fbpx

Fragment IV – Kazanie księdza Jana (ok. 22 minuty czytania)

Nie wiem, czy będę potrafił słowo w słowo odtworzyć kazanie księdza Jana. Pewnie nie, bo do tego trzeba by mieć jego dar słowa, którego ja nie posiadam, ale może mi się uda przekazać sens tego, co usłyszałem i zobaczyłem.

— Dobrze wiecie, że niedaleko od nas kilka lat temu powstał ośrodek dla cudzoziemców — zaczął ksiądz Jan zgodnie z wyznawaną przez siebie zasadą dydaktyczną, by wszelkie nauczanie uczeń rozpoczynał od siebie, od rozejrzenia się wokół. — Gdy go otworzyli, nikomu to się nie podobało. Ludzie mówili, że przesiedleńcy dostawali więcej kieszonkowego niż nasi bezrobotni na życie w ogóle, a oni mieli przecież zapewniony dach nad głową, wikt i opierunek. Ale im jeszcze było mało. Podobno chodzili nocą po wsiach i kradli owoce. Ludzie mówili, że w promieniu dziesięciu kilometrów na drzewach nie było ani jednego jabłka. Widocznie brakowało im witamin, że mieli tak wielki apetyt na owoce — zagajał z ironicznym uśmiechem, ale ja już wiedziałem, że w ten sposób wciąga słuchaczy w intelektualną pułapkę.

Ludzie pojmują jego ironię i też się uśmiechają, rozglądają się po sobie i kiwają z uznaniem głowami na znak, że ksiądz dobrze mówi. A wtedy on zwraca się do nich przyciszonym głosem:

— A ja się was pytam: Dlaczego oni pod osłoną nocy chodzili po sadach i kradli te jabłka? Jak myślicie? Dlaczego? Czy dostali za małe wsparcie? Źle im ustawiono dietę? — z twarzy parafian znikają uśmieszki i zalega cisza jak makiem zasiał.

— Nie! — odpowiada ksiądz sam sobie, pełnym głosem, ale bez krzyku, za to szorstko, z naciskiem. — Oni przyszli do nich, bo tamci do nich nie poszli. Nie zanieśli im tych jabłek. A powinni je zebrać i zanieść je im bez pytania, a właściwie z pytaniem: Czy nie potrzebujecie czegoś więcej? Ale nie! Oni lamentują: Złodzieje nas nachodzą. I co im ukradli? Te jabłka czy śliwki, których oni by i tak nie zebrali? Bo za tanie, bo im się nie opłaca, bo im się nie chce, bo i tak nie mają co z nimi zrobić?

Za oceanem jest wielki kraj. Wielki i bogaty, zbudowany na zbrodni i wyzysku. To jest właściwie kontynent. Zza wielkiej wody przybyli tam przybysze z innego kontynentu i wymordowali miejscową ludność. Wyrżnęli miliony mężczyzn, kobiet i dzieci. Zagarnęli ich ziemie, ale ziemi było tak dużo, że nie byli w stanie jej obrobić. Wybrali się więc na jeszcze inny kontynent, by wyłapać ludzi do pracy. Uczynili ich swoimi niewolnikami. Zakuli ich w kajdany i przewieźli za ocean. Miliony mężczyzn, kobiet i dzieci. Połowa z nich nie przeżyła podróży i zmarła w zatłoczonych ładowniach. Ci, co przeżyli, zostali batem zapędzeni do pracy na plantacjach bawełny i trzciny cukrowej. Harowali od świtu do zmierzchu, przez pokolenia. Tak, mieli dzieci, ale ich dzieci czekał taki sam los co rodziców. Niewolnicy płodzili niewolników. Dzieci nie chodziły do szkoły, nie uczono ich czytać ani pisać. Uczono ich tylko, jak zbierać bawełnę i trzcinę.

Na początku dziewiętnastego wieku zniesiono niewolnictwo w większości krajów Nowego Świata, ale nie w USA, bo ten ogromny kraj czerpał z niewolnictwa tak wielkie zyski, że nie chciał się pogodzić z ich utratą. Nastąpiło to dopiero w tysiąc osiemset sześćdziesiątym trzecim roku i to w wyniku wyniszczającej kraj wojny domowej. Murzyni, bo to przecież oni w większości byli niewolnikami, uzyskali wolność, mogli pójść, dokąd chcieli, ale z czym? Ale jak? Nie dostali żadnych odpraw, żadnych zaległych wypłat ani podziękowania, ani błogosławieństwa. Od samego początku zostali skazani na życie w nędzy i najgorzej płatną pracę. Jeszcze przez sto lat czarnoskóre i białe dzieci nie mogły się uczyć w tych samych szkołach. Ba! Nawet kościoły mieli oddzielne. Chrześcijańskie! A czarny musiał białemu ustępować miejsca w autobusie. Po stu latach sytuacja czarnych nieco się polepszyła, państwo stało się bogatsze, ale i tak tylko nieliczni przebijają się do elity. Chyba wiecie, że czarnoskóry nawet został prezydentem tego potężnego kraju? — Wierni uśmiechają się, że i oni wiedzą coś o świecie.

— Ale już mają nowego prezydenta. Czerwonoskórego. — Ludzie znów z uśmiechem rozglądają się po sobie. — Nie, nie Indianina, tylko blondyna o jasnej karnacji skóry. Ale on nie lubi czarnych, ani czerwonych, żółtych zresztą też nie. Obraża ich, ale znajduje miliony popleczników, którzy go popierają. Ich kraj stał się nieprawdopodobnie bogaty, tak bogaty, że niektórzy ludzie wariują od pieniędzy, nie wiedząc, co z nimi zrobić. Budują sobie pałace, kupują po sto samochodów, jachty i z tego nienasycenia potrafią się wykoleić, upaść na dno lub stracić życie z przedawkowania narkotyków. Nic dziwnego, że do tego Eldorado ciągną ludzie z całego świata, a najbardziej z krajów, w których toczy się wojna. Najwięcej ich jednak napiera z południa, z biednego Meksyku. I ten czerwonoskóry prezydent o białych włosach obiecał swoim wyborcom, że powstrzyma ten napór. Bo po co im te miliony biednych? Mają dosyć własnych, bo bogaci nie chcą się z nimi dzielić swym bogactwem. „Zbuduj mur, zbuduj mur” — krzyczeli na jego wiecach. W większości to byli ludzie, którzy identyfikowali się jako chrześcijanie. „Zbuduj mur” — woła dzisiejszy chrześcijanin. Ci, co chcą się dostać do środka to też chrześcijanie, więc ich bracia i siostry, powinni więc wołać „Otwórz bramy”, „Podzielmy się naszym bogactwem”, ale nie, oni wołają „Zbuduj mur”. Czy to jest postawa chrześcijańska? Czy tak nauczał Jezus? Ci ludzie może i nawet chodzą co niedzielę do kościoła, ale pewnie do takiego, do którego czarny nie ma wstępu albo co najmniej jest tam niemile widziany. Czy zatem, aby być chrześcijaninem, wystarczy chodzić do kościoła? Czy bycie chrześcijaninem polega na tym, by raz w tygodniu odbębnić tę godzinę na mszy świętej? A potem odgradzać się murem od innych, bo czarny, bo Żyd, bo uchodźca? Jak myślicie? Rozważcie to w swoich sumieniach.

Dzisiejsze czytanie Ewangelii jednoznacznie odpowiada na to pytanie. Gdy pewien uczony, chcąc wystawić Pana Jezusa na próbę, pyta Go: „Co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?”, Jezus odpowiada mu pytaniem, jakie przykazanie znajduje w tej kwestii w Piśmie Świętym, a on odpowiada: „Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całą swoją mocą i całym swoim umysłem; a swego bliźniego jak siebie samego”. Jednak uczony pyta dalej: „A kto jest moim bliźnim?” Słowo bliźni w sensie najściślejszym może wskazywać na bliźniaka. Bliźni to mój brat lub moja siostra, z którą byłem w łonie matki, a w sensie szerszym, to ktoś podobny do mnie, taki sam jak ja: mój sąsiad, mój krajan, mój współwyznawca. Inni są obcy. Jednak następne słowa Jezusa nie pozostawiają wątpliwości. Przytacza on przypowieść o miłosiernym Samarytaninie. Kim byli Samarytanie? To był lud, do dziś zresztą jest, który zamieszkiwał tereny na pograniczu dawnej Palestyny. Choć Samarytanie etnicznie, kulturowo i religijnie spokrewnieni byli z Żydami, nie byli przez nich uważani za żydów, ani przez małe, ani przez duże „Ż”. Żydzi odmawiali im przynależności do ludu Izraela i udziału w wyznaniu mojżeszowym. To byli obcy. Kseno, jak powiedzieliby Grecy. Barbarzyńcy. Jezus opowiada o człowieku w potrzebie, którego pobili zbójcy i na wpół umarłego pozostawili na pastwę losu. Przypadkiem przechodził tą drogą kapłan, taki ksiądz jak ja czy ksiądz wikary — ksiądz Jan puszcza do mnie oko — tylko że żydowski; zobaczył go i minął. Tak samo zachował się lewita, czyli ktoś przeznaczony do służby w świątyni — kościelny, organista czy członek rady parafialnej, powiedzielibyśmy dzisiaj. Albo po prostu osoba bardzo religijna, która często przebywa w kościele — wyjaśnia ksiądz Jan nonszalancko i wraca do biblijnej opowieści tonem wytrawnego gawędziarza: — Zobaczył go i minął. — I jak zawodowy aktor buduje napięcie za pomocą pauzy. — Ale przechodził tam również pewien Samarytanin, czyli ktoś obcy, inny, kseno, barbarzyńca. Gdy zobaczył rannego, wzruszył się głęboko, podszedł do niego i opatrzył mu rany, posadził na swoim osiołku, zawiózł do gospody, czyli schronienia dla podróżnych, oddał pod opiekę gospodarza i mu z góry za nią zapłacił. — Ksiądz Jan mówi tak, że w oczach słuchających powstają żywe obrazy. — I jeszcze mu przykazał, by go dobrze pielęgnował, i obiecał mu, że jeśli poniesie większe koszty, on mu je wyrówna, gdy będzie wracał. „Który z tych trzech okazał się bliźnim człowieka w potrzebie?” — pyta Jezus. — Długa pauza. — Zauważyliście to? „Pyta Jezus”. To nie są moje słowa. To są słowa Pana naszego Jezusa: „Który z tych trzech okazał się bliźnim — to słowo ksiądz Jan wypowiada głośno i z naciskiem — człowieka w potrzebie?” Czy kapłan i człowiek pobożny, którzy niemal bez przerwy przebywają w świątyni, a odwracają wzrok od człowieka w potrzebie, czy obcy, który okazał mu pomoc? Odpowiedź jest jednoznaczna. I przykazanie Jezusa też. — Ksiądz Jan znów stopniuje poziom głośności swojego głosu i napięcia słuchających i mówi z największą łagodnością: — „Idź, i ty czyń podobnie”. I to też nie są moje słowa. To mówi do nas sam Jezus. „Idź, i ty czyń podobnie.” — Znów cicho, łagodnie, kojąco, jak maść na rany. I dalej też spokojnie, łagodnie, bez podnoszenia głosu, niemal zmuszając słuchających do wytężenia słuchu: „Zbuduj mur, uchodźcy roznoszą zarazki, nie chcemy ich tutaj”— to nie są słowa chrześcijanina, to nie są słowa Ewangelii. To są słowa szatana. Rozważcie więc, czy się go naprawdę wyrzekliście, czy wciąż słuchacie jego podszeptów.

Jest jak najdoskonalszy dyrygent, von Karajan czy Bernstain z tych jego czarnych płyt, z wirtuozerią kierujący orkiestrą i emocjami słuchaczy. Ksiądz Jan robi długą przerwę. Nie mówi w próżnię, lecz zwraca się do nich osobiście. Podnosi wzrok i próbuje każdemu po kolei spojrzeć w oczy, ale oni spuszczają wzrok. Tylko nieliczni trzymają głowę prosto i odpowiadają na spojrzenie księdza łagodnym uśmiechem.

— Czy wzięliście sobie do serca słowa Ewangelii o tym, co będzie na Sądzie Ostatecznym? Że Syn Boży oddzieli jednych ludzi od drugich? Jednych postawi po prawej, a drugich po swojej lewej stronie? I odezwie się do tych po prawej: „Pójdźcie, błogosławieni Ojca mojego, weźcie w posiadanie królestwo, przygotowane wam od założenia świata! Bo byłem głodny, a daliście mi jeść; byłem spragniony, a daliście mi pić; byłem przybyszem — ksiądz wypowiada te dwa słowa głośno i z naciskiem, niemal na granicy krzyku — a przyjęliście mnie; byłem nagi, a przyodzialiście mnie; byłem chory, a odwiedziliście mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do mnie”. A kiedy oni go spytają: „Panie, kiedy widzieliśmy cię głodnym i nakarmiliśmy ciebie? Spragnionym i daliśmy ci pić? Kiedy widzieliśmy cię przybyszem i przyjęliśmy cię? Lub nagim i przyodzialiśmy cię? Kiedy widzieliśmy cię chorym lub w więzieniu i przyszliśmy do ciebie?”, Jezus im odpowie: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnieście uczynili” — ksiądz Jan znów szuka wzrokiem podniesionych twarzy, ale nawet w oczach tych, co mają siłę znieść siłę jego spojrzenia, stają łzy. Niektórym ciekną po policzkach. Ksiądz Jan przeciąga jeszcze przez chwilę milczenie i zmienia ton, jakby wypowiadał przestrogę:

— A potem Chrystus odezwie się do tych po lewej stronie — i to już nie jest przestroga, lecz surowy wyrok Najwyższego Sędzi, który ksiądz Jan wypowiada, zataczając lewym palcem wskazującym łuk przez cały kościół i zastygając z wciągniętą ręką i wyprostowanym palcem w pozie wskazującej na boczne drzwi do kościoła — „Idźcie precz ode mnie, przeklęci, w ogień wieczny, przygotowany diabłu i jego aniołom!” — Bierze głęboki wdech i wydech i znów wraca do łagodnego tonu, bez przestrogi, bez groźby, jak gdyby wyrażał skargę i żal bezbronnego — „Bo byłem głodny, a nie daliście mi jeść — pauza — byłem spragniony, a nie daliście mi pić — cedzi każde zdanie. — Byłem przybyszem — znów nacisk na to słowo — a nie przyjęliście mnie; byłem nagi, a nie przyodzialiście mnie; byłem chory i w więzieniu, a nie odwiedziliście mnie.” — Płaczą już wszyscy, nawet ja niby to się drapię w brew, a przy okazji ścieram palcem łzę z oka. Znów pauza, a po niej werdykt wygłaszany tonem łagodności i rezygnacji; nie tak, jak surowy sędzia grzmi na skazańca, lecz jak wyrozumiały rodzic przemawia do uznającego swą winę i wyrażającego skruchę dziecka:

— Pan Bóg nie spyta was na Sądzie Ostatecznym, ile godzin przesiedzieliście w kościele, ile tajemnic różańca odmówiliście, ile modlitw odklepaliście, ile daliście na tacę, bo to są gesty faryzeuszy, tylko spyta was o jedno — pauza, długa pauza — „Coście uczynili swoim bliźnim?”

Znów daje chwilę, by otrzeć łzy płaczący mogli i mówi do nich z perswazją, ale wciąż łagodnie:

— Nie wierzcie fałszywym prorokom, którzy każą wznosić mury i zamykać bramy przed potrzebującymi, którzy mówią, że obcy, uciekając od wojny, przynoszą tylko przestępczość i roznoszą zarazki. Tak jakbyśmy my ich nie roznosili — wtrąca z lekką drwiną. — Kiedy twoje dziecko zetknie się z grypą w przedszkolu, przychodzi chore do domu, samo choruje i zaraża całą rodzinę, to zamykasz przed nim drzwi? Nie. Pielęgnujesz je i leczysz. „Bo byłem chory, a odwiedziliście mnie”. Dlaczego przez tyle lat w Ameryce i RPA istniała segregacja rasowa? Dlaczego czarni nie mogli korzystać z tych samych co biali miejsc w środkach komunikacji publicznej, salach koncertowych, dworcowych poczekalniach? Dlaczego nie mogli korzystać z tych samych co biali szkół, szpitali, a nawet kościołów? Bo byli brudni, mówili rasiści, bo roznosili zarazki. Ci fałszywi prorocy, którzy zamykają bramy przed potrzebującymi i odwracają się od chorych i rannych, nie wyznają nauki Jezusa, choć modlą się na pokaz i niemal nie wstają z klęczek. Oni są jak ten kapłan i lewita, którzy bezustannie przebywają w świątyni, a odwracają wzrok od człowieka w potrzebie.

Po czym zdaje się, że zmienia temat, ale to tylko pozory, bo ja już wiem, że uderzy jeszcze mocniej:

— Największy zbrodniarz ludzkości, którego nazwiska brzydzę się wymawiać, w imię czystości narodu postanowił zabić wszystkich Żydów we własnym i w podbitych przez siebie krajach. Najpierw pozamykano ich w gettach, by oddzielić od nich przedstawicieli „ras wyższych”. Ale już podczas tej wstępnej segregacji zabijano ich na miejscu strzałem z karabinu, uderzeniem pałką w głowę albo trując ich spalinami samochodowymi. Tym zbrodniarzom, niestety, często ochoczo pomagała ludność podbitych krajów, grabiąc i zabijając własnych sąsiadów. Kijami, siekierami, łopatami, topiąc ich w studniach lub zapędzając do stodoły i podpalając żywcem. Mężczyzn, kobiety, starców i dzieci.

Pauza.

— Okazało się jednak, że aby unicestwić ich wszystkich, tak dużo ich było, trzeba było wynaleźć przemysłowe metody zabijania. Zbudowano więc prawdziwe fabryki śmierci, do których zwożono ich z całej Europy pociągami. Z Amsterdamu, z Paryża, z Wiednia, Hamburga i Berlina, z Łodzi i Warszawy, z Pragi i Budapesztu, i nawet z Salonik w Grecji. Wyobrażacie sobie taką podróż z Salonik do Oświęcimia? Grecja-Polska? Albo z Włoch czy nawet z Norwegii? W nieogrzewanym, bydlęcym wagonie? Ludzie stłoczeni, że szpilki nie ma gdzie wcisnąć? Mężczyźni i kobiety, starcy i dzieci, matki z niemowlakami przy piersi? Kobiety w ciąży? Bez toalety? Z jednym bochenkiem czarnego chleba na całą podróż? Bez wody? I w jakim celu? By ich zagazować, a ich ciała spalić w krematoriach. — Pauza na zaczerpnięcie powietrza, jak przy zabawie w podtapianie.

— A teraz wyobraźcie sobie podróż z Afryki przez Atlantyk do Nowego Świata. W statku zbudowanym specjalnie do przewozu black cargo. Wyobraźcie sobie afrykańskich niewolników poukładanych pod pokładem jeden przy drugim w kilu piętrach. Nie mogących nawet wstać i wyprostować ciała. W sztormie. Skutych łańcuchami… — Znów pauza. —Jan Paweł Drugi, podróżując po całym świecie, odwiedzając chrześcijan we wszystkich zakątkach Ziemi, odwiedzał także miejsca ludzkiej hańby. Na pewno widzieliście to w telewizji. Co czuł, modląc się w celi śmierci w Oświęcimiu? — Spróbuj nie płakać. — Albo w lochach twierdzy na wyspie Goree w Senegalu, skąd wysyłano za Atlantyk żywy towar? Czy chrześcijanin, wypowiadając słowo „Żyd” albo „Murzyn”, może czuć coś innego niż on? Jeśli nie czuje tego samego bólu, co nasz wielki papież, to czy wciąż jeszcze jest chrześcijaninem? Zwłaszcza jeśli zamiast tego bólu i współczucia nasuwają mu się inne skojarzenia: obcy, inny, gorszy? To samo dotyczy Cyganów, homoseksualistów, chorych umysłowo, których hitlerowcy w imię czystości rasy i narodu zabijali lub zamykali w obozach koncentracyjnych. Zastanówcie się więc, bracia i siostry — ksiądz Jan nie bał się w podniosłych momentach używać tego, zdawałoby się zarezerwowanego już tylko dla literatury epistolarnej, jak sam by powiedział, zwrotu — czy sądząc, że ci ludzie są kimś gorszym od was, wciąż jesteście chrześcijanami? Jeśli nie miłujecie bliźniego swego, jeśli odwracacie wzrok od człowieka w potrzebie, a zamiast tego uzyskujecie dobre samopoczucie odbębniając tę godzinkę na niedzielnej mszy świętej, nie jesteście w duchu chrześcijanami, lecz zachowujecie się jak ten bezduszny kapłan i lewita, co całymi dniami przesiadywali w świątyni, a nie widzieli cierpienia ni potrzeb drugiego człowieka. To nie jest chrześcijaństwo. To jest faryzeizm. Ludzie po mszy wychodzili zdruzgotani. Ksiądz Jan zresztą także. Zwykle po takich wystąpieniach długo dochodził do siebie. Gdy wracał na plebanię, zazwyczaj przepraszał, że nie będzie jadł obiadu i zamykał się w swoim pokoju do wieczora. Leżał na łóżku w sutannie i w butach, był tak wyczerpany, jakby przebiegł maraton.

Rozdział I (ok. 30 minut czytania)

Pogrzeby są trzy. Pierwsza odbywa się świecka kremacja zwłok w obecności rodziny i najbliższych przyjaciół. Dwóch z nich wygłasza krótkie, pożegnalne epitafium nad umęczonymi zwłokami Xawerego, po czym każdy z obecnych żegna go pocałunkiem w usta, w czoło lub dotknięciem ręki jego zimnego jak kamień truchła, zostawiając w trumnie po jednym gołym kwiecie. Sosnowa trumna zostaje przykryta wiekiem i przy dźwiękach rzewnej aż do bólu dumki zaczyna powoli wjeżdżać za wiszącą za nią kurtynę. Matka Xawerego wybucha głośnym płaczem. Jej mąż próbuje utulić ją w bólu, ale i on nie może powstrzymać się od łez i łkania. Ich pełne smutku spazmy stają się nie do wytrzymania i ich żałość zaraża wszystkich obecnych. Smutek przyjaciół z powodu śmierci Xawerego łączy się teraz ze współczuciem dla najgłębszego bólu jego rodziców. Kurtyna powoli opada i żałosny spektakl się kończy.

Truchło Xawerego zostaje poddane termicznej obróbce, której efektem staje się kupka prochu. Wsypana do plastikowej urny, zostaje przekazana synom Xawerego. Ich zadaniem jest dostarczenie urny do kościoła, w którym ma się odbyć pogrzeb właściwy, urządzony zgodnie z wolą i decyzją rodziców Xawerego, a więc: katolicki.

Samochód prowadzi starszy syn, a młodszy trzyma urnę na kolanach. Bierze w dłoń pokrywkę i mówi:

— Odkręca się. Silikon puścił.

— I co z tego? — pyta gburowato starszy brat.

— Podzielmy prochy i urządźmy ojcu taki pogrzeb, jakiego sam by sobie życzył. Rozsypiemy prochy na jeziorze, a nie: msza w kościele — mówi młodszy brat marszcząc czoło i z dezaprobatą wydymając usta.

— Ojciec słysząc o tym, pewnie przewraca się w grobie. — Starszy brat wydaje się zgadzać się z młodszym.

— Chyba w puszce — mówi młodszy brat, potrząsa urną i obaj wybuchają śmiechem.

— Ale na to chyba potrzebne jest specjalne zezwolenie — zastanawia się głośno starszy brat.

— Na co? — pyta młodszy.

— Żeby rozsypać prochy poza terenem cmentarza.

— Nie ma już na to czasu, a poza tym, kto o tym będzie wiedział?

Zatrzymują samochód na parkingu supermarketu i udają się na poszukiwanie odpowiedniego pojemnika. Młodszy brat wybiera kawę Illy.

— Taka wystarczy? — zwraca się do starszego brata, biorąc do ręki złotą półlitrową puszkę.

— Za droga — odpowiada starszy brat. — Przecież i tak wysypiemy kawę do kosza.

Decydują się na zielonego jacobsa, ale już stojąc z nim w kolejce do kasy zauważają promocję czekoladek Raffaello w dużym, płaskim metalowym pudełku.

— Ta nie będzie lepsza? — pyta młodszy brat. — Łatwiej się przesypie i jeszcze będziemy mieli czekoladki dla dzieci.

— Masz rację — odpowiada starszy.

Otwierają klapę bagażnika, żeby się lepiej zasłonić przed ewentualnym wzrokiem ciekawskich, zdejmują przykrywkę z pudełka i opróżniają je, upychając po kieszeniach czekoladki. Starszy brat przytrzymuje od dołu pudełko, a młodszy odkręca urnę z prochami. Odwraca ją otworem do dołu i ostrożnie próbuje przesypać część prochów ojca do bombonierki, ale z urny nic nie leci. Przechyla ją więc mocniej i wysypuje się z niej prawie cała zawartość.

— Co robisz, idioto! — Starszy brat po chamsku ruga młodszego.

Kupka prochu uderza tępo o dno blaszanego pudełka, spora część rozpyla się w powietrzu, które wiatr rozwiewa po parkingu. Czwarty pogrzeb? Coś ty Atenom zrobił, Sokratesie, że po raz drugi grób twój grabarz trzęsie!

Bracia ruszają w dalszą drogę.

— Prawie nic nie zostało — mówi młodszy brat potrząsając urną. — Może odsypiemy z powrotem?

— Zwariowałeś? — odpowiada mu starszy. — Jak tak będziemy przesypywać w te i we w te, to naprawdę nic nie zostanie. Zresztą i tak nikt poza tobą nie będzie dotykał urny.

— A na pogrzebie? — pyta młodszy.

— Ty ją będziesz niósł.

— Czemu ja?

— Bo jesteś młodszy — odpowiada starszy.

Milczą przez jakiś czas.

— Jak chcesz to zorganizować? — odzywa się starszy brat.

— Porozsyłamy po ludziach esemesy, żadnych ogłoszeń w prasie ani na Fejsbuku. Impreza tylko dla przyjaciół.

— Okej. — Zgadza się starszy. — Kiedy to zrobimy?

— Dzień przed pogrzebem.

— Widzę, że wszystko masz przemyślane. Niezły byłby z ciebie undertaker. Może zmienisz branżę? — mówi starszy z autentycznym uznaniem, a młodszy lekko się uśmiecha. — Pomyślałeś też, gdzie?

— Uhu — pomrukuje młodszy. — Nad tym jeziorem, gdzie ojciec lubił łowić szczupaki.

— Tak daleko? Myślisz, że ktoś tam przyjedzie?

— Kto będzie chciał, ten przyjedzie.

Rozalia, pierwsza żona Xawerego bardzo chciała, żebyśmy przyjechali z Anną do stolicy na cały weekend, by zabrać się stamtąd z nią nad jezioro i mieć możliwość spotkania z innymi naszymi przyjaciółmi, z których rodzinami swego czasu zrosło się nasze życie. Oni — siłą rzeczy — żyli w większej bliskości, bo wszyscy mieszkali niedaleko siebie. Nie tylko spotykali się na imprezach, ale też pomagali sobie na co dzień, opiekując się nawzajem swoimi małymi dziećmi, a potem — starszymi rodzicami. Ale i z nami widzieli się często, bo odwiedzaliśmy się całymi rodzinami i wyjeżdżaliśmy razem w góry, na rowery, na żagle, na narty. Trwało to przez całe lata, dopóki dzieci były małe, a potem spotykaliśmy się już bez nich, w gronie dorosłych. Oczywiście, był wśród nas także Xawery, ale w pewnym momencie wysublimował z naszego towarzystwa.

Jezioro, w którym Xawery najbardziej lubił łowić szczupaki, znam dość dobrze. Byliśmy nad nim we dwóch kilka razy, łowiąc z pontonu na spinning. Gdyby nie mój przyjaciel, chyba nigdy bym się nie dowiedział, jak wielkie i czerwone może być słońce wschodzące nad horyzontem. Wiem od Xawerego, że prócz mnie zabierał nad to jezioro różne panienki, posuwając je na kocu lub pod namiotem.

Jedziemy tam samochodem Rózi. Towarzyszy nam jeszcze Bożenka, przyjaciółka Rózi z liceum. Mamy ponad trzy godziny w jedną stronę i tyle samo z powrotem, jest więc sporo czasu, by pogadać. Rózia i Bożenka mówią jedna przez drugą. To od nich dowiaduję się o szczegółach związanych z prochami Xawerego i z jego życiem, w którym już od lat bezpośrednio nie uczestniczyłem, a zwłaszcza o tym, co działo się w nim pod koniec.

Jest pochmurny czerwcowy dzień, ale gdy docieramy w pobliże jeziora, wspaniale się wypogadza. Ciepłe promienie słońca bez trudu przebijają się przez krystalicznie czyste powietrze, wywołując w roślinach wzmożony proces fotosyntezy. Chlorofil aż kipi. Stąd tak zielono. Bez trudu znajdujemy wyznaczone w głębi lasu miejsce zbiórki. Co jak co, ale traperski zmysł synowie Xawerego, którzy porozsyłali SMS-y z instrukcją dojazdu, na pewno po nim odziedziczyli. Na miejscu zaparkowanych jest kilkanaście samochodów i kilkadziesiąt osób czeka na ostatnich przyjezdnych. Wszyscy się znamy, jeśli nie osobiście, to przynajmniej z widzenia lub z nazwiska. Kto mógł i chciał, ten przyjechał. Ale pewnie nie wszyscy mogli. Z przykrością stwierdzam brak niektórych z naszych najbliższych przyjaciół.

Całą grupą udajemy się nad brzeg jeziora. Jezioro, w którym Xawery najbardziej lubił łowić szczupaki i nad brzegami którego — chyba jeszcze bardziej — lubił bzykać panienki, jest niedużym, dzikim leśnym akwenem, o brzegach zarośniętych szuwarami, otoczonym wysoką skarpą, którą porastają stare sosny. Ich terpentynowy zapach uderza nas, mieszczuchów w nozdrza, że aż dech zapiera. Tu i ówdzie szuwary zostawiają trochę miejsca maleńkim trawiastym plażom, umożliwiającym wygodny dostęp do wody. W jednym z takich miejsc czeka przycumowana mała wędkarska łódeczka, do której wsiada młodszy syn Xawerego z Katarzyną, jego ostatnią żoną. Kasia trzyma w ręku szkatułkę, do której z blaszanego pudełka po czekoladkach Raffaello zostały przesypane prochy jej męża. Nowa szkatułka też jest z blachy, ale Xaweremu chyba jest wszystko jedno. Więc mniejsza o to, w jakiej spoczniesz urnie, przyjacielu. Ale gdzie, kiedy, w jakim sensie i obliczu, chyba nie jest ci obojętne?

Młodszy syn Xawerego włącza tranzystorowy odtwarzacz, z którego głośników rozlega się ukraińska dumka. To jeden z nielicznych gatunków muzyki, jakie tolerował Xawery. Muzyka klasyczna — nie. Jazz — nie. Rock — także nie. Pop — broń Boże. Ale piosenki ułańskie, szanty, muzykę rosyjską: cerkiewną i łagierną, tudzież ukraińską kochał całym sercem. Wszyscy to wiemy, więc dźwięki płynącej po jeziorze dumki ściskają nam serca. Milkną rozmowy. Poruszana wiosłami łódka odpływa coraz dalej od brzegu. Muzykę słychać coraz słabiej, za to coraz wyraźniej słychać śpiew ptaków, szum wiatru i plusk wody. Spośród trzech ceremonii pogrzebowych — dla mnie i pewnie dla wielu innych — ta właśnie jest prawdziwym ostatnim pożegnaniem naszego przyjaciela. Chłopcy mieli rację: lepszego pochówku ich ojciec nie mógł sobie wymarzyć. Wodowanie zamiast pogrzebania doczesnych szczątków.

Tę pełną zadumy ciszę w pewnym momencie zakłóca Kasia, która na środku jeziora wybucha głośnym płaczem. W oddali widać, jak znad łódki unosi się niewielki tuman kurzu. To syn Xawerego rzucił na wiatr i wodę prochy ojca. Kilka kroków ode mnie stoi Rózia. Widzę, jak po jej ściągniętej twarzy płyną duże łzy. Po jeziorze niesie się szloch ostatniej żony Xawerego, a ja słyszę, jak z brzegów odpowiadają mu echem spazmy rozkoszy bzykanych przez niego nad jeziorem panienek.

Na cmentarzu jest kilka publicznie znanych osób, które chyba zna każdy mieszkaniec naszego kraju: Adam — szef największej naszej gazety i, być może, największy bohater naszych czasów; Jonasz — bogaty przedsiębiorca i szef jednej z nowych partii, które ostatnio powstają u nas jak grzyby po deszczu, śmiały i wesoły skandalista, ulubieniec mediów; Jarek — szef wiadomości jednej z prywatnych telewizji i inni znani, choć już nie tak bardzo, politycy, żurnaliści, artyści. I naukowcy, a raczej: filozofowie, o nazwiskach znanych specjalistom w swoich niszach, ale już poza nimi nikomu z niczym się nie kojarzących. Stoją rozproszeni, z kamiennymi twarzami. Nie rozglądają się po dwustu— a może i trzystuosobowym, dla nich pewnie anonimowym, tłumie, w którym woleliby się rozmyć, pozostając nierozpoznani. Zasada głosząca, że przyjaciel mojego przyjaciela jest moim przyjacielem, tutaj nie działa. Przyjaźń jest tu relacją nieprzechodnią.

Dawni przyjaciele, znajomi i wielbiciele Xawerego zbili się w niewielkie grupki. Tłum przenika zdrowa plotka, które z obecnych tu kobiet to jego żony, a które tylko bliższe lub dalsze jego sercu, tudzież innym organom, przyjaciółki. Xawery ponoć przeleciał pół obecnej i dawnej stolicy, więc — wnioskując dedukcyjnie — można by powiedzieć, że połowa z obecnych na cmentarzu kobiet to szwagierki. Szkoda, że wnioskowanie statystyczne nie ma charakteru redukcyjnego, bo gdyby tak było, ciekawscy mogliby je tu na miejscu zidentyfikować.

O śmierci Xawerego dowiedziałem się z Facebooka, zauważając na jego profilu post jednego z naszych wspólnych znajomych. Żegnaj Przyjacielu — napisał krótko. Natychmiastowy telefon do Rózi utwierdził mnie w przypuszczeniach co do jego sensu. Śmierć Xawerego nie była dla mnie zaskoczeniem. Wiedziałem, że ciężko choruje. Pół roku wcześniej spotkałem się z Sajmonem, naszym wspólnym przyjacielem ze studiów, który oznajmił wyraźnie: Xawery umiera; lekarze są bezradni, nie widzą dla niego ratunku, nie potrafią nawet dokładnie zdiagnozować jego choroby.

Na Facebooku od razu się zaczyna ubrązowianie postaci Xawerego: Oczywiście, że wielki filozof, myśliciel, wyjątkowy rozmówca, urodzony gawędziarz, ale też i wspaniały ojciec, mąż, syn, brat i przyjaciel. Ja sam dokładam do tego pomnika swoją porcyjkę cennego kruszcu, przed laty stopionego w tyglu moich myśli, więc już trochę pokrytego patyną. Dzielę się na jego profilu myślą, którą noszę w sobie od lat: Przyjaciel to ktoś niezastępowalny i niewymienialny na nikogo innego. Kto nim może być? Mam takie swoje osobiste kryterium. Załóżmy, że znalazłem się w sytuacji bez wyjścia. Cały świat się ode mnie odwrócił, bo zostałem o coś oskarżony i wszyscy są przekonani o mojej winie. Ale ja jestem niewinny. Do kogo mogę się zwrócić o pomoc? Do mojego przyjaciela. Do kogoś, kto jest pewien, że nigdy bym go nie oszukał ani nie wykorzystał i kto nigdy nie zostawi mnie w biedzie ani mi nie wypomni, że obarczam go takim ciężarem. Co o tym zdecydowało? Zbliżenie naszych egzystencji, które kiedyś przeżyliśmy lub wciąż przeżywamy. Ilu takich ludzi spotkałem w życiu? — zapytuję sam siebie retorycznie w swoim poście i sam sobie odpowiadam: Gdy próbowałem ich policzyć, wychodziło mi nie więcej niż pięć osób. Do wczoraj. Od dziś jest o jedną osobę mniej. Był nią Xawery, który dziś odszedł od nas na zawsze. Żegnaj, Przyjacielu — kończę.

W dniu pogrzebu w gazecie Adama — nie tylko największej, ale i najbardziej prestiżowej w kraju — ukazuje się przedśmiertna rozmowa z Xawerym na temat przyjaźni. Czytam ją i na przemian to się z nim zgadzam, to się buntuję. Uśmiecham się życzliwie, gdy Xawery mówi: Dar przyjaźni pozwala się odmieniać, być innym, niż się jest. W przyjaźni ryzykuję własną niewzruszoną tożsamość, pozwalam sobie nie tylko być z innym, ale też być innym. Przyjaźń otwiera szeroko okna i drzwi mojego świata. — No, ładnie powiedziane. Empatia. — Myślę sobie. Ale nie wierzę w to, że on sam wierzy w to, co mówi. Czy za chwilę nie zaprzeczy temu, mówiąc o ustępowaniu miejsca, o wycofywaniu się, nie wtrącaniu się w życie drugiego?

Wolność od oceniania to jedna z najbardziej urodziwych stron przyjaźni. Żyjemy w świecie pełnym ocen. Co za ulga — znaleźć się w takim ustronnym miejscu bez ocen! Świat rządzony przez ducha przyjaźni obywa się bez ocen, więcej — wystrzega się ich jak zarazy, podejrzewając słusznie, że mogą tu tylko szkodzić, a nawet wyznaczać kres przyjaźni.

Brzmi znajomo, wydaje mi się nawet, że kiedyś znaleźliśmy się w takim momencie. Pani redaktor też zdaje się podzielać mój punkt widzenia, bo zauważa:

Ale przecież nie mogę milczeć, gdy przyjaciel robi coś złego.

A niby skąd czerpię tę pewność, co jest dobrem dla mojego przyjaciela? — obrusza się Sokrates znad jeziora. — I po co mi ta wiedza? Żeby się wywyższyć czyimś kosztem?

To ja sam już nie wiem, angażować się czy nie, bo zaraz dalej czytam:

Niepowtarzalna uroda przyjaźni polega na zaangażowaniu, które przybiera postać troski i dbałości. Na przyjacielu nie można się zawieść. Gdy przychodzi moment zawodu, przyjaciela już nie ma, przyjaźń się kończy. Przyjaźń nie jest dana raz na zawsze. Może się nagle skończyć, nawet bez powodu. Jak się nie dokłada do ogniska, ogień zgaśnie. — To oczywiste, trudno się nie zgodzić.

Gdy jednak czytam inne fragmenty wywiadu, coś woła we mnie: Fałsz, fałsz, fałsz i nieprawda! Największy bunt budzi we mnie arbitralne przekształcenie słowa „przyjaźń” w „przyjaśń”. Wolę przyjaśń — mówi Xawery. Słowo „przyjaśń” jest przychylne, poufałe, łagodne. Jaśniejsze i bardziej lekkomyślne niż „przyjaźń”. I — najważniejsze! — nie ma w sobie egoistycznej cząstki „jaźń”, a tym samym sugestii, że źródłem przyjaźni jest moje „ja”. „Ja”, które może łaskawie zaprosić kogoś do siebie, na swoich warunkach i do zaspokojenia egoistycznych potrzeb. W przyjaźni nie ma na to miejsca. Przyjaźń zakłada, że „ja” ustępuje — że się wycofuje z gry zawstydzone swoją potrzebą bycia na pierwszym planie. Stoi sobie z boku i co najwyżej przygląda się zdziwione. — Ha, ha! A to mnie rozbawił! Już widzę ustępujące, wycofujące się z gry narcystyczne „ja” Xawerego, zawstydzone swoją potrzebą bycia na pierwszym planie!

Przyjaźń nie rozgrywa się między „ja” i „ty” — ciągnie dalej Xawery — lecz „pomiędzy”, które powstaje wtedy, gdy oba „ja” ustępują sobie miejsca. Jakie „pomiędzy”? — pytam. Pomiędzy jest przyimkiem, który zawsze łączy się z rzeczownikami. Czy pamiętasz, co miało miejsce pomiędzy tobą a mną pomiędzy dwudziestym a trzydziestym rokiem naszego życia? Czy pamiętasz nasze dyskusje o różnicy pomiędzy Heideggerem a Kartezjuszem, które wiedliśmy przeciskając się pomiędzy szarymi ludźmi, pokonując pieszo drogę pomiędzy uczelnią i akademikiem? Tak wiele wydarzyło się pomiędzy nami, gdy zastanawialiśmy się nad wyborem pomiędzy różnymi życiowymi możliwościami. Pamiętasz te czasy, gdy mogliśmy przebierać pomiędzy młodymi dziewczynami? Wszyscy wiedzą, że byłeś wyjątkowym jebaką pomiędzy zwykłymi mężczyznami. Wiem, skąd bierze się twój żargon, ale nie ma żadnego „pomiędzy” samego w sobie. Ta słowna żonglerka budzi we mnie prawdziwą złość i oburzenie. Owszem, to dopuszczalne, a często i urocze, w poezji, w piosence, ale nie w filozofii, w której myślenie musi się opierać na kategoriach, inaczej przekształca się w bezsensowny bełkot.

Ja nie pozwalam zbić się z tropu, ale co może zrobić w takiej sytuacji młoda pani redaktor, która pokonała dwieście kilometrów wąskimi, krętymi drogami, by dotrzeć do pustelni filozofa? Rozdziawia tylko buzię i mówi: Hmm, dość tajemnicza definicja… O nic nie pyta, niczego nie podważa, nie dyskutuje. Ustępuje, wycofuje się z gry zawstydzona swoją potrzebą przeprowadzenia wywiadu. Bo przecież wywiad musi być. Taką ma pracę. Jej zadanie nie polega na myśleniu, na dyskutowaniu, tylko na wyrobieniu wierszówki. Staje więc sobie z boku i przygląda się zdziwiona, ale tak naprawdę ona też bardzo by chciała zaprzyjaśnić się, dać rozjaśnić sobie w głowie. Zaprzyjaźnić się z profesorem X, który łaskawie zaprosił ją do siebie do zaspokojenia egoistycznych potrzeb (ciekawe czyich, jej czy jego?) ale będzie rozmawiał na swoich warunkach. — Czy on nie chce się ze mną zaprzyjaźnić? — myśli skonfundowana dziewczyna, ale filozof już spieszy z pomocą: Przyjaźń należy do istot płochliwych i dyskretnych — kokietuje. Wiem, że bardzo by się obruszył, zdenerwował, a w końcu obraził, gdyby go ktoś zapytał o te istoty. Bo przecież nie chodzi mu o istotę rzeczy, czyli o sedno sprawy, lecz o: istoty. Co oznacza ten rzeczownik użyty w liczbie mnogiej? Istoty duchowe czy istoty żywe? Anioły czy zwierzęta? Innymi słowy, przyjaźń to taki płochliwy aniołek czy zwierzątko? Na przykład sarenka. A może chodzi tu o płochliwą i dyskretną istotkę, jak niektórzy nieco pieszczotliwie, a na pewno protekcjonalnie lubią określać kobiety? Hej, dziewczyno! Rusz głową! Więcej śmiałości, jeśli chcesz mieć ten wywiad! Nawet nie wiesz, jakie to proste. Pan profesor dźwiga już co prawda szósty krzyżyk, stracił większość zębów, co przecież w tym wieku jest naturalne, gdy się nie dba o higienę i nie chodzi do dentysty; nie wstawił sobie nowych, ponieważ w stosunku do dentysty jest istotą płochliwą, ale za często tego nie pokazuje, ponieważ jest także istotą dyskretną. Choroba i wągry przekształciły mu nos w kiełkujący na wiosnę kartofel, breżniewowskie brwi wybujały na jego czole jak chwasty za jego domem, ale posłuchaj go tylko, jak kokietuje intelektem! To jego feromon, na który młode, atrakcyjne, sapioseksualne kobiety wciąż lecą. Jak muchy do miodu. A ty? Nie będziesz pierwsza. Też możesz dołączyć do tego szacownego grona. Wszak przyjaźń nie rozgrywa się między „ja” i „ty”, lecz „pomiędzy”, które powstaje wtedy, gdy oba „ja” ustępują sobie miejsca. Ustąp więc trochę, a dostaniesz zgrabny wywiadzik, dla którego przygotowano już miejsce w prestiżowej gazecie. Twoje nazwisko wymienią w nagłówku artykułu.

Ale czy gazeta nie ma redakcji? Czy nikt tego nie przeczyta przed wydrukowaniem? Nie mówię, że ze zrozumieniem, ale choćby z intencją, z chęcią zrozumienia. Czy nikt sobie nie zada trudu, by spytać, jak przyjaźń przekształca się w przyjaśń? W coś, co rozjaśnia? Może i nawet w światło samo? W naszym języku to proste. Wystarczy na klawiaturze palcem prawej ręki wcisnąć klawisz Alt, a palcem lewej zamiast w X uderzyć w S. Taka prosta, zwyczajna literówka — klawisz o jeden poziom wyżej. I staje się światło. Ale jak zrobić to w innych językach? Jak przekształcić na przykład friendship w light? Albo Freundschaft w Licht, czy też amitié w lumière. A może amicitia w lux? Do tego chyba jednak potrzeba nadprzyrodzonych zdolności na miarę cudu eucharystii lub zesłania Ducha Świętego, których, o ile mi wiadomo, Xawery nie posiadał. No, ale poczekajmy. Dopiero po śmierci JP2 dowiedzieliśmy się, że czynił cuda. Nie wiadomo, co wyjdzie na jaw po śmierci profesora X. Na razie jednak trudno mi się pogodzić z tym, co o przyjaźni mówił w wywiadzie mój przyjaciel, a mianowicie, że — choć tak być nie powinno — altruistyczna przyjaźń zawiera w sobie egoistyczną jaźń. Na zasadzie prostego rachunku: przyjaźń — przy = jaźń, chyba analogicznie do rachunku: bojaźń — bo = jaźń. Ale wtedy trzeba by wywnioskować, że bo = przy, o ile znam podstawy matematyki. Pytam więc konsekwentnie, czy niemieckie Freundschaft także zawiera w sobie das Ich, francuskie amitiélas moi, a łacińskie amicitiaego? Może coś by wyszło z tego rachunku po angielsku, ponieważ równanie: friendship — friend = ship, wydaje się całkiem sensowne, ale chyba tylko w sensie żartu. Zastanawiam się, dlaczego Xawery pozwolił sobie na taką niedorzeczność? Może chciał sobie zażartować z pani redaktor? Ale żeby zadrwić sobie z gazety Adama? Eee… chyba nie. Nie pozwoliłby sobie na to. Jak na razie przychodzi mi do głowy tylko jedno sensowne wytłumaczenie, zaczerpnięte z Dziejów Apostolskich, opowiadających o zesłaniu Ducha Świętego, który sprawił, że apostołowie, mówiąc swoim językiem, rozumiani byli przez tłumy pochodzące z różnych stron świata: Upił się młodym winem.

Czytam artykuł dalej i jestem coraz bardziej zniesmaczony — jak lubił mówić mój przyjaciel — jego rewelacjami. Na przykład, że „przyjaźń niczemu nie służy, ani nie ma żadnego określonego czy choćby mglistego celu”. Rozumiem, że przyjaźń jest bezinteresowna, ale czy zawierająca się w niej gotowość do niesienia pomocy nigdy się nie ziszcza? Czy konsekwencją wspólnego obcowania ze sobą przyjaciół, wspólnego działania, dzielenia swoich pasji i zainteresowań nie jest poczucie satysfakcji, przyjemności? Wręcz szczęścia, które jest efektem zbliżenia egzystencji, jak w miłości? To właśnie kiedyś przeżyłem z Xawerym. Zawsze myślałem, że i on to samo przeżywa ze mną. Wierzę, że tak było. Ale czytając dziś jego słowa, myślę sobie, że albo ja się mylę, rozumiejąc przez przyjaźń coś, czego sensu nikomu z tych, co jej doświadczyli, nie trzeba tłumaczyć, albo pogubił się Xawery, zapominając o tym, czym przyjaźń jest dla większości ludzi i przekształcając ją w jakiś dziwaczny filozoficzny abstrakt.

Muszę jednak wyznać, że nie jestem do końca uczciwy, bo przecież dobrze wiem, że to, co uprawiał Xawery, to była hermeneutyka — filozoficzna sztuka interpretacji. Wielki przyjaciel Xawerego, który mógłby być naszym ojcem, a może i dziadkiem, filozof naprawdę światowego formatu, którego każdą nową książkę natychmiast tłumaczono na kilkanaście języków (a nie, jak Xawery, tylko nasz lokalny filozoficzny chuligan), badacz ponowoczesności, epistolarną przyjaźnią z którym Xawery bardzo się szczycił, pisze, że hermeneutyka jest teorią i praktyką odkrywania sensu tekstu literackiego, obrazu czy jakiegokolwiek dzieła ludzkiej twórczości. Hermeneuci postulowali, że chcąc zrozumieć dane dzieło, badacz musi niejako „oblec się w skórę autora” spojrzeć na dzieło jego oczami, odtworzyć jego myśli, przenieść się w jego czasy, w jego życie i doznania. Ale działając w ten sposób teoretycy i praktycy hermeneutyki nie potrafili wykazać, że metody i rezultaty tych badań mogłyby być równie obiektywne jak metody i rezultaty badań nauk przyrodniczych, na przykład fizyczne czy chemiczne eksperymenty, które, pod warunkiem utrzymania tych samych metodologicznych rygorów, zawsze muszą prowadzić do takich samych rezultatów. Hermeneutyka niestety nie spełnia tych warunków naukowości, ponieważ nie potrafiła wypracować żadnej obiektywnej metody badawczej. Jej efekty zależały od niepowtarzalnych talentów konkretnego interpretatora, cała więc procedura interpretacji bardziej przypominała sztukę niż naukę. Jeśli więc badacze występują z jaskrawo odmiennymi interpretacjami — konkluduje nasz wielki badacz ponowoczesności — można wybrać jedną z nich, gdyż jest bogatsza, bardziej wnikliwa, głębsza, piękniejsza czy z jakiegokolwiek względu lepsza od innych. Ale nie można o niej powiedzieć, że jest prawdziwa, a inne — fałszywe. Nie może więc należeć do nauki.

Xawery tą krytyką by się nie przejął, bo tym, co go interesowało, na pewno nie była nauka. Idąc za swoim wielkim mistrzem — teutońskim mrukiem, jak go nazywał — nauką raczej gardził lub co najmniej odnosił się do niej z lekceważeniem. Czemu? Z powodu jej „banalności”. Sam natomiast skupiał się na treściach i doświadczeniach, które tę banalność nauki i życia przełamywały. Dlatego z taką namiętnością, zapałem i radością uprawiał hermeneutykę słowa. Interpretować je, obrabiać, przekształcać — to było to, co dawało mu największą przyjemność i satysfakcję. A że przy tym rozmijał się z prawdą? Tym gorzej dla prawdy. Tej naukowej, bo jeśli chodzi o prawdę filozoficzną, w jego mniemaniu tę najwyższą i naprawdę prawdziwą, to sądził — znów za teutońskim mrukiem — że jako jeden z nielicznych jej dotyka. Już w najwcześniejszych swoich tekstach pisał, że na filozofa spada szczególna odpowiedzialność, bo właśnie on jest powołany do myślenia. A co to znaczy myśleć na sposób filozoficzny? — zapytywał. I znów za swym niemieckim mistrzem wywodził tajemniczo, że myślenie działa, gdy myśli, i że prawdziwe myślenie nie może prowadzić do żadnych zmian w świecie. I odwracał tezę innego niemieckiego hochsztaplera, tego z Trewiru, że filozofowie powinni ten świat zmieniać. Bo zdaniem przyszłego profesora X. powinni się zadowolić jego kontemplacją, i to taką, która nie może prowadzić do żadnych zmian w świecie i mieć  wpływ na jego losy. Bo myślenie filozoficzne — wywodził — nie jest ani teoretyczne, ani praktyczne, nie pomaga w opanowaniu świata, nie odkrywa praw, które by tym światem rządziły. Myślenie nie zastyga nigdy w odpowiedzi ostatecznej — odrywał się coraz bardziej od zdroworozsądkowych wyobrażeń o świecie, człowieku i myśleniu — gdyż jest problematyczne samo dla siebie; nieustannie towarzyszy mu pytanie: co znaczy myśleć. I dodawał, że myślenie jest szczególnym stanem skupienia, które człowiek może osiągnąć w „samotni swej, kędy wieją ostre i surowe tchnienia”. Do myślenia potrzebna jest „Gelassenheit” — spokój, opanowanie, odprężenie, stan wytchnienia, krótko mówiąc, usposobienie „niech się dzieje, co ma się dziać”. Popadając w kwietyzm odlatywał do krainy dostępnej tylko dla najbardziej wtajemniczonych. Filozofów? Tak, ale nie każdej proweniencji. Zwłaszcza zaprzeczyliby mu filozofowie starający się przestrzegać rygorów naukowości. Ale ci, zdaniem naszego przyjaciela, tracili prawdę ze swego horyzontu, przez co ich myślenie przestawało być myśleniem filozoficznym. Wielokrotnie byłem świadkiem sytuacji, gdy nawet poważni profesorowie zarzucali mu, że to on nie jest filozofem, tylko szarlatanem, ale to nie robiło na nim żadnego wrażenia. Wręcz przeciwnie — Xawery nazywał sam siebie filozoficznym chuliganem. Zresztą nie dbał o poklask i uznanie tych, co myśleli inaczej, bowiem uznawał jedność filozofii za fikcję, za nigdy i nigdzie niezrealizowany postulat. W żadnej innej dziedzinie — podkreślał — nie istniała taka wielogłosowość, taka ilość rozbieżnych, często wykluczających się stanowisk, poglądów i przekonań, idei, problemów i pojęć. Xawery nic sobie nie robił z prób wykluczenia go z grona uczonych, nigdy nie zabiegał o etykietkę filozofa, a tym bardziej — naukowca. On chciał być myślicielem. Myślicielem, który nie myśli o prawdzie, lecz myśli prawdę samą. I właśnie to „myślenie prawdy” wyznaczało, w jego przekonaniu, wewnętrzną „logikę” myślenia, która bliższa bywa niekiedy mowie poezji niż logice logików.

Boże Ciało

W ostatnim roku mogliśmy oglądać co najmniej trzy świetne filmy na temat polskiego katolicyzmu: Kler, Tylko nie mów nikomu i Boże Ciało.  Jeden lepszy od drugiego. Pierwszy opowiada historię trzech księży, zmagających się ze swoimi ludzkimi słabościami, ukazując w tle rozpasanie polskiego duchowieństwa. Drugi – pokazuje bezkarność księży pedofili. Trzeci – hipokryzję i moralne zakłamanie polskich katolików. Który z nich najlepszy? Dla mnie – ten trzeci. Tylko on tak naprawdę wcisnął mnie w fotel, napędził do oczu łzy i złapał za gardło. Jak czytam, nie tylko mnie.

Świetny scenariusz Mateusza Pacewicza i reżyseria Jana Komasy; obaj nagrodzeni na 44 Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni,  a prócz nich jeszcze Eliza Rycambel – za najlepszą żeńską rolę drugoplanową. I nagroda publiczności! Festiwalowa publiczność doceniła film. A kinowa? Na pierwszych spektaklach tłumów nie było, więc i na późniejszych chyba też nie będzie. Szkoda. Film kontrowersyjny pod względem religijnym, ale pozbawiony aury skandalu i hałaśliwej promocji. Może jednak zgłoszenie jego kandydatury do Oskara przyniesie mu rozgłos? Na świecie, bo Polacy ani Oscarów, ani Złotych Palm czy Srebrnych Niedźwiedzi nie cenią, jeśli nie wiążą się z tym, co „nasze”. Wajdy, Olbrychskiego, Zanussiego, Kieślowskiego, Szumowskiej, Pawlikowskiego, Jandy, Stuhra niestety nie uważają za „naszych”. Anitę Gargas i Jana Pietrzaka, owszem, tak.

A Boże Ciało, jeśli uderza w jakiekolwiek wartości etyczno-polityczne, to uderza właśnie w „naszość”. Główny wątek filmu rozgrywa się w małym miasteczku, a właściwie we wsi, gdzie wszyscy się znają. Daniel, dwudziestoletni mężczyzna, udający się tam w poszukiwaniu pracy podczas zwolnienia warunkowego z więzienia, w wyniku zbiegu okoliczności zostaje uznany przez mieszkańców za księdza i na kilka tygodni zastępuje wyjeżdżającego na leczenie proboszcza. Nie przychodzi mu to z trudem, gdyż kapłaństwo jest powołaniem i marzeniem zresocjalizowanego młodocianego przestępcy.

Okazuje się jednak, że miejscowa społeczność żyje przepełniona traumą. Niedawno miał tam miejsce wypadek,   w którym samochód prowadzony przez byłego alkoholika zderzył się z samochodem, w którym jechała szóstka rozbawionej młodzieży. Zginęli wszyscy. Mieszkańcy wioski oskarżają, prawdopodobnie Bogu ducha winnego, dorosłego  uczestnika wypadku o morderstwo. Jakieś skojarzenia? Nie dziwię się. Ale nie one są najważniejsze. Dramat całej sytuacji będzie zrozumiały nie tylko dla polskiego widza. Rodzice zabitych dzieci i mieszkańcy wioski odmawiają pochowania szczątków kierowcy na miejscowym cmentarzu. 

W tę atmosferę wsiąka fałszywy ksiądz, który po amatorsku próbuje zastosować wobec nich psychoterapię metodami, które podpatrzył u więziennego kapelana. Nawet mu to nieźle wychodzi, bo zdobywa ich zaufanie. Ale zdobywa też informację o tym, jak było naprawdę. Wszystko wskazuje na to, że to nie dorosły mężczyzna, lecz pijane dzieciaki są winne katastrofy. Próbuje tę właśnie wersję wydarzeń podsunąć mieszkańcom wioski, ale wtedy napotyka na ich mur: To niemożliwe, by nasze dzieci były winne. Znów jakieś skojarzenia? Znów słuszne.

Przesłanie i sens filmu Pacewicza i Komasy można odczytywać na różne sposoby. I dobrze. Na tym polega wielkość dzieła artystycznego. Mnie – słusznie czy nie, mniejsza o to – narzuciła się jedna interpretacja, wynikająca z historycznego momentu, w jakim żyjemy. Nigdy nie przyznamy, że nasi są winni. Nigdy nie powiemy, że białe jest białe, a czarne jest czarne.

JERZY KRUK

Yuval Noah Harari

Yuval Noah Harari to pisarz, którego czyta cały świat. Jeśli masz się za człowieka wykształconego, kulturalnego i inteligentnego, nie możesz go nie poznać. Harari jest antropologiem i historykiem. Sapiens i jego dwie kolejne książki nie są książkami popularnonaukowymi, lecz stricte naukowymi. A mimo to nie ma w nich naukowego sztywniactwa, bo Harari to znakomity gawędziarz. Swe klarowne wywody ciągnie ze swadą i humorem. Yuval Noah Harari pracuje na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie. Jest Żydem, obywatelem państwa Izrael,  ale nie żydem, bo judaizm, tak samo jak każda inna religia, to dla niego narracja przeszłości. Harari jednak nie walczy z religią, nie podważa żadnych dogmatów, nie udowadnia nieistnienia Boga, a po prostu traktuje religię jako element kultury, taki sam jak rolnictwo, struktury społeczno-polityczne, ekonomia, przemysł czy nauka.

Jego pierwsza głośna na cały świat, wydana w milionach egzemplarzy książka  – Sapiens nosi podtytuł „Krótka historia ludzkości. Od zwierząt do bogów”. Jeśli chcesz zrozumieć, kim jest człowiek, możesz przyjrzeć się sobie i swojemu sąsiadowi, ale jeśli chcesz wiedzieć więcej, możesz spojrzeć z najwyższej wieży na swoje miasto i przypatrzyć się zachowaniom jego mieszkańców. Ale jeśli chcesz widzieć jeszcze więcej, powinieneś wspiąć się na najwyższy szczyt swego kraju, by ogarnąć jego historię i relacje z sąsiadami. Mimo to i tak pozostanie to tylko perspektywą zaścianka. Chcąc zrozumieć historię ludzkości, musisz wspiąć się jeszcze wyżej. Widok z balonu czy z samolotu, to wciąż za mało. Perspektywa, jaką przyjmuje Harari, to perspektywa widziana co najmniej ze statku kosmicznego.

Opowieść o historii naszego gatunku zaczyna się 2,5 miliona lat temu, gdy na Ziemi pojawiły się pierwsze istoty podobne do współczesnych ludzi, które niczym istotnym nie wyróżniały się z nieprzebranej liczby innych organizmów, z którymi dzieliły swoje środowiska. Dla znakomitego antropologa oczywiste jest, że homo sapiens to tylko jeden z gatunków zwierząt, który w wyniku rewolucji poznawczej uruchomił koło historii i błyskawicznie podbił świat. Ale tak samo szybko jak go podbił, może go zniszczyć. Ten problem jednak jest tematem dwu następnych książek Yuvaala Noaha Harari Homo deus i 21 lekcji na XXI wiek. Jeśli masz poczucie, że nie rozumiesz tego świata, że gubisz się w ocenach co do sensu współczesnej nauki, medycyny, polityki, jeśli czujesz, że twoje intuicje coraz bardziej wyślizgują ci się z rąk, książki Harariego na pewno będą pomocne w uporządkowaniu stanu twojej wiedzy.

Żeglarze mają takie powiedzenie: Jak się ściemni, to ci się rozjaśni. Chcą przez to powiedzieć, że po zapadnięciu zmroku na niebezpiecznych, przybrzeżnych wodach morskich zapalają się ułatwiające żeglugę znaki świetlne, widoczne wyraźniej i z dużo większej odległości niż wszelkie oznakowania widoczne w biały dzień. Podobnie z rozumieniem człowieka i kultury. Jeśli chcesz widzieć i rozumieć więcej, wznieś się z Hararim na poziom satelity kosmicznego.

JERZY KRUK

Pin It on Pinterest