fbpx

Dora Maar

Kołyska jej stóp pozostała ulubioną pozycją dla naszych rozmów. Moszczę się w niej swoją głową i z odległości kilkudziesięciu centymetrów podziwiam tak kochane przeze mnie szczegóły jej twarzy. To jest dla mnie idealna odległość do patrzenia, ponieważ wtedy mogę widzieć je wszystkie wyraźnie. Jestem mniej więcej dwa razy starszy od Mariki, noszę już okulary do czytania i gdy patrzę na jej twarz z bliska, całując ją lub łowiąc jej oddech, widzę jej detale podwójnie. Jedne nakładają się na drugie, jak na portretach Dory Maar Picassa. Rzęsy bez oczu i oczy bez rzęs. Oczy w miejscu nosa, czasem dwa nosy i troje oczu, pomieszane czarne i czerwone kreski jej brwi i ust. Ja się moszczę głową w kołysce jej stóp, a ona się mości swymi małymi pośladkami w legowisku, jakie jej robię ze swych lędźwi. Leżąc głową w kolebce jej stóp, wyciągam jedną rękę i wsuwam dłoń pod jej policzek, a drugą głaszczę jej ramię lub ucho. Ona też czasami wyciąga rękę, by mnie pogłaskać po ramieniu, po brodzie lub twarzy, ale zwykle trzyma dłonie z zaciśniętymi pięściami zsunięte razem na klatce piersiowej, tuż pod brodą. Czasami rozplata kołyskę swych stóp zza mej głowy i ściąga kolana do łokci, przyjmując pozycję embrionalną. Wtedy ja obejmuję ją szeroko rękami, a ona przytula głowę do mojego ramienia. Mam ją całą tak blisko. Obejmując ją szeroko rozpostartymi dłońmi — jedną za łopatki, a drugą za wygięty pośladek — próbuję poruszyć jej całym ciałem i umościć ją jeszcze lepiej w swych objęciach. Uwielbiam wtedy wąchać jej włosy, pachnące ziołowym szamponem. Ale dziś jeszcze nie wiem, co tulę. Jej samotność czy pustkę? Czy jakąś nienazwaną tęsknotę? Gdy ją o to pytam, odpowiada mi z uśmiechem, że jest jej po prostu zimno. Że kiedy kochaliśmy się nago na kołdrze, byliśmy aktywni, wydzielaliśmy ciepło, a teraz, leżąc bez ruchu, ona marznie i musi się jakoś ogrzać. I zwykle składa mi czuły, delikatny pocałunek w miejscu, gdzie akurat znajdują się jej usta. Albo na mej piersi, albo na ramieniu, albo na dłoni. Boże! Ona całuje moje dłonie! Z zewnątrz i wewnątrz. Dotyka ich wnętrzem lub grzbietem swojej ręki lub tylko opuszkami palców, rozchyla moje palce i przeciąga między nimi swoje. Jak mógłbym nie kochać kogoś, kto daje mi taką, najczulszą, pieszczotę?

A potem to samo zrobiła z moim najlepszym przyjacielem

Któregoś dnia kochaliśmy się trzeci raz pod koniec spotkania. Zrobiło mi się wstyd z powodu mojej zachłanności, ponieważ zrozumiałem, że mimo dość silnej erekcji nie będę w stanie osiągnąć kolejnej ejakulacji. Wycofałem się z niej i dyskretnie poprosiłem, by pomogła mi dojść do końca. Marika w pełnym oddaniu robiła, co mogła. Dłonią, palcami, ustami. Prącie, żołądź, napletek, wiązadełko, moszna, jądra. Penis, glans penis, preputium, frenulum, scrotum, testis. Cudowna pieszczota, ale wciąż tylko na krawędzi spełnienia. Brakowało jednego kroku, bym mógł — jak lotniarz — rzucić się w przestwór i odlecieć. Postanowiłem wziąć sprawy (dosłownie) w swoje ręce. Poprosiłem Marikę, by teraz całowała mnie w usta, a dłonią pieściła moje scrotum i testis. Wiedziałem, jak stymulować swój członek, by dojść do końca, ale osiągnięcie tego po raz trzeci w ciągu trzech godzin nie było łatwe. Teraz ja sam kilkukrotnie zbliżyłem się do krawędzi, ale gdy byłem już tuż, tuż, mechanizm nagle się rozprzęgał. Potrzebował nie więcej siły, nie większej dynamiki, lecz precyzyjniejszej stymulacji, dlatego w tym przypadku moja dłoń musiała się okazać skuteczniejsza niż kochana i czuła dłoń Mariki. W końcu udało mi się wywołać ostateczny skurcz, wyrzucający ze mnie na zewnątrz kolejne porcje świeżej gamety. Wydałem z siebie ryk ulgi i upokorzenia. Było mi wstyd przed Mariką, że robię to sam na jej oczach, niewrażliwy już na jej wdzięki, pieszczoty i czułość. Ona musiała to chyba zrozumieć. Delikatnie ujęła moją dłoń, zdjęła ją z mojego członka, podsunęła ją sobie do ust i pocałowała z najwyższą czułością. A potem to samo zrobiła z moim najlepszym przyjacielem.

Książkę możesz kupić tutaj:
(przesyłka przez RUCH za 1 grosz,
a przez innych przewoźników – za pół ceny)

Znaleźliśmy pusty pokój

I co było potem? — Marika pilnuje, bym nie stracił wątku. Wróciłem do domu. Pamiętam, że to były andrzejki, bo byliśmy na imprezie u jej nowych znajomych ze studiów. Znaleźliśmy z Anną pusty pokój i schowaliśmy się tam przed innymi. Po raz pierwszy całowaliśmy się bez świadków. Anna ostrożnie zdjęła ze mnie koszulę i spodnie i ułożyła mnie na dywanie. Sama też rozebrała się do naga i usiadła na mnie. Do dziś pamiętam ten widok, jak wyciągam do góry zabandażowane od przegubów po pachy ręce i palcami głaszczę jej małe piersi. Anna zawsze miała ładną figurę. Znałem ją, bo przecież chodziliśmy razem na basen i na plażę. Krągłe biodra i pełne piersi, ale od momentu gdy zaczęła studiować, gwałtownie schudła. A wiesz, co się dzieje z piersiami kobiety, gdy gwałtownie chudnie? Myślałem, że jak pierwszy raz zobaczę ją nago, będę zachwycony, a mnie ogarnęła żałość. Wydała mi się taka krucha i bezbronna. Głaszcząc swoimi dłońmi moje bandaże, Anna powiedziała: „Mnie też nie jest łatwo. Nie dam rady z tymi studiami. Wiesz, że śpię z trupem w jednym pokoju?”. „Co ty mówisz?”, spytałem zaszokowany. „Musiałam zdobyć czaszkę na anatomię. Poszłam na cmentarz i kupiłam od grabarza. Wykopał ją specjalnie dla mnie. Jak ją rozwinęłam w domu, cała była zabrudzona ziemią. Miała jeszcze zęby i włosy. Trzy dni ją gotowałam i rzygałam”. To był nasz pierwszy stosunek. Bezgłośny, bez spazmów i jęków. Byliśmy jak Adam i Ewa wygnani z raju. Nadzy i samotni. Ale razem. Jak na obrazie Masaccia. I wiesz… poczułem wtedy nagły przypływ siły. Zawsze to ona była dla mnie kimś silniejszym i większym ode mnie. To ona mi imponowała, to ja ją podziwiałem i nagle dostrzegłem jej samotność i bezbronność. I zrozumiałem, że to ja mam być silny. Dla niej. Nagle moje rany wydały mi się nic a nic nieważne. Zagoją się, zabliźnią. Poczułem się mężczyzną, ale nie przez to, że wreszcie udało mi się z nią odbyć stosunek. Pomyślałem sobie, że muszę ją chronić i wspierać, że jestem za nią odpowiedzialny. I to był mój ślub, bo przecież nie ten teatr z obrączkami, welonem i Ave Maria, który odegraliśmy w kościele. Zrozumiałem, że nie mogę zachować się jak Adam wobec Ewy… Wiesz, co było pierwszym aktem, jakiego Adam dokonał wobec Ewy? – pytam Marikę. Nie – mówi z nieruchomymi, szeroko otwartymi oczami. Zdrada. Zdrada. On ją zdradził. Gdy Bóg go pyta, dlaczego zerwał zakazany owoc, on zamiast jej bronić, zrzuca na nią winę: Niewiasta, którą umieściłeś przy mnie, dała mi owoc z tego drzewa i zjadłem. Tchórz i skarżypyta. I żarłok, jak prawie każdy pospolity mężczyzna. I gdy wtedy Anna siedziała na mnie, powoli poruszając biodrami, by zaspokoić moje łaknienie podczas naszej pierwszej komunii, pomyślałem sobie, że nigdy jej nie zdradzę. I chyba mi się udało. Naprawdę? — pyta z powątpiewaniem Marika. A teraz co robimy? To nie jest zdrada. Nigdy jej nie zdradziłem, bo nigdy nie pragnąłem, żeby jakakolwiek inna kobieta była na jej miejscu. A jeśli już ją zdradziłem, to tylko wtedy, gdy ją zawiodłem, gdy nie potrafiłem jej wesprzeć albo nie wiedziałem, jak to zrobić. Gdy nie zauważyłem, że potrzebuje pomocy. Gdy została sama, beze mnie.

Książkę możesz kupić tutaj:
(przesyłka przez RUCH za 1 grosz,
a przez innych przewoźników – za pół ceny)

Plexus solaris

Patrzę na zegarek. Została nam niecała godzina. Przewracam się na lewy bok, wyciągam ręce w kierunku Mariki i przyciągam do siebie jej skulone drobne ciało. Cmokam moją elfetkę delikatnie w usta i zaglądam w głąb jej oczu. Znajduję tam smutek. Patrzę długo, próbując przez źrenice dotrzeć do dna jej duszy, ale jej oczy nie zmieniają wyrazu. Przysuwam swoje usta do jej ust i muskam je delikatnie, a potem wykonuję nimi ruchy jak ryba, która podpłynęła do szyby akwarium. Coraz szersze i mocniejsze. Tym razem Marika reaguje. Trzecia zasada dynamiki sprawdza się bezbłędnie. Actioni contrariam semper et aequalem esse reactionem. Im szerzej otwierają się nasze usta, tym mocniej zamykają się nasze oczy.

Ostrożnie przewracam Marikę na plecy, zawisając nad nią podparty łokciami przy jej bokach. Ona wspiera lewą rękę na moim ramieniu, a prawą gładzi mnie po karku. Otwieram oczy i podglądam ją, jak całuje się ze mną z zamkniętymi swoimi. Delikatnie odsuwam usta od jej ust, pieszcząc je lekkimi muśnięciami, a potem przenoszę je do oczu Mariki i całuję ją po zamkniętych powiekach. Prawa, lewa. I jeszcze raz: prawa, lewa. Unoszę lekko głowę i przyglądam się, jak Marika powoli odsłania kurtynę rzęs, ukazując pod nimi najsłodszy uśmiech swoich szmaragdowych oczu, który natychmiast jej spływa na policzki i dalej — na usta. Pieścimy się teraz w objęciach naszych spojrzeń. Marika przytrzymuje się mocniej mojego karku i przewraca mnie na wznak, uważając, by nie uronić perlących się w jej oczach kropli, a ja, pomagając jej swym ciałem w zmianie pozycji, unoszę je, przenoszę, jak ramionami — wzrokiem.

Marika kładzie się całym ciałem na mnie, a potem wyciąga szyję i składa na mych oczach dwa soczyste, miłosierne pocałunki. Powoli, przez całą twarz, nos, usta, szyję, delikatnymi muśnięciami swoich ust schodzi w okolice mojego splotu słonecznego, plexus solaris, a następnie, dołączając do pieszczot warg pieszczoty języka, przenosi się do mojego lewego ramienia i przesuwa się po jego wewnętrznej stronie aż do samego nadgarstka. Naciskając swą prawą dłonią na wnętrze mojej lewej, przytwierdza ją do powierzchni łóżka. Podnosi głowę, znów przyciska swe usta w okolice plexus solaris i daje tę samą pieszczotę wnętrzu mojego prawego ramienia, przytwierdzając na końcu do łóżka naciskiem swojej lewej dłoni moją prawą. Po raz trzeci wraca ustami do plexus solaris i wędruje nimi w dół mojego ciała. Leżę z szeroko rozłożonymi rękami, a ona kończy to misterium krzyża, zakradając się do mojego ogrodu rozkoszy i swoimi czarami sprawiając, że z mojego zwiotczałego korzenia wyrasta drzewo życia, którego owoc Marika pożywa w stanie najczystszej niewinności.

Monologi waginy

Żegnając się z Mariką, mówię: Następnym razem opowieści waginy. Co masz na myśli? — pyta zdezorientowana. Twoje opowieści. Ze mną nie jest tak łatwo, ja nie potrafię opowiadać tak jak ty, a zresztą nie mam o czym. Nieprawda. Nie wierzę w to. Każdy człowiek jest ciekawą księgą. Jeśli tak, to moja jest zamknięta. I niech na razie taka zostanie. Ja ją rzadko otwieram, nawet sama przed sobą. Chciałbym móc do niej zajrzeć. Może kiedyś… Ale nie naciskaj, ja sama muszę chcieć ją otworzyć. Najlepiej razem z udami — mówię z figlarnym uśmiechem. Ułożę się między nimi, wtulę się głową i będę słuchał monologów twojej waginy. Nie podoba mi się to określenie. Czemu tak to nazywasz? Nie czytałaś Monologów waginy? Nie, nigdy o czymś takim nie słyszałam. To tytuł książki Eve Ensler, amerykańskiej pisarki, raczej słabej, która zebrała w niej wypowiedzi różnych kobiet na temat ich kobiecości, wygłaszane właśnie z perspektywy ich waginy, ich wręcz fizjologicznej seksualności. Znam ją, bo przez jakiś czas leżała u nas w domu niewstawiona na półkę, czytana przez moją żonę i dorastające córki.

Wieczorem znajduję książkę w internecie i wysyłam Marice fragment o tym, jak pewnej nastolatce elegancka i podziwiana przez nią trzydziestoletnia sąsiadka pomogła odnaleźć jej seksualną, lesbijską tożsamość. Marika jest pod wrażeniem. Ciekawe — odpisuje.

Na następnym spotkaniu mam dla niej niespodziankę. Podczas wypoczynku na pierwszej przełęczy naszych uniesień wyciągam książkę Eve Ensler, kładziemy się na brzuchu i wspólnie czytamy wybrane przeze mnie fragmenty. Gdyby twoja pochwa się ubierała, to co by nosiła? — powtarzam pytanie autorki. Jedwabne pończochy — wybiera Marika z listy odpowiedzi. Suknię wieczorową — pada mój wybór. Dżinsy, tak jak lubię — dodaje od siebie Marika. Czarną przezroczystą bieliznę, tak jak ja lubię. — Pieczętuję swój wybór krótkim cmoknięciem ust Mariki, a ona odpowiada mi uśmiechem, że zrozumiała aluzję. Maseczkę karnawałową. — Zagląda mi w oczy z szelmowskim uśmiechem. Fioletową piżamę z aksamitu. Czerwoną muchę. Jedwabne kimono. Spodnie dresowe. Wysokie obcasy. Okulary przeciwsłoneczne. Koronki. Tatuaże. Kapelusze. Bikini. Kabaretki. Listek figowy. Wieniec laurowy — przekrzykujemy się, rzucamy się na siebie ze śmiechem i turlamy od jednego do drugiego końca łóżka. Gdy się uspokajamy, Marika mówi do mnie: Nie znam bardziej zwariowanego mężczyzny. A ja drugiej takiej kobiety, na której punkcie mógłbym tak zwariować.

Sięgam po książkę, która spadła na podłogę, i czytam pytanie do kolejnej litanii: Gdyby twoja pochwa umiała mówić, to co by powiedziała w kilku słowach? Marika wybiera z listy: Pobawmy się. Przytul mnie. Obejmij. Powolutku. Delikatnie. Taaak, taaak. Wyliż mnie. Nie przestawaj. Pragnę. Nakarm mnie. Błagam, jeszcze. Za mocno. Teraz dobrze. Jeszcze, jeszcze. Kołysz mnie. Tak, tutaj. O matko! O Boże!

Przechodzi mnie dreszcz podniecenia. Rozkładam szeroko na boki nogi Mariki i próbuję odegrać wszystko, o co prosiła. Czy poeta to właśnie miał na myśli, pisząc: oby język giętki wyraził wszystko, co pomyśli głowa? Nie trwa długo, by Marikę przeszyły dwa kolejne skurcze, ale tym razem dodaje do nich długi i głęboki pomruk ulgi. Odczekuję moment i ponownie przywieram do niej ustami, ale jej ciało wygina się w obronnym odruchu. Podciągam się lekko ku górze i kładę głowę na jej brzuchu. Opuszkami palców wyczuwam na jej mons pubis ostrą tarkę odrastających włosków. Zapada cisza. Wyraźnie słyszę przez czaszkę szelest włosów na mojej głowie, uginających się pod delikatnym dotykiem jej dłoni, zupełnie jak poszum wiatru pośród drzew w lesie. Oczyma wyobraźni widzę, jak moją głowę pokrywa skóra jej brzucha. Ten cud życia, pulsujący pod tą napiętą kopułą, czekający na swe ponowne narodziny, to ja.

Sonety szekspirowskie

Jak powszechnie wiadomo, adresatem sonetów Szekspira był tajemniczy młody książę. Kim był ten niezidentyfikowany z nazwiska młodzieniec? Pytanie to do dziś dnia nie znalazło odpowiedzi. A kim był ten młodzieniec dla autora? Dla Szekspira? Tu już możemy liczyć na jakiś sukces. Wystarczy wczytać się w treść wierszy geniusza. I co nich wyczytujemy? Że to jego przyjaciel czy kochanek? Wszak Szekspir pisze w sonetach zarówno o miłości jak i o przyjaźni. Jednym słowem: o uczuciach. Czemu więc kochanek? Albo jaki kochanek? Platoniczny czy zmysłowy, cielesny? Jeśli ten drugi, to znaczy… że Szekspir, albo obaj, byli orientacji homoseksualnej. No, robi się pikantnie. Czy tak też jest w sonetach? Bynajmniej. Sonety są sentymentalne, liryczne, refleksyjne i trop homoseksualny bardziej je zaciemnia niż rzuca na nie jasne światło. Niech problemem orientacji seksualnej Szekspira zajmują się miłośnicy skandali i specjaliści od łapania ryb w mętnej wodzie. Mnie on nic a nic nie zajmuje. Interesuje mnie za to sztuka Szekspira: poezja i jej przekład na nasz język. Oczywiście nie jestem pierwszy. Przede mną próbowało tego wielu. Większych i mniejszych poetów, lepszych i gorszych tłumaczy. I jaki mamy efekt? Różny. Niektóre przekłady się przyjęły, brzmią po polsku gładko, inne chropawo, ale niestety w żadnym wydaniu „Sonety” Szekspira nie są książką, którą po polsku by się czytało z równą swobodą i zachwytem, co polską poezję. No cóż, powodem zapewne jest to, że poezja w zasadzie jest nieprzekładalna i najlepiej ją czytać w oryginale. Ale któż może sobie na to pozwolić?! Nawet dla Anglików Szekspir jest trudny.

Czy biorąc się za tłumaczenie sonetów Szekspira wydaje mi się, ze zrobię to lepiej niż inni? Broń Boże, nie ma we mnie ani takiej pychy, ani naiwności. Przeciwnie: zdaję sobie sprawę ze swoich ułomności. Przede wszystkim: słabo znam angielski. Jak zatem zamierzam to zrobić, by przełożyć na polski tę trudną literaturę? Po pierwsze, chciałbym się oprzeć na efektach pracy lepszych ode mnie tłumaczy, przed którymi chylę czoła, zwłaszcza przed tymi, którzy zabierali się za tekst Szekspira w stanie dziewiczym, nie tkniętym myślą i wysiłkiem innego tłumacza. Oczywiście, że i ja będę zaglądał do oryginałów. Co bym chciał znaleźć w tych pierwotnych tekstach i ich tłumaczeniach? Sens. Przede wszystkim sens poszczególnych wierszy i właśnie ich sens chciałbym przekazać po polsku. Wystarczy przeczytać jeden czy dwa sonety Szekspira, by się przekonać, że — myślę sobie — to właśnie zawierają w sobie: głębię myśli. I to właśnie ona, a nie całe to bogate renesansowe dekorum stanowi istotę nie tylko sonetów, ale całej twórczości Szekspira. Myślę też, że zbyt kurczowe trzymanie się tego dekorum często przesądzało o porażce tłumaczy. Wiersz przez to stawał się ciężki i tracił szekspirowską skrzydlatość. Zatem pierwszym zadaniem, jakie sobie stawiam, zanim wezmę się do przekładu, jest odczytanie sensu poszczególnych wierszy i przekazanie go w moim polskim wierszu. Dlatego nie nazwałbym efektu swojej pracy „Sonetami” Szekspira, lecz sonetami szekspirowskimi. W jakimś stopniu będą to moje wiersze inspirowane poezją Szekspira, nie starające się skrupulatnie oddać wszystkich renesansowych fryzów, zdobień, ale mające na celu przekaz odczytanego w nich sensu. O czym mówi sonet siedemdziesiąty trzeci? O przemijaniu, starości. Chciałbym, by i o tym mówiło moje tłumaczenie, czy jak kto woli: mój wiersz. Może i zniknął w nim posępny obraz z wieżą klasztoru i ocierającymi się o jej ściany nagimi konarami drzew, ale za to problem przemijania i starości widoczny jest w nim w pełnym blasku słowa. O czym mówi sonet czterdziesty dziewiąty? O utracie namiętności i zazdrości. Być może w moim tłumaczeniu zagubiłem to i owo, ale utrata namiętności i zazdrość będą w nim widoczne jak na dłoni.

Wróćmy jeszcze na moment do owego tajemniczego księcia. Czy jego postać jest tak ważna dla wyrażenia problemów związanych z miłością, przyjaźnią, namiętnością, zazdrością, zwątpieniem, przemijaniem? Moim zdaniem: nie. Dlatego nie dbam o to, by w moich przekładach/wierszach podkreślać, że to mężczyzna mówi do mężczyzny. Owszem, powinniśmy tak zrobić, gdybyśmy chcieli tworzyć poezję gejowską, ale ona wcale nie jest moim celem i myślę, że nie była też celem Szekspira. Angielskie „you” jest bezpłciowe, a polskie „ty”—przeciwnie. Wystarczy użyć czasu przeszłego i powiedzieć na przykład: „byłeś, byłaś”, byśmy wiedzieli, czy zwracam się do mężczyzny czy do kobiety. I ja w pełni świadomie dokonuję takiego wyboru. Gdy tłumaczę wiersz o miłości, jako mężczyzna jego adresatem czynię niewiastę, gdy o przyjaźni — zwracam się do mężczyzny. Czy to nie jest nadużycie? Osadźcie sami. A czemu by nie zrobić na odwrót? Żeby podmiot liryczny był kobietą i zwracał się do mężczyzny lub innej kobiety? I taką sytuację dopuszczam. Wszak mamy mówić o miłości i przyjaźni, namiętności i zazdrości, przemijaniu i śmierci. Czyż nie są to problemy uniwersalne, ogólnoludzkie, przeżywane zarówno przez mężczyzn jak i kobiety? Tak jest w rzeczy samej. Indeed. Dlatego w moich szekspirowskich wierszach dialog toczy się pomiędzy mężczyzną i kobietą, pomiędzy dwoma przyjaciółmi czy dwoma przyjaciółkami.

Przeczytajcie i osadźcie, czy czegoś nie pogmatwałem. Mam nadzieję, że jednak częściej towarzyszyć wam będzie wrażenie rozwikłania tego, co -pozornie -zawiłe.

JERZY KRUK

Come over to the window…

Mein Schnuckel — mówię do niej z czułością. Wiesz, co to znaczy? Die Schnucke to po niemiecku owca, a das Schnuckel to tyle co owieczka, jagniątko. W ten sposób po niemiecku z najwyższą czułością można powiedzieć o dziecku lub najukochańszej osobie. Zsuwam się z jej brzucha i oboje układamy się na boku. Ja — w kołysce jej stóp, a ona — w kolebce mych lędźwi. Wyciągam do niej swoją prawą dłoń i głaszczę ją po jej lewym policzku. Mein Schnuckel, moja owieczko, moja mała owieczko — szepcę z czułością, wpatrując się w szmaragdowe źrenice w łódeczkach jej kocich oczu. Zdejmuje moją dłoń ze swego policzka, przyciska ją delikatnie wnętrzem do swoich ust i zaczyna całować regularnymi cmoknięciami, to napierając lekko ustami, to odrywając je od niej. By spojrzeć mi w oczy, musi unieść wzrok, tak jakby spoglądała na mnie sponad okularów. A ponieważ trzyma moją dłoń nieruchomo, by wydać kolejne cmoknięcia, musi subtelnie poruszać głową. Z kolei pragnąc utrzymać spojrzenie prosto w moje oczy, musi sterować balansem naszych spojrzeń. A potem odwraca moją dłoń grzbietem do swoich ust i zaczyna całować mnie w zupełnie inny sposób, próbując przyssać się do niej ustami jak pijawka. Ale im silniej próbuje to zrobić, tym szybciej jej usta odrywają się od mojej skóry. Wreszcie rozchyla usta szeroko i udaje jej się wytworzyć podciśnienie wciągające skórę mojej dłoni gdzieś pod jej górną wargę. Myślę, że jestem już na Polach Elizejskich, ale za moment okazuje się, że to były dopiero Asfodelowe Łąki. Ssąc skórę mojej dłoni, zaczyna jednocześnie pieścić ją językiem, wpychając ją pod wargę jego naprężoną końcówką. Cierpliwie, powoli, wciąż nie wypuszczając mojego spojrzenia z objęcia swego wzroku. Jak bazyliszek. Gdy już jestem bliski omdlenia, odsuwa usta od mojej dłoni, ale tylko na tyle, by nie utracić kontaktu z porastającymi ją włoskami. Muska ich końcówki, przenosząc się z grzbietu poprzez przegub i dalej, wzdłuż przedramienia, aż gdzieś w jego połowie miękko ląduje wargami na suchym lądzie skóry, zwilżając ją odrobiną swej życiodajnej śliny. Wyobrażam sobie, że jestem wyschniętym stepem, któremu niebo przez całe miesiące skąpiło kropli deszczu. Sięgam za głowę, do oparcia jej stóp. Chwytam je i bliski płaczu ze wzruszenia pytam: Czy ty widzisz łzy w moich oczach? Marika odpowiada: Wszystko widzę, wszystko słyszę, wszystko chłonę i wszystko pamiętam.

Próbuję przez jej źrenice wypatrzyć dno jej oczu i szeptem recytuję z najwyższym wzruszeniem Polały się łzy me czyste, rzęsiste. Szklistymi oczami wpatruję się w źrenice jej szmaragdowych oczu, a wtedy ona wysuwa lewą stopę zza mej głowy i zaczyna nią głaskać mnie pod pachą. Ale jak! Muska mnie płynnym ruchem jak foka płetwą: klap, klap, klap. Chwytam ją w kostce i przysuwam jej palce do swych ust. Cmokam w duży — nie protestuje. W środkowy — też nie. W malutki — także nie. Biorę więc w usta wszystkie, tak jak w dzieciństwie zdarzało mi się jeść garściami czereśnie. Digitus primus, digitus secundus, digitus tertius, quartus, quintus. Jaka prosta łacina. Ssę je, przeżuwam w swoich ustach i co chwila wypluwam. Kostki czy pestki? Sam już nie wiem, co jest, a co było. W oszołomieniu świadomość miesza mi się z pamięcią. Gdy się nasycam, chwytam jedną ręką za piętę, a drugą za palce i podbicie. Wgryzam się delikatnie zębami w podeszwę jej stopy. Ssę ją ustami, jakbym chłonął miąższ z melona. A kiedy wysysam go doszczętnie, na koniec jeszcze wylizuję językiem jej wnętrze aż do samej skórki.

Widzę, że Marika traci równowagę spojrzenia i przenosi wzrok to do moich oczu, to do swojej stopy, choć wymaga to ledwo zauważalnej zmiany kąta patrzenia. Gdy zauważam, że jej nozdrza znów rozchylają się coraz szerzej przy wciąganiu powietrza, pojmuję, że mamy kolejną sprzyjającą falę przyboju. Czas na surfing. Tylko jak? Bodyboard jak leniwi plażowicze na Costa Brava na leżąco na krótkiej i szerokiej desce czy jak muskularni młodzieńcy i wysportowane panny na jaws na Hawajach? Hawaje! Hawaje! Oczywiście, że Hawaje! Wypuszczam z dłoni jej stopę, staję obok łóżka, biorę ją pod pachy i stawiam na nim, a następnie, nie zmieniając uchwytu, zwinnym ruchem przenoszę na podłogę i podprowadzam do okna. (Come over to the window, my little darling. I’d like to try to read your palm). Zasłaniając je, widziałem, że rozpościera się z niego widok na szerokie błonia, za którymi w odległości mniej więcej dwóch kilometrów majaczyły bloki betonowego osiedla. Ustawiam Marikę przed sobą. Mój niepokorny przyjaciel pręży się jak Święty Jerzy, Saint George, Saint Georges, Sant Jordi, Swiatyj Gieorgij, gotujący się do walki ze smokiem. Silnym ruchem obu rąk z głośnym szelestem rozsuwam zasłony. Stajemy z Mariką na scenie świata. Jak w Dyskretnym uroku burżuazji — myślę sobie, ale nie wypowiadam swojej myśli na głos, bo Marika oczywiście nie zna Buñuela. Pewnym ruchem zatapiam lancę Świętego Jerzego w oślizłym smoku Mariki. Niechcący popycham ją przy tym biodrami, tak że traci równowagę i musi się podeprzeć rękami o parapet. Nasz pokój znajduje się na piętrze hotelu i gdyby ktoś pojawił się na błoniach, bez przeszkód moglibyśmy się usunąć na bok lub z powrotem zasunąć zasłony. A żeby ktoś nas wypatrzył z któregoś z mieszkań osiedla, celując akurat w nasze okno lunetą, musiałby zdarzyć się chyba cud na miarę odkrycia przez Galileusza czterech księżyców Saturna. Chwytam Marikę za biodra i próbuję dopaść bestię od dołu, dźgając swoją lancą jak szalony. Marika, wciąż opierając się lewą ręką o parapet, prawą sięga do mojego krocza. Gładzi mnie mocno po wiszącym worku scrotum i bierze w dłoń jego zawartość, miesząc ją jak monety w sakiewce, którą jak gdyby prócz podwiązki zamierzała wręczyć swemu rycerzowi. W tej sytuacji nie trzeba długo czekać, by Święty Jerzy ostatecznie ugodził smoka, zalewając jego paszczę produktem swej cudownej spermatogenezy i powodując, że wyzionie ducha wraz z wydanym przez usta Mariki ochrypłym charczeniem. Wystraszam się nie na żarty, bo jakiś ciepły płyn wylewa się w jej pochwie na lancę Świętego Jerzego i dalej na moje uda. Czyżby smok odpowiedział swoim jadem? Przerażam się, że przebiłem ją na wylot, gdy osuwa się na nogach jak omdlała. Objąwszy jej tułów jednym ramieniem na wysokości talii, a drugim — na wysokości piersi, nie wychodząc z niej, przenoszę ją na łóżko. Całuję w szyję i pytam: Zrobiłem ci coś? A ona: Tak, miałam squirt. Co to jest? Opowiem ci zaraz. Daj odsapnąć.

Lanca Świętego Jerzego powoli taje we wnętrzu Mariki, podobnie jak na przestrzeni wieków tajała jego legenda. Nie słyszałeś nic o squircie? Nie. To kobiecy wytrysk. Niektóre kobiety mają takie zdolności. Podczas orgazmu następuje wytrysk płynów podobnych do męskiego ejakulatu. Moczu? Nie. Niektóre kobiety popuszczają, ale prawdziwy squirt to nie mocz. Często ci się przydarza? Ostatnio prawie wcale, ale kiedyś miałam partnera, który miał bardzo dużego. Miałam z nim squirt prawie za każdym razem, ale tylko w jednej pozycji. Na jeźdźca. Czy to było przyjemne? Orgazm ze squirtem to prawdziwy odlot, niektóre kobiety niemal mdleją od tego, ale moje są bardzo bolesne. Wiesz przecież, że jestem małą dziewczynką. A ja też mam dużego? Taak. Nie wkładaj mi tak głęboko. Proszę cię. Obiecałeś być delikatny. Jak dotyk motyla. A dziś nie byłem? Nie żartuj. Dziś byłeś jak dzika bestia. Proszę cię, nie rób tego więcej. Przepraszam cię, owieczko maleńka. Mein Schnuckel, mein Schnuckelchen — mówię, głaszcząc ją po włosach.

Pin It on Pinterest