fbpx

Kolejne 2 tygodnie

Uwaga! Polityczne porno! Tylko dla dorosłych o mocnych nerwach.

Mateo miał wszystko. Pieniądze, wykształcenie, pracę, stanowisko, władzę, samochody, rodzinę, prezencję, a przede wszystkim miał kutasa po kolana, w dodatku obdarzonego wyjątkową właściwością. Im bardziej jego pan kłamał, tym bardziej jego przyjaciel się wydłużał. Stąd do tego chuja przylgnęło przezwisko „Pinocchio”. Nie, żeby Mateo specjalnie cierpiał z tego powodu, przeciwnie: nawet to lubił, i to bardzo. Czy można się dziwić? Iluż mężczyzn marzy by im choć drygnął raz jeszcze, a Mateo potrafił wywoływać u swojego przyjaciela wzwód na zawołanie, i to kilka razy dziennie. Wystarczyło, by na głos wypowiedział nieprawdę. Mateo lubił występować publicznie. Uwielbiał tłumy, a kamera go po prostu kochała. Na wiecach i innych uroczystościach, briefingach i konferencjach, gdy znalazł się w krzyżowym ogniu pytań, kłamał jak najęty, a jego nabrzmiały kutas o mało nie rozerwał spodni. Raz nawet, podczas rautu u arcybiskupa, wśród pląsów i śpiewów tak popuścił wodze fantazji w wychwalaniu Pana Boga (choć sam był cynicznym ateistą), że musiał się ukryć w toalecie, bo jego niesforny przyjaciel niemal mu wyszedł przez nogawkę i mało brakowało, by zafajdał buty. Koniec końców Mateo uzależnił się od kłamstwa i gdyby nie jego najlepszy przyjaciel, sam by nie wiedział, kiedy kłamie, a kiedy mówi prawdę.

Mateo był wysokim funkcjonariuszem naszej krajowej mafii – co prawda nie cappo di tutti capi, a tylko campofamiglia, czyli don, tak jak w Ojcu Chrzestnym, ale już to samo mówi za siebie. Cappo di tutti capi był Piccolo, bezwzględny, złośliwy i obleśny typek o złym charakterze. Nie dość, że był stary, to jeszcze — jak to się u nas mówi — Bozia poskąpiła mu wzrostu. Złośliwcy potajemnie nazywali go „Kurduplem”, ale nikt nie śmiał wypowiedzieć tego epitetu w obecności jego zaufanych, a tym bardziej — rzucić mu go prosto w oczy. Otwarcie mówili na niego „Piccolo”.

Piccolo był bezdzietnym, nieżonatym mężczyzną, sfrustrowanym niepowodzeniami swej młodzieńczej kariery politycznej. Był człowiekiem o złym charakterze, ograniczonym i upartym, umysłowo i duchowo prostackim. Właśnie tacy ludzie najczęściej zostają fanatykami. Był agresywnym typkiem, pełnym nienawiści do tych, którym udało się na wolnym rynku idei i działań gospodarczych. Jednym słowem: nienawidzącym elit.

Piccolo w swej nienawiści chciał zdruzgotać wszystko, co mu się opiera, zniszczyć, co mu staje na drodze, bo czuł, że jest wodzem, który swoje zadanie otrzymał od losu i urzeczywistnia to, co nieświadomie drzemie w masach naszego narodu: niechęć do elit, niechęć do wiedzy, niechęć do nauki, niechęć do pracy, niechęć do zmian.

I jak większość tyranów, dokładnie wiedział, jakie wrażliwe membrany w ciele ludu należy poruszyć, żeby być pewnym rezultatu. Mając zmysł dla psychologii i dla potrzeb mas, nie proponował im żadnej wizji przyszłości. Jego oferta dla mas, to była oferta pogrążenia się w błogiej gnuśności. „Jakich nas, Panie Boże, stworzyłeś, takimi nas masz”. Jako populistyczny tyran wiedział, że najważniejsze jest, by od czasu do czasu tłumowi sypnąć groszem. Jak ziarnem domowemu ptactwu albo paszą świniom. Gawiedź musi poczuć grosz w garści, abstrakcyjne idee nic dla niej nie znaczą.

Piccolo był zdolnym intrygantem. Zbierał kwity nie tylko na swych przeciwników, ale i współpracowników, by w odpowiednim momencie rozgrywać ich przeciwko sobie. Nic dziwnego, że masy go uwielbiały, a inni członkowie mafii trzęśli przed nim portkami: Adriano — księgowy mafii, Bławatek — handlarz bronią i Zibi — prawnik i terminator. Znał ich cały kraj, ale nikt nie wiedział, jak się do nich dobrać, dlatego rozjuszyli się w działaniach przestępczych w całkowitym poczuciu bezkarności.

Mateo działał głównie na Sycylii, ale bywał też w Rzymie, w Wenecji, w Warszawie, w Lublinie, w Szczecinie. Wszędzie miał „pracę”, a prócz tego prowadził interesy w Rosji, Wielkiej Brytanii, w Stanach Zjednoczonych. Poznałam go na planie filmowym. Jak ślepej kurze ziarno trafiła mi się kiedyś drugoplanowa rola w filmie katastroficznym. Mateo był jego sponsorem. Kiedyś odwiedził zespół podczas nagrywania jednego z odcinków. Akurat kręciliśmy scenę, w której jako agentka służb specjalnych próbowałam skorumpować chłopskiego herszta, przywódcę konfederacji rolniczej. Siedziałam przy barze w krótkiej sukience z głębokim dekoltem, co nie mogło umknąć uwadze Mateo. Jeszcze tego samego dnia reżyser przekazał mi jego wizytówkę. Chciał się ze mną spotkać, by „porozmawiać o dalszej karierze”. Nie miałam wątpliwości, że karierę w tej branży robi się dupą. Przeszliśmy do rzeczy już na pierwszym spotkaniu. Mateo wprost oszalał na punkcie mojego ciała. Jego żoną była sucha kostucha, a on zawsze marzył o kobiecie z wielką dupą i ogromnymi cycami, która w dodatku dyma się jak rakieta i której bez żenady przy obciąganiu może spuścić się do gardła.

Jako trzeciorzędna aktorka byłam Kopciuszkiem, a zostałam prawdziwą gwiazdą jego gabinetu. Romans z Mateo to była dla mnie prawdziwa dolce vita. Wynajął dla mnie mieszkanie w domu , który wyglądał trochę jak willa z Dynastii. Rżnęliśmy się w pokoju, który miał pewnie z osiemdziesiąt metrów i było w nim wszystko, czego kobieta może zapragnąć, na przykład wielka garderoba, żywcem jak z Seksu w wielkim mieście.

Z oczywistych względów nie mogliśmy pokazywać się razem w restauracji, dlatego w pobliskiej trattorii zamawialiśmy jedzenie z dowozem. Ja zwykle wybierałam tagliatelle, a on pappardelle. Lubiłam też ravioli, ale muszę przyznać, że nie przepadałam za penne i fusilli. On często pozwalal sobie na osso buco, oczywiście a la milanese. Na deser raczyliśmy się na przemian panna cottą albo tiramisu. W Latteria i Mamma Mia kupowaliśmy najwyższej jakości mortadelę, mozzarellę, pecorino, gorgonzolę, gran padano, parmigiano, buratę, prosciutto, ciabattę, foccacię, chianti, frascati i spumante. Oczywiście do sklepu udawaliśmy się zawsze dyskretnie, osobno.

Mateo rozpieszczał mnie zakupami w naszych najlepszych butikach. Buty kupował mi w Venezii, u Gino Rossiego i Badury, sukienki w Mi Chiamo i Unisono, galanterię i torebki w Monnari, pończochy w Gatcie, bieliznę w Gaii, koszule u Lamberta, spodnie i płaszcze w Lanzerto i u Pako Lorente, a garsonki w Vistuli. Uwielbiałam chwile, gdy dzięki niemu mogłam się poczuć atrakcyjna i bardzo markowa. Sam słynął z wielkiej kolekcji garniturów, krawatów i obrazów. Był także posiadaczem wielu luksusowych kamienic, mieszkań, lokali użytkowych i innych nieruchomości. Kiedyś obiecał, że mnie zabierze na jedną ze swych działek budowlanych, by w szczerym polu wyruchać bez trzymanki na stojaka.

— Tam nie ma nic — powiedział — a teraz jest jesień. Może być błoto. Masz jakieś kalosze? — spytał.

— Uu – pokręciłam głową.

— A buty górskie?

Zrobiłam Mussoliniego jak Adriano i pokręciłam głową po raz drugi.

— Nie ma sprawy. Kupię ci jakieś w prezencie.

— Naprawdę? — podpaliłam się od razu jak ściółka leśna w środku lata. — Widziałam takie piękne u Badury. Jedne zielone, a drugie kremowe, takie wysokie, dopinane na paski pod samymi kolanami. Z gumy imitującej krokodylą skórę. Mówię ci, cudne.

— Nie ma sprawy — powiedział. — Trzydzieści dziewięć?

— Czterdzieści — skorygowałam. — Wiesz, gumowce powinny być luźniejsze, bo potem trudno ściągnąć.

Przyniósł mi je w prezencie na następne spotkanie. Gdy zobaczyłam, że taszczy w ręku wielką papierową torbę z dwoma kartonami, aż podskoczyłam z zachwytu, a na ich widok omal nie zemdlałam. Byłam szaleńczo zakochana w tych butach, ale nikt normalny nie wydałby na nie prawie siedmiu tysięcy.

— Od razu przymierzę — powiedziałam i wyszłam do garderoby. Wyjęłam z kartonu obie pary, każdą przytuliłam do serca i pocałowałam w cholewkę. Do przymiarki wybrałam zielone. Założyłam do nich czarne pończochy przypinane na sztrapsy od czarnego koronkowego gorsetu. Dla lepszego efektu naciągnęłam na wierzch czerwone koronkowe stringi, żeby je można było ściągnąć bez odpinania pończoch i zdejmowania butów. Wyglądałam kiczowato, jak tania dziwka.

Gdy weszłam do pokoju, leżał w łóżku z komputerem na kolanach. Był nagi, nie licząc białych bokserek z napisem CK.

— Świetnie wyglądasz — powiedział, gdy podeszłam do niego.

Myślałam, że się na mnie rzuci albo ściągnie na siebie, a on nic. Czyli? Powiedział prawdę. No, a jeśli powiedział prawdę, to jego przyjaciel nie miał bodźca, by zareagować. Mateo był już tak uzależniony od kłamstwa, że nie potrafił bez niego nic zrobić. Jego żona chyba musiała być zadowolona, bo najpierw wciskał jej kit, a potem pewnie sztywnego penisa. Tylko pozazdrościć takiej symbiozy. Podobnie było ze mną, zanim przeszedł do dzieła, musiał najpierw porozmawiać.

— Już się nie mogę doczekać, aż mnie zerżniesz w tych kaloszach na swojej działce — zaczęłam pierwsza.

— Tam na razie jest ściernisko — pominął moją prowokację — ale będzie San Francisco — dokończył. —Wiesz, że mają tamtędy puścić autostradę? Ale jeszcze nie teraz, dopiero gdy moja żona upłynni tę działkę.

— A czemu żona? — spytałam.

— No wiesz… — odpowiedział z lekkim zawstydzeniem. — Przepisałem na nią cały majątek, żeby nie można było ze mnie czego ściągnąć.

— Więc jesteś gołodupcem!? — wykrzyknęłam rozczarowana. — Ja też bym chciała, żebyś na mnie przepisywał, żebym miała co upłynniać.

— Spokojnie — odpowiedział – świat się nie kończy. Dostaliśmy dodatkowe dwa tygodnie na dojenie i dymanie. Piccolo dał nam carte blanche. Możemy doić państwo i dymać społeczeństwo ile wlezie, a świętoszki w sutannach mogą gwałcić, kogo tylko zechcą. A wiesz, co to oznacza? Działki! — wykrzyknął z triumfem.

— Nie rozumiem — nie zrozumiałam jego asocjacji.

— Gwałty są u nas zakazane.

– To jasne.

— No właśnie, więc żeby gwałcić bezkarnie, potrzebna jest ochrona, prawda? Policja, sądy, prokurator.

– No i…? — wciąż nie mogłam rozwikłać jego toku rozumowania.

— A kto ma w ręku policję? Szachermacher. A sądy i prokuraturę? Zibi. A wojsko? Bławatek. A kto jest ich szefem? Wziął w ręce poduszkę, uformował ją w trójkąt i włożył sobie na głowę, a potem położył dłoń na piersi i powiedział z tryumfem: — Ja!

— No i co to ma wspólnego z działkami? — miałam już kompletny mętlik w głowie.

— Jak ty czasami ciężko kapujesz — powiedział do mnie jak do małego dziecka, ale z pewną dozą niecierpliwości. — Kto jest w naszym kraju największym posiadaczem gruntów?

— Ty? — spytałam naiwnie.

— No, nie — odpowiedział z uśmiechem pobłażania. — Jeszcze nie. — Teraz na jego twarzy pojawił się chytry uśmieszek. — Państwo — powiedział krótko i poważnie.

— I tak możecie sobie od państwa brać, ile wam się podoba? — zapytałam z mieszaniną niedowierzania i dezaprobaty.

— No, nie — odpowiedział. — Nie bezpośrednio. Potrzebny jest do tego łańcuszek szczęścia.

— Jaki łańcuszek szczęścia? — wciąż nie chwytałam jego skrótów myślowych.

— Państwo ma działki, tak?

— No tak.

— A Kościół ma kler. A kler to klechy. A klechy to pojeby, rozumiesz? To nie są normalni ludzie. Rok, dwa, dziesięć bez dymania? Przecież każdemu by się rzuciło na mózg. I im też. Więc im odbija. Piją, jeżdżą po pijaku, kradną, oszukują i gwałcą dzieci. Czemu akurat dzieci, to ja nie pojmuję. Przecież każdy normalny facet by się zbrandzlował albo poszedł do agencji i byłoby po sprawie. Ale oni nie. Dobierają się do dzieci, macają dziewczynki i dymają chłopców. Czemu? Nie wiem. Ale to pojeby, mówiłem ci. I co z nimi zrobić, gdy sprawa wychodzi na jaw? Trzeba to zatuszować. Czyli żeby sprawa nie trafiła do sądu, trzeba użyć policji i prokuratury. A u kogo policja i prokuratura siedzą w kieszeni, to już ci mówiłem. Ale wiesz, w życiu nie ma nic za darmo. Za przysługi, zwłaszcza tak grube, trzeba płacić. I też grubo. A oni mają tylko drobne. Z tacy, rozumiesz? Ale mają grunty, czyli działki.

— Przecież mówiłeś, że to państwo ma działki.

— Właśnie państwo ma i im daje. Po co? Żeby oni potem je przekazali nam. I tu koło się zamyka. Łańcuszek szczęścia.

— I tę działkę, na którą jedziemy też tak dostałeś?

— Pewnie.

– Hmm…

— Proboszcz, który nią dysponował, przyszedł do mnie sam i mówi, że jest śliska sprawa, którą trzeba przykryć, bo będzie smród. To ja go pytam „za ile?”. A on: „za dziesięć hektarów”, na co ja, że to za mało, a on, że to pod miastem. „Supermarket, autostrada, centrum handlowe”… — zaczął mi podpowiadać. No i się dogadaliśmy. I pyta mnie, czy jestem zadowolony. Ja, że tak i to bardzo, a on mówi, że chciałby jeszcze jakiś gratisik.

— Jaki?

— Generałem chciał zostać.

— W zakonie?

— Nie. W wojsku. Kapelanem.

— I został?

— Tak. Co prawda już od ośmiu lat był na emeryturze, ale co mi tam jeden generał mniej czy więcej. Kupił sobie pałacyk z parkiem, hoduje daniele.

— Z tej emerytury?

— Nie. Dostał wielką dotację na renowację zabytków. Dwa razy na ten sam kościół.

— Jak to „dwa razy”?

— Raz wystąpił jako proboszcz parafii, a raz jako kapelan.

— I żaden urząd się nie dopatrzył?

— Co trzeba, to urząd dopatrzy, a na co trzeba, przymknie oko. Jak temida. Wiesz, że jest ślepa? Już Zibi pilnuje, żeby jej opaska nie zsunęła się z oczu, ale czasem musi ją poprawić.

— Jesteście okropni.

— Ha, ha! Poczekaj te dwa tygodnie, Kopciuszku, a i ty się zrobisz okropna. Okropnie bogata.

Włożyłam mu rękę w spodenki, ale jego przyjaciel ani nie drgnął. Mówił prawdę? Przytrzymał moją dłoń i powiedział:

— Pożądam cię. — Ale znów nawet nie drgnął. — Kocham cię, jak ten kraj — wyszeptał do mnie z emfazą. — Wszystko bym dla niego zrobił. Oddałbym za niego duszę, przelał krew, jeśli byłoby trzeba.

Poczyłam, że coś zaczyna się prężyć w mojej dłoni.

— Kocham cię — powtórzył. — Jesteś taka piękna, taka szczera, taka mądra.

Materiał jego bokserek był tak napięty, że musiałam użyć siły, by go odciągnąć. Gdy to zrobiłam, jego wielka pała wyskoczyła prawie na pępek. Przewrócił mnie na brzuch, ściągnąlo mi stringi przez gumowce i wszedł we mnie od tyłu.

— Załatwię ci tę działkę — powiedział, rozsuwając swoim wielkim kutasem bruzdę między moimi pośladkami. — Jak Boga kocham. Przysięgam — wycharczał. — Nie będziesz tego żałować. Rzucę dla ciebie żonę, zostawię rodzinę. Tak mi dopomóż Bóg — przysiągł.

Ostro orał moją działkę i żeby dodać sobie animuszu, powtarzał przy każdym pchnięciu:

— Bóg! Honor! Ojczyzna!

Myślałam, że wyjdzie mi gardłem. Na koniec jeszcze zawył:

— Wiktoriaa! — I padł.

Zsunął się ze mnie i… zasnął. O razu. Jak trup. Sięgnęłam po papierosa i zapaliłam, choć wiedziałam, że tego nie lubił. Świętoszek. Gdy dopalałam, łypnął na mnie zaspanym okiem.

— Wiesz… — zaczął leniwie. — Z tymi działkami to trochę przesadziłem, ale gdybyś chciała, mógłbym cię wcisnąć na jakieś intratne stanowisko. Piccolo oddał mi w pacht cały kraj na dwa tygodnie. Mogę cię zrobić, kim zechcesz. Prezydentem, posłem, ministrem. Mój kumpel jest prezesem banku i ma aż dwie takie zdziry, legalnie zarabiają krocie. Nie mają kwalifikacji, ale mają za to inne walory. Jak ty — uśmiechnął się do mnie obleśnie. — I nikt mu nie może podskoczyć. Tak że jeśli byś chciała, to…

— Z prezydentem to chyba przesadziłeś, z posłem też. Przecież ich się wybiera w wyborach. Muszą wygrać.

— Masz rację, żartowałem, ale ministra? Czemu nie?

— Nie wygłupiaj się — spróbowałam zamknąć temat. — Co by ludzie powiedzieli?

— A co mają mówić? Gówno ich to obchodzi. Ja rządzę. To co? Jaki resort wybierasz? Sport, służba zdrowia, rodzina, kultura?

— Ministra kultury brzmi fajnie.

— Mówisz, masz. — Przyklasnął w dłonie.

Sięgnęłam po nowego papierosa.

— Nie wygłupiaj się, zagryzą cię za to — powiedziałam wydmuchując dym w powietrze.

— Nie ma się czego bać. Ja tu rządzę — powtórzył. —Kaligula zrobił konsulem swojego konia, a ja nie mogę zrobić ministrem swojej… klaczy? — Przewrócił mnie na bok i dał mi w pośladek soczystego klapsa. Lubiłam, jak mnie klepał po dupie. Bardziej niż gdy mnie łapał za cycki.

— A co by na to powiedział Adriano? — spytałam wydmuchując kolejny obłok dymu.

— Adriano, Adriano. Daj spokój z Adriano. To tylko pionek w ręku Kurdupla. Adriano mi nie podskoczy, bo nic nie może. To tylko księgowy mafii. Podpisuje wszystko, co mu podsuną. To ja jestem teraz wodzem. — Znów założył sobie poduszkę na głowę.

— A Piccolo? — nie dowierzałam jego pewności siebie.

— Oj, Piccolo, Piccolo… Piccolo się skończył. Nie widziałaś? Sika w spodnie, potyka się o własne sznurówki, nie zapina rozporka, nawet ostatnio założył dwa różne buty. To starość, demencja. Koniec. Potrzebny jest młody następca. A kogo on namaścił?

— No kogo? — spytałam.

— To ty jeszcze nie wiesz? — odparł naprawdę zdziwiony. Jeszcze raz poprawił poduszkę na głowie, wyprostował palec wskazujący, wycelował nim  w mostek, teatralnie wybałuszył oczy i powiedział z równie teatralną tajemniczością:

— Mnie. Dostałem w pacht cały kraj. Co prawda tylko na dwa tygodnie, ale co tam… Po mnie choćby potop. Możemy kraść, grabić, oszukiwać i gwałcić. Będziemy dymać ten naród do upadłego. Gardzę nimi, bo zaczęli kąsać rękę, która ich karmiła. Nie zasługują nawet na miskę ryżu. Prawo i sprawiedliwość mafii zatriumfowały.

Zgasiłam papierosa w popielniczce. Wzięłam do ręki jego przyjaciela, ale nie było żadnej reakcji. Podniosłam się więc i zaczęłam go ssać. Ciągnęłam mocno i szybko, a moje palce głaskały jego jądra, ale nawet nie drgnął. Czyżby prawda zatriumfowała nad kłamstwem? Mówił szczerze.

JERZY KRUK

Wyróżnione sformułowania zaczerpnąłem od mistrzyni gatunku.

Recenzja roku

Blanka Lipińska – jeśli mierzyć sukces w kategoriach komercyjnych – to największa polska pisarka ostatnich czasów. Wyniosła naszą narodową literaturę na poziomy, na których nigdy jeszcze nie gościła. Nie tylko pod strzechy, ale i na półki meblościanek w blokowiskach z wielkiej płyty; zarówno na księgarskie salony, gdzie usadowionym wygodnie w fotelach gościom podaje się smakowicie pachnącą kawę, jak i do koszy supermarketów, w których kupujący mogą grzebać i przebierać w książkach jak w ulęgałkach. Na swoim koncie ma już chyba milion sprzedanych egzemplarzy! W kilkanaście miesięcy! Na listach dziesięciu najlepiej sprzedających się książek znajdują się aż trzy pozycje jej autorstwa, z których największym przebojem jest 365 dni.

Trudno się oprzeć wrażeniu, że bohaterka tego powieścidła jest alter ego autorki. Tak samo pusta, wulgarna i nudna. Na głowie ma czarne włosy, które w połowie powieści, pewnie z braku pomysłu na jakikolwiek zwrot akcji, zostają „genialnie obcięte na boba” i przefarbowane na blond. Jednak mimo tak radykalnej zmiany anturażu, w środku główki – niestety – od początku do końca fiu-bździu. I to zarówno pod względem intelektualnym, jak i emocjonalnym.

Wprawdzie bohaterka tego gniota nie pozostaje niewzruszona, gdy jej oprawca, a później ukochany, na jej oczach z zimną krwią zabija człowieka, który mu podpadł, a potem w szale zazdrości topi w stawie jej dawnego chłopaka, z którym przeżyła sześć lat, ale nie są to doznania zbyt głębokie; bohaterka szybko o nich zapomina, gdy dostaje w prezencie sukienkę od Roberta Cavalliego, szpilki od Louboutina , torebkę od Louisa Vuittona, zegarek z napisem Patek Philippe albo bieliznę Victoria’s Secret. Bo Laura uwielbia chwile, gdy „czuje się atrakcyjna i bardzo markowa”. W takich momentach jej emocje są naprawdę silne i szczere. „Aż podskoczyłam z zachwytu na ich widok” – pisze jako narratorka, a jako bohaterka mocno przytula dwie pary kozaków, które dostała w prezencie od Czarnego, każda po trzy i pół tysiąca złotych. „Byłam szaleńczo zakochana w tych butach, ale nikt normalny nie wydałby na nie prawie siedmiu tysięcy” – wyznaje z rozbrajającą pensjonarską bezpretensjonalnością. Voucher do luksusowego spa też przytula do serca. To też od Czarnego. Wszystko ma od Czarnego: SUV, BMW, porsche, ferrari, zegarek o wartości mieszkania, platynową kolię z diamentami od… kogo? Zgadnijcie! Oczywiście od Tiffaniego! Ale – o ile dobrze pamiętam – śniadania od niego nie dostaje, za to koronkowe majtki i staniki, spodnie, sukienki, tuniki – owszem. Kozaki, sandałki i szpilki też. Wszystko na poziomie producentów wymienionych powyżej. Od rana do wieczora popija różowego moëta; aż dziw, że się w nim nie kąpie.

Czarny nie jest Murzynem. To Włoch, więc ponad wszelką wątpliwość w jego określeniu chodzi o to, że to brunet o ciemnej karnacji skóry. I o czarnym charakterze. Jest szefem sycylijskiej mafii – co prawda „nie cappo di tutti capi , a tylko campofamiglia, czyli don, tak jak w Ojcu Chrzestnym”– dla którego zastrzelenie czy uduszenie własnymi rękami człowieka, to tyle co zabicie muchy packą. Twardy lecz czuły (był kiedyś serial o takim tytule z Rogerem Moore’m w roli głównej, ale nie wiem, czy leciał w Polsce) i też nie za mądry. Biegle włada pięcioma językami, w tym rosyjskim, ale ani słowa nie rozumie z tego, co jego kobieta mówi po polsku. A ta używa ojczystego języka, gdy się spotyka ze swoimi ziomalami: „Kurwa, ja pierdolę, zajebiście. Wkurwiasz mnie, jesteś jebnięta, gówno mnie to obchodzi”. – To jest język, jakim bohaterka rozmawia z rodakami, nawet ze swą matką. Polski czytelnik (bo chyba jeszcze nie ma zagranicznych?) może czuć się w jej powieści swojsko jak na ulicy we własnym mieście.

O Czarnym dowiadujemy się niewiele, bo ciągle pracuje. Głównie na Sycylii, ale też w Rzymie, w Wenecji, w Warszawie, w Lublinie, w Szczecinie. Wszędzie ma pracę, a prócz tego „prowadzi interesy w Rosji, Wielkiej Brytanii, w Stanach Zjednoczonych”. Nie wszędzie może zabierać swą kobietę mafii, bo wiadomo: mafia ma swoje tajemnice. Jednak czasami może, by ją w drodze „co sto kilometrów wydymać”. I jej i jego bez przerwy strzegą ochroniarze, ale w momencie dymania dyskretnie usuwają się na stronę. A ma czym to robić, bo „ma kutasa po kolana”, jak mówi najbliższa i chyba jedyna przyjaciółka Laury, jeszcze większy pustak niż ona, utrzymanka „fagasa, który podbija kolejne rynki kosmetyczne”, nie przepuszczająca żadnemu przystojniakowi, co „dyma się jak rakieta”.

Czarny nazywa się Massimo Dutti, czy jakoś tak. Jest chorobliwie zazdrosny o swoją Laurę i nie potrafi panować nad emocjami, a emocje ma na poziomie przedszkolaka. Gdy do jego kobiety zbliży się jakiś inny mężczyzna, Massimo natychmiast sięga po broń, dusi lub topi. Jednak gdy do Laury zbliży się on, „jego nabrzmiały kutas o mało nie rozerwie spodni”. Laura też jest jakaś rozchwiana emocjonalnie. Na przemian to mdleje, to rzyga. To, że rzyga, gdy jej macho „przy obciąganiu spuści się jej do gardła”, to nic dziwnego, ale ona rzyga też kompulsywnie, gdy doznaje silnych emocji.

Laura jest kobietą marzeń (sennych) Massima. Wyśnił ją sobie, a właściwie – umierając – miał wizję na kształt widzenia Matki Boskiej, tyle tylko, że Massimo nie zobaczył Maryi, lecz Laurę i – jak potężny renesansowy mecenas (jakiś książę czy papież) – po zmartwychwstaniu zlecił wybitnym malarzom uwiecznienie jej wizerunku na dziesiątkach obrazów, które zdobią pokoje jego willi, biur i hoteli.

„Szukał jej na całym świecie”, więc czy można się mu dziwić, że – będąc człowiekiem, który może mieć wszystko – gdy jego senna zjawa zjawia się na urlopie na Sycylii w osobie Laury Biel, menedżerki hotelowej z Polski, ten ją porywa i więzi w „domu , który wygląda trochę jak willa z Dynastii”? Nie zamyka jej w celi, lecz „w pokoju, który ma pewnie z osiemdziesiąt metrów i jest w nim wszystko, czego kobieta może zapragnąć, na przykład wielka garderoba, żywcem jak z Seksu w wielkim mieście”. Na razie pusta, jak makówka Laury, ale wkrótce szybko się zapełni. Czaicie te klimaty? Te chaty?

Massimo „daje Laurze szansę, by go pokochała i została z nim nie z przymusu, ale dlatego, że zechce”. Gwałci ją wielokrotnie, ale w sposób nie zanadto brutalny, bo gdy to robi, ona „czuje każdy mięsień tego niezwykle harmonijnie zbudowanego mężczyzny”. Informuje ją, „nie proponuje, tylko informuje”, że najbliższe 365 dni spędzi w jego złotej klatce, a on „postara się zrobić wszystko, by go pokochała, a jeśli za rok, w jej urodziny, nic się nie zmieni”, obiecuje ją wypuścić. Jako polisę, że mu nie ucieknie, przedstawia jej ultimatum. Jeśli by to uczyniła, on zabije jej rodzinę: matkę, ojca i brata.

Nie potrzeba było roku! Laura, więziona, gwałcona, zastraszana i szantażowana, lecz rozpieszczana bezustannym leniuchowaniem, przeskakiwaniem po kanałach włoskiej telewizji, której nie rozumie, bo nie zna języka, popijaniem szampana i drobiazgami od Diora, YSL, Guerlaina, Chanel, „a przede wszystkim od Lancôme’a„, zakochuje się w nim na zabój w niespełna półtora miesiąca. Psychologia dla określenia takiego przypadku stosuje pojęcie „syndrom sztokholmski”, ale pisarka Blanka Lipińska go nie używa. No i dobrze, bo jako menedżerka hotelowa mogłaby je pomylić z „bufetem szwedzkim”.

Blanka Lipińska to pisarka, która dba o najdrobniejsze detale: „Przepakowałam się w kremową torbę od Prady” – pisze rzeczowo. Albo: „Z kolejnego pudła wyciągnęłam czarną, przezroczystą krótką sukienkę, a z następnego pasujące do kompletu szpilki Lauboutina” – wyjaśnia fachowo. Czy też: „Wyjątkowo było mi wszystko jedno, w co się ubiorę. Chwyciłam biały dres Victoria’s Secret” – informuje nonszalancko. I jeszcze: „Spotkałam Domenica rozkładającego wielkie walizki LV”. Nie trzeba być matematykiem, łamiącym kod Enigmy, by rozszyfrować branżowy skrót. I jeszcze mój ulubiony: „Leżał w łóżku z komputerem na kolanach. Był nagi, nie licząc białych bokserek CK”.

Albo z innej beczki: „Ciągnęłam mocno i szybko, a moje palce delikatnie głaskały jego jądra”. A w innym miejscu: „Pierwszy orgazm przyszedł po kilku sekundach, a kolejne nadchodziły falami w odstępie najwyżej pół minuty. Po kilku chwilach byłam tak wykończona, że z trudem wyjęłam różowego z siebie i zsunęłam nogi”. Czy można się dziwić popularności bestsellera „Wisłockiej Instagrama” – jak ją nazywają fanki czytające instrukcje używania erotycznych gadżetów? Która nie marzy o orgazmie na żądanie, już po kilku sekundach, a potem o całych falach orgazmów? I wszystko dzięki małemu różowemu gadżetowi. „Różowy” to „gumowy kolega” Laury, trójelementowy wibrator, „którego najgrubsza część służy do zatapiania w pulsującym wnętrzu pochwy, gdy druga końcówka w kształcie króliczka wsuwa się w tylne wejście, a trzecia, najbardziej wibrująca, opiera się o nabrzmiałą łechtaczkę”, gdy ona wyobraża sobie stojącego pod prysznicem Czarnego, „trzymającego w rękach swojego pięknego kutasa”. W rolach głównych: Czarny i różowy.

Książkopodobny wyrób Blanki Lipińskiej reklamowany jest za pomocą sloganu „Ojciec chrzestny i Pięćdziesiąt twarzy Greya w jednym”. Pomińmy niestosowność porównania do twórczości Mario Puzo, ale 50 twarzy przy 365 dniach, to Himalaje literatury. Może nie Himalaje, ale co najmniej Alpy, no, może Sudety. Ale to i tak wysoko w porównaniu z poziomem bagien na Żuławach, w jakich tapla się twórczość pisarki Blanka Lipińska.

JERZY KRUK

P.S.
W cudzysłów zostały ujęte oryginalne cytaty z opisywanego, najgłośniejszego w ostatnich latach polskiego dzieła literackiego.

Jeśli spodobało Ci się, jak operuję piórem, to może sprawdzisz, jak robię to na poważnie, kupując moją pierwszą powieść i wspierając tym samym mój debiut?

Tu możesz przeczytać obszerne fragmenty

A tu możesz kupić książkę (przesyłka przez RUCH za złotówkę, a przez innych przewoźników – za pół ceny)

A może e-book? Dostawa gratis.

Nagroda NIKI 2020

Blanka Lipińska – jeśli mierzyć sukces w kategoriach komercyjnych – to największa polska pisarka ostatnich czasów. Wyniosła naszą narodową literaturę na poziomy, na których nigdy jeszcze nie gościła. Nie tylko pod strzechy, ale i na półki meblościanek w blokowiskach z wielkiej płyty; zarówno na księgarskie salony, gdzie usadowionym wygodnie w fotelach gościom podaje się smakowicie pachnącą kawę, jak i do koszy supermarketów, w których kupujący mogą grzebać i przebierać w książkach jak w ulęgałkach. Na swoim koncie ma już chyba milion sprzedanych egzemplarzy! W kilkanaście miesięcy! Na listach dziesięciu najlepiej sprzedających się książek znajdują się aż trzy pozycje jej autorstwa, z których największym przebojem jest 365 dni.

Trudno się oprzeć wrażeniu, że bohaterka tego powieścidła jest alter ego autorki. Tak samo pusta, wulgarna i nudna. Na głowie ma czarne włosy, które w połowie powieści, pewnie z braku pomysłu na jakikolwiek zwrot akcji, zostają „genialnie obcięte na boba” i przefarbowane na blond. Jednak mimo tak radykalnej zmiany anturażu, w środku główki – niestety – od początku do końca fiu-bździu. I to zarówno pod względem intelektualnym, jak i emocjonalnym.

Wprawdzie bohaterka tego gniota nie pozostaje niewzruszona, gdy jej oprawca, a później ukochany, na jej oczach z zimną krwią zabija człowieka, który mu podpadł, a potem w szale zazdrości topi w stawie jej dawnego chłopaka, z którym przeżyła sześć lat, ale nie są to doznania zbyt głębokie; bohaterka szybko o nich zapomina, gdy dostaje w prezencie sukienkę od Roberta Cavalliego, szpilki od Louboutina , torebkę od Louisa Vuittona, zegarek z napisem Patek Philippe albo bieliznę Victoria’s Secret. Bo Laura uwielbia chwile, gdy „czuje się atrakcyjna i bardzo markowa”. W takich momentach jej emocje są naprawdę silne i szczere. „Aż podskoczyłam z zachwytu na ich widok” – pisze jako narratorka, a jako bohaterka mocno przytula dwie pary kozaków, które dostała w prezencie od Czarnego, każda po trzy i pół tysiąca złotych. „Byłam szaleńczo zakochana w tych butach, ale nikt normalny nie wydałby na nie prawie siedmiu tysięcy” – wyznaje z rozbrajającą pensjonarską bezpretensjonalnością. Voucher do luksusowego spa też przytula do serca. To też od Czarnego. Wszystko ma od Czarnego: SUV, BMW, porsche, ferrari, zegarek o wartości mieszkania, platynową kolię z diamentami od… kogo? Zgadnijcie! Oczywiście od Tiffaniego! Ale – o ile dobrze pamiętam – śniadania od niego nie dostaje, za to koronkowe majtki i staniki, spodnie, sukienki, tuniki – owszem. Kozaki, sandałki i szpilki też. Wszystko na poziomie producentów wymienionych powyżej. Od rana do wieczora popija różowego moëta; aż dziw, że się w nim nie kąpie.

Czarny nie jest Murzynem. To Włoch, więc ponad wszelką wątpliwość w jego określeniu chodzi o to, że to brunet o ciemnej karnacji skóry. I o czarnym charakterze. Jest szefem sycylijskiej mafii – co prawda „nie cappo di tutti capi , a tylko campofamiglia, czyli don, tak jak w Ojcu Chrzestnym”– dla którego zastrzelenie czy uduszenie własnymi rękami człowieka, to tyle co zabicie muchy packą. Twardy lecz czuły (był kiedyś serial o takim tytule z Rogerem Moore’m w roli głównej, ale nie wiem, czy leciał w Polsce) i też nie za mądry. Biegle włada pięcioma językami, w tym rosyjskim, ale ani słowa nie rozumie z tego, co jego kobieta mówi po polsku. A ta używa ojczystego języka, gdy się spotyka ze swoimi ziomalami: „Kurwa, ja pierdolę, zajebiście. Wkurwiasz mnie, jesteś jebnięta, gówno mnie to obchodzi”. – To jest język, jakim bohaterka rozmawia z rodakami, nawet ze swą matką. Polski czytelnik (bo chyba jeszcze nie ma zagranicznych?) może czuć się w jej powieści swojsko jak na ulicy we własnym mieście.

O Czarnym dowiadujemy się niewiele, bo ciągle pracuje. Głównie na Sycylii, ale też w Rzymie, w Wenecji, w Warszawie, w Lublinie, w Szczecinie. Wszędzie ma pracę, a prócz tego „prowadzi interesy w Rosji, Wielkiej Brytanii, w Stanach Zjednoczonych”. Nie wszędzie może zabierać swą kobietę mafii, bo wiadomo: mafia ma swoje tajemnice. Jednak czasami może, by ją w drodze „co sto kilometrów wydymać”. I jej i jego bez przerwy strzegą ochroniarze, ale w momencie dymania dyskretnie usuwają się na stronę. A ma czym to robić, bo „ma kutasa po kolana”, jak mówi najbliższa i chyba jedyna przyjaciółka Laury, jeszcze większy pustak niż ona, utrzymanka „fagasa, który podbija kolejne rynki kosmetyczne”, nie przepuszczająca żadnemu przystojniakowi, co „dyma się jak rakieta”.

Czarny nazywa się Massimo Dutti, czy jakoś tak. Jest chorobliwie zazdrosny o swoją Laurę i nie potrafi panować nad emocjami, a emocje ma na poziomie przedszkolaka. Gdy do jego kobiety zbliży się jakiś inny mężczyzna, Massimo natychmiast sięga po broń, dusi lub topi. Jednak gdy do Laury zbliży się on, „jego nabrzmiały kutas o mało nie rozerwie spodni”. Laura też jest jakaś rozchwiana emocjonalnie. Na przemian to mdleje, to rzyga. To, że rzyga, gdy jej macho „przy obciąganiu spuści się jej do gardła”, to nic dziwnego, ale ona rzyga też kompulsywnie, gdy doznaje silnych emocji.

Laura jest kobietą marzeń (sennych) Massima. Wyśnił ją sobie, a właściwie – umierając – miał wizję na kształt widzenia Matki Boskiej, tyle tylko, że Massimo nie zobaczył Maryi, lecz Laurę i – jak potężny renesansowy mecenas (jakiś książę czy papież) – po zmartwychwstaniu zlecił wybitnym malarzom uwiecznienie jej wizerunku na dziesiątkach obrazów, które zdobią pokoje jego willi, biur i hoteli.

„Szukał jej na całym świecie”, więc czy można się mu dziwić, że – będąc człowiekiem, który może mieć wszystko – gdy jego senna zjawa zjawia się na urlopie na Sycylii w osobie Laury Biel, menedżerki hotelowej z Polski, ten ją porywa i więzi w „domu , który wygląda trochę jak willa z Dynastii”? Nie zamyka jej w celi, lecz „w pokoju, który ma pewnie z osiemdziesiąt metrów i jest w nim wszystko, czego kobieta może zapragnąć, na przykład wielka garderoba, żywcem jak z Seksu w wielkim mieście”. Na razie pusta, jak makówka Laury, ale wkrótce szybko się zapełni. Czaicie te klimaty? Te chaty?

Massimo „daje Laurze szansę, by go pokochała i została z nim nie z przymusu, ale dlatego, że zechce”. Gwałci ją wielokrotnie, ale w sposób nie zanadto brutalny, bo gdy to robi, ona „czuje każdy mięsień tego niezwykle harmonijnie zbudowanego mężczyzny”. Informuje ją, „nie proponuje, tylko informuje”, że najbliższe 365 dni spędzi w jego złotej klatce, a on „postara się zrobić wszystko, by go pokochała, a jeśli za rok, w jej urodziny, nic się nie zmieni”, obiecuje ją wypuścić. Jako polisę, że mu nie ucieknie, przedstawia jej ultimatum. Jeśli by to uczyniła, on zabije jej rodzinę: matkę, ojca i brata.

Nie potrzeba było roku! Laura, więziona, gwałcona, zastraszana i szantażowana, lecz rozpieszczana bezustannym leniuchowaniem, przeskakiwaniem po kanałach włoskiej telewizji, której nie rozumie, bo nie zna języka, popijaniem szampana i drobiazgami od Diora, YSL, Guerlaina, Chanel, „a przede wszystkim od Lancôme’a„, zakochuje się w nim na zabój w niespełna półtora miesiąca. Psychologia dla określenia takiego przypadku stosuje pojęcie „syndrom sztokholmski”, ale pisarka Blanka Lipińska go nie używa. No i dobrze, bo jako menedżerka hotelowa mogłaby je pomylić z „bufetem szwedzkim”.

Blanka Lipińska to pisarka, która dba o najdrobniejsze detale: „Przepakowałam się w kremową torbę od Prady” – pisze rzeczowo. Albo: „Z kolejnego pudła wyciągnęłam czarną, przezroczystą krótką sukienkę, a z następnego pasujące do kompletu szpilki Lauboutina” – wyjaśnia fachowo. Czy też: „Wyjątkowo było mi wszystko jedno, w co się ubiorę. Chwyciłam biały dres Victoria’s Secret” – informuje nonszalancko. I jeszcze: „Spotkałam Domenica rozkładającego wielkie walizki LV”. Nie trzeba być matematykiem, łamiącym kod Enigmy, by rozszyfrować branżowy skrót. I jeszcze mój ulubiony: „Leżał w łóżku z komputerem na kolanach. Był nagi, nie licząc białych bokserek CK”.

Albo z innej beczki: „Ciągnęłam mocno i szybko, a moje palce delikatnie głaskały jego jądra”. A w innym miejscu: „Pierwszy orgazm przyszedł po kilku sekundach, a kolejne nadchodziły falami w odstępie najwyżej pół minuty. Po kilku chwilach byłam tak wykończona, że z trudem wyjęłam różowego z siebie i zsunęłam nogi”. Czy można się dziwić popularności bestsellera „Wisłockiej Instagrama” – jak ją nazywają fanki czytające instrukcje używania erotycznych gadżetów? Która nie marzy o orgazmie na żądanie, już po kilku sekundach, a potem o całych falach orgazmów? I wszystko dzięki małemu różowemu gadżetowi. „Różowy” to „gumowy kolega” Laury, trójelementowy wibrator, „którego najgrubsza część służy do zatapiania w pulsującym wnętrzu pochwy, gdy druga końcówka w kształcie króliczka wsuwa się w tylne wejście, a trzecia, najbardziej wibrująca, opiera się o nabrzmiałą łechtaczkę”, gdy ona wyobraża sobie stojącego pod prysznicem Czarnego, „trzymającego w rękach swojego pięknego kutasa”. W rolach głównych: Czarny i różowy.

Książkopodobny wyrób Blanki Lipińskiej reklamowany jest za pomocą sloganu „Ojciec chrzestny i Pięćdziesiąt twarzy Greya w jednym”. Pomińmy niestosowność porównania do twórczości Mario Puzo, ale 50 twarzy przy 365 dniach, to Himalaje literatury. Może nie Himalaje, ale co najmniej Alpy, no, może Sudety. Ale to i tak wysoko w porównaniu z poziomem bagien na Żuławach, w jakich tapla się twórczość pisarki Blanka Lipińska.

JERZY KRUK

P.S.
W cudzysłów zostały ujęte oryginalne cytaty z opisywanego, najgłośniejszego w ostatnich latach polskiego dzieła literackiego.

Jeśli spodobało Ci się, jak operuję piórem, to może sprawdzisz, jak robię to na poważnie, kupując moją pierwszą powieść i wspierając tym samym mój debiut?

Tu możesz przeczytać obszerne fragmenty

A tu możesz kupić książkę (przesyłka przez RUCH za 1 grosz, a przez innych przewoźników – za pół ceny):

365 dni. Skąd ta popularność?

Powodzenie 365 dni Blanki Lipnickiej i dwóch jej  kolejnych książek jest chyba najgłośniejszym od lat wydarzeniem w branży księgarsko-czytelniczej.

  1. Aspekt artystyczny.
    Jak to możliwe? – pytają wydawcy. Jak to możliwe? – pytają inni pisarze. Jak to możliwe? – pytają czytelnicy. Jak to możliwe, że taki knot, taki gniot, taka chała osiągnęła pół miliona nakładu? Przecież ona nie umie pisać. Książka odrzuca każdego w miarę wyrobionego czytelnika. Płaska, nudna, wulgarna. W miarę wyrobiony czytelnik zniechęca się do jej czytania po pierwszych kilku stronach. Tyle pomyj już wylano na głowę autorki, tyle szyderstw w jej stronę posłano, tyle lamentów do Boga wzniesiono, że widzi i nie grzmi, że szkoda mi własnego i waszego czasu na analizowanie walorów artystycznych tego dzieła, których ono po prostu nie ma. A mimo to wciąż się sprzedaje, i to jak! Zatem o jej komercyjnym sukcesie musiało przesądzać coś innego niż walory estetyczne.

  2. Aspekt etyczny.
    Wyobraź sobie, że jesteś kobietą. Wymarzył sobie ciebie, wyśnił pewien mężczyzna. Jesteś ucieleśnieniem jego ideału. Wspaniale, prawda? Ale okazuje się, że ten mężczyzna jest nieznośnym egoistą i chce cię odciąć od całego świata, od twoich bliskich, od twojej pracy, od twojego kraju, by mieć cię tylko dla siebie. Zaakceptowałabyś to? I jeszcze chce, byś go pokochała. Nie ty chcesz pokochać bestię, tylko bestia chce, byś pokochała ją. A to, że jest bestią, udowadnia ci od pierwszych chwil znajomości, z zimną krwią zabijając na twoich oczach człowieka, który wykazał się wobec niego nielojalnością. I jeszcze ci grozi, że jeśli go nie spróbujesz pokochać, on zabije twoją matkę, ojca i brata. W dodatku jest o ciebie chorobliwie zazdrosny. Na widok każdego mężczyzny, próbującego się do ciebie zbliżyć, chwyta za broń. I w końcu w szale zazdrości zabija twojego byłego chłopaka, z którym przeżyłaś sześć lat. Przeszłabyś nad każdym z tych przypadków do porządku dziennego? Każda kobieta mającą odrobine oleju w głowie powie, że nie. 365 dni odrzuca w aspekcie etycznym. Ale nie miłośniczki talentu Blanki Lipińskiej. Im to nie przeszkadza i w setkach tysięcy kupują kolejne tomy jej twórczości.

  3. Aspekt erotyczny.
    Co je zatem pociąga? Może aspekt erotyczny? Ale ta książka nie jest nawet romansidłem. Tam nie ma ani krzty uczucia, ani krzty czułości, ani krzty namiętności. Owszem, występujące w niej postaci pieprzą się jak aktorzy w filmie porno, ale to nie jest seks dwojga namiętnych kochanków, lecz seks porno robotów. Gdy główny bohater mówi głównej bohaterce, że chciałby, by nauczyła go czułości, ona mu odpowiada, że ona też tego nie zna, bo ona tylko ostro się pieprzy. Szczerze, ale i też mało oryginalnie. Już gdzieś słyszałem te słowa. Wy – chyba też. Zatem jeśli aspekt artystyczny, etyczny i erotyczny nie mogą przyciągać czytelników, to co? Uświadomiła mi to jedna z moich rozmówczyń.

  4. Aspekt masturbacyjny.
    Przestańcie się wytrząsać nad miernością artystyczną, mizerią moralną i pustką uczuciową tej książki – napisała do mnie jedna z czytelniczek mojej recenzji 365 dni i mnie oświeciła: No tak się właśnie pisze książki masturbacyjne. To proza użytkowa, a nie literatura piękna. Ma dosłownie sprawić, że czytelniczka w trakcie czytania zacznie się masturbować.  Wreszcie zrozumiałem. I tyle o książce. Dalej będzie już nie o książce, tylko o jej czytelniczkach.

  5. Kim one są?
    Moje znajome, mające głębszy i szerszy wgląd w życie kobiet niż ja jako mężczyzna, potwierdziły tę opinię. Nawet nie wiesz, ile kobiet skazanych jest na życie bez seksu – tłumaczyły mi. Nie tylko te, uważane przez potencjalnych partnerów za nieatrakcyjne, za zbyt grube, za za stare, ale i te w kwiecie wieku i urody, żyjące w małżeństwie z całkiem młodymi jeszcze mężczyznami, takimi koło czterdziestki, trochę starszymi, ale i nawet dużo młodszymi. Czemu tak się dzieje? Bo mąż nie wykazuje zainteresowania, a jeśli już, to gdy naprawdę go przypili, gdzieś nad ranem, bez gry wstępnej, myśląc tylko o sobie. Nuda i upokorzenie. Czemu tak jest? Powody są różne. Bo stres, bo zmęczenie, bo rozczarowanie życiem, bo mają wygodniejsze formy rozładowania, na przykład masturbacja przed komputerem.  A one zostają same i nie mają tych samych szans. Na przykład porno. Wiadomo, że facetów to kręci i nawet jak któregoś przyłapać na gorącym uczynku, to dla niego żaden wstyd. A kobieta? Kto to widział? Jeśli w domu używa się jednego komputera, to zagrożenie jest zbyt duże, bo jeszcze mąż to odkryje, albo – to byłby wstyd! – dziecko. Albo masturbacja. Wiadomo, że facet jest łatwy w obsłudze, a kobieta – trochę trudniejsza. Potrzebuje większej intymności, spokoju, pewności. Nie każda potrafi to zrobić w toalecie w pracy.  A w domu? Obiad trzeba ugotować, mieszkanie sprzątnąć, dzieci dopilnować – nie ma nawet kiedy. Facet potrafi to zrobić bez żadnych gadżetów, a kobiecie one pomagają. Ale kupić sobie wibrator? I gdzie go trzymać? Jeszcze nie daj Boże mąż, dziecko albo teściowa odkryje. Ale byłaby afera! A książka Blanki Lipińskiej kusi. Jej bohaterka zabiera swojego gumowego kolegę nawet na urlop ze swoim chłopakiem. Pierwszy orgazm przyszedł po kilku sekundach, a kolejne nadchodziły falami w odstępie najwyżej pół minuty. Po kilku chwilach byłam tak wykończona, że z trudem wyjęłam różowego z siebie i zsunęłam nogi – wyznaje.  Która by nie chciała przeżyć fali orgazmów? W dodatku podniesionej do trzeciej potęgi, bo najgrubsza część wibratora – instruuje Lipińska – służy do zatapiania w pulsującym wnętrzu pochwy, gdy druga końcówka w kształcie króliczka wsuwa się w tylne wejście, a trzecia, najbardziej wibrująca, opiera się o nabrzmiałą łechtaczkę. Blanka, jesteś Wisłocką naszych czasów – piszą do niej miłośniczki. Więc może i jednak o to właśnie chodzi? O aspekt masturbacyjny. Ja kupiłem tę książkę z ciekawości, gdy było o niej już głośno, by sprawdzić, co trzeba napisać, żeby sprzedać pół miliona egzemplarzy. Z tego, co wiem, ogromna ilość kobiet dokładnie z tego samego powodu. Ale coś przecież już wcześniej musiało uczynić ją słynną. Aspekt masturbacyjny? OK, czemu nie? Jeśli to ludziom, a ściślej: przedstawicielkom płci pięknej potrzebne? Nie protestuję, nie oburzam się, nie wytrząsam. Ale wiecie, co dla mnie jest w tym wszystkim najbardziej przerażające? Że jest ich tak dużo.

JERZY KRUK

365 dni

Blanka Lipińska, jeśli mierzyć sukces w kategoriach komercyjnych, to największa polska pisarka ostatnich czasów. Na swoim koncie ma już chyba milion sprzedanych egzemplarzy! W kilkanaście miesięcy! Na listach dziesięciu najlepiej sprzedających się książek znajdują się aż trzy pozycje jej autorstwa, z których największym przebojem jest „365 dni„.

Trudno się oprzeć wrażeniu, że bohaterka tego powieścidła jest alter ego autorki. Tak samo pusta, wulgarna i nudna. Na głowie ma czarne włosy, które w połowie powieści, pewnie z braku pomysłu na zwrot akcji, zostają „genialnie obcięte na boba” i przefarbowane na blond. Jednak w środku główki – niestety fiu-bździu. I to zarówno pod względem intelektualnym, jak i emocjonalnym.

Wprawdzie bohaterka tego gniota nie pozostaje niewzruszona, gdy jej oprawca, a później ukochany na jej oczach z zimną krwią zabija człowieka, który mu podpadł, a potem w szale zazdrości topi w stawie jej dawnego chłopaka, z którym przeżyła sześć lat, ale nie są to doznania zbyt głębokie; bohaterka szybko o nich zapomina, gdy dostaje w prezencie sukienkę od Roberta Cavalliego, szpilki od Louboutina , torebkę od Louisa Vuittona, zegarek z napisem Patek Philippe albo bieliznę Victoria’s Secret, bo Laura uwielbia chwile, gdy „czuje się atrakcyjna i bardzo markowa”. W takich momentach jej emocje są naprawdę silne i szczere. „Aż podskoczyłam z zachwytu na ich widok” – pisze jako narratorka, a jako bohaterka mocno przytula dwie pary kozaków, które dostała w prezencie od Czarnego, każda po trzy i pół tysiąca złotych. „Byłam szaleńczo zakochana w tych butach, ale nikt normalny nie wydałby na nie prawie siedmiu tysięcy” – wyznaje z rozbrajającą pensjonarską bezpretensjonalnością. Voucher do luksusowego spa też przytula do serca. To też od Czarnego. Wszystko ma od Czarnego: SUV, BMW, porsche, ferrari, zegarek o wartości mieszkania, platynową kolię z diamentami od… kogo? Zgadnijcie! Oczywiście od Tiffaniego! Koronkowe majtki i staniki, spodnie, sukienki, tuniki. Kozaki, sandałki i szpilki. Wszystko na poziomie producentów wymienionych powyżej. Od rana do wieczora popija różowego moëta, aż dziw, że się w nim nie kąpie.

Czarny nie jest Murzynem. To Włoch, więc ponad wszelką wątpliwość w jego określeniu chodzi o to, że to brunet o ciemnej karnacji skóry. I o czarnym charakterze. Jest szefem sycylijskiej mafii – co prawda „nie cappo di tutti capi , a tylko campofamiglia, czyli don, tak jak w Ojcu Chrzestnym”– dla którego zastrzelenie czy uduszenie własnymi rękami człowieka, to tyle co zabicie muchy packą. Twardy lecz czuły (był kiedyś serial o takim tytule z Rogerem Moore’m w roli głównej, ale nie wiem, czy leciał w Polsce) i też nie za mądry. Biegle włada pięcioma językami, w tym rosyjskim, ale ani słowa nie rozumie z tego, co jego kobieta mówi po polsku. A ta używa ojczystego języka, gdy się spotyka ze swoimi ziomalami: „Kurwa, ja pierdolę, zajebiście. Wkurwiasz mnie, jesteś jebnięta, gówno mnie to obchodzi” – to jest język, jakim bohaterka rozmawia z rodakami, nawet ze swą matką. Polski czytelnik (bo chyba jeszcze nie ma zagranicznych?) może czuć się w jej powieści swojsko jak na ulicy w swoim mieście.

O Czarnym dowiadujemy się niewiele, bo ciągle pracuje. Głównie na Sycylii, ale też w Rzymie, w Wenecji, w Warszawie, w Lublinie, w Szczecinie. Wszędzie ma pracę, a prócz tego „prowadzi interesy w Rosji, Wielkiej Brytanii, w Stanach Zjednoczonych”. Nie wszędzie może zabierać swą kobietę mafii, bo wiadomo: mafia ma swoje tajemnice. Jednak czasami może, by ją w drodze „co sto kilometrów wydymać”. I jej i jego bez przerwy strzegą ochroniarze, ale w momencie dymania dyskretnie usuwają się na stronę. A ma czym to robić, bo „ma kutasa po kolana”, jak mówi najbliższa i chyba jedyna przyjaciółka Laury, jeszcze większy pustak niż ona, utrzymanka „fagasa, który podbija kolejne rynki kosmetyczne”, nie przepuszczająca żadnemu przystojniakowi, co „dyma się jak rakieta”.

Czarny nazywa się Massimo Dutti, czy jakoś tak. Jest chorobliwie zazdrosny o swoją Laurę i nie potrafi panować nad emocjami, a emocje ma na poziomie przedszkolaka. Gdy do jego kobiety zbliży się jakiś inny mężczyzna, Massimo natychmiast sięga po broń, dusi lub topi. Jednak gdy do Laury zbliży się on, „jego nabrzmiały kutas o mało nie rozerwie spodni”. Laura też jest jakaś rozchwiana emocjonalnie. Na przemian to mdleje, to rzyga. To, że rzyga, gdy jej macho „przy obciąganiu spuści się jej do gardła”, to nic dziwnego, ale ona rzyga też kompulsywnie, gdy doznaje silnych emocji.

Laura jest kobietą marzeń (sennych) Massima. Wyśnił ją sobie, a właściwie – umierając – miał wizję na kształt widzenia Matki Boskiej, tyle tylko, że Massimo nie zobaczył Maryi, lecz Laurę i – jak potężny renesansowy mecenas (jakiś książę czy papież) – po zmartwychwstaniu zlecił wybitnym malarzom uwiecznienie jej wizerunku na dziesiątkach obrazów, które zdobią pokoje jego willi, biur i hoteli.

„Szukał jej na całym świecie”, więc czy można się mu dziwić, że – będąc człowiekiem, który może mieć wszystko – gdy jego senna zjawa zjawia się na urlopie na Sycylii w osobie Laury Biel, menedżerki hotelowej z Polski, ten ją porywa i więzi w „domu , który wygląda trochę jak willa z Dynastii”? Nie zamyka jej w celi, lecz „w pokoju, który ma pewnie z osiemdziesiąt metrów i jest w nim wszystko, czego kobieta może zapragnąć, na przykład wielka garderoba, żywcem jak z Seksu w wielkim mieście”. Na razie pusta, jak makówka Laury, ale wkrótce szybko się zapełni. Czaicie te klimaty? Te chaty?

Massimo „daje Laurze szansę, by go pokochała i została z nim nie z przymusu, ale dlatego, że zechce”. Gwałci ją wielokrotnie, ale w sposób nie zanadto brutalny, bo gdy to robi, ona „czuje każdy mięsień tego niezwykle harmonijnie zbudowanego mężczyzny”. Informuje ją, „nie proponuje, tylko informuje”, że najbliższe 365 dni spędzi w jego złotej klatce, a on „postara się zrobić wszystko, by go pokochała, a jeśli za rok, w jej urodziny, nic się nie zmieni”, obiecuje ją wypuścić. Jako polisę, że mu nie ucieknie przedstawia jej ultimatum: Jeśli by to uczyniła, on zabije jej rodzinę: matkę, ojca i brata.

Nie potrzeba było roku. Laura, więziona, gwałcona, zastraszana i szantażowana, lecz rozpieszczana bezustannym leniuchowaniem, przeskakiwaniem po kanałach włoskiej telewizji, której nie rozumie, bo nie zna języka, popijaniem szampana i drobiazgami od Diora, YSL, Guerlaina, Chanel, „a przede wszystkim od Lancôme’a„, zakochuje się w nim na zabój w niespełna półtora miesiąca. Psychologia dla określenia takiego przypadku używa pojęcia „syndrom sztokholmski”, jednak głębia, a raczej płycizna, psychologiczna pisarki Blanka Lipińska nie odwołuje się do takich pojęć.

Blanka Lipińska to pisarka, która dba o najdrobniejsze detale: „Przepakowałam się w kremową torbę od Prady” – pisze rzeczowo. Albo: „Z kolejnego pudła wyciągnęłam czarną, przezroczystą krótką sukienkę, a z następnego pasujące do kompletu szpilki Lauboutina” – wyjaśnia fachowo. Czy też: „Wyjątkowo było mi wszystko jedno, w co się ubiorę. Chwyciłam biały dres Victoria’s Secret” – informuje nonszalancko. I jeszcze: „Spotkałam Domenica rozkładającego wielkie walizki LV”. Nie trzeba być matematykiem, łamiącym kod Enigmy, by rozszyfrować branżowy skrót. I jeszcze mój ulubiony: „Leżał w łóżku z komputerem na kolanach. Był nagi, nie licząc białych bokserek CK”.

Albo z innej beczki: „Ciągnęłam mocno i szybko, a moje palce delikatnie głaskały jego jądra”. A w innym miejscu: „Pierwszy orgazm przyszedł po kilku sekundach, a kolejne nadchodziły falami w odstępie najwyżej pół minuty. Po kilku chwilach byłam tak wykończona, że z trudem wyjęłam różowego z siebie i zsunęłam nogi”. Czy można się dziwić popularności bestsellera „Wisłockiej Instagrama” – jak ją nazywają fanki czytające instrukcje używania erotycznych gadżetów? Która nie marzy o orgazmie na żądanie, już po kilku sekundach, a potem o całych falach orgazmów? I wszystko dzięki małemu różowemu gadżetowi? „Różowy” to „gumowy kolega” Laury, trójelementowy wibrator, „którego najgrubsza część służy do zatapiania w pulsującym wnętrzu pochwy, gdy druga końcówka w kształcie króliczka wsuwa się w tylne wejście, a trzecia, najbardziej wibrująca, opiera się o nabrzmiałą łechtaczkę”, gdy ona, Laura wyobraża sobie stojącego pod prysznicem Czarnego, „trzymającego w rękach swojego pięknego kutasa”. W rolach głównych: Czarny i różowy.

Książkopodobny wyrób Blanki Lipińskiej reklamowany jest za pomocą sloganu „Ojciec chrzestny i Pięćdziesiąt twarzy Greya w jednym”. Pomińmy niestosowność porównania do twórczości Mario Puzo, ale 50 twarzy przy 365 dniach, to Himalaje literatury. Może nie Himalaje, ale co najmniej Alpy, no, może Sudety. Ale to i tak wysoko w porównaniu z poziomem bagien na Żuławach, w jakich tapla się twórczość pisarki Blanka Lipińska.

JERZY KRUK

P.S.
W cudzysłów zostały ujęte oryginalne cytaty z opisywanego, najgłośniejszego w ostatnich latach polskiego dzieła literackiego.

Pin It on Pinterest