Obejrzałem bardzo dobry film w pustym kinie. „Kompletnie nieznany” to tytuł wprowadzający w błąd, ponieważ film o życiu Boba Dylana pomiędzy rokiem 61 a 65, czyli od dwudziestego do dwudziestego czwartego roku życia artysty, nie pokazuje ani jego drugiej twarzy, ani nie odsłania nieznanych tajemnic. Film skupia się na artystycznej karierze Dylana i pokazuje jego najsłynniejsze piosenki, dla których warto się wybrać do kina. Było już kilka głośnych, a nawet wspaniałych filmów biograficznych, w których główną rolę grała muzyka, jak „Amadeusz”, „Blask”, „Ray”, „Ikar”, „Bohemian Rapsody” czy „Elvis”, w których, jak w przypadku „Raya”, „Bohemian Rapsody” czy „Ikara”, aktorzy byli ucharakteryzowani i grali tak znakomicie, że widz miał wrażenie, że to niemożliwe, by w nich nie grali sami Ray Charles, Freddie Mercury czy Mieczysław Kosz. Grający Boba Dylana Timothée Chalamet ani nie jest nie do poznania ucharakteryzowany na swój pierwowzór, ani nie śpiewa identycznie jak on, ale to w niczym nie umniejsza jego aktorstwa. Magia kina sprawia, że na ekranie widzimy młodego Boba Dylana jak żywego. I słyszymy. Z partii muzycznych najbardziej mi się podobały znakomicie zagrane „improwizacje” i duety. I nie ma znaczenia, które z filmowych epizodów miały miejsce faktycznie, a które są efektem fantazji scenarzysty.
Dodatkowym atutem polskiej wersji filmu są świetne tłumaczenia tekstów Dylana. Czytając je jako napisy do jego piosenek, możemy sobie uświadomić, dlaczego poeta Bob Dylan dostał literacką Nagrodę Nobla. Skąd mu przychodzą do głowy te niesamowite słowa? — pytają go inni, a on wyczuwa w tym zazdrość, że właśnie jemu, a nie im.
Film skupia się na muzyce, karierze i recepcji Dylana z pierwszej połowy lat sześćdziesiątych. O jego dzieciństwie i młodości nie mówi prawie nic, może poza tym, że Bob Dylan to jego pseudonim artystyczny i że właściwie nazywał się Robert Zimmermann. Z kwestii osobistych film pokazuje jedynie jego relacje z kobietami, które do niego lgnęły, choć on sam chyba nie był typem kobieciarza. Ale w końcu rodziła się w nich zazdrość. Nie o siebie nawzajem, a o muzykę, czy szerzej: o twórczość Dylana, która bezsprzecznie była dla niego czymś najważniejszym w życiu. Świetnie to pokazuje scena z Joan Baez, w której mieszkaniu Bob zjawia się w środku nocy, by „nadrobić zaległości”. Zapewne po pełnym namiętności akcie uniesienia Joan głęboko zasypia, a Dylan w sypialni brzdąka na gitarze, coś mruczy i zapisuje, aż wychodzi z tego piosenka. Jego śpiew budzi kochankę, która uświadamia sobie, że nie jest w jego życiu najważniejsza i wyrzuca go za drzwi. Inne kobiety też go opuszczają, albo on je. Oczywiście dla muzyki.
W filmie widzimy, że Dylan ciągle gra. Na festiwalach, w klubach, w studiu nagrań, w telewizji. Albo że komponuje czy pisze słowa. Ledwo się budzi, a już sięga po gitarę. Gdy inni przychodzą na śniadanie, on ma już pół nowej piosenki. Gdy wraca do mieszkania, bierze gitarę do ręki, zanim jeszcze zdejmie plecak. Szuka, szukania mu trzeba, domu — gitarą i piórem, jak śpiewał Wojciech Bellon z Wolną Grupą Bukowina.
Zatem w roli głównej: muzyka. I to nie tylko Dylana, bo na ekranie widzimy i słyszymy także Pete’a Seegera, Joan Baez, Woody’ego Guthrie, Johny’ego Casha, oczywiście granych przez aktorów. Dla pokolenia Woodstock i młodszych miłośników tamtego kręgu kulturowego to prawdziwa uczta. A mimo to kina świecą pustkami. Czemu? Za słaba reklama? Dziadersi siedzą w kapciach w swych domowych pieleszach, a młodsi się nie znają? To trzeba zmienić. Zachęcam do obejrzenia tego bardzo dobrego filmu — który z czasem na pewno stanie się kultowy — zanim spadnie z afisza, bo przy pustej widowni stanie się to prędzej niż później.
Właśnie się ukazała kolejna książka Yuvala Noaha Harariego, autora którego czyta dziś cały inteligentny, wykształcony świat, pt. Nexus. Krótka historia informacji. Doniosłość perspektywy filozoficznej polega na tym, że każdy może jej mądrość odnieść do zrozumienia siebie i otaczającego go świata. Czytając książki Harariego wielokrotnie łapałem się na myśli, że to przecież są opowieści o mnie, o moim kraju, o moim społeczeństwie, o naszej historii. I tak też odczytuję Nexusa. Postanowiłem przeczytać go z naszej, polskiej perspektywy, zastępując przykłady z historii ludzkości, Niemiec, Związku Radzieckiego czy Izraela przykładami z historii Polski.
Polska przez swe cierpienia, wyzwolenie od ciemiężycieli i zwycięstwo nad tyranami miała przynieść zbawienie i naprawę moralną całemu światu. Filozofowie i poeci doby romantyzmu określali tę koncepcję mianem mesjanizmu narodowego. Nazywali nasz naród Chrystusem Narodów. Dziś można jednak dyskutować, czy jesteśmy godni tego miana. W ciągu tysiąca lat bez wątpienia dokonywaliśmy rzeczy wielkich. Zbudowaliśmy państwo, które w XVII wieku rozrosło się do potężnej Rzeczpospolitej Obojga Narodów, ale było bardziej lub mniej bezpiecznym miejscem do życia przedstawicieli co najmniej kilku narodowości: nie tylko Polaków, Litwinów i Rusinów, ale i Łotyszy, Niemców i Żydów. Czy jednak zawsze byliśmy dla nich bezwarunkowo gościnni? W naszej narodowej pamięci o II wojnie światowej oddajemy cześć ofiarom i bohaterom, ale nie możemy zapominać, że prócz bohaterów mieliśmy i szmalcowników. Polscy żołnierze walczyli o wolność naszą i waszą pod Tobrukiem, Narwikiem, Lenino i Monte Cassino, zdobywali Berlin, ale i zajęli czeskie Zaolzie w 1938 roku, dokładając się do rozbioru Czechosłowacji przez Hitlera. Żądanie marszu na Kowno wojsk wodza Rydza-Śmigłego, zmuszające Litwę do przyjęcia polskiego ultimatum w obliczu rozbioru państwa przez Polskę i…. znów Niemcy Hitlera też nie przynosi chluby polskiemu mundurowi ani polityce militarnej. Czesi do dziś nie chcą wybaczyć Polakom udziału naszych wojsk w ramach interwencji Układu Warszawskiego w 1968 roku. Gdy pytamy, z czego jako Polacy jesteśmy dumni, jednym tchem wymieniamy Kopernika, Kościuszkę, Chopina, Curie-Skłodowską, ale już o Berezie Kartuskiej, zamachu majowym, getcie ławkowym, Jedwabnem, pogromie kieleckim, nagonce antysemickiej przed marcem ‘68 pamiętać nie chcemy.
W czasach najnowszych też mamy wiele powodów do dumy, o których mówi świat. Możemy do nich zaliczyć opór wobec nazistowskiego terroru i komunistycznego totalitaryzmu, budowę nowoczesnego prawodawstwa i demokracji. Wielokrotnie stawiano nas za wzór za osiągnięcia na polu tolerancji, budowy ogólnonarodowego konsensusu, ustrojowej transformacji. Lecz niestety, mamy i też powody do wstydu. Wymienianie Polski jednym tchem wśród państw naruszających demokrację i praworządność, nietolerancyjnych, kseno- i homofobicznych, przeżartych korupcją, populistycznych czy wręcz faszystowskich dumy nam nie przynosi.
Co najmniej od 9 lat Polska tkwi w politycznym kryzysie. Nad Polską i Europą od lat wisi groźba rosyjskiej agresji i destabilizacji instytucji europejskich przez Putina, mimo to Polacy nie jednoczą się z myślą o stawieniu czoła tym wyzwaniom. Wręcz przeciwnie, rosną nasze wewnętrzne napięcia, a wielu polityków chce wciągnąć nasz kraj w międzynarodowe awantury: populistyczne, antyelitarne, antyintelektualne, antydemokratyczne, antyeuropejskie, a może i w konsekwencji — wojenne. Skoro my, Polacy mamy się za tak wyjątkowych, to dlaczego z takim uporem zmierzamy do autodestrukcji? Chociaż zgromadziliśmy tak wielki zasób doświadczeń, to jednak nie wydaje się, by te wszystkie osiągnięcia dały nam odpowiedź na zasadnicze pytanie: Kim jesteśmy i kim chcemy być? Do czego powinniśmy dążyć? Na czym polega godziwe życie? Wciąż jesteśmy podatni na fantazje i złudzenia w takim samym stopniu jak nasi przodkowie.
Bezsprzecznie dysponujemy dziś o wiele większymi zasobami informacji i możliwościami niż w historii, lecz nie oznacza to, byśmy jakoś szczególnie lepiej rozumieli samych siebie i swoją rolę w Europie i świecie. Dlaczego coraz lepiej radzimy sobie ze zdobywaniem informacji o naszej przeszłości, charakterze narodowym, mechanizmach politycznych, ale znacznie gorzej przychodzi nam nabywanie mądrości? Dość rozpowszechniona jest w Polsce opinia, że to jakaś fatalna wada naszej natury pcha nas do poszukiwania potęgi, z którą nie potrafimy się obchodzić.
My, Polacy najwyraźniej postanowiliśmy nie słuchać ostrzeżeń i przestróg płynących z historii naszego czy innych narodów. Wciąż wywołujemy upiory, które mogą wymknąć się spod naszej kontroli i wywołać lawinę niezamierzonych konsekwencji. Co w takim razie powinniśmy zrobić?
Bajki nie dają żadnych podpowiedzi poza wskazówką, by czekać, aż uratuje nas jakiś bóg, czarnoksiężnik czy jeździec na białym koniu. Rzecz jasna przesłanie to jest nader niebezpieczne – zachęca bowiem ludzi do zrzekania się odpowiedzialności i pokładania wiary w bogach i mitach. Lecz czy można im zaufać? Prorocy i teologowie wielokrotnie wywoływali potężne duchy, które miały nieść miłość i szczęście, lecz ostatecznie topiły świat i narody we krwi.
O tym, że nadużywamy władzy i mocy nie decyduje nasza jednostkowa psychika. W końcu oprócz chciwości, pychy i okrucieństwa ludzie mają też inne cechy – są zdolni do miłości, współczucia, pokory i radości. Owszem, wśród najgorszych przedstawicieli naszego gatunku niepodzielnie panują chciwość i okrucieństwo, które pchają zdeprawowane jednostki do niewłaściwego posługiwania się władzą i mocą. Ale dlaczego społeczeństwa decydują się powierzać władzę swoim najgorszym członkom? Przecież w 1933 roku większość Niemców nie była psychopatami. Dlaczego więc zagłosowali na Hitlera? Czy tego pytania nie możemy odnieść do Polaków? Przecież w 2015 roku większość Polaków nie była głupkami. Nasza tendencja do uwalniania mocy, którymi nie jesteśmy w stanie władać, nie wynika z jednostkowych uwarunkowań psychicznych, tylko z wyjątkowego sposobu, w jaki nasz naród, tak samo jak cały ludzki gatunek, współpracuje w pokaźnych liczebnie grupach. Ludzie wchodzą w posiadanie ogromnych mocy, budując rozległe sieci współpracy, ale kształt tych sieci predysponuje ich do niemądrego pożytkowania wszelkich osiągnięć.
Ujmując rzecz ściślej, jest to problem informacji. Informacja to spoiwo wiążące sieci. Przez dziesiątki tysięcy lat sapiensi budowali i utrzymywali wielkie sieci, wymyślając i upowszechniając bajki, fantazje i zbiorowe złudzenia – na temat bogów, zaczarowanych mioteł, sztucznej inteligencji i wielu innych rzeczy. Podczas gdy pojedynczy człowiek zwykle jest zainteresowany poznawaniem prawdy o sobie i otaczającym go świecie, wielkie sieci wiążą ze sobą członków i tworzą porządek oparty na bajkach i fantazjach. W ten właśnie sposób dotarliśmy na przykład do nazizmu i stalinizmu. Były to wyjątkowo rozległe sieci, spajane przez wyjątkowo złudne idee. Jak głosi sławne dictum George’a Orwella, ignorancja to siła. Czy jego hasła nie mogliby na swych sztandarach wypisać propagandyści PiS-u?
To, że reżimy nazistowski i stalinowski zbudowano na okrutnych fantazjach i wierutnych kłamstwach, nie oznaczało jeszcze, że były one czymś wyjątkowym w historii ani nie przesądziło z góry o ich upadku. Nazizm i stalinizm należały do najsilniejszych sieci kiedykolwiek stworzonych przez człowieka. Pod koniec 1941 roku i na początku 1942 państwa Osi były o krok od wygrania drugiej wojny światowej. Stalin ostatecznie wyszedł z tej wojny zwycięsko, a w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku on i jego spadkobiercy mieli spore szanse na wygranie również zimnej wojny. W latach dziewięćdziesiątych zatriumfowały demokracje liberalne, ale dziś ich zwycięstwo wydaje się tymczasowe. W XXI wieku jakiś nowy reżim totalitarny może odnieść sukces tam, gdzie Hitler i Stalin ponieśli porażkę, tworząc wszechpotężną sieć, która uniemożliwi przyszłym pokoleniom wszelkie próby demaskowania jej kłamstw i zmyśleń. Nie powinniśmy zakładać, że sieci oparte na urojeniach są z góry skazane na niepowodzenie. Przecież taką sieć urojeń, propagandy, przywilejów władzy i ograniczeń opozycji zbudował w Polsce Jarosław Kaczyński ze swą partią, spajając ją łańcuchem ustaw i rozporządzeń, obsadzając zaufanymi sobie ludźmi i ciągnącymi z posad profity ich krewnymi, podporządkowując sobie z zasady niezawisły system sprawiedliwości i betonując możliwość wprowadzenia zmian przez opozycję, nawet w przypadku przegranej w wyborach i potencjalnego przejęcia władzy przez przeciwników politycznych. Zapobieganie triumfowi reżimów totalitarnych zawsze będzie wymagało od nas ciężkiej pracy. I tak stało się w Polsce. Zarówno w roku 1980, 1989, jak i 2023. To nie bogowie ani żaden wspaniały jeździec na białym koniu wyzwolili nas od totalitaryzmu, lecz zaangażowanie i odpowiedzialność milionów obywateli. Ale wolność i demokracja nie jest dana społeczeństwom raz na zawsze. I dobrze by było pamiętać przykazanie, które — w tym czy innym brzmieniu — stale przywoływał Józef Tischner: Ducha nadziei nie gaście. Proroctw nie lekceważcie. Wszystko badajcie. Co dobre, tego się trzymajcie, a co szlachetne – zachowujcie. Unikajcie wszystkiego, co ma choćby pozór zła.
Kiedy spoglądamy na historię informacji, widzimy stały wzrost skali połączeń, bez analogicznego przyrostu prawdziwości i mądrości. Wbrew temu, co głosi naiwny pogląd na informację, homo sapiens nie podbił świata dlatego, że ma talent do przeistaczania informacji w dokładną mapę rzeczywistości. Tajemnica naszego sukcesu tkwi raczej w tym, że potrafimy wykorzystywać informacje do łączenia dużej liczby ludzi. Pech chciał, że umiejętność ta nierzadko idzie w parze z podatnością na kłamstwa, błędy i zmyślenia. To dlatego nawet takie wysoko rozwinięte technicznie społeczeństwa jak Polska mają dziś skłonność do stawania na gruncie urojonych idei. Urojonych, ale niekoniecznie je osłabiających. Głoszone przez Jarosława Kaczyńskiego i ideologię PiS zbiorowe urojenia na temat zdrady elit, wiodących kraj do katastrofy „lemingów”, mitycznej suwerenności, Polski pod rządami liberałów jako niemiecko-rosyjskiego kondominium, powołania Polaków do rechrystianizacji Europy i obrony naszej cywilizacji przed islamizacją, dobrej zmiany, zamachu smoleńskiego i winy Tuska pomogły ludziom Zjednoczonej Prawicy w zdobyciu i utrzymaniu władzy, zachęcając miliony ludzi do wiary w te wierutne brednie i żelaznej wierności przy urnach wyborczych, mimo oczywistych dowodów na absurdalność i kłamliwość głoszonych tez, idei i zarzutów wobec przeciwników politycznych, prawne i polityczne oszustwa, nepotyzm, okradanie państwa na wielką skalę i uwłaszczanie się za państwowe pieniądze.
Około siedemdziesięciu tysięcy lat temu gromady homo sapiens zaczęły wykazywać niespotykaną dotąd zdolność do wzajemnej współpracy, o czym świadczyło pojawienie się międzygrupowych tradycji handlowych i artystycznych, jak również szybkie rozprzestrzenianie się naszego gatunku z naszej afrykańskiej kolebki na cały glob. Tym, co umożliwiło współpracę różnym gromadom, były ewolucyjne zmiany w budowie mózgu i zdolnościach językowych, które według wszelkiego prawdopodobieństwa wyposażyły sapiensa w zdolność snucia zmyślonych opowieści, a także wierzenia w nie oraz głębokiego ich przeżywania. Zamiast budować sieć wyłącznie z łańcuchów człowiek-człowiek zdolność opowiadania użyczyła homo sapiens nowego typu łańcucha: człowiek-opowieść. Aby współpracować, sapiensi nie musieli już znać się osobiście – wystarczyło znać tę samą opowieść. Ta sama opowieść może być znana miliardom ludzi. W ten sposób opowieść może pełnić funkcję centralnego łącznika, z nieograniczoną liczbą gniazdek, do których może podłączyć się nieograniczona liczba osób. Tak na przykład 1,4 miliarda wiernych Kościoła katolickiego łączą Biblia i inne fundamentalne opowieści chrześcijaństwa; 1,4 miliarda obywateli Chin łączą opowieści o ideologii komunistycznej i chińskim nacjonalizmie; a sześć milionów członków twardego elektoratu PiS spaja przywiązanie do religii katolickiej i tradycji, strach i nieufność do liberalnej demokracji i nienawiść do Tuska.
Nawet charyzmatyczni przywódcy mający miliony zwolenników stanowią raczej potwierdzenie tej reguły (że opowieść może pełnić funkcję centralnego łącznika) niż wyjątek od niej. Mogłoby się wydawać, że w przypadku PiS to jednak pojedynczy człowiek – a nie opowieść – pełni funkcję ogniwa łączącego miliony zwolenników. Jednak niemal żaden zwolennik, ani nawet działacz nie ma osobistej więzi z przywódcą, bo Jarosław Kaczyński nigdy nie miał przyjaciół; otaczało go zawsze grono oportunistów, popleczników, klakierów i lizusów. Nikt tak naprawdę nie wie, kim jest Jarosław Kaczyński jako osoba, być może z tego powodu, że Jarosław Kaczyński poza polityką nie ma żadnego życia osobistego. Wszak nie zaznał w życiu miłości, ani przyjaźni, a nawet prawdopodobnie nie znane są mu rozkosze seksu, będące dla większości ludzi podstawą bliskich relacji z drugim człowiekiem. Ale to wszystko przecież dla dobra narodu. Mówi się, że Jarosław Kaczyński wybrał samotność, by mu służyć. Jego zwolennicy i działacze zamiast osobowych więzi mieli więź ze zręcznie skonstruowaną opowieścią o przywódcy i to właśnie w tę opowieść wierzą. W opowieść o dobrym, sympatycznym starszym panu, który kocha swój kraj i jest z niego dumny, a jego mieszkańców ma w opiece i wspiera, dając im, co tylko może, w przeciwieństwie do jego przeciwnika, który tego kraju nienawidzi, wstydzi się go i „nam wszystko zabierze, gdy tylko dojdzie do władzy”.
Specyficznym rodzajem opowieści jest marka. Kreowanie marki, branding, oznacza snucie opowieści, która może mieć niewiele wspólnego z prawdziwymi cechami danego produktu, ale którą mimo to konsumenci uczą się kojarzyć z tym produktem. Na przykład korporacja Coca-Cola przez dziesięciolecia inwestowała dziesiątki miliardów dolarów w reklamy snujące kolejne opowieści o napoju zwanym coca-cola. Ludzie widzieli i słyszeli tę opowieść tak często, że wielu zaczęło kojarzyć napój smakowy o pewnej recepturze z zabawą, szczęściem i młodością (a nie z próchnicą zębów, otyłością i odpadami z tworzyw sztucznych). Na tym polega branding.
Jako markę można kreować nie tylko produkty, ale i osoby. Ludziom wydaje się, że nawiązują więź z daną osobą, w rzeczywistości jednak nawiązują więź z historią opowiadaną o tej osobie, a często między pierwszą a drugą istnieje potężna przepaść. Tak właśnie Jarosław Kaczyński wykorzystał śmierć swojego brata Lecha, który wyleciał do Smoleńska jako marny prezydent, nieskuteczny, bez charyzmy, całkowicie pozbawiony zmysłu niezależności, człowiek kłótliwy, drażliwy, a w opowieści Jarosława wrócił jako wielki mąż stanu i bohater, którego pochowano w krypcie królewskiej na Wawelu i któremu zaczęto stawiać pomniki i tablice pamiątkowe, a jego imieniem nazywać ulice, place, mosty i inne obiekty — sportowe i przemysłowe.
Opowieści kształtują wszelkie relacje między dużymi grupami ludzkimi, ponieważ tożsamości tych grup same w sobie są określane przez opowieści. Nie istnieją obiektywne definicje precyzujące, kto jest Brytyjczykiem, Amerykaninem, Norwegiem, Irakijczykiem czy Polakiem – wszystkie te tożsamości są kształtowane przez mity narodowe i religijne, które podlegają ustawicznemu kwestionowaniu i rewidowaniu. Wbrew temu, co głosi podejście marksistowskie, w historii człowieka tożsamości i interesy grup o dużej skali nigdy nie są obiektywne, za to zawsze są intersubiektywne. To dobra wiadomość. Gdyby historię kształtowały tylko interesy materialne i walka o władzę, nie byłoby sensu rozmawiać z ludźmi mającymi odmienne zdanie. Każdy konflikt byłby w swojej istocie skutkiem obiektywnych relacji władzy, których nie można zmienić samą tylko rozmową. Na szczęście tak się składa, że ponieważ tworzywem historii są intersubiektywne opowieści, od czasu do czasu udaje nam się zażegnywać konflikty i zawierać pokój, rozmawiając z ludźmi, modyfikując opowieści, w jakie wierzymy my i oni, lub wymyślając nową opowieść, która jest do przyjęcia dla wszystkich. I to jest również nadzieja dla Polski. Że warto rozmawiać. Dlatego tak ważne jest, by dbać o warunki autentycznej, uczciwej debaty politycznej i by poszerzać płaszczyznę porozumienia. Nie wykluczać, lecz łączyć. Bo – jak mówi ludowa mądrość — zgoda buduje, niezgoda rujnuje.
Efekty widać już dziś, wystarczy włączyć telewizor. Gołym okiem widać, jak zmienił się klimat publicznego przekazu, jakbyśmy oddychali innym, świeżym, a nie zatrutym powietrzem. Jestem też głęboko przekonany, że ponowne zawierzenie liberalnej demokracji zapewni nam trwałą i rzeczywistą poprawę jakości życia, nie tylko na poziomie komunikacji społecznej, ale i w sferze materialnych podstaw naszej egzystencji. Nasuwa się tu pytanie, czy nie mogliśmy po prostu pominąć tego nieudanego populistycznego eksperymentu i zaufać demokracji liberalnej już dziewięć lat temu? Harari przekonuje nas, że owszem, mogliśmy. Historię nierzadko kształtują nie deterministyczne relacje władzy, ale raczej tragiczne błędy wypływające z wiary w hipnotyzujące, lecz szkodliwe opowieści.
Nie powinniśmy jednak zakładać, że wszyscy politycy są kłamcami albo że wszystkie historie narodowe są zmyślone. Wszystkie ludzkie systemy polityczne opierają się na fikcjach, ale jedne otwarcie to przyznają, a inne nie. Nieukrywanie prawdy co do początków naszego ładu społecznego ułatwia dokonywanie w nim zmian. Skoro wymyślili go ludzie tacy jak my, to możemy go zmieniać. Ale taka prawdomówność ma swoją cenę. Ujawnianie ludzkiej genezy porządku społecznego utrudnia nakłanianie współobywateli do jego uznawania. Na początku XXI wieku wiele systemów politycznych wciąż przypisuje sobie nadprzyrodzoną naturę i sprzeciwia się otwartym dyskusjom, które mogą prowadzić do niepożądanych zmian. Wprawdzie Jarosław Kaczyński i politycy Zjednoczonej Prawicy nie odwołują się do boskiej legitymizacji swoich działań i ustanawianych praw, ale ustanowili inną zaporę dla podważenia swoich ustaw i obsadzenia ważnych stanowisk w państwie swoimi ludźmi. Ma nią być wybrany przez nich Trybunał Konstytucyjny, który raz po raz ogłasza niekonstytucyjność i nielegalność działań nowej władzy.
Stąd właśnie się bierze pogarda, jaką różne koncepcje populistyczne żywią dla prawdy; gdy głoszone przez nich „prawdy” rozmijają się z prawdą. Bo informacja to dla nich tylko broń w walce o władzę. Dlatego właśnie Jarosław Kaczyński i jego ludzie potrafili kłamać z taką swobodą i bezczelnością. Największymi pisowskimi „prawdami” były: kłamstwo smoleńskie (o zamachu na prezydenta), kłamstwo lizbońskie (o zwycięstwie 1:27), kłamstwo sztokholmskie (o 54 strefach szariatu), kłamstwo o Polsce w ruinie, kłamstwo o żydowskich sprawcach holokaustu…. Przykłady można by mnożyć w setki.
Wiele społeczeństw oczekuje od swoich członków, że nie będą znali prawdziwego pochodzenia tez głoszonych przez władzę: ignorancja jest siłą. Co się zatem dzieje, kiedy ludzie niebezpiecznie zbliżają się do prawdy i zarazem podważają kłamstwo, które spaja społeczeństwo? W takich sytuacjach społeczeństwo może starać się utrzymać porządek, nakładając ograniczenia na poszukiwanie prawdy. Oczywistym przykładem takiej sytuacji podczas ośmiu lat rządów PiS były Wiadomości TVP, TVP Info i prawicowe media w ogólności. Oglądanie, słuchanie i czytanie głoszonych tam wierutnych bzdur dla rozsądnego i przyzwoitego człowieka było po prostu nie do zniesienia.
15 października 2023 roku koalicja sił demokratycznych pokonała w wyborach populistyczno-nacjonalistyczną formację PiS, ale do dziś trudno w Polsce odtrąbić triumf demokracji nad autorytaryzmem, którego wciąż bronią instytucje prezydenta, Trybunału Konstytucyjnego, niektóre izby sądów, mianowani przez PiS sędziowie i prokuratorzy, medialne prawicowe gadzinówki i nadal legalnie działająca partia PiS reprezentowana w parlamencie przez 190 posłów i 34 senatorów oraz ciesząca się stałym 30-procentowym poparciem wyborców. W maju przyszłego roku odbędą się wybory prezydenckie, które mogą przynieść znaczącą zmianę w układzie sił w polskiej polityce, a za 3 lata kolejne wybory parlamentarne, które mogą przynieść jeszcze większe zmiany, ale zarówno w sensie pozytywnym, jak i negatywnym. Pozostaje nam wierzyć, że będzie można je podsumować powiedzeniem: „Mądry Polak po szkodzie” wypowiadanym nie jako przygana, lecz jako pochwała.
W tym celu warto powtórzyć trzy zdania z Nexusa: „W XXI wieku jakiś nowy reżim totalitarny może odnieść sukces tam, gdzie Hitler i Stalin ponieśli porażkę, tworząc wszechpotężną sieć, która uniemożliwi przyszłym pokoleniom wszelkie próby demaskowania jej kłamstw i zmyśleń. Nie powinniśmy zakładać, że sieci oparte na urojeniach są z góry skazane na niepowodzenie. Zapobieganie ich triumfowi będzie wymagało od nas ciężkiej pracy”.
Jerzy Kruk
A znasz już moją akcję „Rozdam 100 książek po złotówce?
Podczas filmu łzy lały mi się strumieniami. Ze wzruszenia. Bo film w gruncie rzeczy opowiada pozytywne historie, które skończyły się happy endem, ale tak wzruszające, że pobudzające najsilniejsze emocje. Oczywiście w tle jest Zagłada i choć opowieść o ratowaniu czeskich Żydów kończy się na 1 września 39. roku, dobrze wiemy, co wydarzyło się potem. W filmie nie ma jeszcze zabijania, nawet nie ma żadnych scen bicia, ale obraz wyciska z oczu łzy właśnie przez efekt wzruszenia, empatii dla ludzi w potrzebie, nadziei na ich uratowanie i radości z sukcesu działania.
Jest też i druga strona tych zachowań. To obojętność na ludzkie cierpienie, na wykluczenie, na zagrożenie, na potrzebę pomocy. Skojarzenia z podobnymi współczesnymi postawami są oczywiste. Od razu przypominamy sobie, kto stoi po drugiej stronie: kto wyklucza, opluwa, wypędza i odpędza potrzebujących pomocy. Nie chodzi jednak o to, by kogokolwiek wskazywać palcem, a tym bardziej: oskarżać. Ważniejsze jest wywołanie efektu wstydu za takie działania, ale i też uświadomienie ludziom grzechu zaniechania, jaki popełniają dziś. Film oddaje cześć odważnym i wspaniałym ludziom, którzy widzą więcej niż koniec własnego nosa i czują więcej niż wygodę własnego fotela.
W efekcie oglądania tego filmu aż nazbyt oczywiste stają się podobieństwa działań Putina do działań Hitlera i reakcje na nie świata „pragnącego pokoju”, które w gruncie rzeczy okazuje się pragnieniem własnego spokoju. Trzeba to zobaczyć już teraz, w kinie.
Największy rozgłos filmowi nadała w Polsce Krystyna Janda, która na swoim profilu napisała: „Oglądam Jedno życie i płaczę tak, że się nie mogę uspokoić”. Ale napisała też, że siedzi w pustej sali kina, podczas gdy inni oglądają mecz Polska – Holandia. Zapewne pragnęła w ten sposób przeciwstawić dobry, dający do myślenia i pouczający film pustej rozrywce, jakiej oddają się tłumy. Jej tabloidowy wpis jak jeden podchwyciły wszystkie tabloidy, przenosząc emocje wywołane filmem na wrażenia wywołane meczem i wywołując falę komentarzy. Ale przy okazji do treści filmu chyba żaden się nie odniósł. Naprawdę chce się płakać.
Komentator zapowiedział, że obejrzymy największe show świata. Zgadzam się ze słowem „show”. No… nie podobało mi się. Wszystkie piosenki brzmiały jak pisane przez mało rozgarniętą sztuczną inteligencję, choć jeden „utwór” miał aż dziewięciu kompozytorów. O Boże! Toż to więcej niż Requiem Mozarta-Salieriego! Podobnie jednostronnie wyglądały choreografie: solistka albo solista w otoczeniu tancerzy.
Estetyka? Kicz, że aż oczy bolały, w które najbardziej rzucały się akcenty gejowsko-satanistyczne. Te pierwsze nie zrobiły na mnie specjalnego wrażenia. Byłem kilka razy na pride parades w kilku miejscach w Europie (jako przypadkowy widz), więc te gołe męskie pośladki w stringach czy gołe męskie piersi nad gorsetami, męskie uda w pończochach czy z podwiązkami nie robiły na mnie większego wrażenia. A te drugie poruszały mnie mniej niż wymachiwanie na cztery strony świata feretronami ku czci Pana Boga.
Muzyka? Nudny pop w rytmie na 2/4; niezmienne łupu-cupu, łupu-cupu przekładające się w tańcu na tupu-tupu, tupu-tupu.
Piosenka? Były dwie. Jedna portugalska i jedna francuska. I jedna pieśń — ukraińska, która w końcu przeszła w hip-hop. Ta francuska, w stylu Garou, wykonywana była w oparach ciekłego tlenu bez baletu. I gdybym uważał, że Garou to wielki artysta, pewnie bym na nią zagłosował, ale tu przecież nie głosuje się na piosenkę.
Na kogo bym zagłosował? Na Chorwację. Fajna muza. Gdybym jechał samochodem i usłyszał ją w radiu, na pewno bym nie przełączył na inną stację. Ale gdy się zna nazwę wykonawcy i tytuł utworu, to zaakceptować to trudniej: Baby Lasagna i Rim Tim Tagi Dim.
Głosowanie to osobna część programu. Do finału przeszli: chłopiec w komży i chłopiec w spódniczce. Wygrał ten w spódniczce. W oczekiwaniu na kolejne wyniki głosowania ostentacyjnie pokazywał, jakie ma pod nią majtki, ale i Eurowizja ma granice bezwstydu, bo pod koniec programu zasłonił dolną część swego męskiego ciała chustą.
Wiem, że piszę jak dziaders, ale było to dla mnie rozczarowujące przeżycie artystyczne. Czy mimo wszystko coś mi się podobało? Tak. Fajne były te wszystkie ludowe akcenty: ukraińskie, bałkańskie, arabskie, słowiańskie, skandynawskie. A najpiękniejsze było fado. Wybrzmiewało przez kilkadziesiąt sekund, dopóki się nie zmieniło w popową paneuropejską papkę.
Marcin Patrzałek właśnie zakończył swoją pierwszą trasę koncertową
Świat poznał Marcina podczas występów w America’s Got Talent w 2019 roku, gdy zachwycił i zaszokował publiczność i jurorów brawurowym wykonaniem na gitarze klasycznej tematu V Symfonii Beethovena. Doszedł wtedy do półfinału, ale pozostawił na milionach widzów niezatarte wrażenie. Miał wtedy 19 lat i właśnie się wybierał na studia muzyczne do Bostonu.
My, w Polsce mogliśmy go poznać szerzej już w roku 2015, gdy w wieku 14 lat zwyciężył w dziewiątej edycji programu Must Be the Music. Tylko muzyka.
Marcin długo się nie mógł zdobyć na rozpoczęcie poważnej zawodowej kariery. Na Youtube krążyły jego wirtuozerskie popisy z aranżacjami na gitarę słynnych dzieł muzyki klasycznej i rocka. Na swoim kanale zgromadził 1,3 miliona sympatyków. Wielokrotnie pisałem do niego w komentarzach: Marcin, daj sobie spokój z tymi popisami i zrób z tego w końcu prawdziwą muzykę. No i — oczywiście nie za moją radą — Marcin wybrał się wreszcie w pierwszą trasę koncertową po Polsce, którą zakończył 6 grudnia. Swój cykl koncertów zatytułował „Instrumentalizm”. Wraz z zespołem zjechał Polskę po przekątnej od Rzeszowa do Szczecina. Wszędzie przyjmowany był przez publiczność entuzjastycznie.
Występował z kwartetem smyczkowym i sekcją rytmiczną składającą się z perkusji i gitary basowej, no i oczywiście swojej prawej ręki, którą wybija rytm na pudle rezonansowym, grając jednocześnie w niezwykły sposób dwoma rękami na strunach i gryfie. Młody artysta podczas koncertów chętnie demonstrował swoją technikę, pokazując, jak lewą ręką wybija na gryfie rytm naśladujący gitarę basową, a prawą jednocześnie gra melodię i tworzy perkusję. Trzy instrumenty i tylko dwie ręce! Wirtuozeria nie do podrobienia! Tak się gra, gdy używasz całej gitary. Crazy! Incredible! Epic! No Way! Wow! Just wow! This is pure insanity! Beyond legendary! Unbeleivable Polish guitar player! Musical genius! Matrix man! — komentują jego grę specjaliści. I pytają: Na jednej gitarze? Kto jest lepszy? Czy to największy gitarzysta, ever? I proszą słowami z tytułu granej przez niego piosenki: Marcin, fly me to the moon!
Marcin zaprezentował na koncertowej trasie swoje już znane, ale teraz udoskonalone aranżacje utworów Joaquima Rodrigo, Isaaca Albeniza, Beethovena, Bacha, Paganiniego, Chopina. Z muzyki rockowej najbardziej upodobał sobie Metallicę, System of a Down, Led Zeppelin i Erica Claptona (Master Of Puppets, Toxicity, Kashmir i Layla). Nie zabrakło także jego własnych kompozycji (Baba Yaga, Snow Monkey) i próbki jazzowej improwizacji (Bill Evans), w której także czuje się znakomicie. Jego potencjał jest wielki, a umiejętności zdumiewające. Posłuchajcie z zamkniętymi oczami jego niesamowitej interpretacji habanery z Carmen. Cóż za aranżacja! Kto nie spyta: Ile tam gra instrumentów? Jego gra to naprawdę czyste szaleństwo. Dość poczytać komentarze w internecie: Better than Clapton. Is Zeppelin jealous? I have no words.
Jego muzycy, wykonując solówki w ramach prezentacji, pokazali, że cały zespół posiada wielki potencjał artystyczny.
Publiczność nagradzała po koncertach Marcina Patrzałka i jego zespół owacjami na stojąco, zapewne antycypując jego wielką karierę artystyczną.
„Chłopi”. Film malowany ręcznie i animowany komputerowo przez ponad stu grafików, często grubym pędzlem Van Gogha, ale też i subtelniejszymi pociągnięciami polskich realistów. Piękne obrazki, piękne sceny, piękne krajobrazy. I żywe obrazy Chełmońskiego, Wierusza-Kowalskiego, Fałata, Ruszczyca, Wyczółkowskiego. Wiejską chatę z Jesieni, Drogę w lesie, Babie lato, Kaczeńce, Bociany, Świt-Królestwo ptaków, Odlot żurawi, Burzę, Kopanie buraków, Podczas deszczu, Karczmę przy drodze, Krzyż w zadymce, Wilka czy Kuropatwy na śniegu jeśli nie rozpozna, to chyba zauważy każdy. Że to znany obraz. I jeszcze Kobiety zbierające kłosy Milleta.
Piękna muzyka stworzona przez Łukasza L.U.C.-a Rostkowskiego z głosem zarówno uznanych artystów, jak Kayah, Dagadana, Laboratorium Pieśni, Tęgie Chłopy, jak i anonimowych artystów ludowych. Brzmienie, owszem, ciekawe, choć niezbyt oryginalne, bo często do złudzenia przypominające Kapelę ze Wsi Warszawa (Warsaw Village Band). Ale piękne. Piękne , ekstatyczne animowane tańce. Do muzyki inspirowanej ludowymi oberkami, polkami czy kujawiakami, ale bynajmniej nie ludowe.
Dialogi Reymonta, język gwarowy, znane sentencje: Miłość przemija, a ziemia zostaje; W gromadzie żyję, to i z gromadą trzymam. No i wycinanki łowickie. Dobre, bo polskie? Najlepsze.
A najpiękniejsza z tego jest Jagna (Kamila Urzędowska). Piękna jak malowanie. Piękna pięknem młodzieńczym, nieskazitelnym, budzącym zachwyt i pożądanie.
I właśnie na pożądaniu zbudowane są dramat i tragedia opowieści Reymonta. Na pożądaniu, które potrafi zaprzeczyć wszystkiemu: miłości, rozsądkowi, odpowiedzialności, i przez to prowadzi do samozagłady jak w greckiej tragedii. Na pożądaniu, które, niespełnione, budzi zazdrość i zawiść i przekształca się w nienawiść. I spełnić się może tylko w akcie zemsty. Taka właśnie jest historia Jagny pokazana w filmie tak, że widz ogląda go od początku do końca z zapartym tchem. Zapierająca dech w piersiach historia, zapierające dech w piersiach obrazy, zapierająca dech w piersiach muzyka, zapierający dech w piersiach film. „Chłopi” – powieść, za którą Władysław Reymont dostał Nagrodę Nobla. „Chłopi” – film Doroty i Hugh Welchmanów zgłoszony do nagrody Oscara.
Dobrze znamy tę historię. Białoruski dyktator ściągnął z krajów Afryki i Bliskiego Wschodu uchodźców i migrantów, by ich przerzucić przez granicę z Polską i wywołać w Europie kryzys uchodźczy. I historie osobiste: dziesiątki tysięcy ludzi pozbawionych dachu nad głową w wyniku wojny, prześladowanych przez rodzime reżimy lub po prostu szukających szans na lepsze życie w dobrobycie i pokoju sprzedało swój majątek, zadłużyło się u rodziny i wyruszyło w drogę, by przez Białoruś dostać się do Polski, a stamtąd dalej na Zachód. Ale tylko niewielu udało się osiągnąć wymarzony cel. Większość utknęła na granicy, a tych, którym udało się ją przekroczyć, polska straż graniczna przerzucała z powrotem na Białoruś (pushback). I tak kilka razy. Wte i wewte.
Agnieszka Holland w zasadzie nie mówi nic nowego, tylko opowiada to w sposób pornograficzny, to znaczy, pokazując czarno na białym (dosłownie, bo film jest czarno-biały) związane z tą historią nieprzyzwoitości: cynizm polskich i białoruskich polityków, chamstwo i okrucieństwo polskiej i białoruskiej policji i straży granicznej, obojętność polskiego społeczeństwa, cierpienia, głód, chłód i smród uchodźców. I śmierć. I odwrotną stronę medalu: zaangażowanie kilkorga aktywistów, którzy próbują tym nieszczęsnym ludziom pomóc.
Czy jest w tym jakaś obraza polskiego munduru? Oczywiście, że jest, ale dokonują jej nie ci, co o tym mówią, lecz ci, co go noszą i ci, co wydają rozkazy. Nawiązując do pytania Norwida „Czy ten ptak gniazdo kala, co je kala, czy ten, co mówić o tym nie pozwala?” w przypadku problemu migrantów na polskiej granicy musimy odpowiedzieć: i jeden i drugi.
Czy to jest film antypolski? Oczywiście, że tak. Zwrócony jest przeciw Polsce Kamińskiego, Ziobry, Morawieckiego, Dudy i Kaczyńskiego. I przywołuje wielokrotnie zadawane pytanie: Czy o taką Polskę walczyliśmy? Czy o takiej Polsce marzyliśmy?
Film wciskający w fotel od pierwszych minut i trzymający w bolesnym napięciu do końca. Znakomite zdjęcia, znakomite obrazy, znakomita gra aktorska. Dorosłych, starców i dzieci. Widz widzi autentyczne ludzkie emocje, cierpienie, wątpliwości, cynizm i chamstwo i rzadko ma wrażenie, że to przecież tylko film, tylko gra. Może tylko wtedy, gdy pojawiają się znani polscy aktorzy, jak Maciej Stuhr, o którym wszyscy wiemy, że to aktor. Ale już nie Maja Ostaszewska, która znakomicie i niezwykle przekonująco zagrała rolę psycholożki Julii, zlewając się z filmową postacią.
Agnieszka Holland to bardzo odważna reżyserka, nie tylko w sensie politycznym, ale i artystycznym. Nie każdy reżyser odważyłby się na nakręcenie tak trudnego filmu. Mistrzostwo sztuki filmowej. I oklaski publiczności po filmie, rzecz w polskich kinach niezmiernie rzadka.
28 czerwca wystąpił w Szczecinie legendarny gitarzysta jazzowy Krzysztof Ścierański ze swoim kwartetem j, a właściwie, jak sam mówi, to było czteroosobowe trio, a ściślej: dwa duety — gitarzystów i perkusistów. Krzysztof Ścierański — charyzmatyczny lider zespołu na gitarze basowej i na gitarze klasycznej w klasycznie jazzowym brzmieniu Dima Gorelik oraz dwaj bracia Elnatan, również gitarzyści, lecz wczoraj tworzący sekcję rytmiczną. Inbar — grający na skromnej perkusji oraz Schahar — na niewielkim zestawie innych instrumentów perkusyjnych (przeszkadzajek). Wszyscy muzycy towarzyszący polskiemu gitarzyście pochodzą z Izraela. I takie, orientalne, klimaty dało się wyczuć w ich stylu gry, jednak muzycy przede wszystkim poszukiwali swojego oryginalnego brzmienia, grając głównie własne kompozycje, choć zdarzały się też aranżacje znanych utworów, nie tylko jazzowych. Ton tym poszukiwaniom nadawali obaj gitarzyści, używając swych instrumentów najczęściej w funkcji melodycznej, rzadziej rytmicznej. Z ich improwizacji powstawało wysmakowane liryczne brzmienie, do którego dołączał się wieczorny śpiew ptaków. (Kos, sikorka, rudzik?)
Jednak muzycy potrafili też porwać publiczność ostrzejszymi rytmami, zwłaszcza gdy gościnnie dołączył do nich pełen wigoru, bardzo uzdolniony saksofonista Michał Kobojek, który już wcześniej grał ze Ścierańskim w jego kwartecie. Zespól Kobojka wystąpił wcześniej, jako suport. (Również ciekawe brzmienie i udany występ).
A wszystko to na małej scenie kompleksu Ogrody Śródmieście, gdzie na wolnym powietrzu pod stuletnimi klonami ustawiono leżaki, krzesła, fotele i stoliki dla sześciusetosobowej publiczności, mogącej się posilić i napić w kilkunastu barach z wszelkimi trunkami i potrawami kuchni chińskiej, japońskiej, włoskiej i europejskiej. Wielkopolska 19 – miejsce godne polecenia.
Zamach na demokrację? To oczywiste, tylko jaki? Pełzający czy ekstremalny?
Przeczytałem niedawno książkę Rogera Eatwella i Matthew Goodwina Narodowy populizm. Zamach na liberalną demokrację. Nie zamierzam pisać recenzji, bo oryginał został wydany w roku 2018, a jego polskie tłumaczenie ukazało się w dwa lata później. Chciałbym się jednak podzielić refleksją, jaką ta książka budzi we mnie, Polaku żyjącym w roku 2023.
Autorzy krytykują krytyków populizmu za brak obiektywizmu. Uważają, że większość z nich, opisując populizm, manifestuje swoje przywiązanie do wartości liberalnych. Autorzy widzą źdźbło w oku „liberalnych” naukowców, lecz nie dostrzegają belki w swoim. Bo ich wyraźna sympatia, jaką żywią w stosunku do populizmu, nie przeszkadza im uważać swojego stanowiska za „obiektywne”.
Eatwell i Goodwin wielokrotnie podkreślają oderwanie „liberalnych” elit od zbuntowanych „populistycznych” mas, które manifestując swoją potrzebę „bycia wysłuchanym”, odwróciły się od klasycznych partii politycznych i zwróciły ku politykom takim jak Trump, Le Pen, Orban czy Kaczyński. Należy jednak spytać, czy ci zbuntowani i czujący się pokrzywdzonymi, wręcz pogardzanymi, naprawdę „doszli do głosu” i „zostali wysłuchani”. Gdzie się rozlegał, gdzie było słychać ten głos? W obradach parlamentów? Na wiecach populistycznych polityków? Na trybunach? Na ambonach? O, tam grzmiano, i to bardzo głośno. Tylko czy to był głos ludu? Nie! To był głos populistycznych, nacjonalistycznych i religijnych demagogów, którzy wyczuli nastroje tłumów i wcisnęli im kit, że są ich głosem, że bronią ich godności i reprezentują ich interesy. I ludzie z tych tłumów nagle zaczęli się odzywać, ale nie mówili własnym głosem, tylko przyswoili sobie język demagogów. Demagogów, którym np. w USA, Indiach, Brazylii, na Węgrzech czy w Polsce udało się dojść do władzy. Trump i Bolsonaro rządzili przez cztery lata, Kaczyński jest przy władzy od prawie ośmiu, a Orban — (z przerwą) od dwunastu.
Owe tłumy, jeśli coś wyrażały własnym głosem (zarówno tym płynącym z gardła, jak i tym oddawanym przy urnach wyborczych), to co najwyżej zadowolenie i wdzięczność dla tych, którzy mogąc w nieskrępowany sposób czerpać z państwowej kiesy, obsypywali je zasiłkami, dopłatami i dodatkami, zwłaszcza tuż przed wyborami. Ale jakie interesy tych biednych, pokrzywdzonych, gorzej wykształconych ludzi załatwili owi „przywódcy”? Jakie społeczne problemy rozwiązali? Czy dzięki ich posunięciom, „rozwiązaniom” kraje, w których sprawowali władzę, naprawdę stały się wielkie, urosły w siłę, a ludziom zaczęło się żyć dostatniej? Czy zapanowały w nich wartości, na które się powoływali? Prawo, sprawiedliwość i równość?
Nie! No bo gdzie? W Stanach Zjednoczonych, w Brazylii, w Indiach, w Polsce, na Węgrzech? Żarty na bok. Efektem tego „uczynienia znowu wielką”, tego „wstawania z kolan”, tej „obrony suwerenności”, tej „odnowy moralnej”, tego „pójścia naprzód”, tego „powstrzymywania islamizacji” było jedynie zasianie rozbratu między rodakami i naruszenie demokratycznego ładu państw —szkody, które poszczególne kraje będą musiały naprawiać przez lata, jeśli nie przez pokolenia. Ale to nie jest przedmiotem refleksji brytyjskich politologów bezustannie podkreślających słuszność gniewu ludu.
Nie twierdzę, że ten współczesny „bunt mas” jest bez znaczenia. Z pewnością jest wynikiem nierozwiązanych, ważnych problemów społecznych, nawet jeśli są to tylko „mentalne” problemy ludzi, którzy „powinni” w warunkach powszechnego dobrobytu być szczęśliwi, a czują się niekomfortowo w nowoczesnej kulturze liberalnej i są niezadowoleni ze swej pozycji społecznej.
Etawell i Goodwin podkreślają, że nie są to fochy społeczeństwa dobrobytu, lecz nastroje przedstawicieli wielkich grup społecznych, które nie znikną z politycznej mapy świata po klęsce wyborczej czy nawet upadku partii populistycznych. Ci ludzie zostaną z nami na lata i ktoś będzie się musiał nimi zająć. I to jest morał dla partii i myślicieli liberalnych, którzy muszą nie tyle znaleźć drogę do ich serc i umysłów, co przekonać ich realnymi rozwiązaniami społeczno-politycznymi.
Autorzy bronią tezy, że wyborcy narodowopopulistyczni nie są antydemokratami i w zasadzie wystrzegają się rasizmu, antysemityzmu i antydemokratycznych skojarzeń. Na dowód podają wyniki badań, z których wynika, że wyborcy ci opowiadają się za demokracją nawet częściej niż ogół społeczeństwa. Szkopuł jednak w tym, że autorzy nie zauważają, że ich poparcie dla demokracji ma charakter jedynie deklaratywny, ponieważ nie tylko w żaden sposób im nie przeszkadzają antydemokratyczne poczynania polityków, na których głosowali, ale je wręcz popierają. Badacze, pytając wyborców narodowopopulistycznych o demokrację, nie uściślają, jak oni to pojęcie rozumieją, a przecież wyborcy narodowopopulistyczni, mówiąc o demokracji, mają na myśli to, co Orban i Kaczyński nazywają „demokracją nieliberalną”, opierającą się na zasadzie, że „władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy”. I to właśnie kurczowe trzymanie się władzy za wszelką cenę, z wykorzystaniem wszelkich uświęconych przez ten cel środków, czy — jak to się mówi potocznie — dążenie do niej po trupach, zwolennicy narodowego populizmu uważają za władzę ludu, którą od bidy zgadzają się nazywać z grecka „demokracją”. Dla wyborców narodowopopulistycznych demokracja to nie system wybierania władzy w uczciwych wyborach, naprawdę równych, tajnych i bezpośrednich, czy system jej sprawowania w oparciu o zasadę tolerancji dla opozycji, respektowania praw mniejszości, wolności słowa i przekonań, czy jej kontroli przez niezawisłe sądy z zachowaniem trójpodziału władzy, lecz dążenie do zdobycia i utrzymania władzy przez „naszych”. To, co wyborcy narodowopopulistyczni mają na myśli, mówiąc o demokracji, to żadna demokracja, tylko „nasizm” – władza „naszych”.
Zastanawiające jest, że autorzy nie piszą o skutkach, jakie w systemach demokratycznych wywołuje oddanie głosu wyborców narodowopoppulistycznych na partie niszczące podstawy demokracji: niezależne sądy, wolność słowa, i eskalujące nietolerancję, nienawiść, kłamstwo, nepotyzm, korupcję.
„Narodowopopulistyczny” ma być terminem łagodzącym ich zdaniem krzywdzący i obraźliwy termin „narodowosocjalistyczny”. „Narodowy populizm” jest być może łagodniejszą formą „narodowego socjalizmu” w tym tylko sensie, że stanowi jego rozwodnioną formę. Jednak dla zwolenników wolności i demokracji mało pocieszające jest to, że narodowy populizm to tylko popłuczyny po narodowym socjalizmie, czyli mówiąc z włoska: faszyzmie, czy z niemiecka: nazizmie.
Autorzy książki cały wysiłek skupiają na tym, by wykazać, że narodowy populizm nie jest li tylko chwilowym wybrykiem grupy zbuntowanych szaleńców w łonie stabilnej liberalnej demokracji, którzy — podobnie jak międzywojenni faszyści — chcą zburzyć instytucje polityczne, i wskazują na to, że czynniki, które utorowały drogę narodowemu populizmowi, są głęboko wplecione w tkankę naszych narodów; są zakorzenione w sprzecznościach między funkcjonowaniem demokracji na poziomie krajowym, a coraz bardziej globalnym rynkiem gospodarczym; w długiej i tkwiącej głęboko tradycji podejrzliwości mas wobec elit; w ukrytych i dość rozpowszechnionych nacjonalistycznych sentymentach oraz długotrwałym osłabieniu relacji pomiędzy obywatelami i partiami. I że z tego względu narodowy populizm nie zniknie z politycznej sceny świata i lokalnych scen krajowych, lecz pozostanie na nich na długie lata, tak samo jak jest na nich obecny już od dawna, co zauważają tylko nieliczni. I że z tego względu będziemy musieli się nauczyć z nim żyć. Innymi słowy, że diabeł wcale nie jest taki straszny, jak go malują.
Na dowód swoich racji wskazują na doświadczenia Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, w których przecież „nic się nie stało”. Po rządach Trumpa i brexicie USA i UK pozostały przecież tymi samymi krajami. Zobaczymy, na jak długo i co będzie w przyszłości. Bo to, co się tam i na całym świecie dzieje, to przecież nie jest „koniec historii”. Ani lokalnej, ani globalnej.
Skupienie się na dwóch anglosaskich krajach uniemożliwia autorom dostrzeżenie istoty zjawiska tego, co nazywają „narodowym populizmem”. Bo wystarczy się trochę rozejrzeć po świecie i przyjrzeć z bliska krajom takim jak Węgry i Polska, gdzie narodowy populizm doszedł do władzy i utrzyma się przy niej co najmniej przez dwie kadencje parlamentarne czy prezydenckie. Wnikliwym obserwatorom zagranicznym i żyjącym w tych krajach obywatelom trudno powiedzieć, że tutaj „nic się nie stało”. A wręcz przeciwnie. Opozycja i krytyczni wobec władzy obywatele biją na alarm, że mamy do czynienia z polityczną katastrofą, której skutki będziemy odczuwać przez wiele lat. I nikt z krytyków narodowego populizmu nie chce się tutaj do niego przyzwyczajać jako do zjawiska politycznego takiego jak każde inne (władza liberałów, konserwatystów czy socjalistów), z którym „będziemy musieli nauczyć się żyć”.
Podobna sytuacja miała miejsce w Niemczech po drugiej wojnie światowej. Narodowosocjalistyczne przekonania i sympatie nie zniknęły ze świadomości niemieckiego społeczeństwa w 1945 roku, lecz silnie się zachowały co najmniej przez kilkanaście lat. Jednak nowa władza (aliantów, a później Republiki Federalnej) uznała nazizm za system przestępczy i zakazała głoszenia związanych z nim treści. Czy coś podobnego czeka nas w Polsce?
Politycy opozycji zapowiadają, że z pewnością nastąpi rozliczenie przestępstw i przypadków łamania prawa przez władze i ludzi PiS. Ale czy prócz tego czeka nas rozliczenie systemowe? To zależy od oceny „systemu” PiS. Jeśli przyjmiemy, tak jak brytyjscy politolodzy, że mieliśmy do czynienia z „narodowym populizmem”, czyli ze zwyczajnym zjawiskiem politycznym uzasadnionym ludzkimi obawami przed nowoczesnością, lękami wobec obcych, frustracją wywołaną własnym niepowodzeniem i resentymentem wobec tych, którym się jako tako udało, to prawdopodobnie przez lata będziemy musieli znosić i cytować brednie wygadywane przez Kaczyńskiego, eurofobiczne i antydemokratyczne ataki Ziobry, bezczelne kłamstwa ludzi takich jak Szydło, Morawiecki i Jacek Kurski. I, co gorsza, żyć w rozchwianym systemie polityczno-prawnym, w którym „prawo” nie będzie oznaczać prawa, a „sprawiedliwość” — sprawiedliwości.
Ale możliwy jest też powrót do normalności, jednak pod warunkiem, że naprawdę uda nam się „uprzątnąć dom ojczysty, tak z naszych zgliszcz i ruin świętych, jak z grzechów naszych, win przeklętych”, podobnie jak krajom wschodnioeuropejskim lepiej lub gorzej udało się to po upadku komunizmu czy postfaszystowskim — po klęsce nazizmu. Ale zanim zabierzemy się za porządki, musimy dokonać diagnozy sytuacji i rejestru zniszczeń. Innymi słowy musimy odpowiedzieć, czy to, co ma w Polsce miejsce od roku 2015, to zgodnie z optyką Rogera Eatwella i Matthew Goodwina łagodny i niewinny „narodowy populizm”, czy coś innego. Z opinią brytyjskich politologów nie wszyscy się zgadzają, zwłaszcza najwybitniejsi naukowcy. Np. amerykański historyk i politolog Timothy Snyder uważa, że mamy w Polsce do czynienia z antydemokratyczną tyranią proweniencji faszystowskiej, a amerykański filozof Jason Stanley mówi wprost o faszyzmie. Jeśli ci ostatni mają rację, to po upadku PiS czekają nas porządki w rodzaju denazyfikacji lub dekomunizacji. Tej pierwszej nie musieliśmy przeprowadzać, z tej drugiej zrezygnowaliśmy, bo członkowie ancien régime’u sami złożyli broń i oddali władzę. Jednak jeśli chodzi o PiS, podobny scenariusz się nie rysuje.
Jeśli się spodziewacie, że książka Jasona Stanleya opowiada o historycznych działaniach Hitlera czy Mussoliniego, to prawdopodobnie się zdziwicie, jak niewiele uwagi poświęca im autor. Owszem, co i raz do nich nawiązuje, ale na tapet bierze słowa i działania współczesnych polityków: Trumpa, Bolsonaro, Modiego, Kaczyńskiego, Orbana, Erdogana i Putina. Autora nie interesuje faszyzm jako dawno minione zjawisko historyczne (choć sam pragnąłby , by tak było) lecz polityka faszystowska będąca żywym i bolesnym problemem dzisiejszych czasów. W książce Jak działa faszyzm Polska wymieniana jest jednym tchem obok innych państw, których polityka silnie nasycona jest faszystowskimi treściami: USA, Rosji, Węgier, Turcji, Indii i Brazylii. Działaniami Jarosława Kaczyńskiego i rządu Mateusza Morawieckiego można zilustrować niemal każdą z metod opisywanych przez Stanleya, za pomocą których faszyści zdobywali władzę i ją poszerzali — pisze Sławomir Sierakowski we wstępie zatytułowanym „Nasz faszyzm”.
Primo Levi pisał, że „każda epoka ma swój faszyzm”. Nasza też. Tu i teraz —konkluduje Sierakowski. Czym się różni faszyzm Hitlera i Mussoliniego od dzisiejszego faszyzmu Kaczyńskiego i spółki? Ci pierwsi byli prawdziwymi fanatykami, którzy doprowadzili do II wojny światowej i popełnili zbrodnię Holocaustu. Ci drudzy fanatykami nie są. Są raczej cynikami, demagogami, cwaniaczkami i politycznymi chuliganami, choć przykład Putina pokazuje, że możemy się mylić co do ich oceny. Zresztą Hitlera i Mussoliniego z początku też traktowano jak krzykliwych mitomanów, których nie sposób traktować poważnie.
A co łączy tych drugich z pierwszymi? Styl i metody uprawiania polityki. Jason Stanley wykorzystuje słowo „faszyzm” do opisu pewnych odmian ultranacjonalizmu (etnicznego, religijnego, kulturowego), w których naród reprezentowany jest przez autorytarnego przywódcę przemawiającego w jego imieniu. Najwymowniejszym znakiem rozpoznawczym polityki faszystowskiej jest podział, dążenie do podzielenia społeczeństwa na „nas” i „ich”. Dlatego tak ważną rolę pełni w faszyzmie zadanie wykreowania wroga, którym dziś stają się intelektualne elity, uchodźcy, feministki, mniejszości seksualne. Kolejną istotną cechą faszyzmu jest konstruowanie przeszłości mitycznej, której zadaniem jest podpieranie odrealnionej wizji teraźniejszości, w której teorie spiskowe i fake newsy zastępują racjonalną debatę. Do jej wytworzenia polityka faszystowska wypacza pojęcia przez propagandę i antyintelektualizm, z zasady pozostaje w sprzeczności z wiedzą ekspercką, nauką i prawdą i zwraca się przeciwko intelektualnym i artystycznym elitom. W ten sposób tworzy podatny grunt dla niebezpiecznych fałszywych przekonań i wrogich postaw. W silnie podzielonym społeczeństwie strach zastępuje wzajemne zrozumienie pomiędzy grupami, a władza kreuje się na obrońcę jego „uciśnionej” „prawdziwej, lepszej, zdrowej, szlachetnej” części.
Współczesny faszyzm może nie przypominać do końca tego z lat 30., niemniej jest faszyzmem. Oskarżenie o faszyzm zawsze będzie wydawało się na wyrost. Pojawia się dziś wiele głosów podnoszących, że dopóki nie istnieją obozy koncentracyjne, a rządy państw nie posuwają się do wojny, to nie możemy mówić o faszyzmie. Takie opinie próbują rozmyć, rozwodnić problem współczesnego faszyzmu, którego ogniska możemy znaleźć dziś niemal na każdym kontynencie. Neofaszyzm, neonazizm, post faszyzm są również faszyzmem. Te nowe odmiany faszyzmu na ogół nie wyrosły z bezpośredniego nawiązania do ideologii Hitlera czy Mussoliniego, lecz wyrosły z populizmu, który miał być popłuczyną po wielkich ideologiach XX w. Tyle, że ta popłuczyna zaczęła gęstnieć i gęstnieć, zatruwając kolejne lokalne demokracje. Jason Stanley pokazuje na czym polega ten proces i szczegółowo analizuje jego mechanizmy, przede wszystkim w USA, na Węgrzech i w Polsce.
Autor polskiego wstępu konkluduje, że Polak musi czytać tę książkę ze wstydem, ponieważ Prawo i Sprawiedliwość i Jarosław Kaczyński są jednymi z jej głównych negatywnych bohaterów, a Polska weszła do żelaznego repertuaru badaczy patologii władzy. Ale by z nią walczyć, trzeba przeżyć ten wstyd i odsłonić ten ropiejący wrzód na ciele polskiego społeczeństwa i poddać się bezwzględnej diagnozie obnażającej toczącą nasze społeczeństwo chorobę.