Puszcza Bukowa

Puszcza Bukowa, Puszcza Bukowa, Puszcza Bukowa – pisali jeden przez drugiego na naszych forach grzybiarskich pod zdjęciami borowików szlachetnych. Na jednych – grzyby wciąż jeszcze żywe, niezerwane, na tle suchych liści albo zielonego  mchu i paproci. Na innych – już zerwane  – w garści, w koszyku, w wiaderku, na stole, na ławie, ale też jak żywe. Sto! Sto pięćdziesiąt, dwieście, dwieście dziewięćdziesiąt osiem! – licytowali się jeden przez drugiego grzybiarze-internauci. Największe wrażenie zrobiło na mnie dwóch takich, co rozłożyli na stole dwieście prawdziwków i dopisali , że  sto kozaków już im się nie zmieściło. No i taka jedna damulka. 15 minut spacerku z pieskiem – napisała pod zdjęciem, na którym lewą ręką przytula cztery dorodne prawdziwki do swych dorodnych piersi, a prawą – domyślam się – strzela sweetfocię. Piękne, piękne! – szeptałem nie mogąc oderwać wzroku.

Puszczę Bukową znam dość dobrze.  Co najmniej od trzydziestu lat biegam po niej, spaceruję, jeżdżę rowerem, oprowadzam gości. Uwielbiam jej krajobraz o każdej porze roku. Te buki, te strumyki, wzgórza i wąwozy! Ale grzyba w niej nie znalazłem żadnego, co najwyżej hubę. Aż tu  nagle: Prawdziwki! Skąd te prawdziwki? – myślałem. Jadę, jadę, jutro jadę – postanowiłem.

Rankiem zerwałem się skoro świt, jeszcze przed południem. Postanowiłem, że wypuszczę się w puszczę głęboko w jej paszczę, w same trzewia jej się wgryzę w pobliżu kamiennego Serca. Przy drodze – samochodów tyle, że pomyślałem, czy tu czasem autogiełdy nie przenieśli. Zaparkowałem. Idę, idę, idę i na początku niby to nie patrzę, ale od razu patrzę, czy czegoś nie wypatrzę. Sucho. Tak sucho, że od razu w gardle sucho mi się zrobiło, a woda – w samochodzie, ale co tam, idę. Nie wracam się, tylko dalej idę i upajam się marzeniami o prawdziwkach. Tak się śpieszyłem, żeby zdążyć na słońce w zenicie, że nawet śniadania nie zjadłem. Nic dziwnego, że mi kiszki marsza grają. A z muzyką – wiadomo – piechurowi łatwiej. Rozwijam się więc w marszu, w dumaniu robię pauzę. Lewa, lewa, lewa! Idę, ale wzrok mi sokoli nie gaśnie. Liście szeleszczą, gałązki trzeszczą. Dziś wszystkie kwiaty, wszystkie ptaki, wszystkie drzewa, cała przyroda o prawdziwkach mi śpiewa. Prysznica też nie wziąłem. Zresztą po co? Przecież na kąpiel leśną idę. Shinrin-Yoku – jak mówią Japończycy. Więc chłonę przyrodę w zachwycających okolicznościach przyrody. Wszystkimi sześcioma zmysłami, bo po matce odziedziczyłem też ten szósty – kobiecy. Ale nie pomaga mi wywąchać ni wypatrzeć żadnego prawdziwka.

Po kiego grzyba tu się wybrałem? – zaczynają się we mnie budzić pierwsze wątpliwości. Ale idę. Idę i idę. Może jednak za szybko idę? I dlatego nic nie widzę? Dobrze, wolniej, wolniej, powoli… powoli, jak żółw ociężale, lecz prawdziwków jak nie było, tak nie ma. A już myślałem, że jak zające czmychały mi spod nóg, gdy szedłem za szybko.

Aa, już wiem, czemu ich nie widzę! – oświeca mnie nagle. Bo pod słońce idę, a prawdziwków przecież pod słońce się nie zbiera! Trzeba więc ze słońcem iść. Ale, jak to? Tak po prostu mam się odwrócić, w dodatku do tyłu? A jak się w słup soli przemienię? Zerkam więc tylko w bok ukradkiem. Rzeczywiście, widać lepiej niż pod słońce. A ze słońcem, to dopiero by mi się wzrok wyostrzył! A może i rozum wraz ze wzrokiem? Może i słuch by mi się poprawił? I inne zmysły? Oj, żonka by się ucieszyła, gdybym tak prosto z lasu jak ten myśliweczek-kochaneczek zaczął się do  niej przystawiać, świeżo jak Kanada pachnący żywicą. Może by mi dała chleba z masłem, a nie sama by jadła?

A jak tak idę i idę pod słońce i oczy coraz bardziej mrużę, to mi się skośne robią, jak u Kitajca jakiegoś. Ale idę. Idę i oczy mrużę, a to nuży, więc pytam: I po co ja tak w znużeniu idę? Myślę, myślę, myślę. Ale ciężko mi się myśli, kiedy tak idę, i ciężko mi się idzie, kiedy tak oczy muszę mrużyć. Rozum mam prosty i wszystkie operacje wykonuję jedna po drugiej, jak Atari, a nie jak MacBook jakiś multimedialny i wielofunkcyjny. Więc może się zatrzymam, żeby pomyśleć, po co w tym znużeniu idę? Myślę, że jak bym się zatrzymał, to bym mógł lepiej pomyśleć. Myślę więc, że lepiej się zatrzymać. I nagle: buch, para w ruch, myśl moja zostaje wprowadzona w czyn, a ciało w bezruch. Proszę bardzo! Nie każdy tak potrafi: zrobić coś z niczego.

Stoję na stacji jak lokomotywa. Ciężko ogromnie, pot ze mnie spływa, bo słońce wciąż świeci mi w oczy. Stoję tak sobie i stoję,  zrazu bezmyślnie, ale czuję, jak myśl prosta mnie nachodzi. Najpierw powoli, jak żółw ociężale, snuje mi się po mózgu ospale i nagle przeskakuje mi po synapsach i biegu przyspiesza, i gna coraz prędzej. I dudni, i stuka, łomoce i pędzi: A dokąd? A dokąd? A dokąd tak gnasz? No, wreszcie jestem w domu! Poznaję samego siebie i wiem znów, kim jestem. Na grzyby! – odpowiadam sam sobie. Na grzyby! A grzybów nie ma albo ich nie widać, a nie widać ich bo pod słońce idę. Więc: W tył zwrot! – mój centralny ośrodek dowodzenia wydaje komendę, a korpus mój grzybiarski wykonuje wtyłzwrot. I co widzę? Nic nie widzę. Grzybów jak nie było, tak nie ma. Tylko las. Nie będzie nas, a będzie las. Ale rzeczywiście: widzę teraz lepiej, ostrzej, jaśniej. Robię parę kroków, żeby się upewnić, czy nie przeoczyłem jakiegoś prawdziwka. Ale nie – utwierdzam się w swoich przypuszczeniach – nic nie przeoczyłem. Uff, jaka ulga, bo gdybym teraz znalazł jakiegoś grzybka, albo choćby i podgrzybka, wyszedłbym na fajtłapę, a ja przecież grzybiarz jestem, wytrawny jak wino i z wiekiem coraz lepszy.

Ale skoro teraz tak dobrze widać, to może teraz pójść ze słońcem, a nie pod? No, ale jak pójdę ze słońcem, to pójdę do domu, a ja chcę przecież iść na grzyby. To może jednak, skoro tak lepiej widać, lepiej poruszać się tyłem? Jak rak. No, skoro rak potrafi, to Polak przecież też. Idę, idę, tyłem idę i nagle: łup! Drzewo czy słup? Pieniek. I o ziemię: Dup! W tył zwrot, padnij, powstań! – jak w wojsku. Aż koszyk mi wypadł z ręki i potoczył się po stoku. Dobrze, że jeszcze grzybów nie uzbierałem, bo by mi się wszystkie wysypały. No, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

Zbieram więc koszyk do kupy, ale: pusty. Kozik zgubił, fajtłapa. Może znajdę? Ale gdzie tam! Znajdź tu kozik w lesie wielkim jak puszcza. Odpuszczam, bo to jak szukanie igły w stogu siana. Trudno. Jak już znajdę te prawdziwki, będę wykręcał. Jak żarówkę, tylko odwrotnie. To znaczy: nie z góry na dół, tylko z dołu do góry. Ależ mnie wkręcili w te prawdziwki! A najbardziej to ta pani z borowikami przy piersi. Gdybym ją teraz spotkał, to bym jej pokazał. Co bym jej pokazał? No, pusty koszyk bym jej pokazał.

No dobra, nie ma co narzekać. Uszy do góry i: Do przodu. Jak zając pod miedzą. Iść, ciągle iść w stronę słońca. Ale nagle: Co to? Górka. Góra nawet, oj jaka góra! Przysłaniam oczy dłonią i co widzę? Zamiast gładkich srebrnych pni bukowych szorstkie szare. Dęby? Dęby? Dęby. A wiadomo, co rośnie pod dębami! Prawdziwki! Borowiki. Szlachetne. Najszlachetniejsze z naszych grzybów, bo te, co wywąchują świnie przecież się nie liczą. No, górko! Chodź tu do mnie! Chodź, chodź! Nie chcesz? To chyba ja się będę musiał do ciebie pofatygować. I Idę. Znów idę. Ale już nie tak dziarsko, jak z góry, bo pod górę. Ale co mi tam  – pocieszam się. Jak wejdę na górę to potem będę miał z górki. Żeby tylko nie na pazurki. Koszyczek swój pilnuję, jak Czerwony Kapturek. Tylko ciasta i wina w nim brak. Babci też już nie mam. I kozika. Ale co tam, zaraz napełnię go borowikami. Tu pod dębami, tu pod bukami, między sosnami. Idę więc, choć niełatwo, bo pod górę, ale idę.

Chyba nikt  ich tu mi nie wyzbierał, bo żywego ducha nie spotkałem. Aż tu nagle… Co widzę? No, co widzę? Co ja widzę? Liście zbite w wystającą kupkę, ziemia odsłonięta i lekko przeorana. Dzika świnia? Więc może trufle? Nie! To nie dzika świnia. Ludzka! Pacnęła obok puszkę po piwie! Boże! Dzięki Ci Boże! Nie jestem sam na tej bezludnej wyspie, co samotnie ponad zielony przestwór oceanu się wynurza! Już miałem całować ślad swego bliźniego, już miałem świecę w biały dzień zapalać, by znaleźć człowieka, ale przypomniało mi się, po co idę. Na grzyby! Na grzyby przecież idę. Dalej więc, dalej! Maszeruję dzielnie, maszeruję, a przede mną drzewa salutują. Idę, idę, idę, a w słońcu kołysze się kosz. Co tam taka górka!

I oto jestem na szczycie. Wciąż bez grzyba, prawie bez siły, bez tchu niemalże i niemal bez nadziei. Usiąść, odpocząć, przycupnąć. O! Tu jest pieniek. Dębowy. Przynajmniej się nie załamie pode mną. Siadam więc i siedzę. Siedzę więc  i patrzę. Patrzę więc i widzę: Dookoła stoją dęby jak chłopy, za nimi buki jak… buki. Z prawej – sosny wysmukłe, ale też niczego sobie, postawne, jak matrioszki, tylko nie takie pękate jak matrioszki, a wysmukłe jak mówiłem. Słoneczko świeci, wiaterek zawiewa, ptaszęta śpiewają, dzięcioły stukają, sarenki skakają, cuda się zapowiadają. Idylla, idylliczna idylla, tylko prawdziwków brakuje, aż się chce je domalować.

Ale prawdziwków ani widu, ani słychu. Żeby jakiś znak! Jakiś sygnał, nadzieja, jej cień, a tu: nic. Żeby chociaż ktoś na srebrnej korze buka nożem wyrył: Kocham cię, Lesie! I zamiast serca rysunek grzyba z trzonkiem i kapeluszem wyciął, a tu: nic. Gdybym chociaż kozik miał, to sam bym wyrył napis: Tu byłem. Ale nawet kozika nie mam. Moja więc wyprawa nie przejdzie do historii. O, lesie, lesie! O, losie! Do domu trzeba by wrócić się.

Tylko w którą stronę? Zaraz, zaraz, bez paniki. Jako że szybko potrafię liczyć w pamięci, kalkuluję: Szedłem cały czas w stronę słońca, a koło południa było, więc na azymut 180. Ale ponieważ mamy czas letni, trzeba odjąć godzinę, a godzina to 360  przez 24, równa się 15 stopni na godzinę, więc: 165. Ale  – patrzę na zegarek  – jest druga, więc słońce jest na 195. Jeśli się obrócę przez lewe ramię, to będzie 195 minus 180, równa się 15, Czyli godzinka w prawo od mchu na drzewach po północnej stronie. Ustawiam się w odpowiednim kierunku i idę. Idę, idę i idę.  Na azymut teraz idę. I wychodzę. Na co? No zgadnijcie, na co ja wychodzę? Prosto na samochód ja wychodzę! Jak w mordę strzelił. Ma się tego grzybiarskiego nosa! Szkoda tylko, że z tymi prawdziwkami wyszedłem  jak Zabłocki na mydle. O, mydło! Dobry pomysł. Wiecie, czemu wędkarz bierze mydło, gdy idzie na ryby? Żeby móc ręce umyć, jak gówno złapie. Mnie też przydałoby się.

Wsiadłszy do samochodu wzdycham ciężko: Klęska… urodzaju. Łi, łi – potwierdził po francusku pan samochodzik, a ja zamruczałem pod nosem, grzybiarskim: Nic nie znalazłem. Wrrr! – skwitował pan samochodzik i pojechaliśmy w stronę domu. Żegnaj Puszczo Bukowa, naprawdę masz serce z kamienia. A w domu żonka moja czeka. Stęskniona i głodna. Dlaczego stęskniona? Wiadomo: myśliweczka-kochaneczka wyczekuje. Mógłby wpaść, kiedy mąż na grzybach. A dlaczego głodna? Bo od ust sobie odejmuje smakołyki wszelakie, którymi wypełniona jest spiżarnia i lodówka nasza. A dlaczego sobie odejmuje? Bo na grzybki czeka. A grzybki gdzie? W lesie! Wracać?

Nie. Obiecałem przecież zrobić obiad. Jadę na rynek. A tam: prawdziwki, podgrzybki i kurki nawet. Ale przecież nie kupię. Jakem grzybiarz, nie kupię! Sprzedać co najwyżej mógłbym, ale kupić? Nie kupię! Zresztą brzydziłbym się wziąć cudzego grzyba do ust. To nie to co własny. Własnoręcznie oczyszczony, uzbierany, wyszukany, wypatrzony,  wychodzony, wymarzony.

Idę więc do Lidla i kupuję  paczkę pieczarek – 500 gram za 4 złote – polędwiczkę wieprzową, śmietanę, talarki z ziemniaków i gotowane buraczki. Na obiad będą medaliony w sosie pieczarkowo-śmietanowym, czyli grzybki, jak obiecałem. I medal za wytrwałość.

JERZY KRUK

A może kupisz moją książkę i sprawdzisz, jak operuję piórem na poważnie?

Głos wołającego na puszczy

To brzmiało tak rewolucyjnie jak głosy w Radzie Konsultacyjnej pod koniec lat osiemdziesiątych, gdy wybitni naukowcy powołani przez Wojciech Jaruzelskiego krytykowali jego politykę i stan państwa, którym kierował. Tamte głosy przygotowywały grunt dla przemian, a głos Adama Bodnara był jak głos wołającego na puszczy. Wygłosił sprawozdanie wobec kilkunastu senatorów, potem również kilkunastu posłów, nagrodzono go oklaskami, pytań nie było. Wkrótce odejdzie i zostanie zastąpiony kolejną marionetką posłuszną szaleńcowi z Żoliborza. I dowiemy się, że w Polsce jest prawdziwa demokracja, konstytucja jest przestrzegana i nikt nie narusza praw człowieka, niepełnosprawni są objęci opieką państwa, przemoc domowa nie ma miejsca, a ludziom żyje się lepiej i dostatniej.

Na zdjęciu rzecznik praw obywatelskich zdaje raport o stanie państwa w pustej sali sejmowej. Posłowie po uchwaleniu podwyżek dla siebie opuścili salę. Jaki pan taki kram. Jaka władza, taki kraj. I na odwrót. Wreszcie była okazja, by głośno podyskutować o prawach człowieka, demokracji, trójpodziale władzy, wolności słowa. A kogo to dziś w Polsce obchodzi? Liczy się tylko kasa i wyborcza kiełbasa. Dla mas i elit. Dla tych z prawej i tych z lewej. Dla władzy i opozycji. Taka dziś jesteś, Polsko. Obmierzły kraj.

Lont już się tli

Co stanie się iskrą, która doprowadzi do wybuchu? Wzrost cen żywności? Może czynszów? Podniesienie ceny cukru, wywozu śmieci? Zamknięcie szkół? Ograniczenie zasiłków? Odmowa dotacji? Embargo gospodarcze? Jakieś horrendalne kłamstwo telewizji albo monstrualny wybuch Słońca Żoliborza? A może zdjęcie jakiejś sztuki z afisza? Piosenki z anteny? Zakaz rozpowszechniania jakiejś książki czy filmu? Aresztowanie niewinnej dziewczyny? Nie daj Boże masakra podczas demonstracji? Trudno przewidzieć, ale jedno jest pewne: lont już się tli, wyraźnie czuć jego swąd. Tylko czekać, kiedy nastąpi wielkie
***** ***!

Marika jak Lolita

Marzy mi się, aby imię Mariki odmieniano w literaturze na tyle sposobów, na ile odmienia się w niej imię Lolity.

Nie mam nawet z kim podzielić swojego bólu. I nagle wpadam na pomysł, że może jednak poszukam kogoś wśród swoich starych przyjaciół. Lolitę po raz pierwszy czytałem ze trzydzieści lat temu, z niezdrowym podekscytowaniem skandalem, jaki wywołała historia związku czterdziestokilkuletniego mężczyzny z o trzydzieści lat młodszą dziewczynką, a potem, przed kilku laty, pokłóciłem się o tę książkę ze swoją przyjaciółką. Do dziś grają we mnie emocje wywołane tym sporem. Sięgam więc po Lolitę ponownie. Humbert Humbert jest na pewno kimś, kto mnie zrozumie. I nie zawodzę się. Czytając Nabokova po raz drugi, wolny od kulturowych i seksistowskich uprzedzeń, znajduję w jego książce to, co chyba zamierzał w niej zawrzeć. Lolita wydaje mi się teraz piękną i liryczną opowieścią o miłości. Chyba z dziesięć razy czytam fragment opisujący ostatnie spotkanie Humberta Humberta z Lolitą, który wypreparował swoje uczucie do niej z seksualnego pożądania i dopiero teraz widzi jasno i wyraźnie, że jest ono czystą miłością. Nie chorym pożądaniem dorastającej dziewczynki przez nieuleczalnego pedofila, lecz miłością, która wyrosła ze spotkania dwóch egzystencji i która chciałaby się zmaterializować w realizacji marzenia o wspólnym życiu. I ze łzami w oczach — ponoć tak samo, jak robił to sam autor Lolity — kontempluję beznadziejną samotność Humberta, który pyta Lolitę o swoją rolę w jej życiu jako mężczyzny, a ona mu odpowiada, że owszem, był dobrym… ojcem.

Do czego im to potrzebne?

Człowiek, który nie może innym powiedzieć prawdy o samym sobie, musi być bardzo samotny i nieszczęśliwy. Weźmy grzesznika, zbrodniarza, który całe lata zmaga się ze swoim poczuciem winy i robi wszystko, by uniknąć sprawiedliwości. Jakże wielu zbrodniarzy i przestępców wyznało, że w momencie, gdy dopadła ich sprawiedliwość, gdy zostali wykryci i schwytani, poczuli wielką ulgę. Albo weźmy człowieka zakochanego do szaleństwa. Taki Petrarka na przykład. Co robi? Wyśpiewuje swoją miłość do Laury na cały świat, aż go przez wieki słychać. A Romeo? Nie może się przyznać przed najbliższymi do tego, że kocha dziewczynę ze znienawidzonej, wrogiej rodziny. To nie może się skończyć dobrze.

Przez długie lata drażniły mnie akty coming outu dokonywane przez homoseksualistów. Do czego to im potrzebne? – zapytywałem się wielokrotnie. Czy wszyscy mamy wszem i wobec rozgłaszać, jak to robimy? Mężczyzna z mężczyzną, kobieta z kobietą, mężczyzna ze swą dłonią, kobieta ze swym palcem? A może po bożemu? Albo popełniając cudzołóstwo? Ze swą sąsiadką albo z kolegą z pracy? Komu potrzebna taka szczerość? Taki ekshibicjonizm. W końcu jednak zrozumiałem, że oni na swych pride parades chcą – jak Petrarka – wykrzyczeć światu: Ja też mam prawo do miłości! Choć kocham inaczej. Niż większość z was. A może nie inaczej, tylko tak samo? Może łączy nas ta sama miłość, która tylko niejedno ma imię?

JERZY KRUK

Sprawa Margot

Polskie państwo kato-faszystowskie wchodzi w nową fazę. Pojawiają się więźniowie polityczni w pełnym tego słowa znaczeniu. Dwa miesiące aresztu za drobne uszkodzenia furgonetki z homofobicznymi treściami?!! Za szarpanie się z faszystowskim bojówkarzem? Za to należny się nagroda! Cześć i chwała! Margot! Jesteś moją bohaterką!

Sprawa Margot to poligon doświadczalny Kaczyńskiego. Próbuje sprawdzić, jak daleko może się posunąć w walce o wolne media. Na ile mu pozwoli opozycja i społeczeństwo. Na próbę więc wsadzają za poglądy, przeprowadzają na ulicach łapanki, biją w radiowozach. Na komisariatach ma miejsce rozbieranie do naga, nocne przesłuchania, aresztowani nie mają kontaktu z adwokatem. Wysyłają na ulice faszystowskie bojówki przebrane w mundury policji.

Jakich dowodów jeszcze potrzebujesz wyborco PiS-u, zwolenniku Kaczyńskiego, miłośniku Dudy, fanatyku Radia Maryja, by zrozumieć , że w Polsce podnosi łeb faszystowska hydra?

Kocham Cię, Polsko!

Kocham cię, Polsko, za ten język, którym mówię; którym potrafię opisywać świat i dogadywać się z ludźmi. Poprzez który mogłem poznać Homera, Szekspira, Tołstoja, Manna i Marqueza.

Kocham cię, Polsko, za Mickiewicza, Norwida, Brzechwę i Tuwima. Za Pana Tadeusza, za Pana Wołodyjowskiego, za Pana Kleksa, za Pana Cogito.

Kocham cię, Polsko, za Szopena, Młynarskiego, Grechutę i Niemena.

Kocham cię, Polsko, za to, że byłaś moim oknem na świat. Na lasy, jeziora, góry i morze. Na Północ i Południe, na Wschód i Zachód.

Kocham cię, Polsko, za smak chleba z masłem, białego sera z miodem, śmietany z cukrem, truskawek, jagód, wiśni i jabłek.

Kocham cię, Polsko, za smak wody ze studni, oranżady z butelki, maślanki i wody z ogórków.

Kocham cię, Polsko, za smak kartofli z zsiadłym mlekiem, pierogów ze skwarkami, ogórków ze śmietaną i kiszonej kapusty.

Kocham cię, Polsko, za bigos, pierogi, żurek, barszcz czerwony, kiełbasę i szynkę z komina.

Kocham cię, Polsko, za rybę w piątek, schabowego w niedzielę i kluski z makiem w Wigilię.

Kocham cię, Polsko, za Styczeń, Listopad, Marzec i Sierpień. Za Pierwszego Sierpnia, Trzeciego Maja, Czwartego Czerwca i Jedenastego Listopada.

Kocham Cię, Polsko, za Kirszenstein-Szewińską, za Baszanowskiego, za Szurkowskiego, za Kozakiewicza, za Kowalczyk i Małysza.

Kocham Cię, Polsko, za piłkarzy, za siatkarzy, za kolarzy, za narciarzy, za kajakarzy i żużlowców. A przede wszystkim za lekkoatletów.

Kocham Cię, Polsko, za te bramki, które strzeliłem. Jak Lubański, jak Boniek i jak Lewandowski. I za te, które obroniłem. Jak Tomaszewski i Szczęsny.

Nie cierpię Cię Polsko, za zgodę na kłamstwo, manipulacje i oszustwa.

Nie znoszę Cię, Polsko, za pychę, ksenofobię, homofobię, antysemityzm i faszyzm.

O moja Polsko! Byłaś taką piękną dziewczyną! Wszyscy podziwiali twą urodę i mądrość i mówili o Tobie jak świat długi i szeroki. I oglądali się za Tobą z podziwem, ale cóż, zestarzałaś się szybko. Dziś wytykają Cię palcem.

Nie lubię Cię, Polsko, za twą dewocję, za zacofanie, za nieuctwo, niegospodarność i lenistwo, lecz mimo to nie przestaję Cię kochać, bo wiem, że jesteś jedna, jak matka. Postarzałaś się, pokręciło Ci się w głowie na stare lata, ale: Cóż – mówię sobie – trzeba to przeczekać.

Lecz ileż można! Ta niewinna dziewczyna, którą zamknęłaś w areszcie na dwa miesiące okazała się dla mnie kroplą, która przelała kielich goryczy. Nienawidzę Cię za to.

Gardzę Tobą, Polsko, za to że tak się skurwiłaś. Że dałaś się omotać cynicznemu alfonsowi, który oddaje Cię w pacht kolejnym szubrawcom, a Ty mimo to całujesz go porękach, bo przecież Ci płaci.

JERZY KRUK

Nieraz na ulicy

Nieraz na ulicy wpadnie mi w oko jakaś dziewczyna. Potrafię się na nią zapatrzyć i dyskretnie zachwycać jej sylwetką, nogami, twarzą, ubiorem albo sposobem poruszania się. Dziś też przytrafiło mi się coś takiego. Długo wpatrywałem się, jak szybkim, drobnym krokiem szła przez miasto nieduża, szczupła dziewczyna w ciemnoszarych botkach na nogach i w wytartych dżinsach ciasno opinających jej jędrną pupę. Miała na sobie kusą skórzaną kurtkę i zabawną futrzaną czapkę z klapkami na uszy, która całkowicie zasłaniała jej włosy, ale za to cudownie eksponowała jej piękną twarz. Oddalała się ode mnie, więc nie mogłem widzieć jej twarzy, ale nie musiałem jej widzieć, by wiedzieć, jaka jest piękna. Gdyby ujrzał ją Leonardo da Vinci, na pewno by wpadł na pomysł, by narysować jakąś swoją wersję facies ad ellipsem. Najpierw by umieścił całą jej głowę w prostokącie, którego krawędzie stykałyby się z uszami, górną linią włosów i brodą, a samą twarz — w owalu, odcinającym od niej uszy i włosy, którego dolna antypoda stykałaby się z dolną krawędzią prostokąta. A potem by odmierzył jedną trzecią wysokości owalu na czoło, która wypadłaby dokładnie w punkcie pomiędzy jej oczami, gdzie zaczyna się wznosić nos. Na pewno z tego punktu poprowadziłby tuż nad brwiami lekko ukośne linie, które przecinałyby obrysowujący głowę prostokąt dokładnie w dwóch trzecich jego wysokości. Dokonując następnych pomiarów, stwierdziłby, że środek owalu wypada idealnie w połowie wysokości jej nosa, środkowa linia jej oczu — w połowie wysokości prostokąta, a górna krawędź jej ust — dokładnie w jednej czwartej wysokości owalu. Na pewno taki rysunek głowy i twarzy kobiety, wrysowanych w prostokąt i elipsę, poprzecinanych liniami pokazującymi ich proporcje, uchodziłby za wzór dla wyrażenia ideału kobiecej urody, podobnie jak jego homo ad circulum uchodzi za wzór ukazujący idealne proporcje sylwetki mężczyzny.

Znam tę twarz. Ja też zeskanowałem ją do swej pamięci, ale nie matematycznie. Zapamiętałem coś innego niż te idealne proporcje. Kiedy na nią patrzę, widzę najpierw błysk szmaragdowych światełek w łódeczkach jej kocich oczu, których wewnętrzne kąciki lekko zaginają się ku dołowi, a zewnętrzne — ku górze, przyozdobionych długimi, czarnymi, zawijającymi się na zewnątrz rzęsami. Nad oczami widzę rysunek jej brwi — dwie grube czarne kreski namalowane dwoma śmiałymi pociągnięciami pędzla przez jakiegoś nieznanego mistrza japońskiej kaligrafii. Wiem, że te oczy zwykle patrzą nieco w górę, jak u kogoś, kto spogląda sponad okularów. Może dlatego, że dziewczyna jest niewysoka i rozmawiając z na ogół wyższymi od siebie osobami, by spojrzeć im w oczy, musiałaby nieco unieść głowę. Ale jej głowa podczas rozmowy pozostaje zwykle nieruchoma, za to ona wyraźnie unosi sam wzrok. Widzę też jej odkryte poniżej czubka nosa dziurki, radośnie pokazujące się światu. I jej usta, które również dwoma zdecydowanymi pociągnięciami pędzla namalował ten sam mistrz japońskiej kaligrafii, tyle tylko, że nie czarną, lecz czerwoną kreską. Ale najbardziej kocham piegi, które słońce szczodrze wypaliło na jej twarzy. Te piegi są zwykle zamaskowane pod warstwą pudru, ale ja je mogę zobaczyć przy okazji każdego naszego spotkania, ponieważ puder wyciera się przy naszych namiętnych pocałunkach. Gdy pierwszym razem zachwyciłem się jej cudnymi piegami, ona z lekkim zawstydzeniem odpowiedziała mi, że wiedząc, że im się przyglądam, czuje się naga. Tak, znam te piegi i znam tę twarz. Zapamiętałem ją tak dobrze, bo to twarz mojej dziewczyny, która właśnie przed chwilą wysiadła z mojego samochodu.

Rozbierając Marikę

Wiedziałem, że pod kurtką ma czerwoną koronkową bluzkę, przez którą prześwituje czarny stanik, dobrany do jej czarnych koronkowych majtek. Oczywiście na ulicy nikt tego nie widział, ale ja to wiedziałem, ponieważ ranek i przedpołudnie spędziliśmy razem w małym podmiejskim hoteliku, gdzie, rozbierając ją, mogłem zobaczyć nie tylko to, co ma na sobie, ale także i to, co nosi pod spodem.

Pin It on Pinterest