fbpx

Klęska urodzaju

Puszcza Bukowa, Puszcza Bukowa, Puszcza Bukowa – pisali jeden przez drugiego na naszych forach grzybiarskich pod zdjęciami borowików szlachetnych. Na jednych – grzyby wciąż jeszcze żywe, niezerwane, na tle suchych liści albo zielonego  mchu i paproci. Na innych – już zerwane  – w garści, w koszyku, w wiaderku, na stole, na ławie, ale też jak żywe. Sto! Sto pięćdziesiąt, dwieście, dwieście dziewięćdziesiąt osiem! – licytowali się jeden przez drugiego grzybiarze-internauci. Największe wrażenie zrobiło na mnie dwóch takich, co rozłożyli na stole dwieście prawdziwków i dopisali , że  sto kozaków już im się nie zmieściło. No i taka jedna damulka. 15 minut spacerku z pieskiem – napisała pod zdjęciem, na którym lewą ręką przytula cztery dorodne prawdziwki do swych dorodnych piersi, a prawą – domyślam się – strzela sweetfocię. Piękne, piękne! – szeptałem nie mogąc oderwać wzroku.

Puszczę Bukową znam dość dobrze.  Co najmniej od trzydziestu lat biegam po niej, spaceruję, jeżdżę rowerem, oprowadzam gości. Uwielbiam jej krajobraz o każdej porze roku. Te buki, te strumyki, wzgórza i wąwozy! Ale grzyba w niej nie znalazłem żadnego, co najwyżej hubę. Aż tu  nagle: Prawdziwki! Skąd te prawdziwki? – myślałem. Jadę, jadę, jutro jadę – postanowiłem.

Rankiem zerwałem się skoro świt, jeszcze przed południem. Postanowiłem, że wypuszczę się w puszczę głęboko w jej paszczę, w same trzewia jej się wgryzę w pobliżu kamiennego Serca. Przy drodze – samochodów tyle, że pomyślałem, czy tu czasem autogiełdy nie przenieśli. Zaparkowałem. Idę, idę, idę i na początku niby to nie patrzę, ale od razu patrzę, czy czegoś nie wypatrzę. Sucho. Tak sucho, że od razu w gardle sucho mi się zrobiło, a woda – w samochodzie, ale co tam, idę. Nie wracam się, tylko dalej idę i upajam się marzeniami o prawdziwkach. Tak się śpieszyłem, żeby zdążyć na słońce w zenicie, że nawet śniadania nie zjadłem. Nic dziwnego, że mi kiszki marsza grają. A z muzyką – wiadomo – piechurowi łatwiej. Rozwijam się więc w marszu, w dumaniu robię pauzę. Lewa, lewa, lewa! Idę, ale wzrok mi sokoli nie gaśnie. Liście szeleszczą, gałązki trzeszczą. Dziś wszystkie kwiaty, wszystkie ptaki, wszystkie drzewa, cała przyroda o prawdziwkach mi śpiewa. Prysznica też nie wziąłem. Zresztą po co? Przecież na kąpiel leśną idę. Shinrin-Yoku – jak mówią Japończycy. Więc chłonę przyrodę w zachwycających okolicznościach przyrody. Wszystkimi sześcioma zmysłami, bo po matce odziedziczyłem też ten szósty – kobiecy. Ale nie pomaga mi wywąchać ni wypatrzeć żadnego prawdziwka.

Po kiego grzyba tu się wybrałem? – zaczynają się we mnie budzić pierwsze wątpliwości. Ale idę. Idę i idę. Może jednak za szybko idę? I dlatego nic nie widzę? Dobrze, wolniej, wolniej, powoli… powoli, jak żółw ociężale, lecz prawdziwków jak nie było, tak nie ma. A już myślałem, że jak zające czmychały mi spod nóg, gdy szedłem za szybko.

Aa, już wiem, czemu ich nie widzę! – oświeca mnie nagle. Bo pod słońce idę, a prawdziwków przecież pod słońce się nie zbiera! Trzeba więc ze słońcem iść. Ale, jak to? Tak po prostu mam się odwrócić, w dodatku do tyłu? A jak się w słup soli przemienię? Zerkam więc tylko w bok ukradkiem. Rzeczywiście, widać lepiej niż pod słońce. A ze słońcem, to dopiero by mi się wzrok wyostrzył! A może i rozum wraz ze wzrokiem? Może i słuch by mi się poprawił? I inne zmysły? Oj, żonka by się ucieszyła, gdybym tak prosto z lasu jak ten myśliweczek-kochaneczek zaczął się do  niej przystawiać, świeżo jak Kanada pachnący żywicą. Może by mi dała chleba z masłem, a nie sama by jadła?

A jak tak idę i idę pod słońce i oczy coraz bardziej mrużę, to mi się skośne robią, jak u Kitajca jakiegoś. Ale idę. Idę i oczy mrużę, a to nuży, więc pytam: I po co ja tak w znużeniu idę? Myślę, myślę, myślę. Ale ciężko mi się myśli, kiedy tak idę, i ciężko mi się idzie, kiedy tak oczy muszę mrużyć. Rozum mam prosty i wszystkie operacje wykonuję jedna po drugiej, jak Atari, a nie jak MacBook jakiś multimedialny i wielofunkcyjny. Więc może się zatrzymam, żeby pomyśleć, po co w tym znużeniu idę? Myślę, że jak bym się zatrzymał, to bym mógł lepiej pomyśleć. Myślę więc, że lepiej się zatrzymać. I nagle: buch, para w ruch, myśl moja zostaje wprowadzona w czyn, a ciało w bezruch. Proszę bardzo! Nie każdy tak potrafi: zrobić coś z niczego.

Stoję na stacji jak lokomotywa. Ciężko ogromnie, pot ze mnie spływa, bo słońce wciąż świeci mi w oczy. Stoję tak sobie i stoję,  zrazu bezmyślnie, ale czuję, jak myśl prosta mnie nachodzi. Najpierw powoli, jak żółw ociężale, snuje mi się po mózgu ospale i nagle przeskakuje mi po synapsach i biegu przyspiesza, i gna coraz prędzej. I dudni, i stuka, łomoce i pędzi: A dokąd? A dokąd? A dokąd tak gnasz? No, wreszcie jestem w domu! Poznaję samego siebie i wiem znów, kim jestem. Na grzyby! – odpowiadam sam sobie. Na grzyby! A grzybów nie ma albo ich nie widać, a nie widać ich bo pod słońce idę. Więc: W tył zwrot! – mój centralny ośrodek dowodzenia wydaje komendę, a korpus mój grzybiarski wykonuje wtyłzwrot. I co widzę? Nic nie widzę. Grzybów jak nie było, tak nie ma. Tylko las. Nie będzie nas, a będzie las. Ale rzeczywiście: widzę teraz lepiej, ostrzej, jaśniej. Robię parę kroków, żeby się upewnić, czy nie przeoczyłem jakiegoś prawdziwka. Ale nie – utwierdzam się w swoich przypuszczeniach – nic nie przeoczyłem. Uff, jaka ulga, bo gdybym teraz znalazł jakiegoś grzybka, albo choćby i podgrzybka, wyszedłbym na fajtłapę, a ja przecież grzybiarz jestem, wytrawny jak wino i z wiekiem coraz lepszy.

Ale skoro teraz tak dobrze widać, to może teraz pójść ze słońcem, a nie pod? No, ale jak pójdę ze słońcem, to pójdę do domu, a ja chcę przecież iść na grzyby. To może jednak, skoro tak lepiej widać, lepiej poruszać się tyłem? Jak rak. No, skoro rak potrafi, to Polak przecież też. Idę, idę, tyłem idę i nagle: łup! Drzewo czy słup? Pieniek. I o ziemię: Dup! W tył zwrot, padnij, powstań! – jak w wojsku. Aż koszyk mi wypadł z ręki i potoczył się po stoku. Dobrze, że jeszcze grzybów nie uzbierałem, bo by mi się wszystkie wysypały. No, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

Zbieram więc koszyk do kupy, ale: pusty. Kozik zgubił, fajtłapa. Może znajdę? Ale gdzie tam! Znajdź tu kozik w lesie wielkim jak puszcza. Odpuszczam, bo to jak szukanie igły w stogu siana. Trudno. Jak już znajdę te prawdziwki, będę wykręcał. Jak żarówkę, tylko odwrotnie. To znaczy: nie z góry na dół, tylko z dołu do góry. Ależ mnie wkręcili w te prawdziwki! A najbardziej to ta pani z borowikami przy piersi. Gdybym ją teraz spotkał, to bym jej pokazał. Co bym jej pokazał? No, pusty koszyk bym jej pokazał.

No dobra, nie ma co narzekać. Uszy do góry i: Do przodu. Jak zając pod miedzą. Iść, ciągle iść w stronę słońca. Ale nagle: Co to? Górka. Góra nawet, oj jaka góra! Przysłaniam oczy dłonią i co widzę? Zamiast gładkich srebrnych pni bukowych szorstkie szare. Dęby? Dęby? Dęby. A wiadomo, co rośnie pod dębami! Prawdziwki! Borowiki. Szlachetne. Najszlachetniejsze z naszych grzybów, bo te, co wywąchują świnie przecież się nie liczą. No, górko! Chodź tu do mnie! Chodź, chodź! Nie chcesz? To chyba ja się będę musiał do ciebie pofatygować. I Idę. Znów idę. Ale już nie tak dziarsko, jak z góry, bo pod górę. Ale co mi tam  – pocieszam się. Jak wejdę na górę to potem będę miał z górki. Żeby tylko nie na pazurki. Koszyczka swego pilnuję, jak Czerwony Kapturek. Tylko ciasta i wina w nim brak. Babci też już nie mam. I kozika. Ale co tam, zaraz napełnię go borowikami. Tu pod dębami, tu pod bukami, między sosnami. Idę więc, choć niełatwo, bo pod górę, ale idę.

Chyba nikt  ich tu mi nie wyzbierał, bo żywego ducha nie spotkałem. Aż tu nagle… Co widzę? No, co widzę? Co ja widzę? Liście zbite w wystającą kupkę, ziemia odsłonięta i lekko przeorana. Dzika świnia? Więc może trufle? Nie! To nie dzika świnia. Ludzka! Pacnęła obok puszkę po piwie! Boże! Dzięki Ci Boże! Nie jestem sam na tej bezludnej wyspie, co samotnie ponad zielony przestwór oceanu się wynurza! Już miałem całować ślad swego bliźniego, już miałem świecę w biały dzień zapalać, by znaleźć człowieka, ale przypomniało mi się, po co idę. Na grzyby! Na grzyby przecież idę. Dalej więc, dalej! Maszeruję dzielnie, maszeruję, a przede mną drzewa salutują. Idę, idę, idę, a w słońcu kołysze się kosz. Co tam taka górka!

I oto jestem na szczycie. Wciąż bez grzyba, prawie bez siły, bez tchu niemalże i niemal bez nadziei. Usiąść, odpocząć, przycupnąć. O! Tu jest pieniek. Dębowy. Przynajmniej się nie załamie pode mną. Siadam więc i siedzę. Siedzę więc  i patrzę. Patrzę więc i widzę: Dookoła stoją dęby jak chłopy, za nimi buki jak… buki. Z prawej – sosny wysmukłe, ale też niczego sobie, postawne, jak matrioszki, tylko nie takie pękate jak matrioszki, a wysmukłe jak mówiłem. Słoneczko świeci, wiaterek zawiewa, ptaszęta śpiewają, dzięcioły stukają, sarenki skakają, cuda się zapowiadają. Idylla, idylliczna idylla, tylko prawdziwków brakuje, aż się chce je domalować.

Ale prawdziwków ani widu, ani słychu. Żeby jakiś znak! Jakiś sygnał, nadzieja, jej cień, a tu: nic. Żeby chociaż ktoś na srebrnej korze buka nożem wyrył: Kocham cię, Lesie! I zamiast serca rysunek grzyba z trzonkiem i kapeluszem wyciął, a tu: nic. Gdybym chociaż kozik miał, to sam bym wyrył napis: Tu byłem. Ale nawet kozika nie mam. Moja więc wyprawa nie przejdzie do historii. O, lesie, lesie! O, losie! Do domu trzeba by wrócić się.

Tylko w którą stronę? Zaraz, zaraz, bez paniki. Jako że szybko potrafię liczyć w pamięci, kalkuluję: Szedłem cały czas w stronę słońca, a koło południa było, więc na azymut 180. Ale ponieważ mamy czas letni, trzeba odjąć godzinę, a godzina to 360  przez 24, równa się 15 stopni na godzinę, więc: 165. Ale  – patrzę na zegarek  – jest druga, więc słońce jest na 195. Jeśli się obrócę przez lewe ramię, to będzie 195 minus 180, równa się 15, czyli godzinka w prawo od mchu na drzewach po północnej stronie i paproci w poszyciu. Ustawiam się w odpowiednim kierunku i idę. Idę, idę i idę.  Na azymut teraz idę. I wychodzę. Na co? No zgadnijcie, na co ja wychodzę? Prosto na samochód ja wychodzę! Jak w mordę strzelił. Ma się tego grzybiarskiego nosa! Szkoda tylko, że z tymi prawdziwkami wyszedłem  jak Zabłocki na mydle. O, mydło! Dobry pomysł. Wiecie, czemu wędkarz bierze mydło, gdy idzie na ryby? Żeby móc ręce umyć, jak gówno złapie. Mnie też przydałoby się.

Wsiadłszy do samochodu wzdycham ciężko: Klęska… urodzaju. Łi, łi – potwierdził po francusku pan samochodzik, a ja zamruczałem pod nosem, grzybiarskim: Nic nie znalazłem. Wrrr! – odburknął pan samochodzik i pojechaliśmy w stronę domu. Żegnaj Puszczo Bukowa, naprawdę masz serce z kamienia. A w domu żonka moja czeka. Stęskniona i głodna. Dlaczego stęskniona? Wiadomo: myśliweczka-kochaneczka wyczekuje. Mógłby wpaść, kiedy mąż na grzybach. A dlaczego głodna? Bo od ust sobie odejmuje smakołyki wszelakie, którymi wypełniona jest spiżarnia i lodówka nasza. A dlaczego sobie odejmuje? Bo na grzybki czeka. A grzybki gdzie? W lesie! Wracać?

Nie. Obiecałem przecież zrobić obiad. Jadę na rynek. A tam: prawdziwki, podgrzybki i kurki nawet. Ale przecież nie kupię. Jakem grzybiarz, nie-ku-pię! Sprzedać co najwyżej mógłbym, ale kupić? Nie kupię! Zresztą brzydziłbym się wziąć cudzego grzyba do ust. To nie to co własny. Własnoręcznie oczyszczony, uzbierany, wyszukany, wypatrzony,  wychodzony, wymarzony.

Idę więc do Lidla i kupuję  paczkę pieczarek – 500 gram za 4 złote – polędwiczkę wieprzową, śmietanę, talarki z ziemniaków i gotowane buraczki. Na obiad będą medaliony w sosie pieczarkowo-śmietanowym, czyli grzybki, jak obiecałem. I medal za wytrwałość.

JERZY KRUK

Zdjęcie prawdziwków z własnego zbioru – Karolina Kinga Grudzińska

Jeśli spodobało Ci się, jak operuję piórem, to może sprawdzisz, jak robię to na poważnie, kupując moją pierwszą powieść i wspierając tym samym mój debiut?

Tu możesz przeczytać obszerne fragmenty

A tu możesz kupić książkę:

Jeszcze jedna taka wiosna

Jeszcze jedna taka wiosna
Choćby jeden maj
Jedna noc do brzasku

Jeszcze jeden świt
Chłód poranka
Paków śpiew
I akacji zapach

Jeszcze jedno pożądanie
Jeszcze jedno rozmarzenie
I marzeń spełnienie

Jeszcze jedno łopotanie
Firanek na wietrze
Jeszcze jedno przewieszenie
Sukienki na krześle

Jeszcze jeden deszcz ożywczy
Jedna błyskawica grzmot
Jeszcze jedna tęcza

Jeszcze jedno pobłądzenie
W lesie twoich włosów
Jeszcze jedno zasłuchanie
W szum twego oddechu

Jeszcze jedno kołysanie
Rytmem twego serca
Jeszcze jedno falowanie
Po morzu twych piersi

Jeszcze jedno zamyślenie
Jeszcze jedno zapatrzenie
W twoje ciało po horyzont

JERZY KRUK

Drzwiczki do krainy czarów

Pierwszy był Norwid. Gdy miałem 16 lat, Norwid był modny. Piosenki do jego wierszy śpiewał Niemen, mówiło się o nim, dyskutowało, ale chyba nie wszyscy go czytali. Ja nie mogłem się od jego liryki oderwać. Wypożyczyłem tę książkę ze zdjęcia w bibliotece publicznej i przetrzymywałem przez kilka miesięcy. Czytałem ją tak często, że wiele wierszy wryło się w mą pamięć bez nauki. Potrafię je recytować do dziś. Kilkanaście, kilkadziesiąt? I do dziś kocham niepowtarzalny język Norwida. „Zblednieje w papier; serca zmdlałe ocucą i pleść z oczu im zgarną; nędza-nędz; smutny, lecz smutny, że aż Bogu smutno; plecionka długa z włosów blond; od uwielbienia do wzgardy; jak z lekka kibić wyginać dostojnie i stąpać jako bogi…” Cytować mógłbym bez końca.

Gdy w końcu oddałem ten egzemplarz Norwida do biblioteki, zapragnąłem, by mieć własny i się z nim już nigdy nie rozstawać. Moi rodzice byli robotnikami pochodzącymi z biednych chłopskich rodzin i u nas w domu książek nie było, za to wypożyczało się je z biblioteki publicznej. Zawsze brałem dla siebie dwie, trzy książki i „coś dla mamy”. Oczywiście podczytywałem te kryminały i romanse „nie dla dzieci”. Poza odbieraniem w księgarni podręczników na talony nie miałem doświadczenia w kupowaniu książek. Któregoś razu wybrałem się do dużej księgarni w Centrum i spytałem, czy dostanę „coś Norwida”. Pamiętam, z jakim niesmakiem i pogardą spojrzała na mnie sprzedawczyni. To było tak, jakbym ot tak sobie wszedł z ulicy do rzeźnika i spytał, czy jest szynka. Byłem jeszcze młody i nie rozumiałem do końca, że żyjemy w kraju, gdzie w sklepach mięsnych nie ma mięsa, w sklepach spożywczych nie ma cukru, a w księgarniach – dobrych książek, bo jak coś z tego „rzucą”, to znika natychmiast.

Ta księgarka to nie było dobre doświadczenie dla młodego miłośnika literatury. Z bibliotekarką zresztą miałem podobne doświadczenia. W bibliotece publicznej nie tylko wypożyczałem książki, ale i korzystałem z księgozbioru na miejscu, głównie z encyklopedii. Gdy miałem coś wypisać, z życiorysu Kopernika czy Mickiewicza, z wypiekami na policzkach wertowałem inne strony tej wspaniałej książki, w której znajdowała się „cała wiedza”. Najwspanialsze były tablice z kolorowymi zdjęciami. Ach! – myślałem sobie. Gdyby tak zajrzeć do Wielkiej Encyklopedii! 11 tomów. Tam musi być naprawdę wszystko. I jeszcze więcej kolorowych obrazków. Zdobyłem się kiedyś na odwagę i pytam panią bibliotekarkę, czy mógłbym zobaczyć pierwszy tom, a pani na to: A w jakim celu? No, chciałem poczytać, odpowiedziałem. Encyklopedia nie jest do czytania, oświadczyła mi szorstko bibliotekarka. Jak będziesz miał jakieś zadanie ze szkoły, żeby coś wypisać, to ci dam. Ale dopiero jak będziesz w szkole średniej, bo w podstawówce powinna ci wystarczyć ta mała.

Pani bibliotekarka zachowała się zgodnie z regułami obowiązującymi w naszym kraju, gdzie reglamentowano nie tylko mięso, cukier i książki, ale też i władzę. W zasadzie wszystko w naszym kraju było we władaniu władzy, ale rozdzielana była ona w małych dawkach. Nawet ci na szczycie władzy nie mogli wszystkiego. Władza była swoistym skarbem wynagradzającym niedobory i ograniczenia, które bardziej niż ona wpływały na życie każdej jednostki i rodziny. Nic więc dziwnego, że była zazdrośnie strzeżona i że każdy, komu przypadła w udziale, skwapliwie z niej korzystał. Nauczyciel w szkole mógł tyrać ucznia, jak chciał. Gdy kogoś lubił, stawiał mu piątki, gdy kogoś nie lubił – wlepiał mu pały. I nikt mu nie podskoczył, ani uczeń, ani rodzic. A sprawiedliwość? Jaka sprawiedliwość? Nie było sprawiedliwości. Liczyła się tylko władza. Sądy? Sądy też były formą władzy.

Władzę miał też urzędnik. Jak chciał, to załatwił sprawę od ręki, a jak nie chciał, to odwlekał ją miesiącami. Trzeba było więc jakoś się do niego przymilić. Im wyższy urząd, tym więcej władzy: kierownik sklepu, lekarz, dyrektor szkoły, dziekan na uczelni. Dobrze było mieć jakieś stanowisko, bo dzięki niemu można było się wymieniać władzą, czyli przysługami, z tymi, co byli na innych stanowiskach.

Całą władzę miała partia. Przez partię można więc było załatwić wszystko: mieszkanie, wyjazd na wczasy, talon na samochód, miejsce na uczelni. I ten system władzy spływał w dół. Wojewoda mógł mniej niż minister, przewodniczący miejskiej rady – mniej niż wojewoda, a dyrektor szkoły mniej niż przewodniczący miejskiej rady, ale każdy coś mógł, bo każdy miał władzę. Nawet hydraulik miał władzę. Mógł naprawić awarię od ręki albo po tygodniu, wykonać robotę dobrze lub ją spartolić. Albo kierowca ciężarówki. On też miał władzę nad swoim pojazdem, którym mógł pojechać na państwową lub prywatna budowę. Oczywiście z piaskiem, cementem czy pustakami, które miał na pace. Nawet babcia klozetowa miała władzę. Jak byłeś miły, oddzierała ci kawał papieru toaletowego na szerokość ramion, a jak nie – to tylko listek, z którym nie wiadomo było, co zrobić.

Pani bibliotekarka użyła więc wobec mnie swojej władzy. Nie pozwoliła mi „poczytać” Wielkiej Encyklopedii. Nie była zła, bo wobec mojej mamy używała swej władzy w sensie pozytywnym i wyciągała dla niej książki spod lady, ale gdy mogła czegoś zakazać, odmówić, nie zrobić, to czemu miała ze swej władzy nie skorzystać? Korzystanie z władzy było dowodem na to, że „jest się kimś”.

W siódmej klasie mama wykupiła bon na encyklopedię, a w ósmej dostałem ją na własność. Była to wprawdzie tylko Mała Encyklopedia Powszechna, ale moja własna. To było moje okienko na świat. Dzięki niej zobaczyłem, jaki jest piękny i kolorowy, bo że ciekawy, wynikało już z mojego nastawienia. Tyle kolorowych roślin i ptaków, motyli, grzybów, kamieni szlachetnych. Dzięki encyklopedii poznałem ekscytujące malarstwo Picassa, Salvadora Dali, Siqueirosa, Braque’a i Muncha. Swoje drzwi otworzyły przede mną Prado, Luwr, Pinakoteka, Rijksmuseum i Ermitaż. Za pomocą encyklopedii uporządkowałem swoją wiedzę geograficzną: największe kraje, miasta, wyspy, najdłuższe rzeki, najwyższe szczyty. I olimpijską. Ale z rozczarowaniem stwierdziłem, że jednak nie ma w niej wszystkiego. Były w niej seksta, sekstans i sekstet, ale seksu nie było, a spodziewałem się co najmniej czarno-białych ilustracji. Musiałem więc zgłębiać tajniki tego zjawiska na własną rękę, bez encyklopedii.

Zaczytałem się w encyklopedii na ponad rok. No, a potem zaczytałem się w Norwidzie. I to były te drzwiczki, przez które jak Alicja wszedłem do krainy czarów.

JERZY KRUK

Zachęcam Cię do kupienia mojej pierwszej powieści i wsparcia mojego debiutu.

Tu możesz przeczytać obszerne fragmenty

A tu możesz kupić książkę
(przesyłka przez RUCH za 1 grosz,
a przez innych przewoźników za pół ceny)

Śniły mi się ptaki bez nieba

Po przeczytaniu Przemiany poczułem się tak samo przerażony jak Gregor Samsa, który obudził się jako karaluch. Leżał na plecach i nie mógł się przewrócić, bezradnie wymachując cienkimi nóżkami owada. Po lekturze tego opowiadania nie mogłem się pozbierać przez kilka dni.

Z surrealizmem spotkałem się już wcześniej. Podobnego szoku doznałem, oglądając Płonącą żyrafę, Oklapnięte zegary czy Przeczucie wojny domowej Salvadora Dali. Zrozumiałem, że poza światem realnym, światem codziennego doświadczenia, światem zwykłych ludzi może istnieć coś więcej: świat koszmarów sennych, świat wyobraźni, świat idei, w których ten pierwszy wywraca się do góry nogami. To doświadczenie wzmocnił we mnie film Buñuela Widmo wolności (1974), a głównie jedna z jego nowel, w której nobliwa burżuazyjna rodzina spotyka się na niedzielnym obiedzie. Wielka, jasno oświetlona jadalnia z olbrzymim stołem, tyle że wokół niego zamiast krzeseł stoją muszle klozetowe. Eleganckie towarzystwo podchodzi do stołu, panowie spuszczają spodnie, panie podkasują suknie, wygodnie zasiadają na sedesach i oddają się wyszukanej konwersacji. Co chwila ktoś prosi o papier toaletowy, którego rolka stoi na środku stołu na wielkiej srebrnej tacy. Nagle mały chłopczyk mówi głośno, że jest głodny. Wszyscy się krzywią z niesmakiem. Dziecko, nie przy stole” – karci go matka. Chłopiec wychodzi do małej kabiny na końcu korytarza, gdzie zasiada na krześle i z małego okienka wysuwa sobie tacę z jedzeniem. Wspaniała scena. Uderzająca! Dająca do myślenia. Niektórzy nazywali to odwróceniem tabu.

To było dla mnie takie nowe i dlatego tak szokujące. Zwłaszcza w kontekście mojego dotychczasowego kilkunastoletniego życia. Moi rodzice ani sąsiedzi nie oglądali takich rzeczy, nie czytali takich książek. Mieszkańcy naszego osiedla mówili o sobie, że mają na nazwisko Kowalski lub Malinowski, że potrzebują naprawić telewizor, a gdy zimą wychodzili z domu, to ubierali grube płaszcze, a dzieciom – czapki i szaliki. Janek pobierał się z Marysią, a Marysia pobierała się z Jankiem, gdy się spowiadali, że zdarzyło im się wobec kogoś użyć zbyt silnego słowa, nie mieli zbyt silnego postanowienia poprawy. Gdy dzielili ostatni kawałek ciasta, ktoś otrzymywał większą, a kto inny mniejszą połowę. Rosół zawsze gotowali z selerem i porą, używając do niego bynajmniej półtorej litry wody, na gwiazdkę dawali dzieciom po jednym pomarańczu, wyjeżdżali na półtorej tygodnia, a na wskutek jakiegoś zapalenia chorowali nawet przez półtory roku. Nawet w domu nie pozwalali dzieciom chodzić na boso. Ich dzieci uczyły się muzyyki, fizyyki i matematyyki. W imprezach rodzinnych często brało udział kilkunastu uczestników, w tym zwykle kilka dzieci. Gdy czuli się wyrzuceni poza margines, spuszczali uszy po sobie albo układali buzie w dziób. Ale potrafili też zajść komuś pod skórę, pobić kogoś o głowę albo, gdy było trzeba, dać komuś do łapy. Pani Jankowska w towarzystwie zawsze grała drugie skrzypce, a po jej występie zawsze szedł na drugi ogień jej mąż. Ala na całe szczęście nigdy nikomu nic poważnego się nie stało, bo na ogół wyrządzali sobie przysługi, a w przypadku jakiegoś konfliktu szybko następowało zawieszenie ognia. Do pracy mieli niedaleko, więc zwykle chodzili na pieszo. Czasami gdzieś indziej, kiedyś indziej, następowały wydarzenia, które wywierały na nich silne piętno. My, dzieci w każdym bądź razie graliśmy mecze, wygrywaliśmy walki i pojedynki, osiągaliśmy rekordy, stawialiśmy sobie coś jako cel i te cele realizowaliśmy, nie przywiązując do tych spraw najwyższej wagi, ale coraz to zwiększaliśmy poziom naszych umiejętności i poddawaliśmy w wątpliwość różne kwestie. By sprostać oczekiwaniom rodziny, niektórzy decydowali się na pełnienie ważnych ról społecznych: członka trójki klasowej albo ławnika sądowego. Czasami wychodzili naprzeciw wymaganiom władzy, decydując się na zajęcie ważniejszych funkcji społecznych, jak na przykład wciągnięcie na członka dzielnicowej rady narodowej. Nie wszystko szło po ich myśli, bo czasem odnosili klęski i doznawali strat. Praca większości nie przynosiła wysokich zysków.

Pojawienie się w tym towarzystwie kwestii surrealizmu było naprawdę surrealistycznym wyobrażeniem. Czułem, że z Kafką, Dalim i Buñuelem muszę się zmierzyć samotnie. Nie mogłem o tym porozmawiać z nikim. Ani z rodzicami, ani z sąsiadami, ani nawet ze starszymi kolegami. Taka możliwość pojawiła się dopiero w szkole średniej, gdzie poznałem moją późniejszą żonę. Ona zaszła jeszcze dalej niż ja. Dyskutowała nie tylko o surrealizmie, ale też i o czystej formie, sztuce dla sztuki i o literaturze faktu. Chyba nikt się nie dziwi, że zakochałem się w niej na zabój. Poszedłem do technikum i nie żałuję tej decyzji tylko z jednego powodu: Poznałem w nim dziewczynę swoich marzeń, która potem została kobietą mego życia.

Łączyła nas nie tylko literatura, ale i teatr, muzyka i sztuka w ogóle. Pamiętam, jak pożyczyła mi do przegrania płytę Grechuty, którego oboje uwielbialiśmy. Za same piątki na świadectwie z ósmej klasy dostałem w nagrodę od rodziców magnetofon czterościeżkowy, ale trzeba było na czymś odtworzyć płytę. Nie miałem gramofonu, bo to powoli robiło się przestarzałe urządzenie, ale wiedziałem, że adapter miał syn państwa Dziamdziaków z sąsiedniej klatki. On był z zawodu kolejarzem i często wyjeżdżał. Poszedłem więc do nich pod jego nieobecność z prośbą, by mi pożyczyli adapter do przegrania płyty. Nie zgodzili się, bym wyniósł z domu sprzęt syna, ale pozwolili mi przegrać płytę na miejscu. Podłączyłem więc kablami oba urządzenia i włączyłem płytę. Państwo Dziamdziakowie usiedli na wersalce i patrzyli mi na ręce, bym czegoś nie popsuł. Gdy zaczęły się rozlegać atonalne dźwięki Kantaty: piski skrzypiec, dudnienie kontrabasu i dzwonienie czyneli, państwo Dziamdziakowie spojrzeli po sobie z przerażeniem. I nagle Marek Grechuta zaczął recytować: „Śniły mi się ptaki bez nieba, śniły mi się konie bez ziemi”. Dziamdziakowie zrobili wielkie oczy, a on powtórzył: „Śniły mi się ptaki bez nieba, śniły mi się konie bez ziemi”. I nagle Dziamdziakowie, jak na komendę, wybuchnęli głośnym śmiechem. „Ptaki bez nieba, konie bez ziemi” – powtarzali, rechocąc w niebogłosy. Szeroko otwierali w śmiechu swe szczerbate szczęki i palcami ocierali łzy rozbawienia.

Poczułem się bezradny jak Gregor Samsa leżący na wznak w chitynowym pancerzu i przebierający w powietrzu cienkimi nóżkami. Gdybym tak przeczytał im Kafkę — pomyślałem— chyba pękliby ze śmiechu.

JERZY KRUK

Zachęcam Cię do kupienia mojej pierwszej powieści i wsparcia mojego debiutu.

Tu możesz przeczytać obszerne fragmenty

A tu możesz kupić książkę (przesyłka przez RUCH za 1 grosz, a przez innych przewoźników za pół ceny):


Share on FacebookShare on TwitterShare on Linkedin

Czy już czytałeś Dostojewskiego?

Nazwisko Dostojewskiego obijało mi się o uszy od wczesnej młodości, ale długo nie wiedziałem o nim nic konkretnego. Chodziłem do technikum i ani Łagodna (albo Potulna), ani Zbrodnia i kara nie były naszymi lekturami. W technikum Dostojewski w ogóle nie istniał. Po raz pierwszy jego nazwisko uderzyło mnie w filmie Krzysztofa Zanussiego Barwy ochronne (1976), gdy jeden z asystentów ciągnie za ucho prorektora (Mariusz Dmochowski) i krzyczy: „Czy pan lubi Dostojewskiego?”. Poczułem się, jakby to mnie ktoś pociągnął za ucho: Siedemnaście lat i nawet nie wiesz, czy ten Dostojewski to Polak czy Rosjanin? Okazało się, że to Rosjanin o polskim nazwisku, którego zresztą nie cierpiał, a przez to nie cierpiał Polaczków. A może było na odwrót? Nie cierpiał swojego nazwiska, bo nie cierpiał Polaków? Jeśli w jego utworach pojawia się Polak, to zawsze jako złodziej albo oszust. Nawet piękna polska księżna w Graczu jest luksusową prostytutką.

Mimo polskie antypatie Dostojewskiego, polubiłem go od razu. To on otworzył przede mną bramę do wielkiej literatury. Dlaczego zacząłem od Idioty? Na pewno miałem własny egzemplarz, nie z biblioteki, więc pewnie już wtedy chodziłem po księgarniach i wypatrywałem okazji, no i pewnie akurat rzucili Idiotę.

Konsekwencje były poważne. Trenowałem wtedy lekkoatletykę. Na poważnie, siedem razy w tygodniu, ale bez sukcesów. Codziennie poświęcałem cztery godziny dla sportu. Dwie na trening i dwie na dojazd. Po przeczytaniu Idioty podjąłem z dnia na dzień decyzję, że rezygnuję z treningów, bo – mówiłem sobie – albo będę dalej trenował, albo będę czytał takie grube książki. W sumie nie zrobiłem żadnej kariery. Ani sportowej, ani intelektualnej. Nie ma czego żałować, bo na żadną nie miałem szans. Zwłaszcza na sportową, o czym przekonałem się po latach. Choć moje treningi były czymś wspaniałym dla kultury ciała: uzyskałem sprawność, jakiej nie posiada niewytrenowany człowiek: skoczność, zwinność, siłę, gibkość, szybkość i naprawdę imponującą rzeźbę ciała, jak grecki heros, ale gdy przyszło co do czego, to znaczy do zawodów, po prostu zawodziłem. Skacząc w dal, wybijałem się przesadnie wysoko, a skacząc wzwyż, nadziewałem się wprost na poprzeczkę. Do tyczki nawet się nie przymierzałem. Dopiero po latach zrozumiałem, skąd to się brało. To była dyspraksja, brak inteligencji cielesnej czy kinetycznej, jak mówią niektórzy.

Uświadomiłem to sobie na kursie tańca. Bardzo mi się podobało, gdy instruktor pokazywał podstawowe kroki rumby, salsy czy samby (ogromnie się cieszę, że poznałem ich rytm i potrafię go rozpoznać w popularnych piosenkach) ale gdy trzeba było zrobić zwrot, moi koledzy po kilku krokach stawali odwróceni o 180 stopni, a ja patrzyłem na nich jak ciele na malowane wrota. „Pokażcie, jak to zrobiliście, tylko powoli” – mówiłem do nich po zajęciach. Nawet korepetycje niewiele mi pomogły. Powód? Dyspraksja. No cóż, nie każdy może być wszechstronnie uzdolniony. Ponoć Sokrates tańczący to sprzeczność sama w sobie. Ale i tak coś mi z tego zostało, zwłaszcza z tanga, które tańczyłem przez kilka lat.

Po Idiocie przyszły Biesy, Zbrodnia i kara, Bracia Karamazow, Gracz, Potulna i inne powieści. W czasie studiów Dostojewskiego czytali wszyscy, więc szybko znajdowaliśmy wspólny język, nawet z moimi przyjaciółmi z zagranicy, bo na ich półkach też znajdowałem książki Fiodora. Na przykład zauważyłem, że Преступление и наказание to po niemiecku nie Zbrodnia i kara tylko Wina i pokuta (Schuld und Sühne).

Chyba do dziś myślę, że Dostojewski to największy pisarz w historii, którego powinien znać każdy wykształcony człowiek. Kiedy moje córki dorastały i zaczęli je odwiedzać chłopaki, gdy przychodził jakiś nowy, one zwracały się do mnie błagalnym tonem: „Tato, tylko go nie pytaj, czy już czytał Dostojewskiego”.

JERZY KRUK

Zachęcam Cię do kupienia mojej pierwszej powieści i wsparcia mojego debiutu.

Tu możesz przeczytać obszerne fragmenty

A tu możesz kupić książkę
(przesyłka przez RUCH za 1 grosz,
a przez innych przewoźników za pół ceny)

Artyści, którzy dają do myślenia, są nic a nic niewarci. Dla bezmyślnych.

Wojaczek także modnym poetą był. O ile o Norwidzie musieli słyszeć chyba wszyscy, to o Rafale Wojaczku chyba już nie. No i na pewno niewielu go czytało. Czemu, choć modny? Trudny był, jeszcze bardziej awangardowy niż Norwid, jeśli to się w ogóle da porównać. O ile liryka Norwida sama wchodziła mi do głowy, o tyle przez wiersze Wojaczka musiałem się przedzierać. To były prawdziwe chaszcze słowa i stylu. I bólu. Istnienia. Może właśnie dlatego mnie tak pociągał? Bo i ja, w okresie gdy go czytałem, byłem w podobnej fazie życia.

Przypadek sprawił, że gdzieś w 83. roku, w czasach ponurych i marnych przyjechał do Warszawy teatr studencki z Wrocławia ze spektaklem Wojaczek. Nie mogłem nie pójść do klubu Hybrydy. Dobrze, że to zrobiłem, bo gdyby nie ja, spektakl zapewne by się nie odbył. Byłem jedynym widzem. Nie wierzycie? Naprawdę tak było. Grali tylko dla mnie.

Bywałem w tym okresie na wielu wspaniałych imprezach, na których sala pękała w szwach, ale byłem też kilka razy na spektaklach czy koncertach, na których świeciła pustkami. Na przykład styczeń 80. roku. Pamiętam nawet datę, bo to był dzień moich urodzin. W stołówce na Żwirkach występował Jacek Kaczmarski. W dwóch DS-ach mieszkało tysiąc pięćset osób, a na koncercie oprócz mnie było siedmiu widzów. Słownie: osiem osób publiczności na koncercie geniusza, który już był bardzo dobrze znany, bo przecież zdobył laury na Festiwalu Studenckim w Krakowie i występował w telewizji. Jacek zdzierał sobie gardło dla ośmiu studentów. Nie zapomnę tego uczucia wstydu i obrzydzenia. Obrzydzenia, bo stołówka śmierdziała zupą śmierdzącą szmatą (dlatego po pierwszym miesiącu zrezygnowałem z żywienia zbiorowego) i wstydu, że półtora tysiąca ludzi, którzy mogli posłuchać geniusza za darmo, miało to w dupie. To był dla mnie pierwszy sygnał, że to nasze wspaniałe społeczeństwo chyba wcale nie jest tak wspaniałe, że nawet gdy im podasz coś wartościowego na tacy, oni się na tym nie poznają. Nie rzucaj pereł przed wieprze.

Kolejnego spektaklu pustki naszego społeczeństwa doświadczyłem cztery lata później. To był okres, gdy mieszkaliśmy z żoną u jej rodziców. I akurat, choć to był stan wojenny, w ich dzielnicowym kinie grali Popiól i diament. To nie były czasy, że można było obejrzeć jakikolwiek film na żądanie. Gdy pojawiała się okazje, trzeba było z niej korzystać. I tak było ze mną. Nie widziałem starych filmów Wajdy, więc nie mogłem przegapić okazji do nadrobienia swojej kulturalnej edukacji. To musiała być niedziela, bo spektakl miał miejsce przed południem. Moja żona uczyła się do sesji, więc poszedłem sam. I znów: sam, samiuteńki w kinie. Czy oprócz mnie nikt nie chciał nadrobić swej kulturalnej edukacji? Ano, nie chciał. I znów Zbigniew Cybulski grał tylko dla mnie i tylko dla mnie podpalał kieliszki ze spirytusem, a Andrzej przypominał mi poległych: „Haneczka, Wilga, Kossobudzki, Rudy, Kajtek”. A ci nieobecni do dziś niczego się nie nauczyli i plują na największego twórcę naszego kina, bo odważył się szargać narodowe świętości i krytykować warczącego wielkorządcę.

Wojaczek wrócił do mnie po latach. W 99 roku Lech Majewski nakręcił o nim film fabularny. Świetny. Czarno-biały film ze znakomitą grą poety Krzysztofa Siwczyka w roli tytułowej. A w roli głównej? Poezja, co rzadko się zdarza. Lech Majewski to chyba niedoceniony w kraju twórca. Bardziej znany jest za granicą jako reżyser monumentalnych spektakli operowych. Majewski nakręcił kilkanaście ciekawych filmów, z których najlepszym jest chyba Młyn i krzyż, w którym komputerowo i aktorsko ożywił postacie z obrazu Petera Breughla Droga na Kalwarię. Film wspaniały, aż zapierający dech w piersiach jak obrazy Breughla. Breughel, Wojaczek, Kaczmarski, Wajda, Majewski – wspaniali artyści, którzy dają do myślenia. Oczywiście dla bezmyślnych — nic niewarci.

JERZY KRUK

Zachęcam Cię do kupienia mojej pierwszej powieści i wsparcia mojego debiutu.

Tu możesz przeczytać obszerne fragmenty

A tu możesz kupić książkę
(przesyłka przez RUCH za 1 grosz,
a przez innych przewoźników za pół ceny)

Учиться, учиться и еще раз: учиться

O Roku 1984 słyszałem już w plotkach w szkole średniej. Że był jakiś Orwell i że był jakiś Amalrik. Samą książkę Orwella zobaczyłem dopiero w roku… 1984. W RFN, a konkretnie w Tybindze, pięknym mieście uniwersyteckim w Szwabii. Wtedy miało 60 tysięcy mieszkańców, w tym 25 tysięcy studentów, z tego co najmniej połowa płci właściwej dla moich zainteresowań. Nie, nie. Nie chodzi o chłopaków. Gdy wjeżdżałem do miasta po raz pierwszy zaszokowały mnie olbrzymie parkingi pełne rowerów. Takiej ilości rowerów nie było w Polsce nawet w magazynie zbytu Rometu. W Tybindze znalazłem się po raz pierwszy w roku 81. dzięki koledze ze studiów, który poznał to piękne miasto już rok wcześniej. Mieliśmy tam wyjechać razem, ale on musiał zostać jeszcze na kilka dni w Warszawie, więc dał mi tylko adres: Johann Sebastian Bach, Ludwigstrasse 15. Myślałem, że to żart.

Dobrze, że pojechałem sam. Autostopem przez Czechy w trzy dni. To była przygoda. Czesi byli bardzo zamknięci i nie zabierali autostopowiczów, ale Niemcy – przeciwnie. Na granicy czesko-niemieckiej, którą przekroczyłem pieszo (kilometrowy pas z zasiekami, wieżami strażniczymi i patrolami z psami) niemieccy celnicy mieli akurat przerwę i zaprosili mnie na piwo, a potem postawili mi drugie i obiecali, że sami znajdą mi transport. Zagadnęli pewnego kierowcę TIR-a, a on zadzwonił do centrali, czy może zabrać autostopowicza z Polski, bo wpuszczanie obcych osób do samochodu było zabronione. Zgodzili się. Wyrzucił mnie koło Norymbergi, gdzie złapałem podrasowanego Golfa turbo. Było nas troje autostopowiczów, ale przez godzinę nikt się nie odzywał, bo wszyscy patrzyliśmy na licznik. 220 na godzinę. Cały czas lewym pasem z miganiem światłami. W godzinkę przeskoczyliśmy pod Stuttgart, a tam spotkałem młodego punka z klasycznym tęczowym irokezem. Trochę się bałem, bo wyglądał agresywnie i nie wiedziałem, czy czasem nie będzie podobnie się zachowywał, ale gdzie tam! Robił się wieczór i zaprosił mnie do domu swoich rodziców, do których jechał z Berlina Zachodniego. Jego mama, widząc moją koszulę po trzech dniach autostopu, wzięła ją do prania i dała mi nową w prezencie. Jego tata zawiózł mnie rano na autostradę. Do Tybingi podwiózł mnie luksusowym mercedesem starszy pan, który jechał w odwiedziny do swojego syna studenta. Dał mi 50 marek, żebym wypił za jego zdrowie. To byli ci „źli Niemcy”.

Znalazłem dom na Ludwigstrasse fünfzehn i mieszkanie Johanna na pierwszym piętrze. Patrzę na wizytówkę na drzwiach, a tam rzeczywiście: trzy nazwiska i J.S. Bach. Dzwonię i otwiera mi jakiś punk. To już drugi w ciągu dwóch dni. Mówię, że szukam Johanna Sebastiana Bacha, a on na to: Das bin ich. A ja: Ale przecież miałeś być hippisem, a on na to: Hippisem byłem w zeszłym roku, a teraz jestem punkiem. Wypiliśmy parę piw i on mi tłumaczył , o co w tym punku chodzi. (Odwiedziłem go trzy lata później i przywiozłem mu kasety Maanamu, żeby udowodnić, że i Polacy gęsi język znają).

Przez Tybingę przepływał Neckar, po którym młodzi ludzie pływali płaskodennymi łodziami jak W Cambridge lub Oksfordzie. Ale najładniejsze było stare miasto: knajpa przy knajpie, a nad nimi kolejna knajpa. I jeszcze kolejne w podziemiach. Nasza studencka kultura piwna ze Spartakusem na Żwirkach albo z łaźnią miejską naprzeciw naszego instytutu na Krakowskim Przedmieściu nawet się nie umywała do tego „Zachodu”.

O tym, że jestem „na Zachodzie” przypominały mi nie tylko knajpy i supermarkety, ale też i księgarnie, których w uniwersyteckim miasteczku było zatrzęsienie. Gdy zjawiłem się w nim po raz drugi w roku 84, po otwarciu zamkniętych w stanie wojennym granic, by odwiedzić mojego przyjaciela Niemca, Rolfa, z którym zaprzyjaźniłem się dużo bardziej niż z Johanem Sebastianem Bachem, moje zdjęcie ukazało się w lokalnej gazecie jako ilustracja do artykułu na temat kondycji księgarń. Stoję z wielkim plecakiem przed witryną jednej z małych księgarń i wybałuszam gały na wystawę. A tam: tylko jeden tytuł. Rok 1984 Orwella. U nas za drukowanie i kolportowanie tej i innych podobnych książek wsadzali do więzienia, a tam: leżały sobie w witrynach i zachęcały do kupienia.

Polska i RFN, Warszawa i Tybinga to były dwa różne światy, ale właśnie dzięki temu, że byłem z „innego świata” bardzo zaprzyjaźniłem się z Rolfem, który był pożeraczem książek. Nie mogliśmy się nagadać. Pierwszy raz Rolf zaczepił mnie w knajpie, do której wszedłem, by rozmienić 50 marek, żeby mieć drobne na telefon do mojego przyjaciela w Warszawie. „Czy ty czasem nie jesteś tym Polakiem, który mieszka w naszym domu?” — spytał. Potwierdziłem, a on zaprosił mnie, bym się dosiadł do niego i jego dziewczyny na piwko. Wypiłem trzy. Rolf – dwanaście. Następnego dnia zajrzał do mojego pokoju i spytał, czy nie miałbym chęci pójść znów z nimi na piwo. No, jak mogłem nie mieć.

Powiedziałem mu, że przyjechałem do Reichu na wakacje, by zarobić na utrzymanie na studiach, a on mi odpowiedział, że pomoże mi znaleźć pracę. I codziennie przez miesiąc zapraszał mnie do knajpy, a jak się trafił ktoś z jego znajomych, pytał, czy nie wie o jakiejś możliwości pracy dla mnie. Mówiłem wtedy bardzo słabo po niemiecku. Jego dziewczyna, Renate od razu mi kupiła drugi stopień Deutsch 2000. Uczyłem się z niego przedpołudniami, a wieczorami praktykowałem Perfekt, Passiv i Konjunktiv II, wzbudzając ich entuzjazm, że tak dobrze sobie radzę. I tak nauczyłem się niemieckiego. No i zacząłem dorównywać Rolfowi w spożyciu piwa. Übung macht den Meister.

O Roku 1984 usłyszałem też od pewnego Szweda, którego poznałem w Warszawie. „To jest opis naszego społeczeństwa”, skwitował krótko. Ha, ha! Roześmiałem się głośno. Szwedzkiego? Przecież to opis systemu komunistycznego. Nie miałem racji. Folwark zwierzęcy to była oczywiście parodia systemu sowieckiego, ale Rok 1984 był czymś więcej. Pokazywał mechanizmy totalitaryzmu, systemu, którego komunizm czy faszyzm były oczywistą egzemplifikacją, ale Orwell w swej genialnej wizji przewidywał, co może się wydarzyć w przyszłości. Nie tylko w państwie typu sowieckiego. Dziś nie mogę uwierzyć, jak trafnie opisał zakusy i działania państwa PiS. Albo na odwrót: jak wiernie Jarosław Kaczyński kopiuje działania Wielkiego Brata, łącznie z gumkowaniem bohaterów z historii i usuwaniem piosenek z list przebojów. Ale czy Rok 1984 nie opowiada też o ciągłej inwigilacji i manipulacji jednostką przez informatyczne koncerny?

Totalitaryzm jest dziś powszechnie używanym słowem, ale w roku 84. pojęcie to tylko ledwo ledwo majaczyło w przestrzeni społecznej. Poznałem je dzięki Leszkowi Kołakowskiemu (Hannah Arendt znałem z nazwiska, ale jej książek wtedy jeszcze nie czytałem). Kołakowski uczył mnie nowego języka filozofii i polityki i miał ogromny wpływ na kształtowanie się nowej kultury politycznej, nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Tłumaczył nie tylko, czym jest totalitaryzm czy sowietyzacja, ale i dogrzebywał się w stalinizmie marksistowskich korzeni i uczył, jak być liberalno-konserwatywnym socjalistą.

O swojej niedojrzałości filozoficzno-politycznej przekonałem się też w tejże Tybindze, gdy któryś z moich niemieckich rozmówców spytał mnie, dlaczego w Polsce jest tak źle. Bo mamy komunizm, odparłem. Ale komunizm to przecież marksizm, więc jak to się dzieje, że produkuje zło, tyranię, ubóstwo? – mój rozmówca drążył temat na poważnie. I nagle zdałem sobie sprawę z tego, że nie potrafię tego wyjaśnić. Wszyscy wiedzieliśmy, że komunizm jest okropny. Nienawidziliśmy Związku Radzieckiego i Jaruzelskiego, gardziliśmy ludźmi robiącymi partyjne kariery, ale nie potrafiliśmy, a przynajmniej wtedy nie potrafiłem tego ja, powiedzieć dlaczego na Zachodzie z nauki Marksa wyrosła socjaldemokracja, dająca społeczeństwom kapitalistycznym dobrobyt i wolność, a w społeczeństwach socjalistycznych zaowocowała tyranią i ubóstwem.

Jak mieliśmy walczyć ze złem, nie rozumiejąc jego mechanizmów i nie potrafiąc go nazwać, nie posiadając do jego opisu odpowiedniego języka? Myślę, że z podobnym problemem mamy do czynienia w dzisiejszej Polsce i na Węgrzech. I u nas i u nich ludzie są po prostu głupi w podstawowym sensie tego słowa. Ich głupota to niewiedza, brak wykształcenia. Oni nie widzą żadnego zagrożenia w lansowanej przez Kaczyńskiego i Orbana demokracji nieliberalnej, bo nie rozumieją, co to jest demokracja, co to jest liberalizm, co to jest konsensus, co to jest faszyzm, totalitaryzm. Dlatego pojęcia „trójpodział władzy” czy „niezawisłe sądy” albo „wybory tajne, jawne, równe, bezpośrednie i proporcjonalne” nic im nie mówią. Obaj bratankowie wmówili im , że to nie są wartości ludowe, tylko liberalne, elitarne. I że ten, kto zdobywa wyborczą większość, bierze wszystko: rząd, parlament, sądy, media i gospodarkę. Komu można wcisnąć taki kit? Tylko ciemniakowi. Głupkowi bez wykształcenia. Nie mówię o szkołach, uczelniach, tylko o braku elementarnej kultury politycznej.

W każdym razie w tamtych, komunistycznych czasach uczyłem się, co to jest totalitaryzm, sowietyzacja czy gospodarka niedoboru, przez które u nas jest tak źle. To ostatnie pojęcie uświadomił mi węgierski ekonomista Janos Kornai, o którym artykuły (czy bodaj nie Leszka Balcerowicza?) czytałem w „Vakacie”, który drukowali moi koledzy ze studiów. Kornai wyjaśniał, że niewydolność gospodarki socjalistycznej bierze się właśnie z systemowego wytwarzania niedoborów w gospodarstwie domowym, w przedsiębiorstwach, w gospodarce narodowej i w całym bloku gospodarczym.

5 lat później uczestniczyłem w Hamburgu (znowu Niemcy) w seminarium Goethe-Institut dla nauczycieli języka niemieckiego. Tam byli ludzie z piętnastu krajów świata i oczywiście musiała się pojawić kwestia różnicy pomiędzy Wschodem a Zachodem. Pamiętam, że kiedy już została postawiona expressis verbis, oczy wszystkich zwróciły się na mnie, bo dałem się już poznać jako ktoś, kto zawsze ma coś do powiedzenia, a w dodatku pochodziłem z kraju, w którym 4 czerwca ogłoszono upadek komunizmu (i wszyscy mnie pytali, jak było). Zdobyłem sobie wielkie uznanie, wyjaśniając, skąd w kapitalizmie bierze się dobrobyt, a w komunizmie bieda, opisując różnice pomiędzy gospodarką rynkową a gospodarka planową. Największe oczy zrobiły koleżanki (bo kolegów na szczęście było niewielu) z KDL. Już nie byłem ćwokiem, który mówi, że komunizm jest zły, bo… jest zły, lecz oczytanym obywatelem świata, rozumiejącym jego zjawiska i ich mechanizmy. I pomyśleć, że wszystko to dzięki zasadzie Lenina: Учиться, учиться и еще раз: учиться.

JERZY KRUK

Zachęcam Cię do kupienia mojej pierwszej powieści i wsparcia mojego debiutu.

Tu możesz przeczytać obszerne fragmenty

A tu możesz kupić książkę
(przesyłka przez RUCH za 1 grosz,
a przez innych przewoźników za pół ceny)

Ach, witaj zono! Ty jesteś jak łyk ozonu!

O Sołżenicynie też się szeptało w latach siedemdziesiątych, oczywiście w kontekście Archipelagu GUŁag. Jednak pierwszą książką Sołżenicyna, która mi wpadła w ręce był Oddział chorych na raka. To było dla mnie kompletne zaskoczenie. Spodziewałem się antykomunistycznej bestii z ostrymi pazurami, jakiejś syberyjskiej wersji Drakuli, a okazało się, że znalazłem wielkiego humanistę, człowieka łagodnego, pełnego empatii dla innych, który opisywał świat, w którym ludzie nie mają prawa do osobistego szczęścia, do przyjaźni, do miłości. I że największym pięknem, jakiego mogą doświadczyć, jest choćby cień miłości, marzenie o niej.

Książka, którą czytałem, to był przedruk wydania paryskiego w formacie dwa razy mniejszym. To była gruba książka w twardej granatowej oprawie przypominająca swym formatem kieszonkowe wydanie Biblii. Dlaczego taka mała? Z powodu oszczędności papieru.

Wydanie było oczywiście nielegalne i nielegalny był cały proceder wydawniczo-dystrybucyjny. Na te książki nie było przydziału papieru, więc trzeba go było jakoś zorganizować, a czasami wręcz ukraść. Nakłady popularnych książek wynosiły kilka tysięcy. A ile papieru potrzebne jest do wydrukowania pięciu tysięcy książek? Furgonetka, ciężarówka? Pół?

I ile tych książek było?! Obliczono, że w latach 70. i 80. wydano ponad siedem tysięcy tytułów. Tytułów, nie egzemplarzy! Kiedyś policzyłem książki w swoim gabinecie, gdy stały w regałach na trzech ścianach od podłogi do sufitu. Było tego tylko dwa i pół tysiąca. Więc wyobrażacie sobie siedem tysięcy książek?! Każda inna. A dochodziły do tego jeszcze ulotki i czasopisma. Dwa tysiące tytułów czasopism! A potem do tego przecież doszły kasety. Z piosenkami Jacka Kaczmarskiego czy z Festiwalu Piosenki Prawdziwej. I filmy! Nagle półkowniki z Przesłuchaniem Bugajskiego na czele dzięki kasetom wideo ujrzały światło dzienne.

To, co było zakazane przez cenzurę, było wydawane w podziemiu, dla którego ukuto też eufemizm „drugi obieg”. Literatura rosyjska: Sołżenicyn i Pasternak, Mandelsztam, Ginzburg, Szałamow, Jerofiejew. Czeska: Hrabal, Kundera, Havel, Harnicek. Polska: Konwicki, Brandys, Miłosz, Gombrowicz, Andrzejewski, Hłasko, a nawet… Żeromski. Poeci: Barańczak, Krynicki, Zagajewski i jeszcze raz Miłosz. Pisarze zachodni: Orwell, Jarry. Publicystyka polityczna: Kuroń, Michnik, Cywiński, Torańska, Fikus. Historia: Andrzej Albert, Jan Abramski, Moczulski, Kersten, Kukliński, . Filozofia i politologia: Arendt, Aron, Berlin, Hayek, Kołakowski, Patocka, Toynbee. Setki, tysiące autorów.

Ja byłem bardzo dumny z tego, co robimy, bo taki ruch kulturalny jest chyba ewenementem na skalę światową. A w dodatku sam trochę przyłożyłem do tego ręki. Przełom nastąpił 13 grudnia roku pamiętnego. To było dla wielu ludzi „albo-albo”. Jak już wchodzisz na barykadę, to musisz się zdeklarować, po której jesteś stronie, ze wszystkimi konsekwencjami, do ostatecznych włącznie. Możesz stracić miejsce na studiach, pracę, a nawet życie. Na szczęście tych, co zapłacili najwyższą cenę, nie było dużo, ale nie można o nich zapomnieć.

13 grudnia to był szok, po którym nastąpił paraliż społeczeństwa. Nie wiadomo było, co robić. Mój przyjaciel ze studiów, który był najbardziej z nas zaangażowany w niezależny ruch wydawniczy, zniknął z zajęć, ale pojawił się po paru miesiącach. Co robić? Drukować, rozprowadzać, informować, czytać. Dzięki niemu miałem dostęp do bibuły w bardzo dużych ilościach, więc podjąłem się zadania przerzucania, co mogłem, do mojego miasta.

W naszym mieście miałem już wcześniej w związku z tym kontakty. W stanie wojennym dla rozprowadzania tych setek książek, które przerzucałem, trzeba było zbudować jakąś siatkę. Jeden z odbiorców moich książek w stolicy obiecał mi, że mnie skontaktuje z kimś z naszego miasta. Dla pewności przedarł na pół stołeczny bilet tramwajowy, który mieliśmy złożyć z agentem dla potwierdzenia autentyczności kontaktu. Pamiętam, że mnie umówił w naszym mieście na bulwarach rzeki, która przez nie przepływała. Agent 01 jako znak rozpoznawczy miał mieć ze sobą siatkę z butelkami po mleku. Wyobraźcie sobie taką scenerię: nadrzeczny bulwar z muzeami, teatrami i urzędem wojewódzkim, na którym nie ma budynków mieszkalnych. Jeśli ktoś zapuszcza się w te rejony, to co najwyżej jacyś spacerowicze, ale nie w niedzielę o dziewiątej rano! Miasto śpi, a dwóch facetów spotyka się na otwartej ulicy. Przyszedłem i czekam. Patrzę, a zza rogu teatru wyłania się jakiś facet, chudy i wysoki jak tyka. Idzie przez puste miasto i dzwoni pustymi butelkami po mleku, które mu się obijają w siatce. W niedzielę rano! Podchodzi do mnie i przykładamy do siebie dwie połówki stołecznego biletu. No, konspira na całego! Szkoda, że tam jakiegoś reżysera komedii nie było, bo miałby gotowy materiał do filmu. Dziś się dziwię, że nie kazali mi się przebrać za kominiarza albo za mikołaja. W każdym razie nawiązaliśmy kontakt i ustaliliśmy, pod jaki adres mam dostarczać książki i że ktoś też będzie je ode mnie odbierał w stolicy.

Pierwszy kurier zjawił się u mnie też w niedzielę. Nocny pociąg z naszego miasta przyjeżdżał o szóstej z minutami. Śpię sobie w swoim pokoju w akademiku, a tu ktoś cichutko puka do drzwi. Otwieram, a jakiś niewysoki mężczyzna pyta o mnie i mówi, że ma coś ode mnie odebrać. Metr sześćdziesiąt w kapeluszu i w dodatku chucherko takie, że jakby go wypuścić na wiatr, to uleciałby jak latawiec. Pytam go, w co chce to zapakować, a on wyciąga z kieszeni dziadówkę wielkości A4. Nie wiem, czy pamiętacie. Reklamówki, to były te plastikowe torby z Zachodu z reklamą Wranglerów czy czegoś tam, a dziadówki to szyte z materiału ich nasze rodzime imitacje. Zaprosiłem pana Stasia – tak miał na imię – do pokoju. Moi koledzy twardo spali i nigdy nawet słówkiem nie wspomnieli o moim knuciu. Otwieram szafę na ubrania i mówię: Niech pan zobaczy, ile tego mam. A tam: półtora metra bibuły w dwóch rzędach. Ale ja już jestem po dwóch zawałach, usprawiedliwił się pan Stanisław. Zapakował w dziadówkę z siedem czy osiem numerów Vacatu, bo to było dość grube czasopismo, a ja mu wcisnąłem pod pachę jeszcze dwa, żeby sam miał co poczytać, bo co dziesiąty numer był dla kolportera gratis. No i powiózł to do naszego miasta.

Spotkałem go raz jeszcze przypadkiem w pociągu. Próbował wstawić na półkę małą walizeczkę. Pomogę panu, powiedziałem i chwyciłem za rączkę. Nie, nie – zaprotestował przerażony, że wyczuję jej ciężar. Niech się pan nie obawia, panie Stasiu – powiedziałem i wyrwałem mu walizkę z rąk. Spojrzał na mnie i wyszeptał z ulgą: A, to pan. Jeździł dalej po bibułę w ilościach detalicznych. Pewnie się dziwicie, że nie miał takiej zgrabnej walizeczki na kółkach, bo byłoby mu łatwiej. Ano nie miał. Wiecie czemu? Bo takich walizek u nas wtedy nie było. Poziom techniczny naszego przemysłu lekkiego był tak niski. Za to ciężkiego – ponoć wysoki.

Jedna z moich skrzynek mieściła się w willi pani Karoliny. Odwiedziłem ją kilka razy. Któregoś razu obecny był jej mąż, który był marynarzem. Akurat wśród książek był Barańczak i Krynicki. Co to jest? – żachnął się. Chyba był trochę podpity. Wierszyki? I wy chcecie wierszykami komunę obalić? No, a jak? —spytałem. Czołgami! — wypalił matros. — Tu czołgów potrzeba! Pani Karolina spojrzała na mnie z zawstydzeniem. Oczywiście nie miał racji. Po pierwsze, nie mieliśmy czołgów, a po drugie gdyby ktoś się porwał na przemoc zbrojną, zostałby zgładzony jak mucha packą. Ja wierzyłem w potęgę słowa. To nie czołgi obaliły Mur Berliński i całe komunistyczne imperium, lecz słowo o wolności. I słowa rozsądku pozwoliły w naszym kraju dokonać bezkrwawej transformacji, a słowo honoru pozwoliło nam zbudować stabilny porządek gwarantujący wolność każdemu, pozwalający mu żyć, jak chce, i niosący wszystkim jako taki dostatek. Teraz, wierzę, będzie podobnie. Piosenka, czyli słowo śpiewane, będzie początkiem końca państwa PiS.

Woziłem tę bibułę w wielkim plecaku ze stelażem, to było najnowsze osiągnięcie w dziedzinie krajowego sprzętu turystycznego, i w ręcznej torbie turystycznej. Miałem takiego długiego na metr dwadzieścia jamnika ze sztucznej skóry. Kurwa! Jakie to było ciężkie! Zwłaszcza raz, gdy wyskakiwałem na stacji na przedmieściach naszego miasta, bo wydało mi się że zostałem namierzony i jakiś ubek mnie eskortuje w kuszetce. Gdy zniknął z przedziału, ja zgarnąłem plecak i jamnika i wyskoczyłem na stacji, a tam: wejście na drewniany pomost, przejście nad torami i zejście po schodach. Myślałem, że mi ręka odpadnie. Pewnie coś sobie ubzdurałem i niepotrzebnie spanikowałem.

Dorwali mnie trochę później, a właściwie nie dorwali mnie nigdy, bo nikt mnie nie złapał za rękę i do niczego się nie przyznałem. Nie, chyba jednak mnie dorwali, bo mnie wyrzucili z pracy na uniwersytecie.

To był dzień, w którym po raz ostatni widziałem pana Stanisława, na zdjęciu. Akurat dałem się wziąć do wojska. Rozpracowali nasza siatkę i oficer SB pofatygował się do mnie do podchorążówki, która się mieściła niedaleko stolicy. Najpierw oględnie: Gdzie byłem na przepustce… A ja, że u mojego kumpla… A kto to jest?… A kolega… A czy ma coś wspólnego z drugim obiegiem?… A ma… A co?… A siedział za drukowanie książek… I ja z nim też siedziałem… w jednej sali wykładowej, a nawet w jednej ławce… A czy ja też coś drukowałem?… A jakże… pracę magisterską… A czy kolportowałem?… Nie… a właściwie tak, bo wydrukowałem ją w trzech egzemplarzach… jeden dla mnie, a drugi i trzeci dla promotora i recenzenta… A czy znam którąś z tych osób?… I otwiera album rodzinny. Patrzę i myślę sobie: Kurwa, znam prawie wszystkich, ale powiem, że nie znam… A szef kontrwywiadu, że to niemożliwe… A ja do sobie w duchu: Pocałuj mnie w dupę…

Taa… Rozłożyli  przede mną album z naszą siatką: pan Stanisław, Dominik, ten długi, pani Karolina i zdjęcia jeszcze kilkunastu innych osób. Szef kontrwywiadu, major Major, mówi mi, że dobrze by było, żebym kogoś rozpoznał, bo wtedy pojadę na praktykę do swojego miasta, o którą się mi wystarał po znajomości ojciec mojej koleżanki, też major, tylko o innym nazwisku niż Major, dziś już oficer w stanie świętego spoczynku, i będę mógł zamieszkać ze swoją ciężarną żoną i dochodzić na praktykę do jednostki na osiem godzin, jak do brygady pracy socjalistycznej. Więc długo się nie zastanawiałem i mówię, że jedną osobę znam. Major Major się podpalił i przejął śledztwo od oficera SB. Którą? – warknął, a ja spokojnie wskazałem palcem na swoje zdjęcie paszportowe. Ale się wkurwił! Nie pojedziesz do domu! Wyślemy cię na białe niedźwiedzie! Wiedziałem, że blefuje. Wysłali mnie na Hel. Wiecie, co to jest Hel w wojsku? Z trzech stron morze, z czwartej WSW.

Zagrali ze mną nie fair i uznałem, że i ja mam prawo do podobnej zagrywki. Popadłem w depresję endogenną i z Helu wysłali mnie do szpitala psychiatrycznego w Gdańsku. Przez miesiąc patrzyłem w sufit, ale któregoś razu podszedł do mnie na spacerze kolega z sali i mówi: Te tabletki, które codziennie wypluwasz do kibla, już powinny zacząć działać, więc nie przeginaj pały i się wreszcie obudź.

Zabrałem ze sobą kilka książek, ale ich nie czytałem, tylko położyłem na szafce przy łóżku. Na wierzchu ułożyłem Kafkę i Wojaczka, żeby pokazać, jaki jestem zdołowany, ale kapitan psychiatra, który codziennie przychodził na obchód, chyba się na tym nie poznał. Nie mogłem ich też czytać, gdy mi przeszła depresja endogenna, więc poszedłem do szpitalnej biblioteki i jeden po drugim wypożyczałem najgrubsze buchy: Wojna i pokój, Bracia Karamazow, Józef i jego bracia. Zwolnili mnie do domu w miesiąc po uzdrowieniu. Byłem zły, bo nie doczytałem do końca W poszukiwaniu straconego czasu i do dziś jestem na szóstym tomie.

Po powrocie do domu pan oficer SB skontaktował się ze mną ponownie i spytał, czy mi zależy na tej pracy na uniwerku, bo jak mi zależy, to on nie widzi przeszkód, żebym do niej wrócił, tylko że mi dołożą ćwierć etatu u nich. Powiedziałem mu, że aż tak bardzo mi nie zależy. No i zostałem stolarzem.

Mój ojciec był stolarzem, mój brat był stolarzem, czemu więc ja nie mogłem być stolarzem, skoro to była nasza rodzinna profesja? Nie powiem, że się do tego paliłem. Bałem się maszyn. Tak głośno huczały i miały takie ostre noże. Warsztat mieliśmy na budowie naszego domu. Kiedyś robiłem coś na piętrze (przynieś, wynieś, pozamiataj, posmaruj, dociśnij, skocz po piwo – to był zakres moich obowiązków) i usłyszałem, jak z warsztatu woła mnie brat. Pobiegłem do niego, a on mówi: Wyłącz heblarkę, uciąłem sobie palec. Wyłączyłem maszynę, przyklęknąłem na posadzce i zacząłem grzebać w trocinach, a mój brat pyta: Co robisz? A ja na to: Szukam palca. A on: Kurwa, idioto, mam go w ręku. Zawieź mnie do szpitala, zanim zemdleję. Dobrze, że sam nie zemdlałem. Przyszyli mu ten palec, ale jakoś krzywo. Nie będę mógł więcej grać na gitarze, skwitował mój brat po operacji, patrząc na odstający na zewnątrz palec wskazujący lewej ręki. Przerzucił się więc na instrument jednoręczny, to znaczy na trąbkę, bo na trąbce gra się tylko jedną ręką, a drugą się tylko trzyma.

Z pracy stolarza najbardziej lubiłem dojazdy do pracy i powroty z pracy. Z mieszkania moich teściów – u których zamieszkałem na początek z moją żoną po ślubie, najpierw na miesiąc miodowy, a potem na miodowe pół roku – do naszego przyszłego domu był kawałek drogi i musiałem jechać dwoma tramwajami i autobusem. Oczywiście w drodze zawsze coś czytałem. Pamiętam to poczucie szczęścia, które mnie przepełniało w tamtym czasie. Żona na studiach, dziecko w drodze, a ja w tramwaju z książką. W dodatku z oddziału psychiatrycznego trafiłem wprost na Oddział chorych na raka. Naprawdę przeczytałem go w tramwaju.

Lata osiemdziesiąte to był ponury czas. Bez nadziei, bez perspektyw. Wielu naszych przyjaciół wybrało emigrację. Do Stanów, do Niemiec, do Szwajcarii, do Szwecji. Ja też byłem na Zachodzie kilka razy. Oczywiście że mi imponowały te supermarkety, butiki, samochody, mieszkania, knajpy, kosmetyki dla wszystkich. Ale co miałbym tam robić? Malować? Tapetować? Pracować przy przeprowadzkach? Co to za robota? Tutaj przynajmniej mogłem trzymać się rodzinnego fachu i wykonywać pracę, na której się znałem. No i czytać książki.

Z całej tej bibuły chyba najsilniejsze wrażenie wywierała na mnie literatura łagierna. Archipelag Gułag, Stroma ściana, Opowiadania Kołymskie, Inny świat, Na nieludzkiej ziemi, Po wyzwoleniu, Oddział chorych na raka… Siedziałem  sobie w tym tramwaju z książką w ręku, odpychałem asocjacje z zachodnimi zapachami cytrynowego płynu do mycia podłóg, dezodorantu 8×4, mydełka Fa, rozglądałem się po brudnych ulicach i myślałem sobie: Ach, witaj zono! Ty jesteś jak łyk ozonu!

JERZY KRUK

Zachęcam Cię do kupienia mojej pierwszej powieści i wsparcia mojego debiutu.

Tu możesz przeczytać obszerne fragmenty

A tu możesz kupić książkę
(przesyłka przez RUCH za 1 grosz,
a przez innych przewoźników za pół ceny)

Nie masz Żyda ni Greczyna

I powraca wiatr… to był naprawdę ożywczy wiatr od wschodu, ciepły, wiosenny. Na Kacapów zawsze patrzyliśmy z wyższością. Że już tacy do szpiku kości zsowietyzowani, wierni partii, bez kręgosłupa, sieriozni, nadęci jak Breżniew, bez poczucia humoru. A Władimir Bukowski pokazał nam społeczeństwo radzieckie jako ludzi, którzy wiedzą swoje i doskonale rozumieją rzeczywistość, w której żyją; nie innych od nas, a w dodatku pogodnych, próbujących, tak jak my, dowcipami pokonać Wielkiego Brata. I to jakimi! Inteligentnymi, pogodnymi, naprawdę z klasą! Gdyby tak zrobić konkurs, kto opowiadał najlepsze dowcipy polityczne w Bloku Wschodnim, to nie wiem, kto by wygrał, Polacy czy Rosjanie.

Mówiło się, że cała Europa Wschodnia to jeden wielki obóz pracy, ale że w naszym, polskim baraku było najweselej. To prawda. Nie tylko dlatego, że opowiadaliśmy sobie świetne kawały polityczne, ale też dlatego, że mieliśmy najwięcej luzu. Mogliśmy wyjeżdżać na Zachód, a inne KDL-e – nie. W kinach i w telewizji leciały u nas francuskie, angielskie i amerykańskie filmy, nie to co w ZSRR, Czechosłowacji czy NRD, gdzie największym telewizyjnym przebojem było Vier Panzersoldaten und ein Hund. Prócz tego mieliśmy świetne kino moralnego niepokoju: Kijowski, Wajda, Zanussi, Falk, Holland, Kieślowski. Od roku 68. Kołakowskiego co prawda oficjalne wydawnictwa nie drukowały, ale Sartre’a, Camusa, Russela, Heideggera, Huserla, Schelera – tak. W enerdowskich czy radzieckich bibliotekach ich nie było, za to były pełne wydania Marksa, Engelsa i Lenina. Tam większość ludzi nawet nie wiedziała, że poza marksizmem istnieje jakakolwiek inna filozofia. I literatura, zwłaszcza amerykańska. Hemingway, Steinbeck, Scott Fitzgerald, Faulkner, Baldwin, Bellow, Nabokov byli u nas dostępni zarówno w bibliotekach, jak i księgarniach. No a jazz? Willis Conover, legendarny prezenter jazzu z Głosu Ameryki powiedział kiedyś, że jeśli ktoś potrafi grać jazz w Europie, to są to Polacy i Szwedzi. Nazwał też jazz muzyką wolności i za taką jazz był uważany w Europie Wschodniej, tyle że u nas nie tylko się o nim mówiło, nie tylko się go słuchało, ale i grało. I to jak! Komeda, Kosz, Namysłowski, Makowicz, Urbaniak, Dudziak, Stańko, Szukalski to były nazwiska znane na całym świecie. Polskie nazwiska. A rock? Niemen, Breakout, SBB, Maanam, Perfect?

W naszym baraku były filmy, awangardowy teatr, muzyka, literatura, filozofia. Skąd to się wszystko brało? Tak samo z siebie? No nie. Samo z siebie to się tylko może wziąć creatio ex nihilo. To wszystko było dziełem naszych rodzimych intelektualistów i artystów. Może i mieli stalinowskie korzenie, bo na powojennym gruncie nie była możliwa żadna inna rozsada, ale w latach sześćdziesiątych zaczęli się rozwijać inaczej, wbrew komunistycznym zasadom chowu i hodowli. Wbrew ideologii, a jeśli już, to w ramach ideologii wolności. I to też był ewenement na skalę naszego półkontynentu. Żaden inny kraj socjalistyczny nie miał tak wspaniale rozwiniętej kultury niesocjalistycznej. Owszem, socjalistyczna była władza, trochę szkoła, było też trochę socjalistycznej (marksistowskiej) filozofii, ale kultura, sztuka, rozrywka nie były socjalistyczne.

Ostatnio pojawiają się miernoty, które niczego w życiu nie osiągnęły i próbują tamte chwalebne osiągnięcia deprecjonować, a nawet zanegować. Każdy – mówią – kto ubrudził sobie ręce współpracą z socjalistycznymi, czy jak wolą mówić: komunistycznymi, instytucjami, to komuch. A kto się o nie nie otarł? Wszyscy byliśmy obywatelami państwa socjalistycznego, kraju demokracji ludowej. Socjalistyczne było wszystko: przedszkola, szkoły, studia, zakłady pracy, sport, kluby kultury, gazety, radio, telewizja, mieszkania, pociągi, autobusy. Każdy, kto mieszkał w tym kraju, musiał się z tym zetknąć. A o spadkobiercach i kontynuatorach tej niesocjalistycznej kultury wolności mówią: lewak. I obiecują, że wykoszą wszystkich. Z polityki, wymiaru sprawiedliwości, telewizji, radia, kultury i gospodarki. I że na ich miejsce powołają nową elitę: swoich. Tym już nie sprawdzają, czy pobrudzili sobie ręce w przeszłości, czy nie.

Mieliśmy powody, by czuć się lepszymi od Ruskich i by patrzeć na nich z góry. Ale i oni patrzyli na nas podobnie, jak na krnąbrnych, niesfornych i niefrasobliwych młokosów, których trzeba było utrzymywać. My oczywiście uważaliśmy, że jest na odwrót, że to oni nas okradają. W latach gierkowskich chodził taki dowcip: Co jest szczytem bezczelności? Wejść do Rurociągu Przyjaźni i sprawdzić, w którą stronę przepędzane są świnie. Nie mieliśmy wtedy wątpliwości, że to Związek Radziecki nas okrada, ale prawda okazała się inna. Polska i Kuba były najdroższymi utrzymankami Związku Radzieckiego. A co z tym mięsem? Nasza gospodarka była tak słaba, tak postawiona na głowie, że nie była w stanie wyprodukować wystarczającej ilości wszystkiego. Nie tylko mięsa i cukru, ale też i butów, odzieży, samochodów, mieszkań. Nie potrzeba było żadnego Ruska, Niemca ani Żyda, by nas okradali..

Z góry patrzyliśmy też na Pepików. Że tacy materialistyczni, mało dzielni, w ogóle nie bitni. A oni patrzyli na nas z pogardą za rok 68., że nasze wojska, czyli my, wraz z Armią Czerwoną i innymi wojskami Układu Warszawskiego spacyfikowaliśmy Praską Wiosnę. O Zaolziu też pamiętali. Dla nich Polska to był sojusznik Hitlera albo Breżniewa.

Na te spontaniczne animozje nakładały się też przekłamania i manipulacje komunistycznej propagandy. Niemcy dzielili się oczywiście na „złych” i „dobrych”. „Źli” Niemcy, to była NRF, potem RFN, a „dobrzy” to NRD. Wg komunistycznej propagandy Niemcy Zachodnie były spadkobiercami niemieckiej tradycji nazistowskiej, a Wschodnie – socjalistycznej i demokratycznej. Tymczasem było na odwrót. Sądy Niemiec Zachodnich skazały kilkanaście tysięcy zbrodniarzy hitlerowskich, a w strefie sowieckiej i NRD nie było żadnych procesów. Politycy i społeczeństwo RFN zaangażowali się w budowę nowego liberalnego i demokratycznego ładu w Europie, a mieszkańcy NRD uczestniczyli w budowie systemu powszechnego szpiegostwa.

Z osądem historycznym mieli wielkie szczęście Austriacy, bo ich kraj uważa się za pierwsza ofiarę Hitlera, ale to grube przekłamanie. Ruch nazistowski i antysemicki w Austrii był tak samo silny jak w Niemczech i to ogromne rzesze Austriaków domagały się, by Hitler został także ich Führerem. I Austriacy, tak samo jak Niemcy, walczyli w formacjach Trzeciej Rzeszy. Ale po wojnie propaganda komunistyczna dała Austriakom spokój, bo Austria ogłosiła neutralność. Nie była więc traktowana jako wróg postępowej ludzkości.

W Auschwitz zostało zamordowanych 1,1 miliona ludzi, z czego ok 1 milion było Żydami. Z jakiego kraju pochodziła większość ofiar? Z Polski? Nie. Polska była dopiero na drugim miejscu. Z Węgier. Węgierskie władze dobrowolnie wyłapały swoich obywateli pochodzenia żydowskiego, mężczyzn, kobiety, starców i dzieci, i wysłały do Auschwitz na zagładę. Przed wojną Węgry, Słowację, Rumunię i Bułgarię wymieniano jednym tchem obok Włoch i Niemiec jako państwa faszystowskie, ale po II wojnie światowej nic się o tym u nas nie mówiło, ponieważ Węgrzy, Czesi, Słowacy, Rumuni i Bułgarzy to były nasze bratnie socjalistyczne narody. A o tym, że w tym faszystowskim towarzystwie przed wojną wymieniano także jednym tchem Polskę, to mówić Boże broń do dziś nie można. My przecież byliśmy ofiarami faszyzmu. A przewrót majowy, getto ławkowe, aneksja Zaolzia, Bereza Kartuska to były tylko epizody bez znaczenia? O polskim faszyzmie w zasadzie głośno nie mówi się do dziś. Za to polski parlament uchwalił ustawę zakazującą szkalowania narodu polskiego, czyli mówienia trudnej i bolesnej prawdy.

Zdawało się, że po upadku komunizmu narody europejskie uzyskały szansę budowania przyjaźni w sposób spontaniczny, na fundamentach osobistych relacji. Wiele osób z niej skorzystało, ale państwa – wręcz przeciwnie. Węgrzy i Słowacy zaraz po transformacji wykopali wojenny topór. Czechosłowacja się rozpadła. Najgorzej było w Jugosławii, w której doszło do okrutnej wojny domowej. Jugosławia przeciwko Słowenii i Chorwacji. Serbowie przeciwko Chorwatom, Chorwaci przeciwko Serbom, Serbowie przeciwko Albańczykom. Chorwaci i Serbowie przeciwko Bośniakom. Sto tysięcy ofiar, dwa miliony wypędzonych z własnych domów. U schyłku XX wieku. W Europie – najbezpieczniejszym kontynencie świata.

Wydawało się, że kres  dawnym animozjom położy przyjęcie do Unii Europejskiej państw z Europy Wschodniej, ale gdzie tam! Chyba w każdym kraju znalazł się polityk, który lamentował nad utratą suwerenności i buntował tłumy przeciwko Brukseli. Przeciwko uciekającym od wojny migrantom, bo przynoszą ze sobą przestępczość i roznoszą zarazki.

Czy to, co się u nas dzieje dziś ma jakieś znaczenie? Mam nadzieję, że nie, że jeśli się wzniesiemy na wysokość satelity i spojrzymy na naszą wschodnioeuropejską historię z perspektywy lat, wszystko to okaże się lokalnym fermentem bez znaczenia. Bo procesy historyczne, w co wierzę z całym przekonaniem, którym podlegają nasze kraje w ostatnich latach, nie polegają na narodowych animozjach, lecz idą w zupełnie odwrotnym kierunku. Zasadniczy proces to globalizacja. Świat staje się globalną wioską, w której nie ma znaczenia, w jakim kraju się urodziłeś, lecz najważniejsze staje się to, na jakim poziomie możesz uczestniczyć w ogólnoświatowej cywilizacji i na jakim poziomie możesz korzystać ze skarbnicy światowej kultury. Bo jeśli się od tego odcinasz, to godzisz się na to, by ciebie i twój naród traktować jako byty nieistotne.

Może jeszcze jakiś element osobisty? Jestem szczęśliwy, że dane mi było poznać ludzi z różnych krajów, że jako tako nauczyłem się niemieckiego i angielskiego, dzięki czemu mogłem się z nimi komunikować. Mam bliskich przyjaciół w Wielkiej Brytanii, w Niemczech i w Norwegii, z którymi łączy mnie zażyłość, jaka jest możliwa tylko między rodzeństwem lub bliskimi przyjaciółmi. Poznać jakiś kraj nie jako turysta, lecz dzięki bliskim kontaktom z ich mieszkańcami, od strony ich codziennego życia, to jest bardzo ciekawe doświadczenie. Życzyłbym go każdemu.

Ciszę się też, że podobne, a nawet głębsze doświadczenia miały na tym polu moje dzieci, które stały się obywatelami świata. Znają języki, mają wykształcenie, dobrą pracę i nieprzerwanie wykazują ciekawość świata. Młodsza córka jeden rok swojego życia poświęciła na podróż dookoła świata. Najbardziej jej zazdroszczę podróży przez Andy. Od Ziemi Ognistej, przez pustynie Chile i Boliwii, peruwiańskie Machu Picchu, puszczę amazońską aż do kolumbijskich plaż nad Morzem Karaibskim. Jeszcze bardziej zazdroszczę starszej córce, która dwa lata spędziła w jednej ze Szkół Zjednoczonego Świata , gdzie uczyło się dwustu uczniów z osiemdziesięciu krajów i teraz ma znajomych na całym globie. W Egipcie chodzi ze swoją przyjaciółką i jej rodziną na plażę ubrana w długie spodnie zasłaniające całe nogi i bluzkę – całe ręce, ale czy to nie ciekawsze od opalania się w bikini w kurorcie dla zagranicznych turystów? Gdy odwiedza Izrael, Palestynę czy Jordanię, zatrzymuje się u swoich dawnych przyjaciół ze szkoły. A jak ich nie ma w kraju, przygarniają ją ich krewni, którzy na pewno są innymi przewodnikami niż pracownicy biur podróży. Lubię jej zdjęcia z Zanzibaru, jak steruje prymitywną łodzią żaglową. Zazdroszczę moim córkom, że mając dłuższą przerwę z pracy, natychmiast wyskakują w świat. Mam tydzień wolnego we wrześniu – pisze starsza do młodszej — może byśmy się spotkały? Gdzie wtedy będziesz? Na Bornego — odpisuje młodsza. OK, to spotkajmy się w Brunei. Albo pisze do nas. Trafił mi się tydzień pracy w domu. Zabieram komputer i jadę do mojej koleżanki na Malediwy. One nie znają pojęcia wroga, bo wszędzie za granicą mają przyjaciół.

Tak się złożyło, że Wigilia jest naszym największym rodzinnym świętem, jak pewnie u wielu z was. Odwiedzają nas dzieci ze swoimi nowymi rodzinami, mieszkający za granicą nasi przyjaciele i przyjaciele naszych dzieci. Często z własnymi międzynarodowymi rodzinami. Po kolacji śpiewamy kolędy, nie tylko polskie. Rozwinął się u nas taki zwyczaj, że na koniec śpiewamy Cichą noc we wszystkich językach, jakie znamy. Najpierw po polsku, bo mówimy po polsku, potem po angielsku, bo całe młodsze pokolenie posługuje się angielskim, następnie po niemiecku, bo ja znam niemiecki, ale córki też mnie dzielnie w tym wspierają. Potem po francusku i hiszpańsku, bo one znają te języki, ale i też czasem trafia się jakiś gość, jak Maria z Wenezueli, który je wzmacnia we wszystkich językach romańskich. Potem po Walijsku, bo nasi Anglicy są w zasadzie Brytyjczykami z Walii. Gdy przyjeżdża teściowa naszej starszej córki, śpiewa w esperanto, bo się uczyła tego języka. Starsza córka uczyła się też arabskiego, więc śpiewa po arabsku. Śpiewamy też po rosyjsku, bo to dla nas taki łatwy język. Ostatnio jeszcze doszedł chiński, bo teściowa naszego młodego przyjaciela z Nowego Jorku pochodzi z Hong-Kongu. Największe oczy zrobiły jej chińsko-żydowskie córki, zaskoczone, że mama zna tę kolędę po chińsku. I to jest nasza rodzinna harmonia mundi. Nie masz Żyda ni Greczyna. Nie masz Ruska ani Szkopa. Nie masz też Turasa, Angola, Chinola, Pepiczka czy Polaczka.

JERZY KRUK

Zachęcam Cię do kupienia mojej pierwszej powieści i wsparcia mojego debiutu.

Tu możesz przeczytać obszerne fragmenty

A tu możesz kupić książkę

Pin It on Pinterest