Kto i dlaczego głosuje na Nawrockiego

Naziol, gangster, alfons, sutener, chuligan, mięśniak, niezbyt lotny osiłek, oszust, lichwiarz, kłamca, ćpun, lizus, człowiek bez właściwości — to tylko kilka z całej masy krążących w mediach i necie epitetów odnoszących się do Karola Nawrockiego, używanych nie tylko przez anonimowych internautów, ale i przez nieukrywających swej tożsamości polityków. Człowiek rozsądny wie, że ta kolejna marionetka Kaczyńskiego nie ma żadnych kompetencji, by sprawować jakikolwiek urząd państwowy, nie mówiąc już o najwyższym. Dlatego ogromne zdumienie musi budzić poparcie, jakim się cieszy. Powiedzieć, że wynosi ono 50 %, to jakby rozmywać prawdę w kategoriach statystyki, bo prawda polega na tym, że to 10 milionów Polaków jest gotowych oddać na niego swój głos. 10 milionów ludzi, którzy przed komisją wyborczą potwierdzają swoją tożsamość z imienia i nazwiska, 10 milionów wyborców, którzy w przeważającej mierze uważają się za ludzi wierzących, odwołujących się do fundamentalnego rozróżnienia pomiędzy dobrem a złem, ludzi, którzy uważają się za prawdziwych patriotów, rzekomo najlepiej wiedzących, w przeciwieństwie do liberałów i kosmopolitów, na czym polega dobro ojczyzny.Idą jak w dym za swoim kandydatem „obywatelskim” (o czym od początku do końca wiadomo, że jest wierutnym kłamstwem). Nie przeszkadza im ani brak jego kompetencji do sprawowania urzędu prezydenta (moralnych, politycznych, intelektualnych), ani szkodzenie pozycji Polski w Europie, która jest dla nas gwarantem bezpieczeństwa i dobrobytu, ani oczywiste służenie interesom Putina. Jak to możliwe?

Zadając to pytanie nie mam zamiaru podejmować racjonalnego sporu z tą grupą wyborców, by ich do czegokolwiek przekonać; chodzi mi raczej o psychologiczną analizę tego społecznego przypadku. Tak, bo dowodzi on, że nasze społeczeństwo potrzebuje nie kolejnej dyskusji, lecz terapii, psychoterapii.

Powtórzmy więc pytanie: Jak to możliwe, że 10 milionów ludzi gotowych jest oddać swój głos na takie indywiduum jak Nawrocki? Uwiódł ich swym urokiem? Przekonał siłą rzeczowych argumentów? Zaimponował osiągnięciami? Na pewno nie, bo wszystkich tych walorów mu brak. Co więc skłania te 10 milionów do takiej decyzji?

Mogę się mylić, ale moim zdaniem wynika to z chęci obrony własnej tożsamości, która się streszcza w wierze, tradycji i poczuciu osobistej godności. Ci ludzie wierzą, że ich katolicyzm, przywiązanie do religijnych rytuałów i ludowych zwyczajów oraz antyelitarny stosunek do kultury i innych ludzi, łączący się z niewykształceniem, nieoczytaniem i przaśnością, czynią ich kimś lepszym od ludzi zepsutych nowoczesnością, wyznających relatywizm moralny, ulegających politycznym modom, nakierowanych w życiu na sukces i przyjemność. Oczywiście nie każdy wyborca PiS-u to nieoświecony, niewykształcony, nieokrzesany prostak, ale taki model osobowy w tym środowisku dominuje.

By bronić swej tożsamości, ludzie ci nie tylko gardzą kosmopolitycznymi liberałami i uważają, że są od nich lepsi, ale wręcz podważają system, który na taką konfrontację pozwala, stąd ich niechęć do liberalnej demokracji podkreślającej wolność przekonań każdego i pozwalającej każdemu, by żył i myślał po swojemu. Jednym z czynników zachęcających do przyjęcia takiej postawy z pewnością jest resentyment — odrzucający wszystko, co jest związane z ludźmi sukcesu, czyli lepszymi ode mnie: ich przekonania polityczne i światopoglądowe (laickie, liberalne, proeuropejskie) i gusta estetyczne wyrażające się w zainteresowaniu sztuką wysoką, upodobaniach modowych i formach spędzania czasu wolnego (sport, czytanie, podróże).

Z ich resentymentu wywodzi się nie tylko pogarda dla lepszych, ale i agresja, brak szacunku dla prawa, dla prawdy, dla zasad, dla demokracji. I ten plugawy język, który zwolennicy prawicy dali sobie narzucić, oraz zapał i łatwość do rzucania kamieniem w drugiego człowieka.

Kto wyznaje tę postawę? Oczywiście w pierwszym rzędzie ludzie starsi, którzy nie potrafią znaleźć sobie miejsca w nowoczesności, nieużywający komputerów, internetu, nieznający języków, którzy nie widzieli świata i prawie nigdzie poza własnym miejscem zamieszkania nie byli. Łatwo zrozumieć ich lęki, dewocję i przywiązanie do tradycji, ale dlaczego dają posłuch agresywnym nacjonalistycznym demagogom? Czy oni nie widzą, że to, co głoszą, stoi w całkowitej sprzeczności z tym, w co oni wierzą?

Dlaczego starsi tak łatwo przyjmują te treści? Bo tym, co im najbardziej doskwiera, jest samotność, zwłaszcza gdy już owdowieli. Oni są samotni, bo nie potrafią zbudować wspólnoty ze swoimi wykształconymi dziećmi, o które tak dbali, którym chcieli wpoić religijne i obyczajowe wartości, a one, niewdzięczne, tego nie chcą, ponieważ mają swoją „liberalną” wiarę, swoje przekonania i żyją we wspólnocie ludzi podobnych sobie.

Ale nie tylko starsze osoby zwracają się przeciwko światowi liberalnemu. Podobnie ludzie w sile wieku, którzy kiedyś spróbowali wziąć sprawy w swoje ręce i im nie wyszło. Zawiedli się na świecie liberalnym, przegrali. I kto jest winien? Oni? Tacy pracowici, tacy odważni, tacy pomysłowi? Ich zdaniem, oczywiście nie. Oni myślą, że skrzywdził ich ten nowoczesny, liberalny świat. „Bierz sprawy w swoje ręce”. „Jesteś kowalem swego losu”. „Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz”. To są wszystko oszustwa liberalnego świata, iluzje, którymi zostali zwabieni w sidła swojej „wolności”.

Albo — całkiem paradoksalnie — osoby, które dopiero zaczynają przygodę swojej wolności i wyobrażają sobie, że oni na pewno by odnieśli sukces, gdyby nie przeszkody stojące im na drodze i blokujące ich aktywność: podatki, „nieudolny, leniwy rząd, który nic nie robi”, zasiłki rozdawane „nierobom”, Unia Europejska i… Żydzi. Jednym słowem: system. System demokracji liberalnej, którą trzeba zastąpić rządami ekonomicznych ekstremistów i religijnych fundamentalistów. Dla nich PiS i Jarosław Kaczyński są źli, bo za mało radykalni. Trzeba więc oczyścić pole polskiej polityki i dopiero gdy się spełni marzenie jednego z takich wizjonerów, „żeby nie było nic”, przed młodymi otworzą się szanse na życiowy sukces. Ale z drugiej strony mąci im w głowach inny demagog, który od państwa domaga się mieszkań dla młodych. I co ma począć taki młody skołowany człowiek, który połączył obie fantasmagorie w jedno, jego zdaniem spójne i niesprzeczne, hasło: „mieszkania — tak, podatki — nie”. Na pewno nie opowie się za demokracją liberalną, która każe mu się uczyć, pracować, zarabiać, płacić podatki i dawać żyć innym tak, jak chcą.

To poparcie dla ultraliberalnego ekstremizmu ekonomicznego musi dziwić, bo po tej samej stronie, przeciw demokracji liberalnej, są całe masy ludzi, którzy przeżyli szok w czasie transformacji 89. roku, którym nikt nie pomógł, którzy przez lata nie mogli znaleźć pracy. To były całe fabryki, państwowe gospodarstwa rolne, całe miasta, całe regiony. I nawet jeśli wreszcie ich życie jakoś się poukładało, to ani oni, ani ich dzieci na pewno nie zagłosują na liberałów, choćby się świat walił. Bo według nich, jeśli wolny, czyli liberalny rynek, kiedykolwiek wyciągnął do nich swą niewidzialną rękę, to tylko po to, by ich skrzywdzić. To, co miało miejsce potem, nawet jeśli warunki ich życia radykalnie się poprawiły, nie ma dla nich znaczenia, bo uraz do wolnego rynku i liberalnej demokracji pozostał.

Ale najwięcej ludzi odwraca się od liberalnej demokracji i popiera naszego warczącego wielkorządcę i jego szemraną marionetkę na zasadzie jakiejś instynktownej empatii, bo oni, tak jak jeden i drugi, mają osobowość wypaczoną, niezdrową, toksyczną. To są ludzie, którzy zawsze mają komuś coś za złe. Zawsze czują się pokrzywdzeni przez los i zawsze ktoś jest temu winien, ale nigdy oni sami.

Zdawać by się mogło, że to wszystko jest typowe dla starych, złośliwych ludzi, ale co robią młodzi, dwudziesto- czy trzydziestokilkulatki, które tyle pracy włożyły w zdobycie wykształcenia, tylu wyrzeczeń dokonały? Skończyli studia, najczęściej płatne, które im nic nie dały; nawet nie uchyliły drzwi do żadnej kariery, choć poszli na zarządzanie w tej czy innej dziedzinie. Cynicy mówią, że to były studia „śmieciowe” i że teraz czeka na nich tylko śmieciowa praca, śmieciowe umowy, śmieciowe kontrakty. Dla takich ludzi wolność oznacza samotność, porażkę, zawód życiowy. Dlatego nie chodzą nawet na wybory, a jak już pójdą, to głosują na faszystów. Czemu tak się dzieje? Przecież w historii to młodzi robili rewolucje. Barwne, błyskotliwe, urzekające, nawet jeśli historia pokazała, że się mylili. A dziś? Ręka w rękę idą z konserwatystami, ze swoimi dziadkami, którzy chcieliby zatrzymać falę postępu. Wielu z tych ludzi wyrosło w atmosferze bezstresowej zabawy i tego właśnie oczekują od życia: zabawy. Ma być śmiesznie i w miarę ciekawie, lekko, łatwo i przyjemnie. I bezproblemowo. A polityka? O, to już dla nich zbyt męczące. Przysłuchiwać się debatom, czytać długie artykuły naszpikowane specjalistycznymi pojęciami z zakresu politologii, socjologii, ekonomii? Analizować te wcale niezabawne wywody? Brr! Ohyda. „Problemy” to wymysł nudnych intelektualistów, nawiedzonych aktywistów. Oni chcą chleba i igrzysk! I dlatego najchętniej dają posłuch tym, co negują wszelką politykę. Dla nich nie ma być mądrze, tylko zabawnie. I im większa bzdura, tym lepiej, bo jest z czego się pośmiać. A jeśli kandydat oprócz wygadywania wierutnych bzdur jeździ na hulajnodze, to sukces ma gwarantowany. A gdy inny do tego dorzuca mieszkanie? No głupi by nie brał.

Ale obaj ekstremalni kandydaci odpadli. Czy zatem jest na kogo głosować? W gruncie rzeczy nic się nie zmieniło, alternatywa jest ta sama. Bo nie pójść na wybory czy zagłosować na demagogów to w gruncie rzeczy to samo, ponieważ jedno i drugie oznacza ucieczkę od wolności.

Jedno jest jasne: system liberalnej demokracji odrzucają osoby nie czujące się w nim dobrze: odczuwające lęk wobec obcych, zwłaszcza wyglądających inaczej z powodu koloru skóry, sposobu ubierania się czy oznak przynależności do innej religii; odbierające nowoczesność jako zagrożenie dla ich tożsamości narodowej, religijnej, kulturowej; pojmujące wolny rynek jako nieuczciwą konkurencję, w której stoją na z góry przegranej pozycji. Obrońcy i analitycy populizmu podkreślają, że te obawy i kompleksy są uzasadnione, że ludzie mają do nich prawo. I że nie znikną z zachodnich społeczeństw, bo rodzi ich system. To prawda, zawsze w nich byli obecni, choć przez swą niewielką liczebność czy aktywność politycznie zmarginalizowani. Ale gdy poparcie dla populizmu i nacjonalizmu osiąga poziom 30 %, podnosi się larum. A co jeśli dochodzi do 50 %? Albo gdy populizm i nacjonalizm dochodzą do władzy? System się wali? Czasem się wali, jak w Niemczech w 1933 roku, albo „tylko” trzęsie się w posadach, jak w Polsce czy USA po dojściu do władzy Kaczyńskiego czy Trumpa.

Co wydarzy się 1 czerwca? Nie wiemy, ale jedno jest pewne: ludzie odwołujący się do takich wartości jak wolność, demokracja, praworządność, nie mogą spać spokojnie. I im ich sen bardziej niespokojny, tym większa uciecha dla tych, którzy w systemie liberalnej demokracji, a pewnie i we własnej skórze, czują się nieswojo, za to tam, gdzie panuje chaos, kłótnia, zadyma, nawalanka, czują się jak ryby w wodzie.

Jerzy Kruk

Jakie będą przepływy elektoratu

Dla uproszczenia przyjmijmy, że mamy sytuację sprzed weekendu, czyli 47% poparcia dla jednego i drugiego kandydata, a 6% się waha. Jeżeli frekwencja byłaby taka jak w pierwszej turze, to oznacza, że na obu kandydatów chce głosować po ok. 9,5 mln osób, a milion dwieście tysięcy jest niezdecydowanych. Łącznie stanowi to ok. 20 mln głosów. Jednak weekend wyborczy był tak bardzo burzliwy, że musi wywołać jakieś fluktuacje poparcia. Załóżmy, że obie partie mają 30-procentowe poparcie żelaznych elektoratów, czyli mniej więcej po 6 milionów głosów. Zatem tym fluktuacjom, czyli przepływowi podlega 8 milionów wyborców — niezdecydowanych i takich, które głosowały na kandydatów, którzy odpadli w pierwszej rundzie. Oczywiście wśród nich są osoby zdecydowanie nienawidzące Tuska i Platformy, ale i osoby nieakceptujące Kaczyńskiego i PiS-u. Co zrobią? Zostaną w domu czy pójdą do urn, wybierając mniejsze zło? Tego nie wiemy. A wahający się? Zostali przekonani? Argumentów do podjęcia decyzji mieli w ten weekend co niemiara. Po pierwsze, odbyła się bezpośrednia debata; po drugie „grillowanie” u Mentzena z propozycją podpisania „lojalki”; po trzecie Marsz Patriotów i Marsz dla Polski. We wszystkich tych starciach na pewno punktował Trzaskowski. A jeszcze był snus zażyty przez Nawrockiego na wizji i filmy pokazujące, że robi to notorycznie (uzależniony?) i ujawnienie, że brał udział w ustawkach kiboli. Jego przeciwnik natomiast trzasnął sobie piwko z Mentzenem. Nie wiemy jeszcze, czy z korzyścią czy stratą dla siebie. Rafał Trzaskowski we wszystkich tych sytuacjach pokazał klasę: dobre przemówienia, rozsądne argumenty, luz, naturalny uśmiech, i przede wszystkim wykazał się stałością i pewnością swoich przekonań. Nawrocki — przeciwnie: bez przekonania recytował zgrane frazesy, uśmiechał się sztucznie i (o zgrozo!) publicznie się wyparł Jarosława Kaczyńskiego, bez którego byłby niczym. Czy dlatego prezes PiS nie wszedł na mównicę, mimo, iż go wypychano? Nikt nie wszedł. A u Trzaskowskiego? Gorące, entuzjastyczne, szczere, momentami wręcz radosne wyrazy poparcia Biejat, Hołowni, Kosiniaka-Kamysza, Czarzastego, Senyszyn, Tuska i… żony! Uśmiechniętej, pogodnej, sympatycznej, elokwentnej.

A, i jeszcze były dwa epizody rumuńskie. W wiecu Nawrockiego wziął udział przegrany kandydat na prezydenta Rumunii otwarcie popierający Putina i zwracający się przeciw demokracji. Natomiast Trzaskowskiego wsparł na jego wiecu zwycięski prezydent Rumunii, opowiadający się za demokracją i Unią Europejską.

Wszystkie te wydarzenia śledzone były przez miliony telewidzów i internautów, tak że chyba nikt z zainteresowanych nie może powiedzieć: „Nie wiem, nie widziałem, nie słyszałem, nie wierzę”. Tak że przepływ wyborców musi nastąpić. Wydarzenia ostatniego weekendu nie wskazują na to, by jego zasadniczy strumień popłynął w kierunku PiS-u i jego kandydata. Nie znaczy to jednak, że wynik jest rozstrzygnięty. Po pierwsze, do końca tygodnia może się jeszcze wydarzyć coś zaskakującego, a po drugie, wynik głosowania nie zależy wyłącznie od preferencji wyborców, ale i od ich aktywności (frekwencja). Od tego, czy pójdą na wybory, czy zostaną w domu, bo nie mają na kogo głosować, bo sondaże pokazują, że już wszystko pozamiatane itd., itp. Na wybory trzeba po prostu iść. I pamiętać: jak trza, to trza!

Jerzy Kruk

Jacek Żakowski znów się zagalopował

Jacek Żakowski kolejny raz wybiegł przed orkiestrę. Taki wyskok zazwyczaj wygląda śmiesznie i głupio i tym razem mądry nie jest.

W grudniu 2023 roku dziennikarz „Polityki”, Radia TOK FM i felietonista „Wyborczej” zaproponował, w imię symetrystycznej sprawiedliwości, podział mediów publicznych pomiędzy PiS i opozycję demokratyczną. Skoro Polska jest tak radykalnie podzielona, a Polacy tak skłóceni, to podzielmy pomiędzy nich media publiczne. Niech na przykład koalicja demokratyczna dostanie telewizyjną Jedynkę, a PiS — Dwójkę — sugerował samozwańczy demiurg, któremu (jak się okazuje) wciąż się marzy meblowanie sceny politycznej na wzór działań jego dawnego kolegi i szefa Adama Michnika, który w 89 roku wysunął historyczne hasło „wasz prezydent, nasz premier”.

Po ogłoszeniu wyników pierwszej tury wyborów prezydenckich, na pierwszy rzut oka korzystnych dla prawicowej opozycji, a niekorzystnych dla koalicji demokratyczniej, Jacek Żakowski domaga się dymisji premiera Donalda Tuska. Bo przecież wzrost populizmu w Polsce, Europie i na świecie, to „Tuska wina”. „Mamy klęskę rządu po prostu. Ten rząd dostał czerwoną kartkę” — wyrokował w radiu TOK FM. „W normalnym, demokratycznym kraju premier odchodzi w takiej sytuacji” — konkludował.

Dziennikarz zapomina jednak, że nie były to wybory parlamentarne, które skutkują przemeblowaniem sceny politycznej według określonego algorytmu, i chciałby ją ustawić, porównując sumy głosów otrzymane przez kandydatów prawicowych i demokratycznych. Otóż Panie Redaktorze, ten plebiscyt nie odzwierciedla (a jeśli już to bardzo nieprecyzyjnie) rozkładu sił w przyszłym parlamencie, który będzie wybrany za dwa lata. Zapomina Pan, że głosy oddane na „polityczny plankton”, to były głosy z góry zmarnowane, bo wyborcy stawiający krzyżyk przy nazwiskach z sondażowym kilkuprocentowym poparciem z góry wiedzieli, że ich kandydat nie ma żadnych szans na zostanie prezydentem. Czemu więc to zrobili? By wyrazić swoje emocje. A niektórzy — nie bagatelizujmy tego — po prostu dla żartu.

Redaktor Żakowski jednak od razu śpieszy, by ich zadowolić, dymisjonując premiera Tuska. Nawiązuje w ten sposób do kibolskich haseł streszczających się w haśle „Byle nie Trzaskowski”. Parafrazując tę wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego, Jacek Żakowski mówi: Każdy, byle nie Tusk. Czyli kto? Sikorski, Nitras, Hołownia, Kosiniak-Kamysz, Czarzasty?

Redaktor Żakowski, twierdząc, że wie, jak powinna działać „normalna demokracja” i próbując być bardziej papieski niż papież, odleciał po raz kolejny. Półtora roku temu dla otarcia łez pokonanym wrogom demokracji liberalnej proponował medialny symetryzm PiS-u i koalicji demokratycznej, dziś domaga się dymisji premiera, by zadowolić nastroje agresywnych kiboli, pędzących za swym idolem na hulajnogach wyrostków, oszołomów przyjmujących gaśnice z autografem otwartego antysemity i teflonowego elektoratu PiS-u, któremu nie przeszkadza kolejna marionetka Kaczyńskiego, skompromitowana kontaktami z mafiozami i naziolami, wykorzystywaniem służbowych pomieszczeń dla prywatnej wygody i przygody, ograbieniem z mieszkania starego, schorowanego człowieka.

Jacek Żakowski jako spiker Radia TOK FM i felietonista „Wyborczej” jest człowiekiem Agory. Czy jego zdanie to zdanie jej środowiska?

Jerzy Kruk

Co zrobić z Mentzenem

Najnowsze badania opinii publicznej wskazują na to, że wśród kandydatów na prezydenta może nastąpić zmiana na drugiej pozycji. W zasadzie powinno być to nieistotne, bo ten drugi i tak przegrywa, ale nie jest, bo taka zmiana zawiera w sobie bardzo ważną informację Te 20% poparcia, które które może zdobyć każdy z kandydatów (na pozycji dwa i trzy) walczących o drugą rundę, oznacza jakieś 4 miliony głosów dla każdego. Już się przyzwyczailiśmy, że istnieje twardy elektorat PiS liczący 7 do 4 milionów wyborców, i im mniej, tym lepiej dla Polski. Zatem z tego, że kandydat PiS może przegrać, raczej powinniśmy się cieszyć. Ale to, że 4 miliony Polaków chce głosować na kandydata, który głosi hasła „Polski bez Żydów, bez Ukraińców, bez podatków, bez ZUS-u, bez aborcji, bez pomocy społecznej, bez wydatków państwa na sport, edukację, naukę i kulturę”, cieszyć nie może.

Kim są ci ludzie? Gołym okiem widać, że to populiści, odwołujący się do interesów i przekonań „prostego człowieka”, nastawieni antyintelektualnie przeciwnicy elit, duopolu PO-PiS oraz Unii Europejskiej, ksenofoby, homofoby, fideiści i kreacjoniści, antyszczepionkowcy, płaskoziemcy, dziwacy wszelkiej maści, którzy wiedzą swoje i swych przekonań żadną siłą nikomu zmienić nie pozwolą.

„Populizm” jest pojęciem politycznym, które w XXI wieku zrobiło chyba najbardziej zawrotną karierę, przebijając słowa „faszyzm” i „nacjonalizm”, choć często stosowane być może jako ich synonim. Do niedawna podchodzono do zjawiska populizmu z wyraźnym lekceważeniem jako przekonania charakterystycznego dla ludzi raczej niewykształconych, bez kompetencji intelektualnych, kulturowych czy politycznych, mogącego w skali społecznej wystąpić w krajach z punktu widzenia Zachodu raczej egzotycznych, jak Argentyna czy w Europie — Węgry i (o zgrozo!) Polska. Ale od kilku lat nad zjawiskiem populizmu pochylają się poważni naukowcy akademiccy (socjologowie, politolodzy i antropolodzy), którzy nie oceniają tego zjawiska krytycznie, lecz na odwrót: apologetycznie, uznając „słuszność” tego buntu mas czy gniewu ludu.

Z populizmem ucieleśnionym w osobie Jarosława Kaczyńskiego i jego partii zmuszeni byliśmy się zmagać od kilkunastu lat. Zdawało się, że ten problem w Polsce przemija, ale nie. Oto mamy kolejny jego wykwit w postaci Sławomira Mentzena. Co z tym fantem zrobić? Ignorować, przemilczać, ośmieszać? Broń Boże! To byłby tylko argument dla prostego człowieka, że jego głos jest tłumiony. Mentzena trzeba dopuszczać do głosu. Trzeba podstawiać mu do ust mikrofon, kiedy tylko się da. Trzeba robić z nim wywiady (najlepiej rzeki). Trzeba go zapraszać do studiów, na salony, na debaty ze specjalistami, z autorytetami. I mieć nadzieję, że wyborcy sami będą potrafili ocenić wartość jego rewolucyjnych rewelacji. Wszak Polacy nie gęsi, lecz swój rozum mają.

Jerzy Kruk

Im więcej spokoju i pogody ducha wykazuje Tusk, tym bardziej Kaczyński flaczeje

Donald Tusk znów został obrażony przez posłów PiS. Tonący Dariusz Matecki chwycił się w Sejmie przysłowiowej brzytwy, którą było samozakucie w kajdanki i prezentacja plakatu z napisem po angielsku „Każda dyktatura upadnie” z wizerunkiem Putina, Łukaszenki, Donalda Tuska i Adama Bodnara. Treść plakatu oczywiście można interpretować dwojako. Na przykład w ten sposób, że to liberalni polscy politycy Tusk i Bodnar będą pogromcami wschodnioeuropejskich satrapów. Ale Mateckiemu i jego kompanom, którzy później pozowali z jego plakatem do zdjęcia, chodziło oczywiście o perswazyjne przeniesienie negatywnych konotacji z Putina i Łukaszenki na Bodnara i Tuska. Prymitywnie, grubiańsko, głupio.

Jarosław Kaczyński wciąż bezkarnie publicznie nazywa Tuska „niemieckim agentem”, a Zbigniew Ziobro — „przestępcą”; bezustannie wyzywa go Mariusz Błaszczak.

W tej sytuacji kolejny raz chciałoby się zawołać: Tusku, nie daj się! Gdy byłem chłopcem, okrzyki kolegów „Nie daj się!” znaczyły oczywiście coś przeciwnego: Oddaj mu, przyłóż mu, walcz, nie poddawaj się! Tymczasem to „Nie daj się” skierowane do Donalda Tuska, powinno znaczyć: Nie daj się sprowokować, nie daj się wciągnąć w pyskówkę, nie daj się zepchnąć z kursu na demokrację i praworządność. Tamte okrzyki z czasów dzieciństwa zawsze stawały się zachętą do awantury. Gdy dwóch chłopców się naparzało, reszta, stojąc dookoła, miała z tego darmowe widowisko. Czy tego oczekujemy od premiera? Oczywiście, że nie. Jego przeciwnicy jak najbardziej tego by chcieli, bo awantura, rozróba, zamieszanie jest ich modus vivendi. Im większy bałagan, tym lepiej dla Kaczyńskiego, Brauna, PiS-u i Konfederacji. Bo bałagan jest zaprzeczeniem demokracji, ładu, praworządności, czyli wartości, do których nie tylko werbalnie (jak „Prawo i Sprawiedliwość”), lecz realnie odwołują się obrońcy demokracji liberalnej.

Czy to znaczy, że z Kaczyńskim i pisowcami nie ma co rozmawiać? Ależ nie. Rozmawiać, a nawet więcej: debatować. Tylko gdzie są do tego warunki? W Sejmie? Tam już od dawna nie toczą się żadne debaty. Bo gdy jedna strona przedstawia swój punkt widzenia, druga wychodzi z sali obrad. W telewizji? W której? Jedna strona nie przyjmuje zaproszeń do TVP, a druga do Republiki. Dlatego w telewizji nie ma żadnych poważnych debat. Nawet to, co nazywa się „debatą prezydencką” nie jest żadną debatą, tylko drętwym talk show. Ostatnia debata Tusk – Kaczyński miała miejsce w roku 2007, czyli 18 lat temu! Od tamtego czasu trwa obrzucanie się epitetami, w którym wśród oponentów Tuska, Platformy i Koalicji Obywatelskiej. „dominuje” PiS, ale oliwy do ognia dolewają też inni: Konfederacja, Polska 2050, PSL, lewica… i ulica.

Człowiek przyzwoity i rozsądny z przykrością słucha tych wszystkich inwektyw rzucanych w kierunku Polaka, który — zaraz po papieżu — piastował najwyższe międzynarodowe stanowisko w czasach współczesnych i zdobył sobie przez to uznanie całego świata. No, ale — zgodnie ze znanym powiedzeniem —  trudno być prorokiem we własnym kraju. We własnym kraju nazwisko „Tusk” jest raczej synonimem diabła. Dla zwolenników „demokracji nieliberalnej” całe zło, które się u nas wydarza — „utrata suwerenności”, katastrofa lotnicza, bieda, kolejki do lekarza, inflacja, opóźnienia pociągów, powódź, gradobicie czy inne plagi — to oczywiście „Tuska wina”. Stało się to tak powszechne, że przestało być straszne, a zrobiło się śmieszne. I tak jak budzący niegdyś przerażenie diabeł powoli się przekształcił w figlarnego aniołka z różkami, tak teraz coraz bardziej z medialnego „złego Tuska” opada diaboliczna maska i ukazuje się pod nią pogodne oblicze człowieka sympatycznego, kulturalnego, pełnego radości życia i rozsądnego polityka o anielskiej cierpliwości i wyrozumiałości dla własnych przeciwników. Bo zamiast utarczek o to, „co kto powiedział”, Donald Tusk ma do zrealizowania epokowe zadanie przywrócenia w Polsce demokracji i praworządności.

Lider koalicji demokratycznej po prostu do poziomu Kaczyńskiego i jego kliki się nie zniża. I o to właśnie chodzi. Im więcej spokoju i pogody ducha wykazuje Tusk, tym bardziej Kaczyński flaczeje.

Jerzy Kruk

Tusku, nie daj się!

Pisowski „kandydat obywatelski” do tej pory w kampanii prezydenckiej głównie prężył muskuły. A ponieważ nie dawało to specjalnych efektów, jego spin doktorzy (bo przecież nie on sam) postanowili, by pokazał, że jest równie mocny w gębie. No i zaostrzył retorykę. Chcąc uświadomić wyborcom, że ma polityczny pazur, zaczął się kreować na jastrzębia, bo od początku było wiadomo, że nie jest gołębiem ani tym bardziej orłem. Za cel obrał sobie nie swojego konkurenta w walce o fotel (prezydencki), lecz premiera RP Donalda Tuska. Boże drogi! Co by ci pisowcy z Kaczyńskim na czele poczęli bez tego Tuska? Oni przywołanemu Bogu powinni na klęczkach dziękować, że takiego Tuska mają, że taki Tusk istnieje. Bo jego istnienie stanowi rację ich istnienia, działania i myślenia. Gdyby nie było Tuska, to z kim by walczyli? Z emerytowanym Wałęsą? Ze świętej pamięci Mazowieckim? Z nieobecnym w polityce Balcerowiczem? Z nieangażującym się w walkę o stołki Michnikiem? Z Merkel czy Putinem?

Warto zwrócić uwagę, że dla Kaczyńskiego i jego akolitów ani Merkel, ani Putin nigdy nie byli wrogami samymi w sobie. Czy Kaczyński kiedykolwiek (poza kwestią wraku) podjął krytykę Putina albo polemikę z Merkel? Nie. Bo jego i ich zdaniem ani Putin, ani Merkel nie są problemem dla Polski. Problemem jest tzw. Tusk, rzekomo „ulegający rosyjskim wpływom” i „będący niemieckim agentem”. Z polskiej perspektywy Tusk staje się racją istnienia nie tylko Kaczyńskiego i PiS-u, ale także putinowskiej Rosji i „jak świat światem wrogich Polsce” Niemiec.

Człowiek przyzwoity i rozsądny z przykrością słucha tych wszystkich inwektyw rzucanych w kierunku Polaka, który, zaraz po papieżu, zajmował najwyższe międzynarodowe stanowisko i zdobył sobie przez to uznanie całego świata. No, ale – jak mówi przysłowie – trudno być prorokiem we władnym kraju. We własnym kraju nazwisko „Tusk” jest raczej synonimem diabła. Dla prawicowców, dewotów, populistów czy nacjonalistów całe zło, które się u nas wydarza – katastrofa lotnicza, bieda, kolejki do lekarza, inflacja, powódź, gradobicie czy inne plagi to oczywiści „Tuska wina”. To stało się tak powszechne, że przestało być straszne, a zrobiło się śmieszne. I tak jak zły diabeł powoli się przekształcił w figlarnego aniołka z różkami, tak teraz coraz bardziej z „Tuska” opada diaboliczna maska i ukazuje się pod nią pogodne oblicze człowieka sympatycznego, kulturalnego, pełnego radości życia i rozsądnego polityka o anielskiej cierpliwości i wyrozumiałości dla własnych przeciwnikow.

No i teraz w tego mitycznego „Tuska” postanowił uderzyć obywatel kandydacki, nazywając go politykiem antyamerykańskim. Bo Karol Nawrocki jest przecie „politykiem” proamerykańskim. Co to znaczy? Oj, nic specjalnego, przecież nie będziemy o to pytać amerykanistów; chodzi po prostu o to, że jak ten żłosny Duda, wieczny Adrian z przedpokoju, stanął murem za Trumpem. A Tusk i Trzaskowski? Oni popierali Bidena, są więc antyamerykańscy. Bo przecież Biden nie był prezydentem amerykańskim, tak samo jak Tusk nie jest premierem polskim.

Ale czy Nawrocki, Duda i Kaczyński nie zreflektowali się, że stojąc murem za Trumpem (w przedpokuju czy na politycznym zadupiu), są proputinowscy? Przecież trąbi o tym cały świat! Trąbi, ale protestuje ostrożnie, by nie rozsierdzić jeszcze bardziej psychopaty. Donald Tusk swej „antyamerykańskości” też specjalnie nie manifestuje, wszak jest mężem stanu, który musi zachowywać się dyplomatycznie, w przeciwieństwie do dwóch psychopatów, którzy chcą udowodnić światu, że nim rządzą.

Powiedzmy to wyraźnie: „proamerykański” Nawrocki jest po prostu protrumpowski, a to znaczy: proputinowski. Tak jest, Nawrocki jest najlepszym kandydatem dla Putina, lepszym nawet od Mentzena, bo Mentzen nie wiadomo z czym może wyskoczyć. Na razie jest tylko antyukraiński, ale przez jakieś potknięcie, chlapnięcie czegoś w stylu „Polski bez podatków, zasiłków, gejów i Żydów”, może stać się antybiałoruski czy antyrosyjski. Na razie Putin się cieszy, że ma w Polsce kolejnego pożytecznego idiotę. A Nawrocki? Od początku był i jest marionetką Kaczyńskiego. I nią będzie, bo jego „kampania” pokazuje, że na nic więcej go nie stać.

Obywatelu Tusk! Panie premierze! Drogi Donaldzie! Czemu pozwalasz, by Kaczyński bezkarnie nazywał cię niemieckim agentem, a Nawrocki politykiem antyamerykańskim? Czemu nie mówisz głośno, że te bezwstydne ataki ze strony Nawrockiego, Kaczyńskiego, Morawieckiego i całego PiS-u, to woda na młyn Putina, działania prorosyjskie? Czemu pozwalasz, by z prawicowych gadzinówek wciąż bezkarnie sączyły się kłamstwo, szkalowanie i mowa nienawiści? Czemu nie podejmiesz rękawicy, którą ci rzucono? Niech, według ewangelicznej zasady, ten kto mieczem wojuje, od miecza zginie.

Jerzy Kruk

„Zamach stanu”

To, co wyprawia PiS z polskim prawem, od dawna nazywane jest zwykłym, czy pełzającym zamachem stanu. Oczywiste dziś jest, że do rozliczenia sprawców brakuje już tylko prawnego uzasadnienia i postawienia ich przed wymiarem sprawiedliwości. No i usunięcie parasola ochronnego, jakim jest możliwość ułaskawiania „swoich” przez prezydenta. Choć ten proces rozliczania sprawców pisowskiego zamachu stanu już trwa, Jarosław Kaczyński rękami Święczkowskiego próbuje odwrócić kota ogonem, czyli wykonać manewr, który ma opanowany do perfekcji. Polega on na odwróceniu uwagi od rzeczywistego sprawcy przestępstwa. Jego najlepszym przykładem jest zachowanie złodzieja, który ukradł coś w sklepie i wybiega na ulicę krzycząc: „Łapać złodzieja!”. Tak właśnie od lat postępują Kaczyński i jego ludzie. W ekipie Kaczyńskiego możemy znaleźć wielu dawnych działaczy PZPR; premier, ministrowie, posłowie, urzędnicy i zarządy spółek skarbu państwa kradną na potęgę, ale to oni krzyczą na opozycję: „Komuniści i złodzieje!”. Polska przegrała głosowanie nad wyborem przewodniczącego Rady Europejskiej stosunkiem głosów 1:27, ale Jarosław Kaczyński i jego premierka Beata Szydło ogłaszają, że to było zwycięstwo Nie ma wątpliwości, że to Lech Kaczyński parł do lądowania we mgle w Smoleńsku, popychany przez swojego brata, ale Jarosław, Antoni z i ich partyjni koledzy krzyczą, że to nie była katastrofa, tylko zamach Tuska i Putina.. Rząd PiS pod koniec swojej kadencji przyczynił się do ponad dwudziestoprocentowej inflacji, ale dziś robią w telewizji cyrk z kostką masła, traktując ją jak sztabkę złota. Antydemokratyczna i antyunijna polityka PiS, prowadząca do chaosu w Europie i w Polsce, niezaprzeczalnie leży w interesie Putina, ale to PiS powołuje sejmową komisję do badania wpływów rosyjskich, która ma je wytropić u demokratycznej, prounijnej, antyautorytarnej i antyrosyjskiej opozycji. A teraz odwrócenie sytuacji z zamachem stanu. Badanie działań Jarosława Kaczyńskiego i jego marionetek w organach władzy ustawodawczej i sądowniczej ruszyło zaraz po utracie władzy przez PiS, ale to PiS pierwszy złożył do prokuratury zawiadomienie o możliwości dokonania zamachu stanu przez władzę wyłonioną w wyborach z 15 października.

W zawiadomieniu o „zamachu stanu” skupiają się wszystkie grzechy PiS: chęć chronienia „swoich” przestępców, podważanie zaufania do Unii Europejskiej, zwiększanie chaosu prawnego, uleganie wpływom rosyjskim i realizowanie interesów Putina.

Kaczyński i cały PiS łudzą się, że polityka to taka gra na poziomie psychologii przedszkolaka i sprowadza się do tego, kto pierwszy krzyknie: „Łapać złodzieja!”, albo „Głupi jesteś!”, albo: „Jesteś zdrajcą!”, czy „Nie jesteś Polakiem!”. Ale to nieprawda, bo polityka, jak każda inna ludzka działalność publiczna, musi być prowadzona dziś w ramach prawa i w końcu z punktu widzenia prawa musi być oceniona. Więc im większy chaos prawny, tym lepiej dla niegrzecznego Jarka, Zbyszka, Mateuszka, Antka, Jacka i całej tej rozpuszczonej ferajny. A zwolennikom i obrońcom demokracji pozostaje cierpliwość w zaprowadzaniu prawnego porządku i wiara, że żarna sprawiedliwości mielą wprawdzie wolno, ale skutecznie. I że „zamach stanu” przestanie być elementem pyskówki przedszkolaków, lecz stanie się przedmiotem organów stanowiących i sprawujących prawo.

Jerzy Kruk

Czytając Nexusa w Warszawie

Właśnie się ukazała kolejna książka Yuvala Noaha Harariego, autora którego czyta dziś cały inteligentny, wykształcony świat, pt. Nexus. Krótka historia informacji. Doniosłość perspektywy filozoficznej polega na tym, że każdy może jej mądrość odnieść do zrozumienia siebie i otaczającego go świata. Czytając książki Harariego wielokrotnie łapałem się na myśli, że to przecież są opowieści o mnie, o moim kraju, o moim społeczeństwie, o naszej historii. I tak też odczytuję Nexusa. Postanowiłem przeczytać go z naszej, polskiej perspektywy, zastępując przykłady z historii ludzkości, Niemiec, Związku Radzieckiego czy Izraela przykładami z historii Polski.

Polska przez swe cierpienia, wyzwolenie od ciemiężycieli i zwycięstwo nad tyranami miała przynieść zbawienie i naprawę moralną całemu światu. Filozofowie i poeci doby romantyzmu określali tę koncepcję mianem mesjanizmu narodowego. Nazywali nasz naród Chrystusem Narodów. Dziś można jednak dyskutować, czy jesteśmy godni tego miana. W ciągu tysiąca lat bez wątpienia dokonywaliśmy rzeczy wielkich. Zbudowaliśmy państwo, które w XVII wieku rozrosło się do potężnej Rzeczpospolitej Obojga Narodów, ale było bardziej lub mniej bezpiecznym miejscem do życia przedstawicieli co najmniej kilku narodowości: nie tylko Polaków, Litwinów i Rusinów, ale i Łotyszy, Niemców i Żydów. Czy jednak zawsze byliśmy dla nich bezwarunkowo gościnni? W naszej narodowej pamięci o II wojnie światowej oddajemy cześć ofiarom i bohaterom, ale nie możemy zapominać, że prócz bohaterów mieliśmy i szmalcowników. Polscy żołnierze walczyli o wolność naszą i waszą pod Tobrukiem, Narwikiem, Lenino i Monte Cassino, zdobywali Berlin, ale i zajęli czeskie Zaolzie w 1938 roku, dokładając się do rozbioru Czechosłowacji przez Hitlera. Żądanie marszu na Kowno wojsk wodza Rydza-Śmigłego, zmuszające Litwę do przyjęcia polskiego ultimatum w obliczu rozbioru państwa przez Polskę i…. znów Niemcy Hitlera też nie przynosi chluby polskiemu mundurowi ani polityce militarnej. Czesi do dziś nie chcą wybaczyć Polakom udziału naszych wojsk  w ramach interwencji Układu Warszawskiego w 1968 roku. Gdy pytamy, z czego jako Polacy jesteśmy dumni, jednym tchem wymieniamy Kopernika, Kościuszkę, Chopina, Curie-Skłodowską, ale już o Berezie Kartuskiej, zamachu majowym, getcie ławkowym, Jedwabnem, pogromie kieleckim, nagonce antysemickiej przed marcem ‘68 pamiętać nie chcemy.

W czasach najnowszych też mamy wiele powodów do dumy, o których mówi świat. Możemy do nich zaliczyć opór wobec nazistowskiego terroru i komunistycznego totalitaryzmu, budowę nowoczesnego prawodawstwa i demokracji. Wielokrotnie stawiano nas za wzór za osiągnięcia na polu tolerancji, budowy ogólnonarodowego konsensusu, ustrojowej transformacji. Lecz niestety, mamy i też powody do wstydu. Wymienianie Polski jednym tchem wśród państw naruszających demokrację i praworządność, nietolerancyjnych, kseno- i homofobicznych, przeżartych korupcją, populistycznych czy wręcz faszystowskich dumy nam nie przynosi.

Co najmniej od 9 lat Polska tkwi w politycznym kryzysie. Nad Polską i Europą od lat wisi groźba rosyjskiej agresji i destabilizacji instytucji europejskich przez Putina, mimo to Polacy nie jednoczą się z myślą o stawieniu czoła tym wyzwaniom. Wręcz przeciwnie, rosną nasze wewnętrzne napięcia, a wielu polityków chce wciągnąć nasz kraj w międzynarodowe awantury: populistyczne, antyelitarne, antyintelektualne, antydemokratyczne, antyeuropejskie, a może i w konsekwencji — wojenne. Skoro my, Polacy mamy się za tak wyjątkowych, to dlaczego z takim uporem zmierzamy do autodestrukcji? Chociaż zgromadziliśmy tak wielki zasób doświadczeń, to jednak nie wydaje się, by te wszystkie osiągnięcia dały nam odpowiedź na zasadnicze pytanie: Kim jesteśmy i kim chcemy być? Do czego powinniśmy dążyć? Na czym polega godziwe życie? Wciąż jesteśmy podatni na fantazje i złudzenia w takim samym stopniu jak nasi przodkowie.

Bezsprzecznie dysponujemy dziś o wiele większymi zasobami informacji i możliwościami niż w historii, lecz nie oznacza to, byśmy jakoś szczególnie lepiej rozumieli samych siebie i swoją rolę w Europie i świecie. Dlaczego coraz lepiej radzimy sobie ze zdobywaniem informacji o naszej przeszłości, charakterze narodowym, mechanizmach politycznych, ale znacznie gorzej przychodzi nam nabywanie mądrości? Dość rozpowszechniona jest w Polsce opinia, że to jakaś fatalna wada naszej natury pcha nas do poszukiwania potęgi, z którą nie potrafimy się obchodzić.

My, Polacy najwyraźniej postanowiliśmy nie słuchać ostrzeżeń i przestróg płynących z historii naszego czy innych narodów. Wciąż wywołujemy upiory, które mogą wymknąć się spod naszej kontroli i wywołać lawinę niezamierzonych konsekwencji. Co w takim razie powinniśmy zrobić?

Bajki nie dają żadnych podpowiedzi poza wskazówką, by czekać, aż uratuje nas jakiś bóg, czarnoksiężnik czy jeździec na białym koniu. Rzecz jasna przesłanie to jest nader niebezpieczne – zachęca bowiem ludzi do zrzekania się odpowiedzialności i pokładania wiary w bogach i mitach. Lecz czy można im zaufać? Prorocy i teologowie wielokrotnie wywoływali potężne duchy, które miały nieść miłość i szczęście, lecz ostatecznie topiły świat i narody we krwi.

O tym, że nadużywamy władzy i mocy nie decyduje nasza jednostkowa psychika. W końcu oprócz chciwości, pychy i okrucieństwa ludzie mają też inne cechy – są zdolni do miłości, współczucia, pokory i radości. Owszem, wśród najgorszych przedstawicieli naszego gatunku niepodzielnie panują chciwość i okrucieństwo, które pchają zdeprawowane jednostki do niewłaściwego posługiwania się władzą i mocą. Ale dlaczego społeczeństwa decydują się powierzać władzę swoim najgorszym członkom? Przecież w 1933 roku większość Niemców nie była psychopatami. Dlaczego więc zagłosowali na Hitlera? Czy tego pytania nie możemy odnieść do Polaków? Przecież w 2015 roku większość Polaków nie była głupkami. Nasza tendencja do uwalniania mocy, którymi nie jesteśmy w stanie władać, nie wynika z jednostkowych uwarunkowań psychicznych, tylko z wyjątkowego sposobu, w jaki nasz naród, tak samo jak cały ludzki gatunek, współpracuje w pokaźnych liczebnie grupach. Ludzie wchodzą w posiadanie ogromnych mocy, budując rozległe sieci współpracy, ale kształt tych sieci predysponuje ich do niemądrego pożytkowania wszelkich osiągnięć.

Ujmując rzecz ściślej, jest to problem informacji. Informacja to spoiwo wiążące sieci. Przez dziesiątki tysięcy lat sapiensi budowali i utrzymywali wielkie sieci, wymyślając i upowszechniając bajki, fantazje i zbiorowe złudzenia – na temat bogów, zaczarowanych mioteł, sztucznej inteligencji i wielu innych rzeczy. Podczas gdy pojedynczy człowiek zwykle jest zainteresowany poznawaniem prawdy o sobie i otaczającym go świecie, wielkie sieci wiążą ze sobą członków i tworzą porządek oparty na bajkach i fantazjach. W ten właśnie sposób dotarliśmy na przykład do nazizmu i stalinizmu. Były to wyjątkowo rozległe sieci, spajane przez wyjątkowo złudne idee. Jak głosi sławne dictum George’a Orwella, ignorancja to siła. Czy jego hasła nie mogliby na swych sztandarach wypisać propagandyści PiS-u?

To, że reżimy nazistowski i stalinowski zbudowano na okrutnych fantazjach i wierutnych kłamstwach, nie oznaczało jeszcze, że były one czymś wyjątkowym w historii ani nie przesądziło z góry o ich upadku. Nazizm i stalinizm należały do najsilniejszych sieci kiedykolwiek stworzonych przez człowieka. Pod koniec 1941 roku i na początku 1942 państwa Osi były o krok od wygrania drugiej wojny światowej. Stalin ostatecznie wyszedł z tej wojny zwycięsko, a w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku on i jego spadkobiercy mieli spore szanse na wygranie również zimnej wojny. W latach dziewięćdziesiątych zatriumfowały demokracje liberalne, ale dziś ich zwycięstwo wydaje się tymczasowe. W XXI wieku jakiś nowy reżim totalitarny może odnieść sukces tam, gdzie Hitler i Stalin ponieśli porażkę, tworząc wszechpotężną sieć, która uniemożliwi przyszłym pokoleniom wszelkie próby demaskowania jej kłamstw i zmyśleń. Nie powinniśmy zakładać, że sieci oparte na urojeniach są z góry skazane na niepowodzenie. Przecież taką sieć urojeń, propagandy, przywilejów władzy i ograniczeń opozycji zbudował w Polsce Jarosław Kaczyński ze swą partią, spajając ją łańcuchem ustaw i rozporządzeń, obsadzając zaufanymi sobie ludźmi i ciągnącymi z posad profity ich krewnymi, podporządkowując sobie z zasady niezawisły system sprawiedliwości i betonując możliwość wprowadzenia zmian przez opozycję, nawet w przypadku przegranej w wyborach i potencjalnego przejęcia władzy przez przeciwników politycznych. Zapobieganie triumfowi reżimów totalitarnych zawsze będzie wymagało od nas ciężkiej pracy. I tak stało się w Polsce. Zarówno w roku 1980, 1989, jak i 2023. To nie bogowie ani żaden wspaniały jeździec na białym koniu wyzwolili nas od totalitaryzmu, lecz zaangażowanie i odpowiedzialność milionów obywateli. Ale wolność i demokracja nie jest dana społeczeństwom raz na zawsze. I dobrze by było pamiętać przykazanie, które — w tym czy innym brzmieniu — stale przywoływał Józef Tischner: Ducha nadziei nie gaście. Proroctw nie lekceważcie. Wszystko badajcie. Co dobre, tego się trzymajcie, a co szlachetne – zachowujcie. Unikajcie wszystkiego, co ma choćby pozór zła.

Kiedy spoglądamy na historię informacji, widzimy stały wzrost skali połączeń, bez analogicznego przyrostu prawdziwości i mądrości. Wbrew temu, co głosi naiwny pogląd na informację, homo sapiens nie podbił świata dlatego, że ma talent do przeistaczania informacji w dokładną mapę rzeczywistości. Tajemnica naszego sukcesu tkwi raczej w tym, że potrafimy wykorzystywać informacje do łączenia dużej liczby ludzi. Pech chciał, że umiejętność ta nierzadko idzie w parze z podatnością na kłamstwa, błędy i zmyślenia. To dlatego nawet takie wysoko rozwinięte technicznie społeczeństwa jak Polska mają dziś skłonność do stawania na gruncie urojonych idei. Urojonych, ale niekoniecznie je osłabiających. Głoszone przez Jarosława Kaczyńskiego i ideologię PiS zbiorowe urojenia na temat zdrady elit, wiodących kraj do katastrofy „lemingów”, mitycznej suwerenności, Polski pod rządami liberałów jako niemiecko-rosyjskiego kondominium, powołania Polaków do rechrystianizacji Europy i obrony naszej cywilizacji przed islamizacją, dobrej zmiany, zamachu smoleńskiego i winy Tuska pomogły ludziom Zjednoczonej Prawicy w zdobyciu i utrzymaniu władzy, zachęcając miliony ludzi do wiary w te wierutne brednie i żelaznej wierności przy urnach wyborczych, mimo oczywistych dowodów na absurdalność i kłamliwość głoszonych tez, idei i zarzutów wobec przeciwników politycznych, prawne i polityczne oszustwa, nepotyzm, okradanie państwa na wielką skalę i uwłaszczanie się za państwowe pieniądze.

Około siedemdziesięciu tysięcy lat temu gromady homo sapiens zaczęły wykazywać niespotykaną dotąd zdolność do wzajemnej współpracy, o czym świadczyło pojawienie się międzygrupowych tradycji handlowych i artystycznych, jak również szybkie rozprzestrzenianie się naszego gatunku z naszej afrykańskiej kolebki na cały glob. Tym, co umożliwiło współpracę różnym gromadom, były ewolucyjne zmiany w budowie mózgu i zdolnościach językowych, które według wszelkiego prawdopodobieństwa wyposażyły sapiensa w zdolność snucia zmyślonych opowieści, a także wierzenia w nie oraz głębokiego ich przeżywania. Zamiast budować sieć wyłącznie z łańcuchów człowiek-człowiek zdolność opowiadania użyczyła homo sapiens nowego typu łańcucha: człowiek-opowieść. Aby współpracować, sapiensi nie musieli już znać się osobiście – wystarczyło znać tę samą opowieść. Ta sama opowieść może być znana miliardom ludzi. W ten sposób opowieść może pełnić funkcję centralnego łącznika, z nieograniczoną liczbą gniazdek, do których może podłączyć się nieograniczona liczba osób. Tak na przykład 1,4 miliarda wiernych Kościoła katolickiego łączą Biblia i inne fundamentalne opowieści chrześcijaństwa; 1,4 miliarda obywateli Chin łączą opowieści o ideologii komunistycznej i chińskim nacjonalizmie; a sześć milionów członków twardego elektoratu PiS spaja przywiązanie do religii katolickiej i tradycji, strach i nieufność do liberalnej demokracji i nienawiść do Tuska.

Nawet charyzmatyczni przywódcy mający miliony zwolenników stanowią raczej potwierdzenie tej reguły (że opowieść może pełnić funkcję centralnego łącznika) niż wyjątek od niej. Mogłoby się wydawać, że w przypadku PiS to jednak pojedynczy człowiek – a nie opowieść – pełni funkcję ogniwa łączącego miliony zwolenników. Jednak niemal żaden zwolennik, ani nawet działacz nie ma osobistej więzi z przywódcą, bo Jarosław Kaczyński nigdy nie miał przyjaciół; otaczało go zawsze grono oportunistów, popleczników, klakierów i lizusów. Nikt tak naprawdę nie wie, kim jest Jarosław Kaczyński jako osoba, być może z tego powodu, że Jarosław Kaczyński poza polityką nie ma żadnego życia osobistego. Wszak nie zaznał w życiu miłości, ani przyjaźni, a nawet prawdopodobnie nie znane są mu rozkosze seksu, będące dla większości ludzi podstawą bliskich relacji z drugim człowiekiem. Ale to wszystko przecież dla dobra narodu. Mówi się, że Jarosław Kaczyński wybrał samotność, by mu służyć. Jego zwolennicy i działacze zamiast osobowych więzi mieli więź ze zręcznie skonstruowaną opowieścią o przywódcy i to właśnie w tę opowieść wierzą. W opowieść o dobrym, sympatycznym starszym panu, który kocha swój kraj i jest z niego dumny, a jego mieszkańców ma w opiece i wspiera, dając im, co tylko może, w przeciwieństwie do jego przeciwnika, który tego kraju nienawidzi, wstydzi się go i „nam wszystko zabierze, gdy tylko dojdzie do władzy”.

Specyficznym rodzajem opowieści jest marka. Kreowanie marki, branding, oznacza snucie opowieści, która może mieć niewiele wspólnego z prawdziwymi cechami danego produktu, ale którą mimo to konsumenci uczą się kojarzyć z tym produktem. Na przykład korporacja Coca-Cola przez dziesięciolecia inwestowała dziesiątki miliardów dolarów w reklamy snujące kolejne opowieści o napoju zwanym coca-cola. Ludzie widzieli i słyszeli tę opowieść tak często, że wielu zaczęło kojarzyć napój smakowy o pewnej recepturze z zabawą, szczęściem i młodością (a nie z próchnicą zębów, otyłością i odpadami z tworzyw sztucznych). Na tym polega branding.

Jako markę można kreować nie tylko produkty, ale i osoby. Ludziom wydaje się, że nawiązują więź z daną osobą, w rzeczywistości jednak nawiązują więź z historią opowiadaną o tej osobie, a często między pierwszą a drugą istnieje potężna przepaść. Tak właśnie Jarosław Kaczyński wykorzystał śmierć swojego brata Lecha, który wyleciał do Smoleńska jako marny prezydent, nieskuteczny, bez charyzmy, całkowicie pozbawiony zmysłu niezależności, człowiek kłótliwy, drażliwy, a w opowieści Jarosława wrócił jako wielki mąż stanu i bohater, którego pochowano w krypcie królewskiej na Wawelu i któremu zaczęto stawiać pomniki i tablice pamiątkowe, a jego imieniem nazywać ulice, place, mosty i inne obiekty — sportowe i przemysłowe.

Opowieści kształtują wszelkie relacje między dużymi grupami ludzkimi, ponieważ tożsamości tych grup same w sobie są określane przez opowieści. Nie istnieją obiektywne definicje precyzujące, kto jest Brytyjczykiem, Amerykaninem, Norwegiem, Irakijczykiem czy Polakiem – wszystkie te tożsamości są kształtowane przez mity narodowe i religijne, które podlegają ustawicznemu kwestionowaniu i rewidowaniu. Wbrew temu, co głosi podejście marksistowskie, w historii człowieka tożsamości i interesy grup o dużej skali nigdy nie są obiektywne, za to zawsze są intersubiektywne. To dobra wiadomość. Gdyby historię kształtowały tylko interesy materialne i walka o władzę, nie byłoby sensu rozmawiać z ludźmi mającymi odmienne zdanie. Każdy konflikt byłby w swojej istocie skutkiem obiektywnych relacji władzy, których nie można zmienić samą tylko rozmową. Na szczęście tak się składa, że ponieważ tworzywem historii są intersubiektywne opowieści, od czasu do czasu udaje nam się zażegnywać konflikty i zawierać pokój, rozmawiając z ludźmi, modyfikując opowieści, w jakie wierzymy my i oni, lub wymyślając nową opowieść, która jest do przyjęcia dla wszystkich. I to jest również nadzieja dla Polski. Że warto rozmawiać. Dlatego tak ważne jest, by dbać o warunki autentycznej, uczciwej debaty politycznej i by poszerzać płaszczyznę porozumienia. Nie wykluczać, lecz łączyć. Bo – jak mówi ludowa mądrość — zgoda buduje, niezgoda rujnuje.

Efekty widać już dziś, wystarczy włączyć telewizor. Gołym okiem widać, jak zmienił się klimat publicznego przekazu, jakbyśmy oddychali innym, świeżym, a nie zatrutym powietrzem. Jestem też głęboko przekonany, że ponowne zawierzenie liberalnej demokracji zapewni nam trwałą i rzeczywistą poprawę jakości życia, nie tylko na poziomie komunikacji społecznej, ale i w sferze materialnych podstaw naszej egzystencji. Nasuwa się tu pytanie, czy nie mogliśmy po prostu pominąć tego nieudanego populistycznego eksperymentu i zaufać demokracji liberalnej już dziewięć lat temu? Harari przekonuje nas, że owszem, mogliśmy. Historię nierzadko kształtują nie deterministyczne relacje władzy, ale raczej tragiczne błędy wypływające z wiary w hipnotyzujące, lecz szkodliwe opowieści.

Nie powinniśmy jednak zakładać, że wszyscy politycy są kłamcami albo że wszystkie historie narodowe są zmyślone. Wszystkie ludzkie systemy polityczne opierają się na fikcjach, ale jedne otwarcie to przyznają, a inne nie. Nieukrywanie prawdy co do początków naszego ładu społecznego ułatwia dokonywanie w nim zmian. Skoro wymyślili go ludzie tacy jak my, to możemy go zmieniać. Ale taka prawdomówność ma swoją cenę. Ujawnianie ludzkiej genezy porządku społecznego utrudnia nakłanianie współobywateli do jego uznawania. Na początku XXI wieku wiele systemów politycznych wciąż przypisuje sobie nadprzyrodzoną naturę i sprzeciwia się otwartym dyskusjom, które mogą prowadzić do niepożądanych zmian. Wprawdzie Jarosław Kaczyński i politycy Zjednoczonej Prawicy nie odwołują się do boskiej legitymizacji swoich działań i ustanawianych praw, ale ustanowili inną zaporę dla podważenia swoich ustaw i obsadzenia ważnych stanowisk w państwie swoimi ludźmi. Ma nią być wybrany przez nich Trybunał Konstytucyjny, który raz po raz ogłasza niekonstytucyjność i nielegalność działań nowej władzy.

Stąd właśnie się bierze pogarda, jaką różne koncepcje populistyczne żywią dla prawdy; gdy głoszone przez nich „prawdy” rozmijają się z prawdą. Bo informacja to dla nich tylko broń w walce o władzę. Dlatego właśnie Jarosław Kaczyński i jego ludzie potrafili kłamać z taką swobodą i bezczelnością. Największymi pisowskimi „prawdami” były: kłamstwo smoleńskie (o zamachu na prezydenta), kłamstwo lizbońskie (o zwycięstwie 1:27), kłamstwo sztokholmskie (o 54 strefach szariatu), kłamstwo o Polsce w ruinie, kłamstwo o żydowskich sprawcach holokaustu…. Przykłady można by mnożyć w setki.

Wiele społeczeństw oczekuje od swoich członków, że nie będą znali prawdziwego pochodzenia tez głoszonych przez władzę: ignorancja jest siłą. Co się zatem dzieje, kiedy ludzie niebezpiecznie zbliżają się do prawdy i zarazem podważają kłamstwo, które spaja społeczeństwo? W takich sytuacjach społeczeństwo może starać się utrzymać porządek, nakładając ograniczenia na poszukiwanie prawdy. Oczywistym przykładem takiej sytuacji podczas ośmiu lat rządów PiS były Wiadomości TVP, TVP Info i prawicowe media w ogólności. Oglądanie, słuchanie i czytanie głoszonych tam wierutnych bzdur dla rozsądnego i przyzwoitego człowieka było po prostu nie do zniesienia.

15 października 2023 roku koalicja sił demokratycznych pokonała w wyborach populistyczno-nacjonalistyczną formację PiS, ale do dziś trudno w Polsce odtrąbić triumf demokracji nad autorytaryzmem, którego wciąż bronią instytucje prezydenta, Trybunału Konstytucyjnego, niektóre izby sądów, mianowani przez PiS sędziowie i prokuratorzy, medialne prawicowe gadzinówki i nadal legalnie działająca partia PiS reprezentowana w parlamencie przez 190 posłów i 34 senatorów oraz ciesząca się stałym 30-procentowym poparciem wyborców. W maju przyszłego roku odbędą się wybory prezydenckie, które mogą przynieść znaczącą zmianę w układzie sił w polskiej polityce, a za 3 lata kolejne wybory parlamentarne, które mogą przynieść jeszcze większe zmiany, ale zarówno w sensie pozytywnym, jak i negatywnym. Pozostaje nam wierzyć, że będzie można je podsumować powiedzeniem: „Mądry Polak po szkodzie” wypowiadanym nie jako przygana, lecz jako pochwała.

W tym celu warto powtórzyć trzy zdania z Nexusa: „W XXI wieku jakiś nowy reżim totalitarny może odnieść sukces tam, gdzie Hitler i Stalin ponieśli porażkę, tworząc wszechpotężną sieć, która uniemożliwi przyszłym pokoleniom wszelkie próby demaskowania jej kłamstw i zmyśleń. Nie powinniśmy zakładać, że sieci oparte na urojeniach są z góry skazane na niepowodzenie. Zapobieganie ich triumfowi będzie wymagało od nas ciężkiej pracy”.

Jerzy Kruk

A znasz już moją akcję „Rozdam 100 książek po złotówce?


Tajemnice Radosława Sikorskiego

Radosław Sikorski ledwo wszedł w kampanię, a już wyszedł ze studia, i to sprzyjającej jego opcji telewizji. Strach pomyśleć, co będzie, gdy zostanie zmuszony do odpowiadania na pytania nieprzychylnych, czy wręcz wrogich sobie dziennikarzy.

Kamieniem obrazy stało się pytanie zadane w studiu TVN przez Monikę Olejnik w jej programie „Kropka nad i”. Dziennikarka poprosiła kandydata na kandydata na prezydenta, by się odniósł do doniesień, że dla niektórych członków KO problemem jest pochodzenie jego żony.

Wg Radosława Sikorskiego „ustawianie pochodzenia żony kandydata jako temat w wyborach prezydenckich jest niedopuszczalne”. No, szanowny mężu żony kandydata, otóż jest. Już od dawna wiemy, że w polityce wszelkie chwyty są dozwolone i że walka o fotel prezydencki w Polsce w roku 2025 będzie niezwykle brutalna, więc każdy jej uczestnik powinien być przygotowany na najgorsze chwyty, także nieprzyzwoite czy wręcz obrzydliwe. Wiemy też, że karta antysemicka wciąż w Polsce jest w grze i zawsze była silna jak dżoker, którego przeciwnik wyciąga w krytycznym momencie. Nie zawahał się przed tym nawet Lech Wałęsa w walce o prezydenturę z Tadeuszem Mazowieckim. Nie zawahali się jej użyć oponenci Jacka Kuronia w roku 1995 ani  Bronisława Komorowskiego w roku 2010 czy 2015; czy też Rafała Trzaskowskiego w roku 2020, a nawet Andrzeja Dudy w tym samym roku i pięć lat wcześniej. I nie ma co się łudzić. Ta karta będzie też w grze w roku 2025. I choćby Sikorski jak najusilniej czarował, że „nie jesteśmy krajem antysemitów”, to nie ma racji, bo jesteśmy. Pytanie „kto Żyd, a kto nie-Żyd” wciąż powraca i to nie tylko w polityce.

I niestety – choć jest obrzydliwe (ale nie ze strony dziennikarki Moniki Olejnik, lecz ze strony partyjnych kolegów Sikorskiego) — nie jest to jedyne niewygodne pytanie, na które musi być przygotowany Radosław Sikorski, jeśli zdecyduje się na walkę o stanowisko prezydenta czy samą kandydaturę, ponieważ jego nazwisko i biografię owiewa sporo tajemnic.

Tajemnica pierwsza: studia. Wiemy, że Sikorski jest absolwentem Oxfordu, gdzie był członkiem Klubu Bullingdona, który —jak precyzuje Wikipedia — zyskał rozgłos ze względu na zamożność swych członków, wywodzących się przeważnie z arystokracji, oraz urządzane przez nich huczne biesiady, które wielokrotnie kończyły się pijackimi burdami. Bullingdon od założenia był klubem dla synów szlachty, spadkobierców wielkich fortun. Członkostwo klubu uzyskać można do dziś wyłącznie w drodze zaproszenia przez osobę już będącą jego członkiem; wiąże się ono ze znacznymi kosztami, ze względu na obowiązek zakupu klubowego munduru i partycypacji w kosztach wystawnych biesiad i naprawy wyrządzanych przy tej okazji szkód, polegających na demolowaniu restauracji i innych lokali, niszczeniu miejskiej infrastruktury, autobusów czy samochodów, często wyrównywanych od ręki gotówką. „Noc w areszcie uchodziła za zachowanie godne bullingdończyków — relacjonowali biografowie słynnych postaci — podobnie jak proceder ściągania spodni każdemu, kto ich zdenerwował”. I to nie w XIX wieku czy szalonych latach dwudziestych, lecz w latach osiemdziesiątych, a więc w czasie gdy członkami klubu byli David Cameron, Boris Johnson i Radek Sikorski. Spośród Polaków do klubu należał także hrabia Alfred Potocki, ostatni ordynat na Łańcucie. Przynależność do niego niezamożnego studenta z komunistycznej Polski, którego rodzice byli szeregowymi pracownikami biura projektowego w Bydgoszczy, jest co najmniej zagadkowa. Czy Radosław Sikorski gotów jest tajemniczość tej zagadki wyjaśnić, czy też, zapytany o nią, znów opuści towarzystwo i trzaśnie drzwiami z hukiem?

Życie i studia w Oxfordzie obrosły mnóstwem mitów i owiane są niejedną tajemnicą, nie tylko z przeszłości, ale i współcześnie. Wśród absolwentów Oxford University jest 73 laureatów Nagrody Nobla, a ponad 100 zostało arcybiskupami lub kardynałami; jeden nawet został papieżem. W jego murach studiowała cała plejada słynnych poetów, pisarzy, aktorów i artystów. 30 absolwentów było premierami Wielkiej Brytanii, a wielu innych głowami takich państw, jak USA, Australia, Indie, Norwegia, Ghana, Węgry czy Peru. A teraz jeden z nich zamierza się ubiegać o tytuł głowy państwa polskiego. Nic więc dziwnego, że jego studenci jako potencjalni kandydaci do sprawowania najwyższa władzy narażeni są na inwigilację różnych instytucji i organizacji, zwłaszcza, że tradycja nieskrępowanej zabawy i hulaszczego trybu życia wielu niesubordynowanych i czujących się bezkarnie studentów do dziś ma się w Oksfordzie dobrze. Infiltracja międzynarodowych środowisk akademickich Oxbridge przez MI5 oraz MI6 jest w Wielkiej Brytanii tajemnicą poliszynela. Nie ma więc nic dziwnego w tym, że aura agenturalności od dawna ciągnie się za Radosławem Sikorskim, który piastował już stanowiska posła, senatora, ministra, marszałka Sejmu i europosła. Czy i tę tajemniczą aurę kandydat na kandydata na prezydenta RP będzie chciał i potrafił rozproszyć?

Tajemnica druga: światopogląd konserwatywny, do którego przywiązanie ostatnio znów zaczął manifestować nawrócony „liberał” Radosław Sikorski. Rafał Trzaskowski sytuował się w opozycji do Andrzeja Dudy jako prezydent wszystkich Polaków, którym wolno żyć tak, jak chcą, ale Radosław Sikorski, kreśląc opozycję „wrażliwości konserwatywnej wobec tożsamości lewicowej”, zdaje się przywracać hasło o „lewakach”, które funkcjonowało w Polsce przez ostatnią dekadę, że wprawdzie wszyscy obywatele są równi, ale konserwatyści, tradycjonaliści, narodowcy i katolicy są równiejsi, bo liberalna demokracja jest co najmniej różowa. Na co liczy kandydat Sikorski? Na przeciągnięcie na swoją stronę zwolenników Jarosława Kaczyńskiego? Na poparcie Kościoła? Rydzyka, Ordo Iuris? Politycy PiS muszą zacierać ręce, bo ich przeciwnik sam wchodzi w rolę konia trojańskiego koalicji prodemokratycznej. W dążeniu do startu w wyborach prezydenckich wspiera go jego koalicjant o dwuczłonowym nazwisku i dwuprocentowym poparciu, deprecjonując wartość kandydata, który nakazywał zdjęcie krzyży ze ścian miejskich urzędów i postuluje wyłonienie „wspólnego” kandydata antyautorytarnego frontu. Tym kandydatem, jego zdaniem, ma być właśnie Radosław Sikorski, który najlepiej będzie realizował program obrony krzyża od Tatr aż do Bałtyku. Wszak to program polski. Arcypolski! A zdejmowanie krzyży ze ścian urzędów, usuwanie religii ze szkół, uzwalnianie kapelanów z wojska i policji, dopuszczanie aborcji jest przecież antypolskie. Bo „kto podnosi rękę na Kościół, ten podnosi rękę na Polskę”.

Tajemnica trzecia: Chobielin. Jak to się stało, że korespondent prasowy na dorobku nabył wraz z tatą na skromnym urzędzie zdewastowany dworek z wielkim parkiem i w dwa lata go odrestaurował tak, że nadawał się do zamieszkania i urządzania dużych imprez? Oczywiście w odpowiedzi można wskazywać na pieniądze rodziny jego żony, pochodzącej z dobrze sytuowanej amerykańskiej rodziny adwokackiej. Tylko, że Radosław Sikorski i Anne Applebaum pobrali się w trzy lata po zakupie dworku przez syna i jego tatę. Mówi się, że pieniądze na zakup i odrestaurowanie dworku Radosław Sikorski miał z nagrody World Press Foto, którą dostał za zdjęcie zrobione w Afganistanie, gdy jako pierwszy wszedł do zburzonego budynku i sfotografował przysypaną kurzem zabitą rodzinę. Tylko pogratulować sukcesu, ale o innych sukcesach fotograficznych dziennikarza jakoś nie słychać. I to jest kolejna tajemnica. Nagroda za zdjęcie roku World Press Photo w dowolnej kategorii w roku 2023 wynosiła 5 tys. euro. To trochę za mało na zakup i remont dworku, nawet najbardziej zrujnowanego.

Ale nie o pieniądze mi chodzi. Dworek w Chobielinie wskazuje na co najmniej dwie rzeczy związane z prawicowym zaangażowaniem Sikorskiego. O pierwszym pisze jego żona Anne Applebaum (swoją drogą świetna pisarka, której jestem wielbicielem) w swojej książce Zmierzch demokracji, będącej połączeniem niby obiektywnej i bezstronnej analizy polskiej polityki i osobistych doświadczeń rodziny Sikorskich. Książka nosi podtytuł Zwodniczy powab autorytaryzmu. Autorka opisuje, jak to uległo mu wielu z ich znajomych, których wymienia z imienia i nazwiska, przytaczając ich antysemickie wypowiedzi i opisując homofobiczne przekonania, poparcie dla PiS i wiarę w przekaz Radia Maryja, ale o pisowskim ukąszeniu swojego męża nie wspomina ani słowem. Co prawda w jednym zdaniu wtrąca, że jej „mąż był przez półtora roku ministrem obrony w pierwszym koalicyjnym rządzie PiS. Później jednak zerwał z tą partią i przez siedem lat był ministrem spraw zagranicznych w koalicyjnym rządzie centroprawicowej Platformy Obywatelskiej”, ale o trwającej latami współpracy Sikorskiego z prawicowymi premierami Olszewskim, Marcinkiewiczem i Kaczyńskim nic nie mówi, ani o kandydowaniu do Senatu z ramienia PiS. Anne Applebaum we wspomnianej książce opisuje sylwestra 1999/2000 roku, kiedy to Sikorscy do swego remontowanego dworku zaprosili około setki gości. „Większość — pisze — można było określić mianem konserwatystów, antykomunistów, czyli tego, co Polacy nazwaliby ogólnie prawicą”. Zatem dobór według klucza politycznego. Trudno tego nie wziąć za przejaw przywódczych skłonności pana na Chobielinie.

Na jego ideologiczne zaangażowanie po stronie radykalnej prawicy może też wskazywać tablica, jaką Sikorski ustawił przy drodze do swojego dworu, na której widnieje napis „Strefa zdekomunizowana”. To wyraźne poparci dla sztandarowego projektu ultraprawicy: dekomunizacji i deubekizacji Polski. Co dziś sądzą o tej idei kandydat na kandydata i jego małżonka? Wyraźnie nabrali w tej sprawie wody w usta, ale w debacie prezydenckiej, o ile się w nią zaangażują, nie unikną takich pytań.

Na czym zasadzała się współpraca Radosława Sikorskiego z Jarosławem Kaczyńskim i dlaczego udzielił mu poparcia, to kolejna tajemnica, którą kandydat, miejmy nadzieję, że tylko na kandydata, a nie na prezydenta, będzie musiał wyjaśnić. Bo przecież Kaczyńscy nie wypłynęli dopiero w 2005, ani tym bardziej 2015 roku. „Polityka” i „Wyborcza” przestrzegały przed nimi już kilka lat wcześniej. A Radosław Sikorski chyba też miał swój rozum, by wiedzieć, kto zacz.

Tajemnica kolejna: ukryte zamiary. Radosław Sikorski do walki o fotel prezydencki przymierza się już co najmniej trzeci raz. W 2010 wziął udział w partyjnych prawyborach o nominację na kandydata na prezydenta z ramienia PO, którą przegrał z Bronisławem Komorowskim. W 2020 roku był wymieniany jako jeden z głównych kandydatów do zastąpienia Małgorzaty Kidawy-Błońskiej. Ostatecznie kandydatem na prezydenta RP z ramienia Koalicji Obywatelskiej został Rafał Trzaskowski. Dziś wskazuje na niego koalicjant Kosiniak-Kamysz jako na kandydata wspólnego dla koalicji 15 października, ale zaskoczył go jego sojusznik z bratniej partii Szymon Hołownia, niegdysiejszy zajadły przeciwnik Platformy Obywatelskiej, Donalda Tuska i Rafała Trzaskowskiego, który zadeklarował ponowny osobisty udział wyścigu, który już raz przegrał, lecz wtedy poparcie dla demokracji nie chciało mu przejść przez gardło i dostaliśmy Dudę na kolejne 5 lat.

Oczywistym kandydatem formacji prodemokratycznej jest Rafał Trzaskowski, który przygotowuje się do tej roli od 5 lat i przegrał z marionetką Kaczyńskiego dlatego, że wybory nie były ani powszechne, ani równe, ani bezpośrednie. Andrzej Duda po raz trzeci startować nie może. To, że do wyścigu o fotel prezydencki stają ci sami konkurenci co 5 lat temu, jest jak gdyby zrozumiałe samo przez się. Jak tu nie wziąć udziału w tym elitarnym wyścigu, skoro odbywa się raz na 5 lat, czyli rzadziej niż igrzyska olimpijskie? Ale co robi w tym gronie Radosław Sikorski? Wyraźnie wybiega przed orkiestrę.

Prawybory to poroniony pomysł Jarosława Kaczyńskiego; chciał je urządzić w PiS, bo naprawdę nie miał, i do dziś nie ma, swojego kandydata na prezydenta, a sam przecież żadnego urzędu piastować, a tym bardziej sprawować nie chce. Prezes jednak ugryzł się w język, bo zrozumiał, że wystawienie swoich wojowników, by się publicznie miedzy sobą gryźli, to nie jest dobry pomysł. Ale podrzucił go koalicji demokratycznej, jak Eris trzem boginiom jabłko niezgody. Dobrze wiemy, co było konsekwencją ich sporu. Wojna trojańska. I wiemy też, że historia lubi się powtarzać. Wszak konia trojańskiego już mamy.

Wiele poszlak wskazuje na to, że Sikorski, w przeciwieństwie do Trzaskowskiego, nie mógłby i nie chciałby być prezydentem wszystkich Polaków. Jego decyzja o kandydowaniu na najwyższy urząd w państwie i ostatnie wypowiedzi wyraźnie wskazują na ambicje osobiste i ciągoty wodzowskie, które miałyby go wynieść ponad Polskę liberalną, Koalicję 15 października i Donalda Tuska. Czy naprawdę chcemy wrócić do koncepcji i pozycji naczelnika państwa? Czy naprawdę takiego prezydenta Polacy potrzebują?

Jerzy Kruk

Spór o Babiarza

Gwiazdy TVPiS: Cholecka, Babiarz, Kurski, Popek

Nie cichną echa komentarzy po wypowiedzi Przemysława Babiarza, że Imagine Johna Lennona to niestety wizja komunizmu, i po decyzji TVP o jego zawieszeniu na czas igrzysk olimpijskich w Paryżu.

Czy mamy do czynienia z mało istotnym incydentem czy jednak chodzi tu o coś znacznie poważniejszego?

O skali problemu zdają się przesądzać obrońcy dziennikarza. Zaciekle go bronią prawicowi internauci i kibole na stadionach. Zaangażowali się w nią nawet najbardziej prominentni politycy PiS. Za Babiarzem wstawił się sam prezydent (Duda), dwoje byłych pisowskich premierów (Morawiecki i Szydło), co najmniej jeden minister (Czarnek) i szef KRRiT (Świrski), wyświadczając dziennikarzowi niedźwiedzią przysługę, bo pokazując, że chodzi tu o spór nacjonalistycznego populizmu z liberalną demokracją. No i o kształt i język publicznych mediów. Czy powstaje nowa, liberalna i tolerancyjna jakość, czy też wciąż będziemy mieli do czynienia z kontynuacją języka i przekazu TVPiS?

Pisowscy politycy odwołują się do wolności słowa, która dla nich nigdy nie polegała na prawie swobodnego głoszenia przekonań przez wszystkich i równego dostępu do przekazu informacji, lecz na prawie populistów, nacjonalistów, konserwatystów, ksenofobów, homofobów i innych wrogów liberalnej demokracji do bezkarnego głoszenia swoich kłamstw, przekłamań, manipulacji.

Jerzy Kruk

Pin It on Pinterest