fbpx

Lekcja niemieckiego

By mieć swobodne umysły do pracy, od razu zabieramy się do roboty. Dajemy sobie nawzajem orgazm oralnie. Cudownie! Jednocześnie. Szybki prysznic i jesteśmy gotowi. Podnoszę poduszki u wezgłowia łóżka, siadam, opierając się o nie plecami, i sadowię moją uczennicę pomiędzy swoimi udami. Przygotowałem tekturową podkładkę z klipsem, papier, ołówki i gumkę. Marika lewą ręką podtrzymuje podkładkę, a prawą — pisze. Ja mam dwie ręce wolne, więc głaszczę jej piersi. Co chwila całuję jej ramię i szyję. Swobodnie mogę sięgnąć do jej brzucha i między nogi, ale nie robię tego za często, by jej nie rozpraszać.

Przeczytaj zadanie pierwsze. Marika czyta: Chcesz zaprosić do siebie kolegę z Niemiec. Napisz do niego list i zaplanuj jego podróż. W liście zaproś go do miejsca, w którym mieszkasz; zapytaj o dogodny termin podróży; zaproponuj ciekawe miejsca i obiekty, które można zwiedzić; napisz, co powinien ze sobą zabrać. Dobrze, przeczytaj teraz początek e-maila. Po niemiecku? No taak — odpowiadam z uśmiechem. Marika czyta po niemiecku, nawet nieźle, bez specjalnych błędów: Hallo Max, Vielen Dank für deine E-mail, ich habe mich sehr darüber gefreut. Teraz przetłumacz. No, że… dziękuję za twój e-mail i coś tam mam. Co mam? Habe mich gefreut — co to za forma? No, jak mamy czasownik haben i Partizip zwei, na przykład: ich habe gemacht, ich habe gesagt, to co to za forma? Marika odwraca głowę i spogląda mi z rozbrajającym uśmiechem w oczy. Przypomnisz mi? Z rozbawieniem cmokam ją w usta. To przecież czas przeszły, Perfekt. No tak, no tak, zapomniałam, jak to się nazywa. A co to znaczy? Ich habe gemacht, ich habe gesagt? „Zrobiłam”? „Powiedziałam”? Dobrze. A Ich habe mich gefreut? Sich freuen — „cieszyć się”. „Ucieszyłam się”? — pyta rozradowana Marika, ciągle patrząc mi w oczy. Świetnie — odpowiadam z uśmiechem i rozbawieniem. Cieszysz się? Taak — odpowiada mi Marika z uśmiechem na ustach, na policzkach i w oczach. Boże! Jak ja kocham to jej radosne „taak”. Żartobliwie wydaję komendę: Buziak! I Marika posłusznie robi dzióbek. Cmokam ją w ten dzióbek, zsuwam prawą dłoń z jej piersi i układam na niej głowę Mariki. Zaglądamy sobie w oczy. Ona patrzy z radością, podziwem, ufnością, ja — ze wzruszeniem, zachwytem, miłością. Nie będę potrafił się powstrzymać. Zakocham się w tobie. Nie rób tego, nie warto — mówią usta Mariki, ale jej oczy przekazują coś zupełnie odwrotnego. Czy te oczy mogą kłamać? Chyba nie.

Dobra, wystarczy tych amorów — ucinam krótko. Bierzmy się do pisania. Poprawiam Marikę w swych objęciach i przytulam jeszcze mocniej, sięgając od dołu prawą dłonią do jej lewej piersi, a lewą — do prawej. Punkt pierwszy. Zaproś go do miejsca, w którym mieszkasz. Pamiętasz, jak jest „zapraszać”? Ledwo zauważalne wzniesienie ramion. Einladen. Najprościej będzie napisać „Chciałabym cię do mnie zaprosić”, bo inaczej musiałabyś użyć Imperativu, a tego chyba nie potrafisz. Ich möchte dir zu mich einladen? No, pięknie. Pisz, tylko na odwrót: dich zu mir. Punkt drugi: Zapytaj o dogodny termin podróży. No właśnie — mówi Marika. Spytaj po prostu: „Kiedy możesz przyjechać?”. Jak jest „kiedy”? Wenn? Wenn to „jeśli”: Wann. Aha. Wann kannst du… jak będzie „przyjechać”? Tak samo jak „przyjść”, „przybyć”, „pochodzić”. Kommen? Brawo. Pisz. Wann kannst du kommen? Super. Widzisz, jaka jesteś zdolna? To ty jesteś wspaniały — mówi Marika. Podnosi mój prawy łokieć i całuje mnie z silnym cmoknięciem w przedramię. Punkt trzeci — mówię. Zaproponuj ciekawe miejsca i obiekty, które można zwiedzić. No właśnie, co my tu mamy do zwiedzania? No co? Starówkę… Dobrze, wystarczy. I czego mamy dużo w naszym mieście? Wody? A ha, ha, ha, ha! — wybucham niepohamowanym śmiechem. Ale przecież wody nie będziecie zwiedzać. No niee — przyznaje Marika rozbrajająco. Woda jest niebieska — mówię — a to drugie — zielone. Parki? — pyta Marika. No, jaka zdolna dziewczynka. No i jeszcze… co tu u nas można robić? U nas? — zastanawia się Marika. Nic. No a co ty robiłaś wieczorami ze znajomymi, gdy byłaś młodsza? Chodziliśmy do klubu… albo na koncert… No właśnie. Zaproponuj mu to samo. Wiesz, jak jest „zwiedzać”? U-u. Besichtigen. Ale może łatwiej będzie „pokazać” — zeigen. Napisz: „Chciałabym ci pokazać stare miasto i nasze liczne parki”. Marika pisze: Ich möchte dir zajgen… Dobrze, a jak jest „miasto”? Właśnie… Die Stadt. A „stary”? Old. To po angielsku, a po niemiecku? Znów napięcie mięśni ramion. Podobnie. Alt? Brawo. Napisz to i dopisz jeszcze te parki. Dużo parków. Dużo, czyli wiele. Tak samo jest po niemiecku, tylko pisze się przez „v”. OK. No i co jeszcze ma wziąć ze sobą? No właśnie. A co będziecie robić w tych parkach? No… spacerować. Więc co ma wziąć ze sobą, chyba nie rower? Nie rób ze mnie idiotki, wiadomo, że buty. No, ale jakie? Kozaki, szpilki, gumowce? Ale się wygłupiasz. No powiedz jakie. Musisz to napisać. Marika odwraca się do mnie i jak mała przekomarzająca się dziewczynka wymawia, dzieląc na sylaby: Adi-dasy. A jak nosi najki? To najki. A jak reeboki? To reeboki. Czyli jakie buty? No, sportowe. A jakie powinny być buty sportowe? Jakie? Wygodne. Buty sportowe są zawsze wygodne. OK. Dajmy spokój z tą wygodą. Wystarczy, że są sportowe. Napisz: „Weź ze sobą buty sportowe, będziemy dużo spacerować”. Jak będzie „weź”? Brać to nehmen, a jak będzie brzmiał Imperativ „weź!”? Podpowiedz mi. Są takie niemieckie cukierki, cytrynowe i pomarańczowe. Nimm zwei? — pyta Marika z zalotnym uśmiechem. Oczywiście. Ależ ty jesteś dziś wesoła. Nigdy jeszcze nie byłaś taka wesoła i wyluzowana. Czemu zawsze jesteś taka smutna? Marika odkłada na bok ołówek i podkładkę z klipsem, zdejmuje ze swych piersi moje dłonie i zakłada sobie na ramiona moje ręce, zupełnie jakby owijała się szalem. Wtula się w nie i mówi: Bo nie ma ciebie przy mnie. Kokietka, cudna kokietka. Chcę, żebyś częściej była taka wesoła — mówię, nie wiedząc wtedy jeszcze, że już nigdy taka nie będzie.

Zatapiam nos w jej włosy i delektuję się zapachem ziołowego szamponu zmieszanego z wonią jej potu, po czym sięgam po kolei po kartonik z klipsem i ołówek i podaję jej, mówiąc: Nimm zwei. Piszemy. Nimm Sportschuhe — dyktuje sama sobie Marika. Mit. Proszę? Nie, nic. Podpowiadam ci coś, ale niech będzie tak, jak sama potrafisz. No i „Będziemy dużo spacerować”. Wir werden… Noo, zadziwiasz mnie. Coś tam jeszcze pamiętam ze szkoły… Dużo, dużo… Było, było… No tak: viele. Bez „e”. Masz wszystko? Tak. Przeczytaj.

Marika czyta, patrzę jej przez ramię, sprawdzam, co napisała, i rozluźniam uchwyt, rozsuwając dłonie. Prawą na prawy cycuszek, a lewą — na lewy. Wiesz, że tu jest cała masa błędów? Ale ja ci nie będę ich poprawiał. Ma być tak, jak potrafisz. Co tam, wrzucę sobie do translatora i mi poprawi błędy. Jak chcesz, ale zrób to sama. Translator. Tak jakby to była pralkosuszarka. Wrzucasz brudne, a wyciągasz czyste i suche. Ciekawe, jak on ci to poprawi. Oj, dam sobie radę. Używam translatora, gdy pracuję na niemieckim czacie, i jakoś sobie radzę. Jak to „pracuję na niemieckim czacie”? Normalnie, nie wiesz, co to jest czat? Wiem, ale nie wiem, co to znaczy „pracować na czacie”. Kamerki. Siedzisz przed kamerką i się uśmiechasz. I za to płacą pieniądze? Uhu. Ale pewnie do tego dochodzą jakieś… usługi… erotyczne… wirtualny seks… pokazy. Marika jakby pochmurnieje. Niee. Ktoś ci pisze: Jak się masz, ile masz lat, ładnie dziś wyglądasz, no, czasami: Jaka jest twoja ulubiona pozycja? Coś tam odpowiadasz i już. Ja korzystam z translatora. Bardzo przydatne narzędzie. I zarabiasz na tym? Nioo. Ciekawe, mógłbym to kiedyś zobaczyć? Nie. Te stronki, na których nadaję, nie są u nas dostępne. Sygnał idzie tylko za granicę, a poza tym nie warto. Widzę, że dzisiaj nic z tobą nie warto.

Marika znów odchyla głowę i spogląda mi w oczy ze słodkim uśmiechem. Wymieniam go na słodkiego buziaka. Ale jeśli transmitujesz za granicę, to pewnie masz jakiegoś moderatora, który zamiast ciebie rozmawia z klientami, a ty tylko podkładasz swoją twarz. No coś ty, nie mam żadnego moderatora, pracuję sama. Hmm, sama? Sama jako moderator? Nie. Jako wideomodelka. Wideomodelka! Kto by pomyślał! Jakie sprytne określenie. I jak ktoś cię pyta, jaka jest twoja ulubiona pozycja, to co odpowiadasz? Missionary position albo doggy position… To co, robimy drugą część? — pyta i sięga po podkładkę z klipsem. Tak od razu? A nagroda? Nie zasłużyłem?

Marika bez słowa odkłada na bok kartonik, zsuwa się plecami na moje uda i leżąc na wznak, sięga prawą ręką do mojej szyi i przyciąga moje usta do swoich. Całuje inaczej niż zwykle. Robi to mocniej i intensywniej. To nie jest jej zwyczajna pieszczota. Ona wypłaca mi nagrodę. Jesteś cudna. Druga część jest dla ciebie za trudna. Musiałabyś wszystko pisać w czasie przeszłym, którego nie znasz. Podyktuję ci ją, będzie szybciej. Ty tylko napiszesz, jak potrafisz. Nie będę ci poprawiał błędów. Zajmuje nam to mniej niż pięć minut. No proszę — mówi Marika, patrząc na swoje notatki. I mam. Hmm. Gotowa praca. Dzięki. Moim zdaniem trójkę minus powinnaś dostać, a jeśli pani będzie sprawdzać za pomocą szablonu, to nawet lepiej.

To była moja najwspanialsza lekcja niemieckiego, chyba się przekwalifikuję na nauczyciela.

Naprawdę nie chciałabyś się tak pouczyć raz w tygodniu? Nie mogę, naprawdę — mówi Marika przepraszająco. Nie mam tyle czasu. A jak z twoim angielskim? — pytam swoją studentkę. Dużo gorzej. Angielski w ogóle mi nie leży. Hmm — wydaję cichy pomruk i próbuję sobie wyobrazić, co może znaczyć „dużo gorzej”. Rozkładam się wygodnie na wznak, by rozciągnąć plecy. Popieścisz mnie jeszcze? — pytam swoją studentkę. Oralnie? Jak chcesz, żeby tylko było przyjemnie. Na co masz ochotę? Nieważne, chcę, żebyś była ze mną.

Marika przysiada obok moich bioder i pieści mnie czule. Oralnie. Jest przyjemnie. Bardzo przyjemnie. Robię sobie w tym czasie powtórkę z łaciny: penis, glans penis, preputium, frenulum, scrotum, testis.

Może kupisz całą Marikę?

JERZY KRUK

Mam już ponad sześćdziesiąt lat, ale dopiero teraz czuję, że właśnie może się spełnić moje marzenie i powołanie do pisania. Pisze mi się dobrze. Właściwie do czegokolwiek nie przyłożyłbym ostatnio pióra, od razu mi się spod niego wylewa jakaś short story, dłuższa (o)powieść, dramat, komedia, scenariusz filmowy, wiersz, piosenka czy skecz kabaretowy. I czytając to następnego dnia, czy kilka dni później, dziwię się, że coś takiego mogłem z zaskakującą dla mnie samego łatwością napisać.

Marika… to mój debiut książkowy. W przypadku debiutujących autorów zwykle pisze się, kim są z zawodu i podaje się garść szczegółów z ich życia, siłą rzeczy, nie związanych z twórczością literacką. Czy i ja mam tu wymieniać, w jaki sposób dotychczas zarabiałem na życie, albo mówić o swoim stosunku do psów i kotów? Eee… Dajmy spokój. Zamiast tego wolałbym pokazać, co udało mi się napisać. Osądźcie sami, czy to coś warte.

Fontanna radości

Gdy wchodzimy do pokoju w hotelu, Marika mnie przeprasza i wychodzi do łazienki. Rozbieram się i czekam na nią w łóżku przykryty do pasa kołdrą. Wraca, ostrożnie stawiając nogi i lekko stukając o podłogę obcasami czarnych szpilek. Jest o kilka centymetrów wyższa niż boso. Nogi w czarnych kabaretkach przypiętych paskami do obcisłego jedwabnego gorsetu, również czarnego, ze złotą lamówką. Teraz rozumiem, do czego był potrzebny ten ostry złoto-czarny makijaż, który zwrócił moją uwagę podczas naszej rozmowy w samochodzie. Czarna madonna, czarny anioł — rozlegają mi się w głowie słowa piosenki — za każdym razem ten sam dreszcz. Jedna jedyna w swym rodzaju niedościgniona złodziejka serc. Marika staje tyłem u szczytu łóżka, widzę jej cudnie zaokrąglone pośladki, prawie całe odkryte. Dopiero teraz spostrzegam, że pod gorsetem ma jeszcze czarne jedwabne majtki, które szerokim klinem zbiegają się z jej bioder i znikają wąskim paskiem w zakamarku jej krocza. Mój niecierpliwy przyjaciel też chce wszystko widzieć. Pręży się tak mocno, jak tylko potrafi. Marika odwraca do nas twarz i pyta: Znasz ten strój? Tak. W to byłaś ubrana na pierwszym zdjęciu, które mi przysłałaś. Jak dziwka? Leżę na wznak z rękami pod głową. Pierś mi faluje, przez nozdrza wypuszczam głośno powietrze. Nie. Czarna madonna, czarny anioł. Anioł chyba nie. Dziś moje diabelskie wcielenie.

Marika wchodzi w butach na łóżko i siada mi na piersi. Chcę wyciągnąć rękę zza głowy, by ją pogłaskać, ale ona mówi: Ręce przy sobie. I podsuwa mi do ust wewnętrzną stronę nagiego kawałka swojego uda. Całuję je, gdzie tylko uda mi się sięgnąć. Usiłuję unieść głowę w kierunku jej pachwiny, ale ona mówi zdecydowanie: Nie podnoś głowy. W ogóle się nie ruszaj. Mam cię przywiązać? Wstaje i obraca się do mnie tyłem. Znów siada na mojej piersi i tym razem podsuwa mi do całowania nieosłonięte części swoich pośladków. Całuję je ustami, pieszczę językiem i pożeram wzrokiem. Mój przyjaciel też się domaga pieszczot, ale Marika wita się z nim na razie tylko kurtuazyjnym podaniem dłoni. W końcu znajduje trochę litości i wita się wylewnie i po przyjacielsku z nami dwoma. Najpierw ze mną — cudownym pocałunkiem swych szeroko otwartych ust i lizaniem językiem obu moich policzków od wewnątrz. Wita mnie długo i czule. Co ja mówię! Wylewnie i wyuzdanie. Gdy znów chcę nieco unieść głowę, by moje usta i język miały trochę więcej swobody w tym powitalnym uścisku, Marika powtarza zdecydowanie: Nie podnoś głowy. Żadnych ruchów. Po czym udaje się na powitanie mojego przyjaciela, który z daleka wyciąga do niej szyję i mruga z radości swym jedynym oczkiem. Marika bierze go czule w objęcia swoich ust, jakby się nie widzieli co najmniej od roku. Następnie ściąga z siebie jedwabie, przysiada tyłem do mojej twarzy i wsuwa sobie mojego przyjaciela między nogi, ale ani on, ani ja nie jesteśmy zachwyceni. Marika przysiada pewnie na odzianych w buty stopach, opiera się dłońmi o moje kolana i ćwiczy przysiady, ale tylko do połowy. Coraz szybciej i szybciej. Usiądź, proszę, do końca. Nie, sorry, dziś ja rządzę. Proszę, błagam — mówię, ale Marika pozostaje nieprzejednana i zamiast tego robi coś zupełnie odwrotnego. Wstaje i dwoma kopnięciami zrzuca na podłogę swoje pantofelki. Odwraca się twarzą w moją stronę, rozsuwa mi na boki nogi i siada pośladkami pomiędzy moimi kolanami. Zapiera się z tyłu rękami i znów bierze mojego przyjaciela w objęcia, tym razem — swych wprawnych stóp. Pieści go, biorąc raz po raz pomiędzy palce, pomiędzy śródstopia, pomiędzy pięty albo kostki. Nie mogę się nadziwić zwinności jej stóp, gdy jedną podkłada od spodu, a drugą gładzi mojego przyjaciela z góry. W pewnym momencie moja gibka artystka podnosi ręce i bierze w nie swoje stopy, zaciskając mojego przyjaciela w kleszczach ostatecznej rozkoszy. Spomiędzy jej stóp pulsacyjnie wytryska mała fontanna. Nie taka jak przed laty, gdy potrafiła przykleić się do podsufitki samochodu, ale na tyle radosna, byśmy obydwoje wybuchnęli śmiechem spowodowanym poczuciem ulgi i przyjemności.

Czy wiesz, że do końca roku mamy promocję świąteczną? Wszystkie książki o 30 % taniej. Może się skusisz?

Moja Madonna

Kilka dni po Nowym Roku mam urodziny. Do życzeń wszystkiego najlepszego Marika dołącza prezent. Jest w załączniku e-maila. JPEG, więc pewnie zdjęcie. Ale jakie! Piękny akt jej półpostaci. Wzniesione ponad głowę ramiona przywracają perfekcyjną krągłość jej piersiom i rozciągają jej korpus tak, że wyraźnie widać żebra, pępek i mięśnie brzucha. Dłonie ma złożone na karku, a łokcie — ściągnięte jak najbliżej siebie wysoko powyżej głowy. Lekko zadarta i delikatnie przekręcona w prawo głowa sprawia, że wyraźnie widać napięte ścięgna szyi. Jednak moją uwagę natychmiast przykuwa jej twarz, i to tak, że nie mogę oderwać od niej wzroku. Oczy zamknięte, powieki uróżowane pastelowym pudrem i obwiedzione czarną kreską na krawędzi powyżej długich, czarnych rzęs, których zasłona zdaje się wpełzać na policzki. Dziurki od nosa widziane od dołu powodują, że chce mi się wstrzymać własny oddech, by wyczuć ich tchnienie. No i usta: rozchylone, ukazujące białe zęby pomiędzy makowymi płatkami jej warg. To właśnie ich widok wywołuje przyspieszone bicie mojego serca i zapiera dech w piersiach. Zdjęcie zrobiono na tle czarnej kotary. Sylwetka Mariki oświetlona jest ostrym światłem, które gra na jej ciele, pokazując kontrast pomiędzy jego opalenizną i bladością jej wygolonych pach oraz podkreślając poszczególne krawędzie: zarys sylwetki, krągłość piersi, ostrość kłykci jej łokci, żeber i napiętych mięśni i ścięgien.

Moje skojarzenie jest błyskawiczne i nieodparte: Madonna Muncha. Podobna elfia sylwetka z wyrazistymi piersiami, tylko głowa przechylona w bok w drugą stronę, ale nastrój obrazu i zdjęcia — ten sam. U Mariki brak aureoli, jednak moja wyobraźnia szybko ją domalowuje. Od czegóż w końcu jest lume sacrale mojego zachwytu.

Natychmiast chcę się nim podzielić z Mariką. Piszę o nim w mailu i załączam link do strony z obrazem Edwarda Muncha. I zaraz potem idę za głosem drugiego skojarzenia: Gustav Klimt i jego okryte złotymi płaszczami kobiety z zamkniętymi oczami i rozchylonymi ustami, w podobnym ekstatycznym zamyśleniu co Madonna Muncha: Danae, Judyta, nagie kobiety o sylwetkach sylfidy z obrazów o tematach wodnych, a przede wszystkim dziewczyna z Pocałunku. Marika jednak nie podziela mojej ekscytacji i nie odpowiada na mój e-mail. Wysyłam jej więc linki do stron z obrazami Muncha i Klimta z analizą dla licealistów, mimo to Marika nie daje się wciągnąć w dyskusję. Mnie jednak ekscytacja nie opuszcza. Oglądam jej obraz kilka razy dziennie, choć zdążył się już odbić w mojej pamięci z najdrobniejszymi szczegółami, aż w końcu zaczynam się do niego modlić. Wierszem.

Moja Madonna

Twoje oczy zamknięte, Madonno
Twoje włosy tak pachną, Madonno
Usta twe rozchylone, Madonno
Twoje piersi odkryte, Madonno

Twoje serce tak czyste, Madonno
Twoje myśli tak skryte, Madonno
Twoje słowa tak skąpe, Madonno
A twój uśmiech tak rzadki, Madonno

Twoje ciało bez grzechu, Madonno
Moje ciało bezwstydne, Madonno
Twoje szczęście tak wątłe, Madonno
Twoja rozkosz mym szczęściem, Madonno

Twoje życie niewinne, Madonno
Moje życie zachłanne, Madonno
Moja miłość spragniona, Madonno
Twoja miłość tak szczodra, Madonno


Na kolana przed tobą, Madonno
Otwórz oczy przede mną, Madonno
Przytul mnie, przytul, Madonno
Całuj moje rany, Madonno

Kadruję zdjęcie Mariki, by jak najdokładniej przypominało obraz Muncha, i na lewo od jej sylwetki, na czarnym tle, wklejam pisany białą czcionką swój wiersz. Wysyłam obraz Marice, ale ona wciąż nie reaguje. Jestem tak rozczarowany! Co jeszcze mogę zrobić, by wyrazić swój zachwyt jej urodą? Jakiż hołd mogę ci jeszcze złożyć? Obraz, wiersz, modlitwa, a może to jeszcze za mało? — piszę do niej. A ty ciągle milczysz — dopisuję głęboko po północy. Jeśli chciałaś mnie upokorzyć, to ci się udało. Tak właśnie się czuję.

Śpię jeszcze, gdy nad ranem słyszę trzy sygnały SMS. Jerzy, przepraszam cię bardzo. Nie chciałam cię urazić. Gniewasz się na mnie? Nie, owieczko — odpisuję. Jest mi tylko przykro. Nie miałam pojęcia, że to dla ciebie takie ważne. Jerzy, ten wiersz był tak piękny, że nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Jerzy, wybacz mi. Kochana owieczko, proszę, nie używaj takich słów. Nie mam ci czego wybaczać. Sprawiłam ci przykrość. Wiesz, że nie chciałam i nigdy nie chciałabym tego zrobić. Jerzy, nikt dla mnie nie pisał wierszy, nikt do mnie nigdy nie mówił tak, jak ty do mnie mówisz. Nie gniewaj się na mnie, że nie wiem, co odpowiedzieć. Strasznie mi przykro, że jest ci przykro. Owieczko kochana, przepraszam cię, że sprawiłem ci przykrość. To moja wina. Mój narcyzm. Mój egoizm. To ty mi wybacz. Jerzy, czy między nami wszystko w porządku? Nie gniewasz się na mnie? Tak, owieczko, kocham cię. To dobrze. Wystraszyłam się, że coś popsułam.

Wszystko w porządku, kochana. Czy moglibyśmy się dziś spotkać? Choć na chwilę? Dziś nie mogę — odpisuje mi moja owieczka. Przedwczoraj moja siostra urodziła synka. Obiecałam jej, że ją odwiedzę. W którym szpitalu? Marika podaje mi adres. To na drugim końcu miasta. Świetnie, że tak daleko! — odpisuję. Podwiozę cię. Nie protestuj. Będę tam, gdzie zwykle. Za dwie godziny. Za trzy — odpisuje mi moja owieczka.

Gdy do mnie wsiada, uśmiecha się takim uśmiechem, jakiego nigdy jeszcze u niej nie widziałem: z radością, z ulgą, z czułością, z tęsknotą, ze smutkiem. Z miłością? Nie wiem. Chciałbym, żeby tak było, ale wystarcza mi, że czuję jej sympatię i pieszczotę. Mistrzyni uśmiechu. Nadstawia mi swoje usta do cmoknięcia na powitanie. Cmokam więc je z radością, a potem biorę w rękę jej dłoń, przysuwam do swoich ust i całuję — z czułością. Trzy razy. Spoglądamy sobie w oczy: Dobrze jest, wszystko w porządku — mówią nasze łzawe uśmiechy.

Prawą ręką przekręcam kluczyk w stacyjce, przesuwam lewarek na pierwszy bieg, przekładam ją na kierownicę i ruszamy. Zaraz potem wrzucam drugi bieg, skręcam w prawo na drogę główną, ale zanim zdążam dodać gazu, Marika zdejmuje lewą ręką moją prawą dłoń z kierownicy, podsuwa sobie do ust i całuje ją w kostkę środkowego palca. Trzy razy. Nie odejmując dłoni od jej ust, mówię: Trójka. Marika, nie odrywając mojej prawej dłoni od swych warg, przekłada ją sobie do prawej, a lewą sięga do lewarka i wrzuca trzeci bieg. Rozpędzam samochód i mówię: Czwórka. Marika wrzuca czwarty bieg. Rozpędzam samochód jeszcze bardziej, a mój pilot wrzuca piątkę, wsuwa mi lewą dłoń pod pachę i przytula głowę do mego ramienia.

Czy wiesz, że do końca roku mamy promocję świąteczną? Wszystkie książki o 30 % taniej. Może się skusisz?

Tu kupisz e-book

A tutaj książkę

Zmęczony burz szaleństwem

Spotykamy się następnego dnia. Marika kocha się ze mną z takim żarem, z jakim kobieta musi się kochać, żegnając swojego mężczyznę odchodzącego na wojnę. A może witając go wracającego z wojny? Jerzy — mówi do mnie z wciąż jeszcze nieutulonym lękiem. Nie chciałabym cię stracić. Owieczko kochana, czy ty wiesz, co ty do mnie mówisz? — pytam wzruszony do granic. Przepraszam cię za ten lęk. To moja wina. Tak bardzo bym chciał zdobyć twoje zaufanie i przyjaźń. Jerzy, zdobyłeś je, wiesz przecież. Kiedy mnie tulisz i opowiadasz jakąś historię, jest mi miło i przyjemnie i wtedy jestem prawdziwa. Owieczko moja, seks przestał być dla mnie najważniejszy. On musi być, ponieważ budzisz moje pożądanie, pragnę cię, ale gdy tęsknię za tobą, to w swoich marzeniach nie wyobrażam sobie, jak się kochamy, tylko jak cię tulę w ramionach, jak z tobą rozmawiam, jak ty na mnie patrzysz i jak mnie dotykasz. Kocham cię, maleńka, i chciałbym się rozpłynąć w tym uczuciu do ciebie.

Patrzę na Marikę ze łzami wzruszenia w oczach, a ona patrzy na mnie poprzez swoje łzy wzruszenia. Moje szklące się oczy odbijają się w jej szklistych oczach. Widzę w tym odbiciu, jak jej szkliste oczy odbijają się w moich. Jesteśmy jak dwa postawione naprzeciwko siebie lustra, które w nieskończoność odbijają swe odbicia. O tak, to jest korytarz, którym możemy wejść jedno w głąb drugiego. Zapadamy się w tym naszym wzajemnym wzruszeniu. Lecę, lecę, lecę… To jest studnia bez dna. Nagle czuję, że Marika dotyka palcami swojej prawej dłoni grzbietu mojej lewej dłoni, spoczywającej do tej pory bez czucia na prześcieradle. Skąd wiedziała, że w tym momencie jest to najwrażliwsze miejsce mego ciała? Przesuwa swoje cztery palce przywodzące po moim nadgarstku przez wystające knykcie i zagłębienia między nimi i dalej po moich czterech palcach. Stabilizuje ten ruch swoim kciukiem, którym sunie po bocznej powierzchni mojego palca wskazującego. Gdy dojeżdża do połączenia drugiego paliczka z trzecim, odrywa od mojej dłoni wszystkie pięć palców i zsuwa je ze sobą, jakby chciała w nie zebrać nagromadzony we mnie ładunek elektrostatyczny, a potem powtarza ten gest od nowa, a ja odczuwam za każdym razem ten sam dreszcz.

Marika jednym ruchem swojego ciała przewraca mnie na wznak i kładzie się na mnie na brzuchu. Sięga dłonią do mojej głowy i delikatnie gładzi moje włosy. Mam wrażenie, że stoją mi dęba, jak podczas eksperymentów z elektrostatyki, które robiliśmy w podstawówce. Wezbrane w moich oczach dwie łzy wzruszenia nagle pękają pod własnym ciężarem i rozlewają się mokrymi strumyczkami na skronie. Zmęczony burz szaleństwem od dawna pragnę kogoś, kto zrozumie mój żal nienazwany i mą bezsłowną tęsknotę usłyszy, kto rozszalałe serce me ukoi, kładąc na moje oczy miłosierne ręce. Nie płacz — mówi Marika z najsłodszym uśmiechem i scałowuje obydwa strumyki. Nie mogę w sobie pomieścić tej jej cudnej czułości i wybucham płaczem jak małe dziecko. Nie płacz — powtarza. Nie poznaliśmy się po to, by płakać.

Marika całuje moje policzki, a potem usta. Muska i cmoka je delikatnie. Czuję na jej wargach słony smak własnych łez. Pozwól mi płakać — mówię, patrząc w jej szkliste oczy. Tak dawno nie płakałem ze szczęścia. Głaszczę Marikę po głowie, patrzę w jej niezgłębione, wpatrujące się we mnie z czułością oczy i na nowo wchodząc w ten nieskończony tunel naszych spojrzeń, zaczynam szeptem recytować: Kto teraz płacze gdziekolwiek na świecie, bez powodu płacze na świecie, płacze nade mną. Kto teraz śmieje się gdziekolwiek nocą, bez przyczyny śmieje się nocą, śmieje się ze mnie. Kto, ktokolwiek teraz umiera na świecie, bez przyczyny umiera na świecie, spogląda ku mnie. Jerzy — mówi z przejęciem Marika. Znów te twoje smutne wiersze. Skąd ty je wszystkie znasz? Siedzą mi głęboko w głowie i grają mi w głębi duszy, a ty je ze mnie wydobywasz na powierzchnię świadomości. Wierszem myślę o tobie i wierszem za tobą tęsknię.

Marika nie odzywa się słowem, za komentarz wystarcza mi głębokie, pełne wzruszenia i czułości spojrzenie jej szklących się oczu. Chłonę je, pieszczę się nim i w nim się pławię. Twoje oczy lubią mnie… i to mnie zgubi — mówię, cytując słowa piosenki. Och nie! — Marika stanowczo protestuje i dodaje z czułością, z czułością dotykając dłonią mojego policzka: Nie mów tak, przecież wiesz, że nie potrafiłabym zrobić ci krzywdy. Sam ją sobie zrobię — odpowiadam w zamyśleniu, może i nawet nieco za szorstko. Jerzy, proszę cię. Nie strasz mnie.

Daj mi wstążkę błękitną. — Wracam na Parnas i z jego wysokości wpatruję się w błękit rozpościerającego się nade mną nieba jej oczu. Oddam ci ją bez opóźnienia…Albo — daj mi cień twój z giętką twą szyją… Gdy Marika uśmiecha się słodko na ten nowy powiew poezji, ja nagle przemieniam łagodne spojrzenie w żądło swego wzroku i rzucam twardo: Nie! Nie chcę cienia. Cień zmieni się, gdy ku mnie skiniesz ręką, bo on nie kłamie! Marika drętwieje. Widzę w jej oczach panikę. Nie wie już sama, co jest prawdą, a co poezją, a przecież wszystko, co mówię i co przeżywam z nią, to najprawdziwsza prawda, zwłaszcza kiedy wyrażam ją wierszem, cudzym lub własnym. Nic od ciebie nie chcę, śliczna panienko, usuwam ramię… — mówię szorstko, przebijając jej oczy kamiennym sztyletem swego spojrzenia. Zdejmuję z jej ramienia i potylicy swoje dłonie i rozkładam ręce zrezygnowanym ruchem na pościeli. Jerzy — mówi pełnym lęku szeptem Marika — ty naprawdę mnie straszysz. Bo piękno czasem na to jest… by wystraszało. — Tym razem parafrazuję swojego ukochanego poetę i na powrót przekształcam ostry wyraz spojrzenia w najczulszy uśmiech.

Jerzy — powtarza czułym szeptem Marika. Wyraz lęku znika z jej oczu i ponownie wypełniają je łzy wzruszenia. Moje zresztą też. To się musi skończyć płaczem — mówię, wracając do poważnego tonu i przywołując nasze rodzinne powiedzenie, którego używaliśmy z dziećmi w momentach największego rozbawienia. Chciałbym, żeby spotkało to mnie, a nie ciebie. Nikogo z nas to nie spotka — mówi Marika z naciskiem, jakby wypowiadała zaklęcie, i dla zwilżenia mych spragnionych ust podaje mi soczysty miąższ owocu ust swoich.

Mimo że smukłe i drobne, ciało mojej elfetki zaczyna mi trochę ciążyć, a jej kości, dlatego że smukłe i drobne — lekko mnie uwierać. Delikatnie zsuwam ją z siebie i układamy się na boku. Marika zaciska palce prawej dłoni, obejmuje pięść palcami lewej i podsuwa sobie pod brodę. Ja robię to samo. Leżymy na boku, podpierając swe brody obiema dłońmi i patrząc w głąb naszych oczu. Oczy Mariki wciąż wypełnia ten wyraz zamętu i niepewności. By go usunąć, powoli sięgam do jej dłoni, delikatnie obejmuję je swoimi i przysuwam je sobie do ust, które wykonują trzy muśnięcia motyla, lecz nie siadają na nich. Następnie przystawiam do jej dłoni swój nos i wyraźnie je obwąchuję, patrząc w oczy Mariki pytającym wzrokiem. Gdy już ma spytać, czy coś nie tak, z moich ust wykwita kolejny wiersz: Pani pachnie jak tuberozy. To nastraja i to podnieca. A ja lubię tuman narkozy, a najbardziej — gdy jest kobieca. Uśmiechamy się do siebie z czułością. Mówię ładnie? Marika z uśmiechem kiwa głową na tak, myśląc, że to moje pytanie, a nie dalszy ciąg wiersza. …I melodyjnie? Zdania perlę jak z pereł kolię? Gdy się reflektuje, że wpadła w pułapkę, wybucha bezgłośnym śmiechem z samej siebie, aż jej się ramiona trzęsą, po czym, wciąż się uśmiechając, kręci głową z niedowierzania, jak łatwo dała się w nią złapać. Gdy się uspokaja, wyraźnie czeka na ciąg dalszy, a na jej twarzy zastyga czuły uśmiech porozumienia. Przeciągam ten moment ciszy, delektując się jej spojrzeniem, po czym kończę frazę: Pani patrzy — melancholijnie… Skąd ma pani tę melancholię?

Jeerzy, skąd ty się wziąłeś? — szepce Marika, czule przeciągając „e” przy wypowiadaniu mojego imienia. Spadłem z księżyca, a potem ty spadłaś mi z nieba. A ty, owieczko, skąd ty się wzięłaś? Nie wiem. Nie było mnie. To ty mnie wynalazłeś, to ty mnie wymyśliłeś. Gdy wrócę do domu, rozpłynę się w powietrzu. Założę kapcie i znów się przemienię w kopciuszka. W kapciuszka? — Przyciągam ją do siebie i łaskoczę pod pachami. Marika śmieje się wniebogłosy i próbuje mi się wyrwać. Luzuję uścisk i przysuwam swoją twarz do jej twarzy. Wyciskam na jej ustach trzy wesołe buziaki, a potem dwa znacznie lżejsze… i jeszcze lżejsze… i jeszcze… Marika zamyka oczy, a ja znów uczę moje usta dotyku motyla.

Mam nadzieję, że ten fragment cię przekonał, że Marika to naprawdę dobra literatura. Może więc sięgniesz po książkę w całości?

By kupić wydanie papierowe, wystarczy kliknąć tutaj:

Natomiast e-book dostępny jest tutaj:

W kołysce twoich stóp

Gdy się spotykamy następnym razem, pokazuję Marice, jak odrobiłem lekcje, otulając jej ciało gazowym welonem najdelikatniejszych pieszczot. Marika rewanżuje mi się tym samym. Co chwila spogląda w moje oczy z aprobatą i — jak nauczyciel podczas egzaminu uczniowi — pokazuje wzrokiem, że dobrze mi idzie. Kładę sobie jej głowę na lewej dłoni, czuję twardość jej czaszki i szorstkość porastających ją włosów. Zbliżam swoje usta do jej i muskam je najdelikatniej, jak mogę. Całujemy się w ten sposób z otwartymi oczami. Powoli, zdecydowanie przytrzymując jej wzrok swoim i nie przestając jej całować, szepcę wprost w jej rozchylone usta haiku, które ułożyłem po naszym ostatnim spotkaniu: Motyl moich ust płatki kwiatu ust twoich łagodnie muska.

Odsuwam nieco głowę od jej twarzy, ale nie wypuszczam jej spojrzenia z uścisku mego wzroku. Zauważam, że jej dziurki od nosa znacznie się rozszerzają przy wciąganiu powietrza. Wyraźnie też słyszę jego wydychanie. Podnieciłem kobietę wierszem? Sięgam dłonią do jej róży: rozkwita.

Zespalamy się, leżąc twarzą w twarz na boku. Marika podciąga wysoko stopy i bierze w ich objęcia moją głowę, masując mnie nimi delikatnie po karku. Uważam, że jestem dwakroć mądrzejszy od niej, ale ona jest minimum czterykroć sprawniejsza ode mnie. Nie mam w tym starciu nic do powiedzenia. Przytrzymuję ją za biodra i pieszczę dłońmi jej pośladki. Obejmujemy się czułym spojrzeniem, które dopełnia pieszczoty naszego dotyku. Oddajemy się tym pieszczotom niespiesznie, aż wreszcie przychodzi moment, gdy już nie potrafię ich przedłużać. Przyspieszam i pogłębiam ruchy bioder, a Marika przyciąga stopami moją głowę do swojej. Nasze usta splatają się w namiętnym pocałunku. Czuję pieszczotę jej języka na swoim, na zębach i dziąsłach, pod wargami i po wewnętrznej stronie policzków. Kotłujemy się, kopiemy, drapiemy. I sięgamy wszędzie. Mój język w uchu Mariki, jej dłoń wokół moich jąder. Środkowy palec mojej prawej ręki szuka ujścia estuarium Anus. Chciałbym krzyczeć z rozkoszy, ale moje usta są wciąż we władaniu ust Mariki. Jedyne, co mi pozostaje, to wycharczeć swą ekstazę wprost z mojego do jej gardła. Co mi dało tę nieziemską rozkosz? Pocałunek czy stosunek? Pocałunek jak stosunek. Moja hurysa uchyliła mi na kilka chwil nieba. Jest w nim dokładnie tak, jak opisuje święta księga islamu: wszystko, czego dusza zapragnie i czym rozkoszują się oczy. Leżę na wpół omdlały, Marika delikatnie przysuwa moją twarz do swych piersi. Czuję, jak rozpłaszczają się na moim policzku. Jedną dłonią głaszcze mnie po karku, a drugą — po plecach. Jej usta delikatnie całują moje włosy na czubku głowy. Wyczerpany, zapadam w typowy półsen poobjawieniowy. Chwilo, trwaj wiecznie.

Może zdecydujesz się na zakup całej książki? Wersję papierową znajdziesz tutaj

A tutaj możesz dostać e-book

Szekspir

Uwielbiam witać się z Mariką pocałunkiem w samochodzie w pierwszym zaułku, w jaki wjeżdżamy po wyruszeniu spod jej domu. Uwielbiam brać ją w swe objęcia, gdy znajdziemy się wreszcie schowani przed światem w pokoju naszego hoteliku. Uwielbiam z bliska lustrować jej twarz i sprawdzać, czy wszystko jest w niej na swoim miejscu: smutne, nieco wylęknione oczy, przesadnie długie sztuczne rzęsy, perfekcyjne, gotowe do pocałunku usta, napięte w lekkim uśmiechu policzki i najpiękniejsze na świecie piegi. Uwielbiam zdejmować z niej jedna po drugiej części garderoby: bluzkę, spodnie, stanik, majtki. Uwielbiam patrzeć na jej nagie piersi, uwielbiam patrzeć na jej nagą sylwetkę sylfidy. Uwielbiam obejmować ją w talii z niedowierzaniem, że może być tak wąska, i przytulać w tym samym momencie policzek do jej brzucha. Uwielbiam całować ją po brzuchu. Uwielbiam całować ją po piersiach. Uwielbiam całować ją po plecach. Uwielbiam całować ją po pośladkach. Uwielbiam całować ją po nogach. Uwielbiam całować ją po wszystkim. Uwielbiam pokonywanie grawitacji i taniec naszych ciał w stanie nieważkości: twarzą w twarz, twarzą w lędźwiach, twarzą przy plecach. Ja na dole, ona na górze, ja na górze, ona na dole. Uwielbiam napięcie, w jakim mój najlepszy przyjaciel czeka na dalszy rozwój wydarzeń. Uwielbiam swobodę i naturalność jej rozkładających się na boki ud. Mój przyjaciel uwielbia gościnność jej przyjaciółki. Uwielbiam jej pot, uwielbiam jej ślinę, uwielbiam jej śluz. Uwielbiam jej bezgłośne szczytowanie. Uwielbiam rozkosz, którą odczuwam, gdy ona mi uchyla nieba bram. Uwielbiam po wielokroć powtarzać z Mariką to, co uwielbiam. Uwielbiam ciszę, w której z błogim spokojem wracam na ziemię. Uwielbiam znajdować czekającą tam na mnie w błogim spokoju Marikę.

Układam się z nią na boku, tak jak najbardziej lubię, podciągam jej nogi do swojej głowy, a ona splata za nią stopy w kołyskę. Moszczę się w niej jak dziecko, a zarazem jak ptak w gnieździe, który chroni swoje małe — palce jej małych stóp. Patrzymy sobie w oczy nieruchomym wzrokiem. Biorę jej lewą dłoń w swoją prawą, delikatnie przyciągam do ust i całuję najczulej, jak potrafię, po grzbietowej stronie palców. Raz… dwa… trzy… cztery… pięć. Długie i głębokie, najczulsze: pięć. Przyciskam ją delikatnie do swego policzka. Palce Mariki rozumieją bez słów, że to jest moja prośba o głaskanie brody, i automatycznie, czule i powoli wykonują ruch w kształcie znaku nieskończoności: raz grzbietem, raz wnętrzem. Raz wnętrzem, raz grzbietem.

Marika splata swój wzrok z moim spojrzeniem, a ja powoli, wyraźnie, z długimi przerwami zaczynam recytować: Późną porę roku we mnie już dostrzeżesz, co liście pożółci, nim je z drzew postrąca, abyś mogła dojrzeć wśród nagich gałęzi, że puste już gniazda ptaków śpiewających. Dnia zobaczysz we mnie cichutkie zmierzchanie, co hen za widnokrąg spycha tarczę słońca; gdy zgaśnie, już tylko noc czarna nastanie, ulgę niosąc we śnie, który nie ma końca. Dopatrzysz się we mnie, jak ogień dogasa na stosie popiołów spalonej młodości, przez to, czym się sycił w swych najlepszych czasach pożarty do szczętu, bez żadnej litości. Niechaj więc twe serce mocniej kochać łaknie wszystko, czego wkrótce niechybnie zabraknie.

Kończę i wpatruję się nieruchomym wzrokiem w nieruchome oczy Mariki. Śledzę jej spokojny oddech. Piękne — mówi. Ale i trudne. To Szekspir. Sonet siedemdziesiąty trzeci. Natknąłem się na niego ostatnio. Od razu wydał mi się piękny i głęboki i zrobił na mnie wielkie wrażenie, ale też coś mi chrzęściło w jego tłumaczeniu. Zajrzałem więc do internetu i znalazłem kilkanaście różnych tłumaczeń, zarówno znanych tłumaczy, jak i młodych amatorów poezji i sztuki translatorskiej, a tam: artystyczny bełkot, jakby nic nie zrozumieli. Ja wiem, że staroangielski i sam Szekspir nie są łatwe i że tłumaczenie takich tekstów na język obcy musi być bardzo trudne. Trzeba zachować czternastowersowy rymowany układ tekstu, charakterystyczny dla klasycznego sonetu, ale przecież nie można się w tym pogubić i zapomnieć sensu. A oni wszyscy zapomnieli o sensie wiersza. Koncentrują się na nic nieznaczących szczegółach: opisie jesieni, konarach drzewa, pejzażu z ruinami klasztoru… Krytycy też w to brną i popisują się swoją erudycją, nawiązując do historii Anglii kształtowanej przez Henryka VIII, który walcząc z Kościołem rzymskim, zlikwidował w Anglii klasztory. Boże drogi, cóż za bzdura! Gdzie jest w tym wszystkim Szekspir! Gdzie jest literatura!

Widzę, jak moje pytania odbijają się w oczach nieco zdezorientowanej Mariki, która ma prawo czuć się jak studentka na sali wykładowej. Przeniosła dłoń do swojej brody, pociera ją od dołu kciukiem, a od góry zgiętym palcem wskazującym, pomagając sobie w osiągnięciu stanu skupienia, które rysuje się na jej ściągniętym czole. Wyobrażam sobie, że przechadzam się po sali wykładowej; studenci notują z pochylonymi głowami, a ona jedna, odłożywszy długopis i podniósłszy głowę, wpatruje się we mnie i wsłuchuje się w moje słowa, pokazując, że tylko ona zrozumiała, że nie czas teraz na notowanie, tylko na wnikliwe słuchanie, by uchwycić sedno sprawy. Czemu nie jest na odwrót? Czemu jest tutaj ze mną, a nie na sali wykładowej?

(…)

Uspokojona Marika patrzy na mnie, jakbym jej właśnie wręczał wielki bukiet róż. Posłuchaj raz jeszcze. Odrzućmy wszelkie decorum, które służy wyłącznie do zachowania formy sonetu, i skoncentrujmy się na tym, co on do niej mówi. Zobacz, co z tego zostanie. I nie odrywając wzroku od oczu Mariki, deklamuję wypreparowany szkielet sonetu Szekspira.

Późną porę roku we mnie już dostrzeżesz,
Dnia zobaczysz we mnie cichutkie zmierzchanie,
Dopatrzysz się we mnie, jak ogień dogasa.
Niechaj więc twe serce mocniej kochać łaknie
Wszystko, czego wkrótce niechybnie zabraknie.

Marika wpatruje się w moje oczy spojrzeniem, którego sens nauczyłem się rozumieć jak specjalista od czytania z ruchu warg. To nie jest tępy stupor. Jej lekko przymrużone powieki, lekko załzawione gałki oczne, lekko napięte i zaczerwienione policzki i lekko uśmiechnięte usta mówią: Piękne. Mądre. Podoba mi się, bardzo. Podziwiam cię za twoją wiedzę i pamięć. Kocham cię za to, co do mnie mówisz. Kocham cię za to, jak ze mną rozmawiasz, ale ja naprawdę nie wiem, co mam powiedzieć. Nie gniewaj się na mnie za to, proszę. Pokrywam więc jej milczenie potrójnym pytaniem: Dostrzeżesz? Zobaczysz? Dopatrzysz się we mnie? Marika ze łzami w oczach zbliża swoje usta do moich, składa na nich muśnięcie motyla i z czułością wypowiada moje imię.

Inne nastolatki mają to w szkole albo na studiach — mówię, wyrównując oddech i powstrzymując się przed rozpłakaniem się ze wzruszenia. W ten sposób próbuje się je kształcić do rozumienia sensu życia i literatury, a ty musiałaś spotkać starzejącego się mężczyznę, żeby ci to wszystko wyłożył. Marika ujmuje swoją ręką moją dłoń, podsuwa ją sobie do ust, delikatnie całuje moje palce i mówi: Nie chcę, żeby żaden pan ani żadna pani od literatury wykładali mi Szekspira. Mam najlepszego nauczyciela na świecie.

Podnoszę się i opieram plecami o wezgłowie łóżka. Zdecydowanie biorę swoją studentkę w ramiona i zachłannie przywieram ustami do jej ust. To nie jest pieszczota delikatna jak dotyk motyla. Mocniej dziś całować łaknę wszystko, czego wkrótce niechybnie zabraknie.

A może mielibyście chęć przeczytać rozdział o Szekspirze i samą powieść w całości? Znajdziecie je tutaj:


Szał uniesień

Wiesz. — Zmieniam poważny ton na żartobliwy. Mam takie marzenie, żebyśmy się kiedyś zabawili w Pegaza. Żebyś mnie dosiadła jak konia, a ja żebym odleciał jak orzeł. Albo żebyśmy odegrali scenę z Szału uniesień. Na pewno znasz. U-u. — Marika kręci głową, założywszy górną wargę na dolną. Musisz to znać: Naga kobieta na czarnym rozjuszonym koniu. A, to chyba znam. Odegramy to? Teraz? — pyta zaskoczona. Nie — odpowiadam. Kiedyś, gdy sama będziesz miała na to ochotę.

Przesuwa się w górę mojego ciała i muska moje usta swoimi. Jak cudnie! Jak delikatnie! Gdy próbuję wciągnąć je w głąb swoich albo dosięgnąć językiem jej języka, Marika dyskretnie się wycofuje i wraca ze swoją subtelną pieszczotą. Rozumiem, że ona chce dyktować warunki. Najpierw karmi mnie manną swoich pocałunków, a potem wyciąga dłoń w dół mojego ciała i zabiera do zabawy także mojego najlepszego (niewymienialnego) przyjaciela. Oj, to już przestaje być grzeczna zabawa. Marika dosiada mnie jak ułan swojego konia i zaczyna powoli, rytmicznie anglezować. Hej, dziewczyny, w górę kiecki, jedzie ułan jazłowiecki — przychodzą mi na myśl słowa przedwojennej piosenki. Moja amazonka niepostrzeżenie przechodzi w kłus. Hej, chłopaki, w górę ptaki, jedzie ułan jako taki. A potem w cwał. Mają dupy jak z mosiądza, to ułani spod Grudziądza. Marika opiera dłonie na mojej klatce piersiowej i zaczyna pędzić galopem. Hej, chłopaki, w górę chuje, pan generał defiluje! Mój Pegaz wzbija się w powietrze i odlatuje na szczyt Olimpu, gdzie Gromowładny obładowuje go piorunami. Wraca i pędzi przez nasz hotelowy pokój, który wypełnia się hukiem spadających z jasnego nieba gromów. Gdy wracam do rzeczywistości, znajduję na łóżku obok siebie na wpół żywe, spocone, nagie ciało Mariki. Nakrywa swojego oblanego pianą rumaka derką hotelowej kołdry.

Może się skusisz, by przeczytać moją powieść w całości?

ELFRIEDE JELINEK – Pianistka. „W tramwaju”

Elfriede Jelinek to wnikliwa psycholożka, zaglądająca nie tylko do świadomości swych bohaterów, ale – jak jej słynny rodak rodem z miasta, które opisuje w „Pianistce” – także i pod nią. Jednak to, co uprawia autorka, to nie wiwisekcja jednostki, lecz psychoanaliza społeczna. Jelinek to uważna obserwatorka życia. Charakterystyczne dla psychoanalizy pojęcia, takie jak „psychopatologia życia codziennego”, „neurotyczna osobowość naszych czasów” czy „psychoanaliza społeczna” pasują do jej twórczości jak ulał. Jednak tym, co nadaje pisarstwu Elfriede Jelinek rysów najwyższej oryginalności, jest jej literacki styl, pozwalający patrzeć na opisywane problemy z dystansu: charakterystyczna dla niej ironia posunięta do granic sarkazmu i sarkazm posunięty do granic szyderstwa. Wybrany przeze mnie fragment – moim zdaniem – pokazuje to wszystko doskonale. To niby tylko podróż tramwajem, ale zarazem krytyczna analiza społeczeństwa austriackiego. Jak dla mnie to mistrzostwo literatury, ale i sztuki translatorskiej najwyższego lotu, w której Ryszard Turczyn potrafił mistrzostwo niemczyzny Jelinek przełożyć na mistrzostwo swojej polszczyzny.

Do tramwajów wciąga JĄ ciężar instrumentów muzycznych, dyndających na niej z przodu i z tyłu, do tego wypchane teczki z nutami. Objuczony motyl. Zwierzę czuje, że drzemią w nim siły, którym nie wystarcza sama muzyka. Zwierzę zaciska piąstki na uchwytach futerałów skrzypiec, altówek, fletów. Chętnie używa swych sił nieodpowiednio, chociaż mogłoby wybierać. Wybór
podsuwa matka – szeroki wachlarz strzyków na wymieniu krowy muzyki. Szturcha swymi instrumentami szarpanymi i blaszanymi oraz ciężkimi teczkami nut plecy i przody współpasażerów. Tłuste boki, które odbijają jej broń niby gumowe bufory. Czasem, w zależności od humoru, bierze instrument i teczkę do jednej ręki, a pięść drugiej złośliwie wraża w obce płaszcze zimowe, peleryny czy lodenowe marynarki. Hańbi austriacki strój narodowy, uśmiechający się do niej bezczelnie rogowymi guzikami. Na podobieństwo kamikadze sięga po samą siebie jako broń. Kiedy indziej znów wali cienkim końcem instrumentu, raz są to skrzypce, innym znów razem trochę cięższa altówka, w ciżbę brudnych od pracy ludzi. Kiedy jest duży tłok, powiedzmy, około szóstej, to już niewielkim machnięciem można uszkodzić sporo osób. Na prawdziwy zamach nie ma miejsca. ONA jest wyjątkiem od reguły, jaka w odpychający sposób rzuca jej się w oczy dookoła, a matka lubi wyjaśnić jej dobitnie, że istotnie jest takim wyjątkiem, ponieważ jest jedynym dzieckiem swojej matki i musi trzymać się wyznaczonej drogi. W tramwaju widzi codziennie, kim nigdy nie chciałaby być. Przeoruje szare pole tych z biletami i bez, tych co się dosiedli i tych, szykujących się do wysiadania, którym tam, skąd przychodzą, z niczego nic nie wyszło i których tam, dokąd idą, nic nie czeka. Nie są eleganccy. Niektórzy wysiadają, zanim jeszcze na dobre weszli do środka. Jeśli wskutek gniewu ludu zmuszają ją do opuszczenia tramwaju na przystanku zbytnio jeszcze oddalonym od domu, to posłusznie wysiada z wagonu, ale tylko po to ustępuje przed kułakiem gniewu, który nawinął się jej pod kułak, żeby cierpliwie poczekać na następny skład, który jak amen w pacierzu niebawem się pojawi. To więzy, które nigdy nie puszczają. Potem ze świeżymi siłami przystępuje do nowego ataku. Obwieszona instrumentami, mozolnie wtacza się między powracających z pracy i eksploduje między nimi jak kartacz. Czasami naumyślnie staje szczególnie niedogodnie i mówi, przepraszam, ale chciałabym tu wysiąść. Wszyscy od razu są
jak najbardziej za. Mówią, że ma natychmiast opuścić ten porządny środek komunikacji publicznej! Bo komunikacja publiczna nie jest dla takich jak ona! Płacący za bilet pasażerowie nie pozwolą, żeby coś takiego miało miejsce. Patrzą na uczennicę i myślą sobie, że muzyka już tak wcześnie podniosła jej wrażliwość, podczas gdy tak naprawdę ona podniosła tylko pięść. Czasami niesprawiedliwie oskarżają szarego młodego człowieka z jakimiś obrzydliwymi rzeczami w wyszarganym marynarskim worku, bo bardziej wygląda na sprawcę. Każą mu wysiadać i wynosić się do kumpli, bo inaczej dostanie nauczkę od mocarnego ramienia lodenowej marynarki. Gniew ludu, który przecież zapłacił co do grosza, ma zawsze rację za te swoje trzy szylingi od osoby i w razie kontroli biletów może tego dowieść. Z dumą okazuje skasowany bilet i ma cały tramwaj tylko dla siebie. Tym samym oszczędza sobie całych tygodni wysoce nieprzyjemnego czyśćca wypełnionego strachem, czy nie zjawi się kontroler. Jakaś dama, która tak jak ty odczuwa ból, wydaje głośny wrzask: jej piszczel, ta jakże żywotna część, na której częściowo spoczywa ciężar ciała, został poważnie nadwerężony. Przy tak niebezpiecznym dla życia tłoku nie sposób wykryć winnego na zasadach ustalenia sprawstwa. Ludzka ciżba zostaje pokryta zaporowym ogniem oskarżeń, przekleństw, wyzwisk, obelg i skarg. Skargi na własny los płyną z toczących pianę ust, oskarżenia wylewa się na innych. Ludzie stoją stłoczeni ciasno jak sardynki w puszce, co wcale nie znaczy, że każdy już naoliwiony, na to przyjdzie czas po fajrancie. Kopie wściekle twardą kość należącą do jakiegoś mężczyzny. Któregoś dnia jedna z jej szkolnych koleżanek, pod którą niby dwa wieczne światełka żarzą się dwa cudowne, wysokie obcasy i która ma na sobie najnowszy model skórzanego płaszczyka na futerku, pyta uprzejmie: Co ty tak taszczysz i jak to się nazywa? Chodzi mi o to pudło, co masz w ręku, a nie o twoją głowę. To tak zwana altówka, odpowiada ONA uprzejmie. A co to takiego ta „alatówka”, nigdy nie słyszałam tej nazwy, mówią z rozbawieniem uszminko-
wane usta. No bo ktoś spaceruje z czymś, co się nazywa „alatówka”, i nie wiadomo do czego służy. Wszyscy muszą ustępować, tyle miejsca potrzebuje to coś. Chodzi z tym publicznie po ulicy i nikt jej nie aresztuje na gorącym uczynku. Ci, co ciężko zwisają na uchwytach tramwaju i tych niewielu budzących zazdrość szczęściarzy, którzy mają miejsca siedzące, daremnie wychodzą ze swych zużytych korpusów. Jak okiem sięgnąć, nie mogą wypatrzyć nikogo, na kim mogliby się odegrać za to, że ktoś maltretuje ich nogi czymś twardym. A teraz ktoś mi nastąpił na palce, wylewa się z czyichś ust potok złej literatury. Kto jest sprawcą? Zebrał się osławiony w całym świecie Pierwszy Wiedeński Sąd Tramwajowy, aby upomnieć i wydać wyrok. W każdym filmie wojennym zgłasza się choć jeden ochotnik, nawet jeśli zadanie jest samobójcze. Ale ten śmierdzący tchórz kryje się za na-szymi cierpliwymi plecami. Cała gromada przypominających szczury rzemieślników tuż przed emeryturą, z przewieszonymi przez ramię torbami pełnymi narzędzi, przepychając się i depcząc, tłoczy się do wyjścia. Teraz ci ludzie ze średnią ochotą cały przystanek przejdą piechotą! Kiedy wśród tych wszystkich owieczek zebranych w tramwaju jakiś baran zakłóci porządek, jak najszybciej trzeba zaczerpnąć świeżego powietrza, a znaleźć je można na dworze. Dmuchawa gniewu, którą potem w domu potraktuje się małżonkę, potrzebuje świeżego tlenu, inaczej może się zdarzyć, że nie zadziała. Coś nieokreślonej barwy i kształtu chwieje się, traci równowagę, coś innego drze się jak zarzynane prosię. W ten sposób narodową łączkę zasnuwa gęsta mgiełka wiedeńskiego jadu. Ktoś domaga się wręcz kata, ponieważ ktoś przedwcześnie zepsuł mu wolny wieczór. Tak bardzo się złoszczą. Ich wieczorny wypoczynek, który miał się rozpocząć już dwadzieścia minut temu, dziś nie nastąpił. Albo też został raptownie przerwany, tak jak przerywa się pokryte kolorowymi nadrukami opakowanie z życiem ofiary – wraz z załączoną instrukcją obsługi – tak że nie można go już odstawić z powrotem na półkę. Ofiara nie może teraz tak po prostu sięgnąć
dyskretnie po nowe, nienaruszone opakowanie, bo zostałaby zatrzymana przez sprzedawczynię jako złodziej sklepowy. Proszę dyskretnie za mną! Lecz drzwi, które prowadzą do biura kierownika, które wydawały się tam prowadzić, to drzwi na niby, a poza nowiuteńkim supermarketem nie ma już żadnych specjalnych ofert tygodnia, jest tam tylko nic, absolutnie i zupełnie nic, tylko ciemność, i klient, który nigdy nie był skąpy, spada w przepaść. Ktoś mówi charakterystycznym dla tego miejsca językiem pisanym: Proszę niezwłocznie opuścić pojazd! Z pokrywy jego czaszki wykwita bródka kozicy, bo mężczyzna jest przebrany za myśliwego. ONA jednak zdążyła się skulić, aby zastosować nowy brzydki trik. Najpierw jednak musi odstawić muzyczne rupiecie. Tworzą one jakby ogrodzenie wokół niej. Niby to zawiązuje sznurówkę, z której zaraz ukręci stryczek na swojego sąsiada z tramwaju. Zupełnie od niechcenia szczypie mocno w łydkę to jedną, to drugą kobietę, która wygląda dokładnie tak samo, jak pierwsza. Ta wdowa siniaki ma jak w banku. Zeszpecona w ten sposób kobieta wystrzela w górę, jaskrawy, podświetlony strumień fontanny nocną porą, który nareszcie znalazł się w centrum uwagi, krótko i precyzyjnie nakreśla swoją sytuację rodzinną i grozi, że ta sytuacja (zwłaszcza jej nieżyjący małżonek) dotkliwie da się we znaki dręczycielce. Następnie żąda wezwania policji! Policja się nie zjawia, bo nie może zajmować się wszystkim. ONA naciąga na twarz niewinny uśmiech kogoś rozkochanego w muzyce. Udaje, jakby właśnie oddawała się tym oddziałującym w tajemniczy sposób, stale dążącym do kulminacji, przesyconym uczuciami siłom muzycznego romantyzmu i nic innego nie było jej w głowie. W tej sytuacji lud jak jeden mąż stwierdza: To na pewno nie lepiej ta dziewczynka z karabinem maszynowym! Jak to bywało wielokrotnie, lud pomylił się i tym razem. Czasami któryś zastanowi się trochę lepiej i wynik jest taki, że wskazuje prawdziwą sprawczynię: To ty! Pytają JĄ wówczas, co też
ma do powiedzenia w jaskrawym słońcu dorosłej wyrozumiałości. ONA nic nie mówi. Blokada, którą umieścili jej operacyjnie za podniebieniem miękkim ci, którzy wyrabiali w niej odruchy wa-runkowe, skutecznie uniemożliwia jej nieświadome przyznanie się do winy. Nie broni się. Kilka osób rzuca się na siebie z pretensjami, że oto oskarża się głuchoniemą. Głos rozsądku stwierdza, że ktoś, kto gra na skrzypcach, w żadnym razie nie może być głuchoniemy. Może jest tylko niema albo niesie skrzypce dla kogoś. Nie mogą się dogadać i odstępują od swoich zamiarów. W głowach szumi im już młode wino pite w weekendy i niszczy parę kilogramów materiału myślowego. Alkohol dokona reszty. Kraj alkoholików. Miasto muzyki. Ta dziewczynka zagląda w bezmiar świata uczuć, a jej oskarżyciel w najlepszym razie zbyt głęboko zagląda do kufla z piwem, więc milknie trwożliwie pod jej spojrzeniem. Przepychanie się jest poniżej JEJ godności, bo przepycha się motłoch, skrzypaczka i altowiolistka tego nie robi. Dla tych drobnych radości przystaje nawet na to, że spóźnia się do domu, gdzie matka stoi ze stoperem i robi wymówki. Takie to trudy bierze jeszcze na siebie, chociaż przez całe popołudnie muzykowała i myślała, grała na skrzypcach i wyśmiewała się z gorszych od siebie. Chce nauczyć ludzi przestrachu i dreszczu przerażenia. Od takich właśnie uczuć pękają programy koncertów filharmonicznych. Bywalec filharmonii korzysta ze słów wstępu wyczytanych w programie, by powiadomić innego bywalca, jak bardzo w najgłębszej głębi jego serce drży od bólu zawartego w tej muzyce. Właśnie przed chwilą wyczytał te i podobne słowa. Ból Beethovena, ból Mozarta, ból Schumanna, ból Brucknera, ból Wagnera. Wszystkie te bóle są od tej chwili jego wyłączną własnością, on zaś z kolei jest właścicielem fabryki butów Pöschl albo składu materiałów budowlanych Kotzler. Beethoven porusza dźwigniami strachu, za to oni napędzają strachu załogom swoich fabryk. Pewna pani doktorowa od dawna jest z bólem na ty. Już od dziesięciu lat zgłębia ostateczną tajemnicę Requiem Mozarta. Na razie nie posunęła się
ani o krok, ponieważ dzieło to jest niezgłębione. Nie sposób go pojąć! Pani doktorowa mówi, że to najgenialniejsze powstałe na zamówienie dzieło w historii muzyki, co dla niej i paru innych osób jest oczywiste. Pani doktorowa jest jedną z niewielu wybranek, które wiedzą, że istnieją rzeczy, których przy najlepszej nawet woli nie dla się zgłębić. Cóż tu więcej wyjaśniać? Nie da się wyjaśnić, jak coś takiego w ogóle mogło powstać. To samo dotyczy paru wierszy, których także nie ma co analizować. Za Requiem zapłacił jakiś tajemniczy nieznajomy w czarnym dorożkarskim płaszczu. Pani doktorowa i inni, którzy widzieli ten film o Mozarcie, wiedzą: to była śmierć we własnej osobie! Tą myślą wygryza dziurę w powłoce jednego z bardzo wielkich i wpycha się do jego wnętrza. W rzadkich wypadkach rośnie się wówczas wraz z tym wielkim. Bezustannie tłoczą się wokół NIEJ wstrętne ludzkie tłumy. Ciągle ktoś wpycha się w JEJ pole postrzegania. Motłoch nie tylko zawłaszcza sztukę bez najmniejszych po temu uprawnień, o, nie, on w dodatku wprowadza się do wnętrza artysty. Zakwaterowuje się w artyście i natychmiast wybija kilka okien na świat zewnętrzny, aby widzieć i być widzianym. Taki buc Kotzler obmacuje spoconymi paluchami coś, co przecież należy tylko do NIEJ. Nieproszeni i niepytani przyłączają się do śpiewania kantylen. Poślinionym palcem wskazującym przesuwają po temacie w takt muzyki, szukają odpowiadającego mu tematu pobocznego, nie znajdują go, przytakując sobie zatem głową, zadowalają się odnalezieniem w repryzie tematu głównego, który służalczo rozpoznają. Dla większości zasadniczy urok sztuki polega na rozpoznawaniu w niej czegoś, co wydaje im się, że znają. Ogrom emocji zalewa pana właściciela masarni. Nie może się przed nimi obronić, choć nawykł do krwawego rzemiosła. Nieruchomieje ze zdumienia. Nie sieje, nie orze, nie słyszy najlepiej, ale przynajmniej każdy może go zobaczyć na publicznym koncercie. Obok niego żeńskie części rodziny, które wyraziły chęć pójścia.
Kopie jakąś staruszkę w prawą piętę. Ona potrafi przyporządkować każdej frazie należne jej miejsce. Tylko ONA jedna umie wszystko, co usłyszy, umieścić tam, gdzie trzeba, na właściwym miejscu. Niewiedzę tych beczących baranów opakowuje w swoją pogardę i w ten sposób wymierza im karę. Jej ciało to jedna wielka lodówka, w której doskonale przechowuje się sztuka. JEJ instynkt czystości jest niesamowicie wrażliwy. Brudne ciała tworzą wokół niej lepki las. Nie tylko brud cielesny, nieczystość najgorszego rodzaju, dająca o sobie znać z łon i pach, subtelna woń moczu wydzielana przez staruszkę, płynący z sieci żył i porów nikotynowy zapach staruszka, owe niezliczone kupy jedzenia najniższej jakości, których opary wydostają się z żołądków; JEJ powonienie, JEJ receptory węchowe dręczy nie tylko mdły woskowy odór kołtuna na głowie, strupa, nie tylko ten leciusieńki, lecz dla wprawnego węchu przenikliwy smród mikroskopijnych skrawków gówna pod paznokciami – pozostałości procesu spalania bezbarwnych produktów spożywczych, owych szarych, skórzastych używek, jeśli w ogóle można mówić o jakimkolwiek użyciu – nie, najdotkliwsze jest dla NIEJ to, jak mieszkają jeden w drugim, jak bezwstydnie przywłaszczają sobie siebie nawzajem. Co gorsza, każdy wdziera się jeszcze w dodatku w myśli drugiego, w jego najgłębszą uwagę. I za to będą ukarani. Przez NIĄ. A mimo to nie potrafi się od nich uwolnić. Rozrywa ich, szarpie nimi jak pies zdobyczą. A mimo to niepytani grzebią w niej, patrzą na JEJ najgłębsze wnętrze i ośmielają się twierdzić, że nie bardzo wiedzą, po co im ono i że nawet się im nie podoba! Ośmielają się także twierdzić, że nie podoba im się Webern czy Schönberg. Matka, za każdym razem bez uprzedzenia, odkręca pokrywę JEJ czaszki, zuchwale sięga ręką od góry do środka, szpera i grzebie. Przewraca wszystko do góry nogami i nie odkłada niczego na dawne miejsce. Po krótkim zastanowieniu wybiera coś, ogląda przez lupę, a
potem wyrzuca. Coś innego z kolei bierze ostrożnie i pucuje szczotką, gąbką i ściereczką do kurzu. Potem energicznie wyciera do sucha i przykręca z powrotem. Zupełnie jak nóż w maszynce do mielenia mięsa. Ta staruszka właśnie wsiadła, nie zgłaszając tego konduktorowi. Myśli sobie, że uda jej się zataić swoje wejście tu, do wagonu. W zasadzie dawno już wysiadła ze wszystkiego i ma tego świadomość. Nie wiadomo, za co miałaby płacić. Bilet na tamten świat ma już przecież w torebce. A taki bilet musi być ważny także na tramwaj. Teraz jakaś pani pyta JĄ o drogę, a ona nie odpowiada. Nie odpowiada, chociaż doskonale tę drogę zna. Pani nie przestaje przekopywać całego wagonu i roztrącać ludzi, żeby pod ich ławkami wypatrywać szukanej ulicy. Groźna z niej wędrowczyni po leśnych drogach , która nabrała zwyczaju wyrywania niewinnych mrowisk z kontemplacji łechtaniem za pomocą cienkiego kijka. Prowokuje niepokojone owady, by strzykały kwasem. To jedna z tych osób, które dla zasady odwrócą każdy kamień, aby sprawdzić, czy aby nie ma pod nim węża. Każdą polankę, żeby była nie wiadomo jak mała, pani ta z pewnością przeczesze w poszukiwaniu grzybów i jagód. Tacy to są ludzie. Z każdego dzieła sztuki wycisną ostatnie soki i na cały głos oznajmią to wszem i wobec. W parkach przecierają ławki chusteczkami, zanim na nich usiądą. Sztućce w restauracji polerują serwetką. Garnitur bliskiego krewnego wyczeszą dokładnie szczotką w poszukiwaniu włosów, listów, tłustych plam. Pani oburza się teraz na cały głos, że nikt nie potrafi jej podać informacji. Twierdzi, że nikt nie chce jej udzielić tej informacji. Pani ta jest teraz przedstawicielką niewiedzącej większości, która jednego za to ma w nadmiarze – woli walki. Jeśli trzeba, będzie się potykać z każdym. ONA wysiada właśnie przy tej uliczce, o którą pytała pani, i mierzy ją przy tym szyderczym spojrzeniem. Tępaczka doznaje olśnienia i z wściekłości zacierają się jej tłoki. Zaraz przedstawi ten fragment
swego życia jakiejś przyjaciółce przy wołowinie z groszkiem, niejako przedłużając to życie samą chwilą opowiadania, gdyby nie to, że kiedy opowiada, czas jednak nadal upływa niepowstrzymanie. I zabiera miejsce dla nowych przeżyć tej pani. Przed wyruszeniem znajomą drogą do znajomego domu kilkakrotnie ogląda się na całkowicie zdezorientowaną panią. Uśmiecha się przy tym krzywo, zapominając, że za parę minut żar płomienia matczynego palnika do cięcia metalu zamieni ją w kupkę popiołu, dlatego że za późno wróciła do domu. I żadna sztuka nie będzie wówczas dla NIEJ pocieszeniem, chociaż wiele się sztuce przypisuje, przede wszystkim, że jest pocieszycielką. Czasem jest tak, że to właśnie ona sprowadza cierpienie.

przełożył Ryszard Turczyn

Pin It on Pinterest