimnej krwi, a w najtrudniejszych momentach — wręcz stalowych nerwów. Okazało się jednak, że na razie, dla dwudziestodwuletniej dziewczyny, to za dużo. To wszystko na pewno przyjdzie z czasem. I oby nie zniszczyło tego, za co ją kochamy. Dziewczęcy wdzięk, szczery uśmiech, wrażliwość i serce jak na dłoni.
Marzenie Igi Świątek i jej kibiców o wygraniu turnieju turniejów coraz bliżej! Uwagi, że brakuje jej „odpowiednich narzędzi do gry na trawie” możemy już chyba odstawić do lamusa. Iga po prostu gra bardzo dobrze. W starciach z nieco słabszymi zawodniczkami wyraźnie było widać jej dominację, a z bardziej wymagającymi — wytrwałość i trzymanie poziomu.
Losowanie rozstawienia okazało się w tym roku dla Polski bardzo szczęśliwe; najgroźniejsze rywalki znalazły się w dolnej części drabinki, co wcale nie znaczy, że nasza zawodniczka ma prostą drogę do finału. Nic bardziej złudnego. Wszyscy startujący w londyńskim turnieju tenisiści to zawodowcy, i każdy chce wygrać. W wielu meczach i setach o zwycięstwie przesądza jedna piłka, jak na przykład we wczorajszym pojedynku Huberta Hurkacza z Novakiem Djokovićem: dwa pierwsze sety przegrane w tie-breaku do sześciu i przy czterech piłkach setowych obronionych przez Serba. Podobnie było w meczu Igi Świątek ze Szwajcarką o czeskich korzeniach Belindą Bencic.
Do ostatniej piłki gra była bardzo wyrównana z lekkim wskazaniem, jak często zauważali komentatorzy Polsatu, na Igę. Pierwszego seta wygrała Szwajcarka, drugiego — Polka. Oba zwycięstwa po tie-breaku. W drugim secie Iga musiała nawet bronić piłki meczowej. U Polki pojawiły się wyraźne oznaki kryzysu: nie trafiała precyzyjnie rakietą, grała za długie piłki, przestała biegać, często odprowadzała piłki przeciwniczki wzrokiem na stojąco. Grymasy niezadowolenia, gesty bezradności, nerwowe podrygiwania wyraźnie wskazywały, że nie radzi sobie psychicznie. Mecz wydawał się przegrany. A jednak Iga zebrała się w sobie i pokonała kryzys, wygrywając pewnie trzeciego seta do trzech.
Trudności w sposób oczywisty leżały po stronie Igi, ale musimy pamiętać, że po drugiej siatki zawsze stoi drugi człowiek zmagający się z takimi samymi problemami: zmęczenie, zdenerwowanie, bieżące urazy i ślady dawnych kontuzji. A gdy gra toczy się na granicy możliwości zawodników, o zwycięstwie może zadecydować drobiazg.
W niedzielę Iga miała wyraźnie słabszy dzień (a może tylko moment), co przecież może przytrafić się każdemu. Oby dni kolejnych meczów okazały się dla niej pomyślne, a na pewno będzie dobrze. Jak zwykle najbardziej jest jej potrzebna siła spokoju, zimna krew, a w najtrudniejszych momentach — wręcz stalowe nerwy. Bo „narzędzi do gry na trawie” na pewno jej nie brakuje.
Iga! Więcej ruchu! No i tych przepięknych baletowych ślizgów!
28 czerwca wystąpił w Szczecinie legendarny gitarzysta jazzowy Krzysztof Ścierański ze swoim kwartetem j, a właściwie, jak sam mówi, to było czteroosobowe trio, a ściślej: dwa duety — gitarzystów i perkusistów. Krzysztof Ścierański — charyzmatyczny lider zespołu na gitarze basowej i na gitarze klasycznej w klasycznie jazzowym brzmieniu Dima Gorelik oraz dwaj bracia Elnatan, również gitarzyści, lecz wczoraj tworzący sekcję rytmiczną. Inbar — grający na skromnej perkusji oraz Schahar — na niewielkim zestawie innych instrumentów perkusyjnych (przeszkadzajek). Wszyscy muzycy towarzyszący polskiemu gitarzyście pochodzą z Izraela. I takie, orientalne, klimaty dało się wyczuć w ich stylu gry, jednak muzycy przede wszystkim poszukiwali swojego oryginalnego brzmienia, grając głównie własne kompozycje, choć zdarzały się też aranżacje znanych utworów, nie tylko jazzowych. Ton tym poszukiwaniom nadawali obaj gitarzyści, używając swych instrumentów najczęściej w funkcji melodycznej, rzadziej rytmicznej. Z ich improwizacji powstawało wysmakowane liryczne brzmienie, do którego dołączał się wieczorny śpiew ptaków. (Kos, sikorka, rudzik?)
Jednak muzycy potrafili też porwać publiczność ostrzejszymi rytmami, zwłaszcza gdy gościnnie dołączył do nich pełen wigoru, bardzo uzdolniony saksofonista Michał Kobojek, który już wcześniej grał ze Ścierańskim w jego kwartecie. Zespól Kobojka wystąpił wcześniej, jako suport. (Również ciekawe brzmienie i udany występ).
A wszystko to na małej scenie kompleksu Ogrody Śródmieście, gdzie na wolnym powietrzu pod stuletnimi klonami ustawiono leżaki, krzesła, fotele i stoliki dla sześciusetosobowej publiczności, mogącej się posilić i napić w kilkunastu barach z wszelkimi trunkami i potrawami kuchni chińskiej, japońskiej, włoskiej i europejskiej. Wielkopolska 19 – miejsce godne polecenia.
W mojej rodzinie i wśród moich znajomych nastąpiło nagromadzenie ludzi „najgorszego sortu”: ateistów, agnostyków i apostatów; liberałów i libertynów, zdeklarowanych socjalistów i feministek; osób hetero oraz gejów i lesbijek; singli i singielek, i rozwodników, ale i też rodziców szczęśliwych rodzin, małżonków z sześćdziesięcioletnim stażem i praktykujących katolików, którzy jednak odrzucają upolitycznioną formę wiary i zatrzymują ją w sferze prywatności, starając się pielęgnować życie rodzinne, pomoc potrzebującym, pracowitość, rzetelność. Wszystkich łączy przekonanie do wolności, praw człowieka, demokracji i praworządności. I, co jest synonimem pierwszego, niechęć do PiS.
Ale jest jeden wyjątek. Jest nim moja mama. Gdyby nie ona, nie miałbym wglądu do serc i umysłów ludzi jej orientacji, czyli Polaków najlepszego sortu.
Moja mama dźwiga już dziewiąty krzyżyk na karku, a za dwa lata może zmagać się z dziesiątym. Nasze polityczne „dyskusje” to zazwyczaj krótkie, aczkolwiek mocne spięcia. Są jak fajerwerki z krótkim lontem. Od razu iskrzy i za chwilę następuje wielkie bum! I kilka dni ciszy.
Mama jest bardzo rozmowna, w towarzystwie potrafi zawłaszczyć przestrzeń dyskursu na całe godziny, ale też podczas spotkań rodzinnych respektuje niepisaną zasadę: żadnej polityki! Bo już kilka razy doświadczyła na własnej skórze, czym to się może skończyć.
Mama cieszy się, że w Polsce tak wiele się zmieniło na lepsze. W jej przekonaniu krajem rządzi mądry, sympatyczny starszy pan. Nasz prezydent, o którym wyraża się z najwyższą atencją, szanowany jest w całym świecie. W radiu i telewizji panuje taka miła, familiarna atmosfera. Mama słucha tylko katolickiego głosu w swoim domu i ogląda dwa kanały telewizyjne. Kiedy mówię, że oba pisowskie, mama prostuje, że tylko jeden. Owszem, przyznaje, Trwam to telewizja pisowska, ale przecież Jedynka jest normalna. Zresztą — obrusza się —po co tyle tych kanałów? Dwa by wystarczyły, a resztę należałoby zlikwidować, bo w tej plątaninie nie można się doszukać właściwego. Kiedy jej mówię, że jak chce, to mogę jej pousuwać w pilocie wszystkie kanały i zostawić tylko te dwa właściwe, mamę ogarnia niepokój i niepewność, czy rzeczywiście tego by chciała. Naprawdę tak można? — pyta. Nie tylko można, ale i tak jest, odpowiadam. Na Ścianie Wschodniej już powyłączali liberalne kanały i zostawili tylko solidarne. Jeszcze im wyłączą prąd i będą żyć jak w średniowieczu. Jak zwykle szydzisz sobie z prostych ludzi, kwituje mama i zamyka temat.
Ale najważniejsze jest radio, bo z radia można się dowiedzieć, kto Żyd, a kto nie-Żyd, kogo ojciec był w partii komunistycznej, a kogo służył w wermachcie. Który to liberał, a która feministka.
Mama mówi, że dzięki rządom PiS polska gospodarka jest tak silna, że stać nas na 500+, trzynastki, czternastki, a przed wyborami mają być jeszcze piętnastki. Ona połowę trzynastki oddaje ojcu Tadeuszowi, a czternastki — proboszczowi. Co zrobić z połową piętnastki, jeszcze nie wie. Ksiądz redaktor jest na pierwszym miejscu, bo gdyby nie katolicki głos z jego radia, ona byłaby kompletnie samotna, bo owdowiała dwanaście lat temu, a syn (nie ja), z którym mieszka, całymi dniami pracuje i zachodzi do niej tylko na obiad.
Już pięć razy dodzwoniła się do radia i występowała na antenie. Jej znajomi rozpoznali ją po głosie i dzwonili do innych znajomych, żeby włączyli radio. Jest słynna. Gdy wybierze się do kościoła, a zdarza się to rzadko, bo już nie chodzi o własnych siłach, ksiądz wita ją po nazwisku, a ludzie po mszy wypytują o zdrowie, jak sobie radzi, czy czegoś nie potrzebuje. Taki ma u nich szacunek.
I jest dumna ze swojego proboszcza. Założył przy kościele orkiestrę dętą. Jak zagrają „Tryumfy Króla Niebieskiego”, to aż się kościół trzęsie w posadach. I świetlicę. Dzieci mają za darmo korepetycje. Z matematyki, angielskiego i czego tam im potrzeba.
Cieszy się, że w szkole dzieci uczy się wiary i patriotyzmu. Odwiedzają ją harcerze z parafii, a ona im opowiada o okupacji i powstaniu. O Niemcach, Żydach i Ukraińcach. I dziwi się, że Polacy przyjęli tylu Ukraińców, a oni nas wyrzynali. Na Wołyniu i w Warszawie.
Boleję na tym, że moja mama, której przez całe życie nie wymsknęło się z ust nawet najniewinniejsze przekleństwo, teraz uczy się nowego języka. „ A wiesz, że Suchocka była Żydówką?”. „Okradła nas mafia VAT-owska”. „Zniszczyli fabryki”. „Nachapali się na sześć pokoleń naprzód”. „Uciekł do Brukseli”. „Jakby plunął Polakom w twarz…”. Kiedyś tak nie mówiła.
Sześć lat temu, gdy jeszcze mogła chodzić, była w muzeum powstania i przywiozła sporo materiałów. Pewna pani powiedziała jej na ucho, że teraz mają tego pod dostatkiem, bo wcześniej „Wie pani — powiedziała jej ta pani — zabraniali nam drukować”. Ale dziś można drukować wszystko. Kiedy wtrącam złośliwie, że przede wszystkim pieniądze bez pokrycia, mama oponuje niezbita z pantałyku. Jak to bez pokrycia? Przecież rząd wreszcie ściągnął z Londynu nasze złoto.
Dzięki temu uczniowie dostają za darmo książki i wszystko inne, co potrzebne do szkoły. A dzięki 500+ mogą wyjeżdżać z rodzicami na wakacje. Jej znajomi z parafii ostatnio byli w Zakopanem. Na Sylwestrze Marzeń. Nie jeździli na nartach, bo nie było śniegu, zresztą pojechali tylko na jeden dzień, a i tak pół dnia stali w korku. Na autostradzie zbudowanej za unijne pieniądze, wtrącam kąśliwie. No właśnie, potwierdza mama. I co z tego, że unijna, skoro i tak stoi się w korku? Pojechali na fajerwerki, bo u nich na osiedlu rzadko kto wystrzeli jakąś rakietę. No tak, mówię, ostatnio uświadamia się ludzi, że fajerwerki są szkodliwe dla zwierząt. Zostawmy zwierzęta, mama kieruje temat na właściwe tory. Dla ludzi też, a ludzie są chyba ważniejsi od zwierząt, prawda? Zwłaszcza ci normalni. Ja tam nie mam nic przeciwko gejom, ale żeby paradować w stringach po ulicy? I po co im te parady? Sami się proszą o kłopoty.
Mama nie ma empatii dla zwierząt, a i dla ludzi coraz mniejszą. Przez całe życie kierowała się zasadami miłosierdzia. I dopóki starała się głodnych nakarmić, spragnionych napoić, nagich przyodziać, podróżnych w dom przyjąć, chorych nawiedzać, umarłych pogrzebać, ustawiała się do niej długa kolejka potrzebujących. Ale gdy próbowała grzeszących upominać, nieumiejętnych pouczać, wątpiącym dobrze radzić, ludzie się od niej odwracali. Wspaniale potrafiła modlić się za żywych i umarłych, ale krzywdy cierpliwie znosić i urazy chętnie darować zawsze przychodziło jej z trudem. Gdy ubolewam, że hańbą dla chrześcijańskiego społeczeństwa jest wypychanie przez granice umordowanych matek z dziećmi, moja mama reaguje ze spokojnym nacjonalistycznym wyrachowaniem: Ale przecież wśród nich są osoby niebezpieczne.
Gdy wracam do tematu fajerwerków i mówię, że ludzie zbiednieli przez tę drożyznę i już tak chętnie nie puszczają pieniędzy z dymem, mama podaje moją tezę w wątpliwość: No, nie wiem. Tym, co mają dzieci, na pewno jest lepiej. A drożyzna? Bez przesady! Jest inflacja, bo jest wojna w Ukrainie, ale że drożyzna, to bym jednak nie powiedziała. Mnie się nieźle powodzi.
Mama ma dwa tysiące emerytury. Cieszy się, że dzięki inflacji dostanie 16,4 procenta podwyżki. To będzie o ponad trzysta złotych więcej. Trzy czwarte emerytury oddaje synowi (nie mnie, tylko temu, z którym mieszka) na prąd i media. Młodszy syn prowadzi warsztat ślusarski, ale kiepsko mu idzie. Gdy żył ojciec, zatrudniali piętnastu pracowników, ale on nie potrafi dogadać się z ludźmi, pozwalniał wszystkich. Sami partacze, usprawiedliwia go mama. Nikt się nie nadaje do pracy. Z żoną też się rozwiódł. (Co na jej temat myśli teściowa, to temat na inne opowiadanie). I skłócił z synami. Starszy zerwał kontakt całkowicie, ale młodszy od czasu do czasu się odzywa. Ostatnio mi pomógł zawiesić firanki, cieszy się babcia.
I przywiózł ojcu całą wywrotkę takich wielkich szpul po kablach. Jest z tym mnóstwo roboty, bo żeby to wrzucić do pieca, trzeba je porozbijać, a one tak mocno poskręcane. Dają taki czarny, gęsty dym, bo drewno jest czymś nasączone, ale sam Jarosław Kaczyński mówił, że teraz trzeba palić byle czym, z wyjątkiem opon. Żeby nie drażnić sąsiadów, syn rozpala w piecu wieczorem. Ja bym wolała rano, bo tak przez cały dzień muszę chodzić w dwóch swetrach i rękawiczkach, a jak napali wieczorem, to w nocy nie mogę spać, bo gorąco i muszę się odkrywać spod pierzyny. A czy w dzień nie można podgrzać mieszkania prądem? Przecież kupiłem mamie grzejnik olejowy. Niby można, mówi mama, ale prąd taki drogi.
Na szczęście dostaliśmy od rządu trzy tysiące na węgiel. Przez miesiąc wierciłam synowi dziurę w brzuchu, żeby to załatwił, bo trzy tysiące, to nie w kij dmuchał! — słyszę, jak się chwali przed sąsiadką swoją zaradnością. Ociągał się, bo nie wiedział, jak złożyć wniosek, ale poszedł do urzędu i tam mu jedna pani wszystko wyjaśniła, krok po kroku. Dziś to potrafią się zająć prostym człowiekiem, nie to co kiedyś. I dostał trzy tysiące na rękę. Mówi, że właściwie nie musi kupować węgla, tyle ma tych szpul, ale ja mu mówię: Idź, kup chociaż trochę, bo mogą sprawdzać, czy nie wydałeś pieniędzy na coś innego, albo ci komornik zabierze. (Bo on ma komornika i wygląda na to, że będzie to związek dozgonny). No i kupił ekogroszku za tysiąc pięćset, a za drugie tysiąc pięćset naprawił samochód, bo jeździ starym.
Ale jak mama zostawia sobie na życie jedną czwartą emerytury, to jak mama wiąże koniec z końcem? Oj, daję radę. Robię pierogi z soczewicą, parowańce z serem, knedle ze śliwkami, kurczaki, bigos, zupę na kilka dni, wiesz przecież. Mięso jest tanie. Naprawdę? No, wieprzowina, nawet szynka tańsza od boczku. W dodatku co chwila są promocję, to jest jeszcze taniej. U nas w supermarkecie są pieczone kurczaki po czternaście złotych. Nawet nie opłaca się rozgrzewać piekarnika. Dzielę tylną ćwiartkę na pół, dogotowuję parę kartofli, sałatka z pora też jest gotowa, po cztery złote za wanienkę, i mamy dwie porcje obiadu, no i jeszcze zostaje dla psa.
Zostaje jej jeszcze na leki i ofiarę dla szafarza, który jej przynosi do domu komunię. Od czasu do czasu ksiądz ją odwiedza osobiście, wtedy ma dla niego przygotowaną grubszą kopertę. Oj, niech to pani sobie zostawi na leki, mówią z troską usta duszpasterza, ale jego sprawna ręka wykonuje sztuczkę, polegającą na położeniu na kopercie saszetki, w efekcie której koperta niezauważalnie znika. Niech się ksiądz o mnie nie martwi, uspokaja go mama. Ostatnio obliczyłam, że te leki, które dostaję przez rok za darmo, są warte dwa tysiące, a kiedyś musiałam za to wszystko płacić.
Do ubrania nic nie potrzebuję, opisuje swój dobrostan podczas noworocznego rodzinnego obiadu dla seniorów. Tylu ludzi poumierało, przynoszą mi po nich tyle rzeczy. Mam tyle płaszczy, sukienek, kapeluszy — śmieje się, dotykając moherowego beretu. Jak ja umrę, będzie dla kilku osób, może chcecie coś dla siebie zarezerwować? — Czarny humor dopisuje jej rzadko. Ale co tam, człowiek stary, to mu niewiele potrzeba. Cieszę się, że młodym jest lepiej.
Wnuczek ostatnio się ożenił i od razu kupili sobie mieszkanie, chwali się przed rodziną synowej. Tej lepszej, która jeszcze nie zostawiła męża, choć od lat się odgraża, że tak zrobi. Dostał pół miliona kredytu, bo ma dobrą pracę. Rodzice jego żony dorzucili im tylko dwieście tysięcy na wkład własny. Tak, Polska rośnie w siłę, mama kiwa brodą z zadowoleniem. A ludziom się zyje dostatniej, uzupełniam, ale mama nie zauważa mojej ironii. Właśnie! — potwierdza. Buduje się tanie domy, produkuje samochody elektryczne, rozwija technologie krzemowe… A ilu u nas wynalazców! — rozkręca się w swoim entuzjazmie. No i mamy przekop mierzei! — triumfuje. Albo w Szczecinie… PiS odkupił stocznie i znów buduje się statki. Ludzie mają pracę, a miasto kwitnie. Jakie statki? — pytam. Jak to jakie? — odpowiada mama ze zdziwieniem, że nic nie wiem. I mówi, że gdy jeszcze chodziła, leciała z kuzynką wodolotem ze Szczecina do Świnoujścia i widziała na własne oczy, że się buduje.
Ale ta argumentacja nie wytrzymuje próby sił w mojej głowie. Przecież to wierutna bzdura, mówię. Parę lat temu zrobili cyrk wokół stępki. Oddaję stocznię w wasze ręce — powiedział Brudziński. Do kamery, bo chyba nie do stoczniowców, bo skąd by tam mieli być stoczniowcy, skoro stoczni nie było? Miasto kwitnie? Czy ty w ogóle wiesz, że do dziś śpiewa się o nim piosenki, że to grób czterech stoczni? A stępka do dziś dnia stoi nietknięta na nabrzeżu i rdzewieje. Lont już się tli. To ty mówisz bzdury! — podsyca konflikt mama. I krzyk. I bum: Posłuchałbyś radia, tobyś się dowiedział prawdy! Myślisz, że w tej twojej „Wyborczej” albo w „Newsweeku” to prawdę piszą? Same kłamstwa. Michnik i Lis, wielkie mi autorytety! A czytałaś? Nie muszę czytać; z góry wiem, co mogą napisać. I płacz: Czemu ty mnie tak dręczysz?
Mama, choć porusza się na chodziku, jest bardzo samodzielna. Sama się myje, sprząta po sobie i gotuje. Nie tylko dla siebie. Spotykamy się w każde święto, imieniny, urodziny, rocznice. No i mamy kontakt na co dzień. Zakupy, obsługa konta przez internet, co słychać, jak się czujesz. Staramy się nie poruszać drażliwych tematów, ale oboje jesteśmy rasowymi zwierzętami politycznymi, więc od czasu do czasu iskrzy.
Ostatnio sprowokowany jej obroną obrońców pedofili (No bo jak można powiedzieć coś złego na księży lub Kościół, a zwłaszcza na naszego papieża!?) rzucam z rezygnacją, że jesienią będą wybory i że mam nadzieję, że ten koszmar wreszcie się skończy. A ja mam nadzieję, odparowuje mama, że ludzie nie będą tak głupi, żeby głosować na Tuska, bo jak Tusk dojdzie do władzy, to nam wszystko zabierze.
Zamach na demokrację? To oczywiste, tylko jaki? Pełzający czy ekstremalny?
Przeczytałem niedawno książkę Rogera Eatwella i Matthew Goodwina Narodowy populizm. Zamach na liberalną demokrację. Nie zamierzam pisać recenzji, bo oryginał został wydany w roku 2018, a jego polskie tłumaczenie ukazało się w dwa lata później. Chciałbym się jednak podzielić refleksją, jaką ta książka budzi we mnie, Polaku żyjącym w roku 2023.
Autorzy krytykują krytyków populizmu za brak obiektywizmu. Uważają, że większość z nich, opisując populizm, manifestuje swoje przywiązanie do wartości liberalnych. Autorzy widzą źdźbło w oku „liberalnych” naukowców, lecz nie dostrzegają belki w swoim. Bo ich wyraźna sympatia, jaką żywią w stosunku do populizmu, nie przeszkadza im uważać swojego stanowiska za „obiektywne”.
Eatwell i Goodwin wielokrotnie podkreślają oderwanie „liberalnych” elit od zbuntowanych „populistycznych” mas, które manifestując swoją potrzebę „bycia wysłuchanym”, odwróciły się od klasycznych partii politycznych i zwróciły ku politykom takim jak Trump, Le Pen, Orban czy Kaczyński. Należy jednak spytać, czy ci zbuntowani i czujący się pokrzywdzonymi, wręcz pogardzanymi, naprawdę „doszli do głosu” i „zostali wysłuchani”. Gdzie się rozlegał, gdzie było słychać ten głos? W obradach parlamentów? Na wiecach populistycznych polityków? Na trybunach? Na ambonach? O, tam grzmiano, i to bardzo głośno. Tylko czy to był głos ludu? Nie! To był głos populistycznych, nacjonalistycznych i religijnych demagogów, którzy wyczuli nastroje tłumów i wcisnęli im kit, że są ich głosem, że bronią ich godności i reprezentują ich interesy. I ludzie z tych tłumów nagle zaczęli się odzywać, ale nie mówili własnym głosem, tylko przyswoili sobie język demagogów. Demagogów, którym np. w USA, Indiach, Brazylii, na Węgrzech czy w Polsce udało się dojść do władzy. Trump i Bolsonaro rządzili przez cztery lata, Kaczyński jest przy władzy od prawie ośmiu, a Orban — (z przerwą) od dwunastu.
Owe tłumy, jeśli coś wyrażały własnym głosem (zarówno tym płynącym z gardła, jak i tym oddawanym przy urnach wyborczych), to co najwyżej zadowolenie i wdzięczność dla tych, którzy mogąc w nieskrępowany sposób czerpać z państwowej kiesy, obsypywali je zasiłkami, dopłatami i dodatkami, zwłaszcza tuż przed wyborami. Ale jakie interesy tych biednych, pokrzywdzonych, gorzej wykształconych ludzi załatwili owi „przywódcy”? Jakie społeczne problemy rozwiązali? Czy dzięki ich posunięciom, „rozwiązaniom” kraje, w których sprawowali władzę, naprawdę stały się wielkie, urosły w siłę, a ludziom zaczęło się żyć dostatniej? Czy zapanowały w nich wartości, na które się powoływali? Prawo, sprawiedliwość i równość?
Nie! No bo gdzie? W Stanach Zjednoczonych, w Brazylii, w Indiach, w Polsce, na Węgrzech? Żarty na bok. Efektem tego „uczynienia znowu wielką”, tego „wstawania z kolan”, tej „obrony suwerenności”, tej „odnowy moralnej”, tego „pójścia naprzód”, tego „powstrzymywania islamizacji” było jedynie zasianie rozbratu między rodakami i naruszenie demokratycznego ładu państw —szkody, które poszczególne kraje będą musiały naprawiać przez lata, jeśli nie przez pokolenia. Ale to nie jest przedmiotem refleksji brytyjskich politologów bezustannie podkreślających słuszność gniewu ludu.
Nie twierdzę, że ten współczesny „bunt mas” jest bez znaczenia. Z pewnością jest wynikiem nierozwiązanych, ważnych problemów społecznych, nawet jeśli są to tylko „mentalne” problemy ludzi, którzy „powinni” w warunkach powszechnego dobrobytu być szczęśliwi, a czują się niekomfortowo w nowoczesnej kulturze liberalnej i są niezadowoleni ze swej pozycji społecznej.
Etawell i Goodwin podkreślają, że nie są to fochy społeczeństwa dobrobytu, lecz nastroje przedstawicieli wielkich grup społecznych, które nie znikną z politycznej mapy świata po klęsce wyborczej czy nawet upadku partii populistycznych. Ci ludzie zostaną z nami na lata i ktoś będzie się musiał nimi zająć. I to jest morał dla partii i myślicieli liberalnych, którzy muszą nie tyle znaleźć drogę do ich serc i umysłów, co przekonać ich realnymi rozwiązaniami społeczno-politycznymi.
Autorzy bronią tezy, że wyborcy narodowopopulistyczni nie są antydemokratami i w zasadzie wystrzegają się rasizmu, antysemityzmu i antydemokratycznych skojarzeń. Na dowód podają wyniki badań, z których wynika, że wyborcy ci opowiadają się za demokracją nawet częściej niż ogół społeczeństwa. Szkopuł jednak w tym, że autorzy nie zauważają, że ich poparcie dla demokracji ma charakter jedynie deklaratywny, ponieważ nie tylko w żaden sposób im nie przeszkadzają antydemokratyczne poczynania polityków, na których głosowali, ale je wręcz popierają. Badacze, pytając wyborców narodowopopulistycznych o demokrację, nie uściślają, jak oni to pojęcie rozumieją, a przecież wyborcy narodowopopulistyczni, mówiąc o demokracji, mają na myśli to, co Orban i Kaczyński nazywają „demokracją nieliberalną”, opierającą się na zasadzie, że „władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy”. I to właśnie kurczowe trzymanie się władzy za wszelką cenę, z wykorzystaniem wszelkich uświęconych przez ten cel środków, czy — jak to się mówi potocznie — dążenie do niej po trupach, zwolennicy narodowego populizmu uważają za władzę ludu, którą od bidy zgadzają się nazywać z grecka „demokracją”. Dla wyborców narodowopopulistycznych demokracja to nie system wybierania władzy w uczciwych wyborach, naprawdę równych, tajnych i bezpośrednich, czy system jej sprawowania w oparciu o zasadę tolerancji dla opozycji, respektowania praw mniejszości, wolności słowa i przekonań, czy jej kontroli przez niezawisłe sądy z zachowaniem trójpodziału władzy, lecz dążenie do zdobycia i utrzymania władzy przez „naszych”. To, co wyborcy narodowopopulistyczni mają na myśli, mówiąc o demokracji, to żadna demokracja, tylko „nasizm” – władza „naszych”.
Zastanawiające jest, że autorzy nie piszą o skutkach, jakie w systemach demokratycznych wywołuje oddanie głosu wyborców narodowopoppulistycznych na partie niszczące podstawy demokracji: niezależne sądy, wolność słowa, i eskalujące nietolerancję, nienawiść, kłamstwo, nepotyzm, korupcję.
„Narodowopopulistyczny” ma być terminem łagodzącym ich zdaniem krzywdzący i obraźliwy termin „narodowosocjalistyczny”. „Narodowy populizm” jest być może łagodniejszą formą „narodowego socjalizmu” w tym tylko sensie, że stanowi jego rozwodnioną formę. Jednak dla zwolenników wolności i demokracji mało pocieszające jest to, że narodowy populizm to tylko popłuczyny po narodowym socjalizmie, czyli mówiąc z włoska: faszyzmie, czy z niemiecka: nazizmie.
Autorzy książki cały wysiłek skupiają na tym, by wykazać, że narodowy populizm nie jest li tylko chwilowym wybrykiem grupy zbuntowanych szaleńców w łonie stabilnej liberalnej demokracji, którzy — podobnie jak międzywojenni faszyści — chcą zburzyć instytucje polityczne, i wskazują na to, że czynniki, które utorowały drogę narodowemu populizmowi, są głęboko wplecione w tkankę naszych narodów; są zakorzenione w sprzecznościach między funkcjonowaniem demokracji na poziomie krajowym, a coraz bardziej globalnym rynkiem gospodarczym; w długiej i tkwiącej głęboko tradycji podejrzliwości mas wobec elit; w ukrytych i dość rozpowszechnionych nacjonalistycznych sentymentach oraz długotrwałym osłabieniu relacji pomiędzy obywatelami i partiami. I że z tego względu narodowy populizm nie zniknie z politycznej sceny świata i lokalnych scen krajowych, lecz pozostanie na nich na długie lata, tak samo jak jest na nich obecny już od dawna, co zauważają tylko nieliczni. I że z tego względu będziemy musieli się nauczyć z nim żyć. Innymi słowy, że diabeł wcale nie jest taki straszny, jak go malują.
Na dowód swoich racji wskazują na doświadczenia Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, w których przecież „nic się nie stało”. Po rządach Trumpa i brexicie USA i UK pozostały przecież tymi samymi krajami. Zobaczymy, na jak długo i co będzie w przyszłości. Bo to, co się tam i na całym świecie dzieje, to przecież nie jest „koniec historii”. Ani lokalnej, ani globalnej.
Skupienie się na dwóch anglosaskich krajach uniemożliwia autorom dostrzeżenie istoty zjawiska tego, co nazywają „narodowym populizmem”. Bo wystarczy się trochę rozejrzeć po świecie i przyjrzeć z bliska krajom takim jak Węgry i Polska, gdzie narodowy populizm doszedł do władzy i utrzyma się przy niej co najmniej przez dwie kadencje parlamentarne czy prezydenckie. Wnikliwym obserwatorom zagranicznym i żyjącym w tych krajach obywatelom trudno powiedzieć, że tutaj „nic się nie stało”. A wręcz przeciwnie. Opozycja i krytyczni wobec władzy obywatele biją na alarm, że mamy do czynienia z polityczną katastrofą, której skutki będziemy odczuwać przez wiele lat. I nikt z krytyków narodowego populizmu nie chce się tutaj do niego przyzwyczajać jako do zjawiska politycznego takiego jak każde inne (władza liberałów, konserwatystów czy socjalistów), z którym „będziemy musieli nauczyć się żyć”.
Podobna sytuacja miała miejsce w Niemczech po drugiej wojnie światowej. Narodowosocjalistyczne przekonania i sympatie nie zniknęły ze świadomości niemieckiego społeczeństwa w 1945 roku, lecz silnie się zachowały co najmniej przez kilkanaście lat. Jednak nowa władza (aliantów, a później Republiki Federalnej) uznała nazizm za system przestępczy i zakazała głoszenia związanych z nim treści. Czy coś podobnego czeka nas w Polsce?
Politycy opozycji zapowiadają, że z pewnością nastąpi rozliczenie przestępstw i przypadków łamania prawa przez władze i ludzi PiS. Ale czy prócz tego czeka nas rozliczenie systemowe? To zależy od oceny „systemu” PiS. Jeśli przyjmiemy, tak jak brytyjscy politolodzy, że mieliśmy do czynienia z „narodowym populizmem”, czyli ze zwyczajnym zjawiskiem politycznym uzasadnionym ludzkimi obawami przed nowoczesnością, lękami wobec obcych, frustracją wywołaną własnym niepowodzeniem i resentymentem wobec tych, którym się jako tako udało, to prawdopodobnie przez lata będziemy musieli znosić i cytować brednie wygadywane przez Kaczyńskiego, eurofobiczne i antydemokratyczne ataki Ziobry, bezczelne kłamstwa ludzi takich jak Szydło, Morawiecki i Jacek Kurski. I, co gorsza, żyć w rozchwianym systemie polityczno-prawnym, w którym „prawo” nie będzie oznaczać prawa, a „sprawiedliwość” — sprawiedliwości.
Ale możliwy jest też powrót do normalności, jednak pod warunkiem, że naprawdę uda nam się „uprzątnąć dom ojczysty, tak z naszych zgliszcz i ruin świętych, jak z grzechów naszych, win przeklętych”, podobnie jak krajom wschodnioeuropejskim lepiej lub gorzej udało się to po upadku komunizmu czy postfaszystowskim — po klęsce nazizmu. Ale zanim zabierzemy się za porządki, musimy dokonać diagnozy sytuacji i rejestru zniszczeń. Innymi słowy musimy odpowiedzieć, czy to, co ma w Polsce miejsce od roku 2015, to zgodnie z optyką Rogera Eatwella i Matthew Goodwina łagodny i niewinny „narodowy populizm”, czy coś innego. Z opinią brytyjskich politologów nie wszyscy się zgadzają, zwłaszcza najwybitniejsi naukowcy. Np. amerykański historyk i politolog Timothy Snyder uważa, że mamy w Polsce do czynienia z antydemokratyczną tyranią proweniencji faszystowskiej, a amerykański filozof Jason Stanley mówi wprost o faszyzmie. Jeśli ci ostatni mają rację, to po upadku PiS czekają nas porządki w rodzaju denazyfikacji lub dekomunizacji. Tej pierwszej nie musieliśmy przeprowadzać, z tej drugiej zrezygnowaliśmy, bo członkowie ancien régime’u sami złożyli broń i oddali władzę. Jednak jeśli chodzi o PiS, podobny scenariusz się nie rysuje.
„Dochodzimy do prawdy”, „Będzie prawda, będzie prawda” — miesiąc w miesiąc przez 7 lat zaklinał rzeczywistość Jarosław Kaczyński. Nad sensem tych zaklęć łamali sobie głowy najwybitniejsi politolodzy, historycy, filozofowie, psychologowie i psychiatrzy z kraju i zagranicy. I wreszcie, podczas ostatniego objazdu kraju, sens jego słów sam wyszedł na jaw:
Dojdziemy do prawdy, gdy prawda dojdzie do absurdu.
Jarosław Kaczyński znów jeździ po Polsce i wygaduje niestworzone rzeczy. Media je cytują, a publiczność przekazuje sobie jako żart na poprawę humoru. Rzeczywiście, wiece Kaczyńskiego nie od dziś zakrawają na teatr absurdu, a jego powiedzonka na stałe wchodzą do kanonu polskiego dowcipu politycznego. Lecz gdy się im przyjrzeć z bliska, człowiekowi traktującemu politykę na poważnie wcale nie jest do śmiechu. To zbiór półprawd, przekłamań, manipulacji i wierutnych kłamstw, a także bezkarnie rzucanych na innych oszczerstw i bezpodstawnych oskarżeń.
Zespól dziennikarzy TVN KONKRET 24 wykonał kawał dobrej roboty, by je prześwietlić i poddać ocenie ekspertów. Ich wysiłek jest odwrotnie proporcjonalny do niefrasobliwego rzucania słów na wiatr przez prezesa PiS. Te bynajmniej nie skrzydlate słowa Jarosława Kaczyńskiego lecą sobie jak (nie powiem co) i: pac! O glebę, o ścianę lub w Bogu ducha winnego człowieka. No i jest z tego kupa śmiechu, jak w starych niemych komediach, w których na okrągło obrzucano się tortem. Jednak to, czym Kaczyński obrzuca ludzi, z żadnymi słodkościami porównane być nie może.
Wynikiem pracy dziennikarzy i ekspertów jest kilkustronicowy artykuł. Tylko kto to przeczyta? Na pewno niewielu takich, których słowo pisane nie męczy. I co z tego wynika? Niewiele. Niewiele, ponieważ taka analiza jest zawsze nie na czasie. Bo to, co istotne, już się wydarzyło w momencie gdy sympatycy PiS gruchnęli śmiechem, a przeciwnicy wybuchnęli oburzeniem. Te wszystkie żarty na tematy obyczajowe, te złośliwości pod adresem Tuska, te pretensje do Berlina i Brukseli, te życiowe mądrości o kartoflach, chruście i węglu muszą obrzydzać i denerwować „libków” (dawniej: lemingów). A dobrze im tak, że nie czują się komfortowo! Natomiast ludek smoleński wzmacniają; jego przedstawiciele dzięki nim utwierdzają się w słuszności swojej wrogości do Niemców i Żydów, swojej niechęci do kochających inaczej, swojej podejrzliwości do cywilizacji Zachodu, swojej pretensji do całego świata i swojego niejasnego poczucia straty i krzywdy.
A jeśli komuś wystarczy wyciąg z cytatów warczącego wielkorządcy, to może je przeczytać poniżej. Mottem do nich może być jego przejęzyczenie popełnione na sejmowej mównicy.
Żadne krzyki i płacze nas nie przekonają, że białe jest białe, a czarne jest czarne. Warszawa,19 lipca 2006 r.
Nasza konstytucja, już nie mówiąc o naszych genach, wyraźnie stwierdza, że na świecie są kobiety i mężczyźni. Koszalin, 1 października
Ja nie jestem Władysław, ja jestem Zosia. A dlaczego jestem Zosia? No, bo… Może jutro znowu będę Stanisławem, ale dzisiaj jestem Zosią. Grudziądz, 26 czerwca
Na niektórych uczelniach pracownik może stracić pracę za to, że do jakiegoś chłopca, który ogłosił się dziewczyną, mówi nie 'proszę pana’ tylko 'proszę pani’. Szczecin, 2 października
Ludzie zbierali po lasach kartofle zasadzane dla dzików przez leśników. Kołobrzeg, 1 października
Przy przewożeniu węgla na dłuższych odcinkach, szczególnie statkami, ten sortowany z powrotem zmienia się w niesortowany, bo się kruszy w czasie transportu. Koszalin, 1 października
Polscy eurodeputowani jadą w niemieckim pociągu w pierwszej klasie, dosiada się Niemiec, orientuje się, że to Polacy, wzywa konduktora, żeby ich wyrzucił, bo jak to Polacy mogą jechać w pierwszej klasie. Tak, proszę państwa, jest. Opole, 25 września
Obajtek w Pcimiu dokonywał cudów. Nie miał więcej środków niż inni, a wybudował tam mnóstwo rzeczy, stworzył różnego rodzaju przedsięwzięcia produkcyjne, gdzie panie, które miały doświadczenie gospodyń domowych, produkowały różne rzeczy i produkują dalej. Stworzył chyba jedyny do tej pory w Polsce taki sklep w stylu amerykańskim, gdzie można wjechać samochodem i prosto z samochodu kupować, brać z półek. Grójec, 12 lipca
O czym Tusk rozmawiał w Moskwie w 2008 roku? Nie wiem. Nie mamy precyzyjnych informacji. Wiemy, że padła tam propozycja rozbioru Ukrainy, zbyta milczeniem przez Tuska. Siedlce, 21 września
Niemcy 70 państwom wypłacili odszkodowania, natomiast nam w gruncie rzeczy nie zapłacono nic. Kórnik, 23 lipca
Namibia dostała właśnie niedawno odszkodowania, za zbrodnie popełnione na początku dwudziestego wieku i zastrzegła sobie, że w niemieckich podręcznikach historii te zbrodnie muszą być opisane. Stalowa Wola, 4 września
Niemcy reparacje płacili nawet Meksykowi. Wrocław, 24 września
Niemcy żadnym silnym mocarstwem nie są, a czasami tak na nich patrzymy. Wiemy natomiast, że oni chcą nas wykorzystać jako szczudła, żeby wyglądali na większych, niż są w rzeczywistości. Zamość, 22 października
Wojna w Jugosławii była taka, że tu chwilę postrzelali, tam tańczyli… Ja to mówię z własnego doświadczenia, bo tam byłem. Opole, 25 września
Jeżeli chodzi o płace w sile nabywczej liczone, jesteśmy państwem kolejnym po Japonii, jeżeli chodzi o wysokość płac. Czyli tylko jeszcze trochę do góry i będziemy drugą Japonią. Stargard, 2 października
W parlamencie Europejskim poseł może zabierać głos przez minutę, a jak ktoś próbuje przedłużać i się, że tak powiem, stawia, to wchodzi dwóch panów we frakach, dużych i silnych i go wyprowadza. Szczecin, 2 października
Co by było, gdyby opozycja doszła do władzy? Obecnie ośrodek władzy jest niezależny. Czy tak by było, gdyby oni rządzili? Koalicja Obywatelska to formacja niemiecka. O suwerenności moglibyśmy wtedy zapomnieć. Zamość, 22 października
W Stanach Zjednoczonych spotkałem się z grupą, mogę powiedzieć uczciwie, najwybitniejszych filozofów politycznych i politologów amerykańskich, przedstawiłem im program, powiedzieli, że dobrze, ale Europejczycy na pewno go nie zrealizują, bo są za głupi. Puławy, 12 października
Nikomu lat nie liczę, Tusk jest ode mnie dużo młodszy, ale też już swoje lata ma. Chociaż maraton biega, ale w takim tempie… Nie wiem, czy ze zdrowymi nogami i po krótkim treningu nie dałbym mu rady. Zamość, 22 października
Tak naprawdę, to nie ma na świecie ludzi dużo mądrzejszych niż ja. Oleśnica, 24 września
Należy spytać, dlaczego Jarosław Kaczyński wygaduje te wszystkie bzdury. On sam odpowiada:
Mówię o tym wszystkim, by przekonać Państwa do głosowania na Prawo i Sprawiedliwość. Gniezno, 24 lipca
Ale możliwe są też inne interpretacje. Ja najbardziej się skłaniam do interpretacji spiskowo-psychiatrycznej. Jarosław Kaczyński już wie, że w następnych wyborach przegra i wtedy zatriumfuje prawo i sprawiedliwość. Nie, nie jego partia, lecz prawo jako zespół norm i przepisów sankcjonowanych przez państwo i sprawiedliwość jako sytuacja, w której każdy dostaje to, co mu się należy. A w tej sytuacji Kaczyńskiego może spotkać jedno: kara. Kara za zamach stanu polegający na niszczeniu prawa, łamaniu konstytucji, naruszaniu zasady trójpodziału władzy, osłabianiu państwa i podżeganiu obywateli do wzajemnej nienawiści. Co Kaczyńskiego może przed nią uchronić? Na przykład orzeczenie i niepoczytalności. I właśnie intensyfikacja w wygadywaniu bzdur prawdopodobnie ma być działaniem zmierzającym do uzyskania takiego orzeczenia, które by go uchroniło przed pójściem za kratki i pozwoliło na spędzenie starości w areszcie domowym.
Nadeszła kolejna jesień. Zbliżała się ogólnokrajowa manifestacja narodowego szowinizmu, ale już wcześniej odbywały się jej lokalne próby. Ksiądz Jan objawił swoje oburzenie już przy śniadaniu:
— Czy ksiądz widział te haniebne wydarzenia z naszej katedry? — zapytał mnie, nalewając kawy do filiżanek. Widziałem to w powtórce wiadomości, ale zanim zdążyłem odpowiedzieć, on zaczął je opisywać. — Faszyści urządzili sobie wczoraj miting. Najpierw zorganizowali apel na rynku. Żeby wywołać wrażenie większego tłumu, ustawili się w kilku szeregach, w odstępie jednego metra jeden od drugiego. Młodzi mężczyźni i młode kobiety. Zakapiory z głowami ogolonymi na łyso i dziewczyny z długimi włosami. Takie ładne dziewczyny! Prawie wszyscy w glanach, ubrani na czarno, z faszystowskimi opaskami na ramieniu. I wszyscy z flagami na wysokich drzewcach. Na przemian: nasza narodowa i ich faszystowska. A potem pochodem przez miasto przeszli do katedry, hajlując i wykrzykując obrzydliwe hasła. Czy ksiądz to słyszał?
— W telewizji pokazywali tylko, jak policja ich chroni przed protestującymi.
— To też widziałem. „Chuligani próbujący zakłócić marsz patriotów i policja zdecydowanie wykonująca patriotyczny obowiązek”. Zgroza! Telewizja kłamie! Nie mogę tego oglądać. Państwową telewizję włączam tylko, gdy mają miejsce ważne wydarzenia, ale tylko po to, by zobaczyć, jak sfałszują wiadomości. „Chuligani”. Czy ksiądz widział tych „chuliganów”? Antyfaszystowska młodzież, kobiety, starsze osoby z białą różą w ręku. Telewizja oczywiście nie pokazała, jak policjanci się z nimi szarpali, jak ich wyciągali z tłumu, jak wynosili z ulicy, jak wpychali do radiowozów. A „patrioci”? Czy ksiądz widział te transparenty? I napisy na koszulkach? „White power”, „Tutaj idzie nacjonalizm”, „Pokolenie jutra”, „My, nowe pokolenie niesiemy Europie odrodzenie”, „ Nacjonalizm naszą drogą”, „Śmierć wrogom ojczyzny”. I odmieniane na wszystkie sposoby: „Bóg, honor, ojczyzna”? I ten najobrzydliwszy, z nabitymi na grube drągi wielkimi połciami wieprzowiny: „Islamskie świnie, czekamy! Łby wam poobcinamy”. A na czele pochodu? Wielki krzyż z figurą Pana Jezusa. Ksiądz to widział? Nie? To niech ksiądz sobie poszuka w internecie. Proszę księdza, ja już nie potrafię się złościć. Ja płaczę.
I naprawdę zapłakał. Jego twarz wykrzywiła się w bolesnym grymasie i z oczu popłynęły mu łzy. Chyba chciał się przełamać, bo powiedział: — Wychodzimy. Posprzątamy po śniadaniu po powrocie. Poszedłem się ubrać na spacer. Ksiądz Jan czekał na mnie przy bramie głównej. — Dziś do leśniczówki — zakomenderował. Ledwo opuściliśmy teren kościoła, on wrócił do rozpoczętego przy śniadaniu tematu.
— Proszę księdza, chrześcijaństwa nie uratujemy przez sojusz z nacjonalistami. Bo cóż z tego, że wypisują na sztandarach „Bóg, honor, ojczyzna”, skoro na ramieniu noszą opaski z hakenkreuzem?
Chyba muszę za wysoko unieść brwi w wyrazie zdumienia, bo ksiądz Jan się pyta: — Ma ksiądz wątpliwości? To ramię z mieczem w dłoni, to nie jest hakenkreuz? Przecież tam jest i hak i krzyż! A krzyż ze strzałami też nie? To wszystko jest hakenkreuz, proszę księdza. I krzyż celtycki — też. I krzyż Michała Archanioła, krzyż słoneczny, te wszystkie strzały, topory, błyskawice. A ich „Bóg, honor, ojczyzna” to takie samo bluźnierstwo jak „Gott mit uns” na bagnetach hitlerowców. Oni też zawarli sojusz z państwem. Podwójny. Z własnym cesarzem i z papieżem w Rzymie. Czy ksiądz myśli, że ratunkiem dla chrześcijaństwa może być sojusz z agresją? Z nienawiścią? Z rasizmem? Z ksenofobią? Proszę księdza — w księdzu Janie wzrastał coraz większy gniew — to wszystko fałsz i hańba. Chrześcijaństwo to hasło: „Nie masz Żyda ni Greczyna”, a nie: „Śmierć wrogom ojczyzny”. A te zdjęcia z katedry ksiądz widział? Stoją w szeregu ze swoimi sztandarami, w mundurach, z opaskami z hakenkreuzem na rękach. Hańba! I nasz arcybiskup ich tam zaprosił. Tutaj potrzebny jest Jezus, proszę księdza, żeby przyszedł i biczem przepędził tych świętokradców ze świątyni. Z arcybiskupem włącznie. Ból, horror, polszczyzna! — powiedział, jakby wymówił przekleństwo.
Gdy przyjechałem na plebanię, ksiądz Jan już tam był. Nie zdążył się jeszcze rozpakować. W sieni, w salonie i w innych pokojach stały kartony z jego rzeczami. Zastanawiałem się, co w nich było, ale szybko się okazało, że to książki. Tyle książek? — pomyślałem. Kiedy on to przeczytał? Ale od razu naszła mnie myśl odwrotna: A może to wszystko dopiero do przeczytania?
Ksiądz Jan mocno uścisnął mi dłoń na powitanie, ciepło się uśmiechnął i głęboko, aczkolwiek łagodnie, spojrzał mi w oczy. — Witaj, Piętaszku! — powiedział. Zaskoczył mnie, nie wiedziałem wtedy jeszcze, że ma dar ujmowania ważnych myśli w kilku słowach. Esencja — powiedzieliby ci o bardziej filozoficznej orientacji. Fokus — powiedzieliby ci o orientacji bardziej technicznej. Lecz mimo to zrozumiałem, że obaj jesteśmy na bezludnej wyspie, bo przecież, skoro ja jestem Piętaszkiem, to on musi być Robinsonem.
Zaintrygował mnie tym bardzo. Wystraszyłem się nawet, bo to ja sam siebie uważałem za Robinsona, ale skoro on mnie uważa za Piętaszka, to musi być rozbitkiem większym ode mnie — myślałem sobie. Prawdę mówiąc, nawet nieco się wystraszyłem. Długo nie mogłem zasnąć, rozmyślając o tym na jawie i we śnie.
Komfort mieszkania, jaki mi przypadł w udziale, przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Byliśmy jak dwóch udzielnych książąt na zamku w warownym mieście. Kościół został wzniesiony przez hrabiego, który wraz ze swymi żołnierzami dostał się w potrzask podczas jednej z bitew jakieś dwieście lat temu. Hrabia był mężczyzną w sile wieku i walczył u boku Napoleona w randze kapitana. Podobno dostał zadanie zdobycia przyczółku i zrobienia wyłomu w obronie wojsk cara. Jako że był mężczyzną ambitnym i pełnym werwy, a ponadto kochał ojczyznę, o której wolność, w swym mniemaniu, walczył, i nade wszystko uwielbiał swego wodza, wbił się ze swym oddziałem klinem w obronę wojsk wroga, ale generał, który nim dowodził, uznał manewr za przedwczesny i wycofał swe wojska, pozostawiając kapitana z jego oddziałem na niewysokim wzgórzu. Wróg tylko na to czekał. Po wycofaniu wojsk generała otoczył oddział kapitana ze wszystkich stron. Wzięli ich w cztery ognie, ale nie dali rady. Kapitan rozmieścił żołnierzy dookoła wzgórza i bronili się, nie pozwalając wrogowi zbliżyć się na wolnej przestrzeni. Trzy dni to trwało. Żywili się sucharami, ale brakło im wody. Kapitan już miał się poddać, ale błysnęła mu iskierka nadziei. — Panno Święta — zaczął się modlić do Matki Boskiej — tylu ludzi uratowałaś już w swej dobroci, więc ocal i mnie. Błagam i proszę. Dla mej rodziny, dla dziatków moich, dla żony — modlił się w duchu. — Jeśli to dla mnie zrobisz — ślubuję, że na tym pagórku ku chwale Twojej kościół wzniosę. I Matka Boska w swej potędze i dobroci dokonała cudu. Generał, po przeanalizowaniu sytuacji wykonał manewr oskrzydlający z obu stron i wziął carskie wojska w pierścień. Napierał teraz z zewnątrz i od wewnątrz. Zgnietli wroga w jeden dzień.
Kapitan dotrzymał słowa. Wzniósł kościół na wzgórzu swego ocalenia. Zbudował go z cegły, ściany zewnętrzne wygładził tynkiem i pomalował na biało. Wewnątrz ozdobił kościół mnogością rzeźb świętych i aniołów, tudzież roślinnych ornamentów. Fryzy ze scenami biblijnymi mieszały się z fryzami ze scenami z mitów greckich i historii naszego kraju. Ale hrabia zmarł, zanim zdążono je pomalować. Dzieci jego, niewdzięczne, odmówiły sfinansowania nałożenia na rzeźby ochry, purpury, srebra i złota. I namalowania fresków na pustych plafonach. Nie miały zresztą z czego, bo ponoć hrabia tak się zadłużył, że zlicytowano jego majątek i dzieci pozostały z niczym. I taki kościół pozostał do dziś. Piękna, barokowa budowla z wysokimi łukowymi oknami, z owalnym, umieszczonym ponad drzwiami przeziernikiem, ale biała w środku. Niemalowane rzeźby wyglądają, jakby ktoś je posypał cukrem pudrem. W prezbiterium nie ma nawet właściwego ołtarza, lecz tylko zastępujące go malowidło. Statek, wiozący ołtarz, wykonany w Italii, zatonął na burzliwych wodach Biskajów i nie starczyło funduszy na zamówienie drugiego.
Z zewnątrz, choć zbudowany w neoklasycysttcznym stylu, z białą bryłą świątyni, białymi stacjami drogi krzyżowej, krytymi łupkiem, i z białym murem na krawędziach wzgórza, też pokrytym szarym łupkiem, kościół wyglądał podobnie jak wewnątrz. Biały tort bezowy na zielonej podstawie pagórka. A w środku tego niby warownego zamku jeszcze trzy białe domki: plebania, wikarówka i budynek gospodarczy z drewutnią i warsztatem. Kościołowi nadano wezwanie Miłosierdzia Bożego, ale potocznie nazywano go Kościołem lub Parafią Ocalenia.
Większy budynek mieszkalny dla Robinsona — pomyślałem sobie, gdy szedłem obejrzeć swoje nowe lokum, a mniejszy — dla Piętaszka. Cudowna wyspa, na którą nas obu wyrzuciło morze burzliwych naszych czasów.
Zacznę od siebie, ponieważ nietaktem by było ujawniać czyjeś tajemnice, trzymając w tajemnicy własne.
Nie mam jeszcze trzydziestu lat. W porównaniu do księdza Jana czuję się taki niedojrzały, nic niewiedzący, niczego nierozumiejący. Jak pusty dzban. Dlaczego zostałem księdzem? Bo chciałem uciec od swojego poprzedniego życia. Od ojca, który nas terroryzował. Gdy sobie wypił, a robił to często, maltretował wszystkich, a najbardziej — matkę. Zwyczajnie ją bił, gdy się odezwała i się skarżyła, że pije. A gdy się nie odzywała i kładła ogon po sobie, bił ją za to, że milczy albo że krzywo patrzy. Gdy stawałem w jej obronie, bił mnie. Modliłem się do Boga, by umarł. I Bóg (albo jakaś siła nieczysta) wysłuchał moich modlitw. Któregoś razu po pijanemu wpadł pod samochód i zginął na miejscu. Miałem wtedy dwanaście lat. Bardzo się tym przejąłem. To znaczy nie tym, że zginął, tylko tym, że to ja ściągnąłem na niego to fatum. Uważałem, że diabeł siedzi we mnie. Spowiadałem się z tego, że zawarłem z nim pakt. Przychodził do mnie codziennie, rano, w wieczór, we dnie, w nocy i chciał bym mu się odpłacił za jego pomoc. Żądał ode mnie, bym spłacił dług wdzięczności własnym nasieniem. Czasem po trzy razy dziennie. Nie znosiłem tego, upokarzało to mnie, ale nie mogłem się oprzeć jego sile. Czasami wyciągał mnie z lekcji do szkolnej toalety. Czekał tam w pełnej gotowości, bo załatwiał to ze mną w trzy minuty. Zawsze musiałem trochę odczekać, by zszedł mi z twarzy rumieniec, więc wracałem dopiero po dłuższej chwili. Koledzy się wtedy ze mnie śmieli, że na pewno zajęła mnie grubsza sprawa. W sumie to powinienem był się obrazić na te głupie żarty, ale one mi pasowały, bo świetnie tuszowały prawdziwe sprawki, które mnie wyciągały z lekcji.
By znaleźć większą siłę przeciw mojemu wrogowi, bardzo zbliżyłem się do Kościoła. Ministrantem byłem już od trzeciej klasy, ale po śmierci ojca angażowałem się coraz bardziej. Po niedzielnej mszy dostawaliśmy od księdza po parę złotych, ale musieliśmy od tego płacić haracz starszemu koledze. Oprócz nas, dzieciaków, w kościele było dwóch starszych ministrantów, dwóch braci. Starszy z nich już pracował i mówiło się, że ksiądz (mieliśmy tylko jednego, więc nie znałem wtedy rozróżnienia na proboszcza i wikarego) szykuje go na swojego następcę, że przygotowuje go do pójścia do seminarium. To on zazwyczaj pomagał ubierać się księdzu do mszy. Podawał mu komżę, nakładał ornat, wygładzał fałdy. W oczywisty sposób był przewodniczącym ministrantów, ale nie wdawał się w żadne układy z dzieciakami. Rządził nami jego młodszy nastoletni brat. Właśnie poprzez układy. Zarządził, że od tego, co dostajemy od księdza mamy mu odpalać po dziesięć procent, a jak ktoś się buntował, groził, że go nie wybierze do służenia do mszy. I jeszcze przed każdą zbiórką ministrantów mieliśmy robić dla niego zrzutkę na paczkę najlepszych papierosów. Nie mieliśmy krzywdy, bo nikt z nas przecież nie dokładał do interesu ze swojego, więc uznaliśmy, że takie są mafijno-kościelne prawa. Po śmierci ojca ksiądz chyba chciał mi go zastąpić. Czule głaskał mnie po głowie przy każdym powitaniu i zawsze pytał, jak mi idzie w szkole, jak radzi sobie mama, jak mi się układa z kolegami. Zawsze odpowiadałem, że dobrze, ale nie była to prawda. Gdy ojciec żył, przepijał połowę pensji, ale drugą dawał na dom. I gdy był trzeźwy, zawsze coś zrobił: naprawił przeciekający kran, podkleił odpadające płytki na podłodze, pomalował ściany, uszczelnił okna. Zawsze byliśmy biedni, ale dopiero teraz zaczęliśmy to odczuwać dotkliwie. Mama od razu zaczęła oszczędzać na jedzeniu. Gdy ugotowała kapuśniak, to jedliśmy go przez trzy dni. Nie pamiętam, bym chodził głodny. Albo obdarty. Ubranie zawsze miałem schludne, tyle tylko że niemodne albo kiepskiej jakości. Gdy założyłem coś nowego, koledzy z klasy szydzili: A co to? Najnowsza moda z ciuchbudy? Któregoś razu tak mi dokuczyli, że nie potrafiłem ukryć smutku i ksiądz mnie spytał, skąd taka kwaśna mina. Nie potrafiłem powstrzymać emocji i się rozpłakałem. I opowiedziałem mu wszystko. Mówili o mnie: Nie dość, że sierota, to jeszcze bida z nędzą.
Ksiądz zabrał mnie do punktu Caritasu, w którym rozdawano odzież i jedzenie dla biednych. Czy znajdziecie, panie coś szykownego dla tego kawalera? – poprosił pracujące tam wolontariuszki. Na stołach leżała używana odzież i obuwie. Osobno sukienki i spódnice, osobno spodnie, bluzki, koszule, swetry i kurtki. Na półkach stały niezniszczone, ale na pewno już niemodne buty. Ale jedna z pań od razu poszła na zaplecze i przyniosła duży foliowy worek. Wyciągała z niego różne części garderoby, wyraźnie lepszego asortymentu, niektóre nawet ze sklepowymi metkami i przykładała je do mnie, sprawdzając, by dobrać odpowiedni rozmiar. Dostałem jedną parę dżinsów, jedne spodnie sportowe, trzy koszule, bluzę, kurtkę, paczkę nowych skarpetek i majtek. Przywieźliśmy to do pokoju księdza. Przymierz i zdecyduj, co ci się podoba — powiedział — a to co odłożysz, wrzucimy do pojemnika na odzież używaną. Zacząłem od spodni. Gdy stałem w majtkach i skarpetkach, do pokoju zapukała gospodyni. Ksiądz automatycznie zawołał: Proszę! Ale ona, wsunąwszy głowę pomiędzy drzwi i framugę, wycofała się skonfundowana. Nie, nie — przyjdę później powiedziała i bezgłośnie zamknęła drzwi. Wtedy tego oczywiście nie rozumiałem, ale dziś wiem, co musiała sobie pomyśleć. Jutro pojedziemy do galerii handlowej i kupimy ci buty. Wybrałem sobie granatowo-białe najki, a ksiądz na dodatek dołożył mi podobną bejsbolówkę. W szkole oczywiście spotkały mnie za to szyderstwa. Co chwila ktoś następował mi na nogę, mówiąc: Nowe, niedeptane. Bejsbolówkę zdarli mi z głowy i rzucali sobie, grając ze mną w wariata. Aż mi ją podeptali. Nie dość, że sierota i bida z nędzą, to jeszcze wariat — śmiali się ze mnie. Skąd ty to wszystko masz? — dopytywał się herszt klasy, potężny chłopak, gruby i wyższy od nas wszystkich o głowę. Pewnie zrobił księdzu loda — zarechotał jego kumpel, który chodził za nim krok w krok. I wszyscy wybuchnęli śmiechem. Dziewczyny też. One czasem potrafiły być okrutniejsze od chłopaków. Większość dzieciaków w klasie było jedynakami. Dziś mówi się o nich: pokolenie jednorożców. Wychuchani, wymuskani przez swoje mamusie, rozpieszczeni i zdeprawowani pieniędzmi przez ojców. Przedłużający sobie ferie z powody wyjazdu z rodzicami na narty lub Kanary. W markowych ciuchach i butach, z telefonami najnowszej generacji. Chłopaki z fryzurami od stylisty jak pudelki: pół głowy na łyso, a pół z długą grzywą. Z palmą lub irokezem na środku głowy, albo z cieniutkim warkoczykiem z tyłu. Im dziwniej, tym lepiej. Moja ty ślicznotko — witała mamusia Grubego w samochodzie i pieszczotliwie targała go za palemkę. Gruby ślicznotka rządził w klasie. Chłopcy się go bali, a dziewczyny podziwiały za umiejętność bycia liderem. Każdy chciał być jego kumplem. Było w klasie kilku chłopców, którzy też się nadawali na ofiary: jeden rachityczny w okularach ze szkłami grubymi jak denka od butelek, jeden szczerbaty, bo dopiero w szóstej klasie zaczęły wypadać mu mleczaki, i kilku z biednych rodzin, tak jak ja. Właściwie mogli być moimi druhami w niedoli, ale nie zaprzyjaźniłem się z żadnym z nich. Oni też szli za grubym jak w dym. Podejmowali jego szyderstwa, szykany i złośliwości, by przypodobać się wodzowi. Wybór był prosty. Albo zostawałeś myśliwym, albo stawałeś się zwierzyną łowną.
Jedynym moim przyjacielem był młodszy o rok ode mnie ministrant, no i nasz ksiądz. Szybko stałem się jego pupilem i zaufanym. Prosił mnie, bym w niedzielę służył do mszy podczas sumy. I gdy już rozdzielił pomiędzy ministrantów kieszonkowe, prosił mnie, bym został jeszcze chwilkę. Nasz kościół to była dawna mała kaplica cmentarna, do której dobudowano drewnianą przybudówkę. Stał na uboczu, za torami kolejowymi. Nie mieliśmy nawet plebanii. To znaczy była, na sąsiednim osiedlu, gdzie rezydował ksiądz proboszcz z kilkoma wikarymi i siostrami zakonnymi, ale nasz ksiądz wynajmował pokój z kuchnią w najbliższym od kościoła domu, stojącym też na uboczu, za torami. Jego właścicielka sprzątała mu i gotowała. Po sumie i zamknięciu kościoła udawałem się z księdzem do jego mieszkania, gdzie wręczał mi dużą skórzaną, zapinaną na zamek błyskawiczny torbę, wypełnioną szczelnie dziesięcioma butelkami po piwie. Kierowałem się z nią z powrotem w stronę kościoła i na jego wysokości przechodziłem przez tory. Tylko uważaj na pociąg! — przestrzegał mnie ksiądz za każdym razem. Przez położony na tyłach kamienicy ogród, docierałem do gospody, też od tyłu, i przekazywałem torbę kierowniczce lub bufetowej. One oczywiście dobrze wiedziały, że przychodzę od księdza i wymieniały puste butelki na pełne. Zwykle dostawałem od księdza na zakupy stówę, z której panie wydawały mi dokładnie połowę, zapewne doliczając do rachunku napiwek. Gdy chciałem oddać księdzu resztę, on zawsze mówił: To dla ciebie, za drogę. To było więcej niż w bogatych rodzinach dzieci dostawały kieszonkowego.
Tego roku zacząłem chodzić z księdzem po kolędzie. Dostałem za to tysiąc złotych. To dużo pieniędzy jak na trzynastolatka. Połowę dałem mamie, a do drugiej połowy się nie przyznałem. Chciałem sobie kupić PlayStation, by mieć jak inni, ale pięćset złotych to było za mało, chyba, że na używane, ale używanego kupować się nie opłacało, bo każde było przestarzałe. Tylko frajerzy się na to nabierali. Musiałem więc uzbierać na nowe. Starsi ministranci chodzili w markowych ciuchach, palili dobre papierosy, szastali forsą na prawo i lewo. Skąd ją mieli? Też dostawali od księdza. W prezencie. Wystarczyło poprosić. Ale to im nie przeszkadzało, by na dodatek podkradać z tacy, z zeszytu, z kasetki. Szybko nauczyłem się korzystać z tego i ja. Oni nie mieli z tym żadnego problemu, ja — tak. Wciąż sądziłem, że to szatan kieruje moją ręką i moimi myślami.
Dużo łatwiej znosiłem, gdy zbroiliśmy coś razem, na przykład paląc za zakrystią papierosy czy podpijając z butelki mszalne wino. Nie było dobre. Kwaśne i zwietrzałe. Co innego w kotłowni. Gdy zrzucaliśmy do niej koks, odkryliśmy, że w jednej z szafek ksiądz miał ukryty barek: koniak, whisky, Cinzano… Niby tylko chcieliśmy umoczyć język, by poczuć smak, ale jak już mieliśmy butelkę w ręku, to każdy chciał pociągnąć głębszy łyk, by poczuć, jak działają. Cinzano jeszcze jakoś dawało się przełknąć, choć nie wiem, po co było takie gorzkie, ale reszta była okropna.
Najstarszy ministrant zakochał się w swojej dawnej koleżance z klasy i nadzieje księdza na jego kapłaństwo spełzły na niczym. Zrezygnował też z bycia ministrantem, bo służący do mszy chłopcy musieli być czyści, a małżeństwo przecież bruka, zarówno ministranta jak i księdza. Romans — nie, pokątne pociąganie z butelki — też nie, dziecko na boku — także nie, ale małżeństwo to dla księdza grzech śmiertelny. Przeciwko Bogu? No niee… Przeciwko Kościołowi.
Szybko dorastałem i szybko zostałem przewodniczącym ministrantów. Pupilek księdza i przewodniczący, a w dodatku byłem kimś w rodzaju kościelnego, ponieważ w naszym małym kościółku nie mieliśmy takiej funkcji. To była wysoka pozycja. Ksiądz darzył mnie bardzo daleko idącym zaufaniem. Kupowałem koks na zimę, materiały remontowe, a nawet roznosiłem po domach opłatek, przyjmując do zeszytu opłaty, to znaczy ofiarę. Co łaska. Niektórzy byli bardzo łaskawi. Podkreśliłem w zeszycie na czerwono nazwiska tych, co dawali trzycyfrowe sumy. Gdy pokazałem zeszyt księdzu, on tylko pokiwał głową i powiedział: Tak, te dewotki to nasz największy skarb. Ale nigdy nie sprawdzał — przynajmniej przy mnie — czy suma zapisów i ilość gotówki się zgadzają. Od tego co zebrałem, dostawałem dziesięcinę. O, to już była niezła kasa.
Z każdym rokiem ksiądz łypał na mnie coraz bardziej zachłannym okiem kościelnego urzędnika, który, prócz pieniędzy, powinien był dostarczać chrystusowej armii także rekruta. Te pieniądze, które dostawałem, to była oczywista korupcja. Lecz ponadto ksiądz chciał mnie olśnić przepychem Kościoła. Nie tym mizernym, na miarę naszych nawet nie parafialnych możliwości, lecz prawdziwym, purpurowym. Wysłał mnie i mojego o rok młodszego kolegę do samego biskupa na uroczystość wyświęcenia księży.
Ale zanim to zrobił, zaprosił nas do siebie na uroczystą kolację. Mnie – z okazji osiemnastki, która mi właśnie stuknęła, a jego — z okazji minionych imienin. Osobiście upiekł kaczkę faszerowaną pasztetem, którą, jeszcze dymiącą, prosto z piekarnika postawił na elegancko nakrytym stole. Po odmówieniu modlitwy za kaczkę ksiądz powiedział, że jako pełnoletni mogę się z nim napić wina. Czerwonego, powiedział, otwierając butelkę pinot noir. Pino nła, wypowiedział wyraźnie, nalewając trunku do kieliszków i ucząc nas podstaw savoir-vivre’u. Francja–elegancja — skomentował mój kolega. Ty jako niepełnoletni nie dostaniesz wina — zdecydował ksiądz. Skocz do lodówki po butelkę piwa. Ksiądz ją otworzył uniwersalnym korkociągiem z otwieraczem do kapsli i nalał mu do takiego samego jak nasze kieliszka. Trudno — zażartował kolega — spiję tylko piankę. Pinot — ksiądz wprowadzał nas coraz głębiej w elegancki świat — jest zazwyczaj lekkim winem, więc chyba będzie dobrym wyborem dla takiego żółtodzioba jak ty. Zółtodziób już nie takich rzeczy próbował — skomentował mój kolega. Na jego osiemnastkę… Nie ma się czym chwalić — zgasiłem go krótko. Czerwone wino pijemy do mięsa, a zwłaszcza do dziczyzny, a białe do ryb i drobiu. Ale przecież kaczka… — zauważył kolega. To dziczyzna — nie pozwolił mu skończyć ksiądz. A indyk ma zarówno białe, jak i czerwone mięso, więc do odpowiedniego rodzaju należy dobrać odpowiednie wino. Obaj dostaliśmy prezenty. Ja – elegancki zegarek, a on – elegancki pasek do spodni. A potem ksiądz powiedział, że ma dla nas niespodziankę — trzydniową wycieczkę do biskupa na święcenia księży.
Odwiózł nas na stację, kupił bilety i wsadził do pociągu. Na miejscu miał nas odebrać zaprzyjaźniony z nim kleryk, którego zresztą poznaliśmy podczas jego odwiedzin w naszym kościele. Zakwaterowanie dostaliśmy w baraku dla gości seminarium duchownego, ale posiłki jedliśmy wspólnie ze wszystkimi w olbrzymim refektarzu. Ten niekończący się stół z tacami pełnymi owoców zapamiętałem do dziś. I tych leżących krzyżem na posadzce kleryków — też. Przepych Kościoła, owszem, trochę mi zaimponował, ale ten widok młodych mężczyzn oddających swe życie Bogu przeraził mnie bardziej. Podobnie jak wkładanie złożonych dłoni w ręce biskupa. To na znak lennego posłuszeństwa — wyjaśnił nam nasz ksiądz. A wcześniej odbyło się złożenie trzech przyrzeczeń: przysięgi wierności doktrynie Kościoła, przysięgi celibatu i przysięgi posłuszeństwa — dodał.
I zaraz potem nasz ksiądz został przeniesiony, za granicę. Na jego miejsce przyszedł starszy ksiądz. Taki cichy, potulny, słodko się uśmiechający ksiądz dobrodziej. Nasz stary ksiądz, to znaczy ten młodszy, ledwo przekroczył czterdziestkę. Grał z nami w piłkę (na nieużytkach za torami urządził boisko, ustawił bramki, wyznaczył linie, i to nie tylko naszymi, ale i swoimi rękami). Do pracy fizycznej i sportu przebierał się w dżinsy i flanelową koszulę. Chodził z nami na rajdy, zabierał nas na kilkudniowe biwaki. A nowy, starszy ksiądz tylko msze, pogrzeby, majowe, czerwcowe, różańcowe. Poprzedni ksiądz był księdzem młodzieży; podczas mszy śpiewało się przy gitarze i tamburynie, klaskało w dłonie, kiwało, podrygiwało. Ksiądz dawał się zapraszać na potańcówki do osiedlowej świetlicy. I jak tańczył! Dziewczyny i młode kobiety się w nim podkochiwały. Natomiast nowego uwielbiały starsze dewotki. W kościele grały tylko organy. Nawet nie potrafił dobrze śpiewać. Zniechęcił mnie zdecydowanie. Przestałem być ministrantem i oddałem pola swemu młodszemu koledze, który od razu zaczął księdzem manipulować. Młodszymi ministrantami także.
Zacząłem zaniedbywać niedzielną mszę świętą. Nie miałem wątpliwości, że coraz głębiej wpadam w sidła szatana. Szantażował mnie. By się od niego wyzwolić, by go ubłagać, żeby mnie nie dręczył wyrzutami sumienia, którym towarzyszył jego szyderczy chichot, żeby dał mi święty spokój, płaciłem mu tym, czego żądał: moim własnym nasieniem. Był nienasycony, ciągle żądał więcej i więcej, aż się obawiałem, czy sobie czegoś nie uszkodzę podczas coraz bardziej bezlitosnych aktów znęcania się nad sobą. Bo zrobić to raz, to — nie oszukujmy się — nawet przyjemne, ale siódmy raz w ciągu dnia? To jest naprawdę samogwałt. Bałem się, że jeśli mu nie dam, czego chce, on zażąda ode mnie czegoś więcej: ofiary krwi.
Czy można się dziwić, że po takich doświadczeniach nie miałam śmiałości do dziewczyn? Dojrzewałem, dorastałem, ale nigdy się do żadnej nie zbliżyłem, żadna nie obdarzyła mnie nie tylko najmniejszym uczuciem, ale i zainteresowaniem. Myślałem, że skoro robię takie rzeczy ze swoją ręką, nie będę wiedział, jak się zachować w ich obecności. Onieśmielały mnie i odpychały zarazem. Przerażały nawet, bo wydawało mi się, że jak się do nich zbliżę, spod ich skóry, w miejscu jej pęknięcia, wyjdzie diabeł w innej postaci i mnie wciągnie wprost do piekła. Diabeł towarzyszył mi od najmłodszych lat. Wstępował w ojca, gdy sobie popił. Wstąpił we mnie, gdy zacząłem dojrzewać. Siedział w dziewczynach, które nie zwracały na mnie uwagi. Byłem przekonany, że nie odpuści i że będę się z nim musiał zmagać przez całe życie.
Chodziłem do technikum, szkołę średnią ukończyłem więc w wieku dwudziestu lat. Gdy stanąłem przed wyborem studiów, zrozumiałem jak niewielkie mam możliwości. Prawo? Politechnika? — myślałem. Nic z tego. Maturę zdałem ledwo ledwo, zwłaszcza z matematyki; nie nauczyłem się dobrze żadnego języka. Postanowiłem więc pójść do seminarium. Ale nie po to, by się wygodnie urządzić w życiu, lecz po to, by w Kościele znaleźć sprzymierzeńca do walki z szatanem. No i wpadłem z deszczu pod rynnę.
Weronika nie jest jeszcze skończona. Powinna być gotowa do końca roku 2022. Jeśli chcesz, możesz juz teraz okazać mi swoje wsparcie i kupić ja w przedsprzedaży. Dostaniesz za to jeden ze stu numerowanych egzemplarzy z dedykacją i podziękowaniem autora. Ale możesz też kupić gotową książkę lub e-book Mariki. Serdeczne zapraszam do mojego sklepu.