Co to jest Europa? Idea czy terytorium? Europa jako terytoriom rozciąga się od Portugalii po Ural, ale jako idea nie obejmuje już całego kontynentu. W ramach ideowej jedności Europy nie mieści się Rosja Putina i Białoruś Łukaszenki. Przez 45 lat, gdy mówiło się o Europie, chodziło o Europę Zachodnią, bez krajów Układu Warszawskiego, Jugosławii i Albaniii. Przez 25 lat na peryferiach Europy funkcjonowały faszystowska Hiszpania, Portugalia i Grecja. Od lat do przyjęcia do Europy aspiruje Turcja, ale wciąż się od niej oddala, zsuwając się po islamsko-autorytarnej równi. Tak więc to nie położenie geograficzne, a kultura, gospodarka i polityka decydują o przynależności do Europy pojętej jako idea, czyli wspólnota państw, dla której decydujące są wartości ponadnarodowe i humanistyczne: demokracja liberalna, gospodarka rynkowa, rządy prawa, wolność słowa i prawa człowieka. To dlatego tak późno do Europy mogły dołączyć państwa Południa, gdyż nie mogły sprostać tym wartościom. To dlatego na peryferia Europy obsuwają się dziś Węgry i Polska, z jednej strony naruszając europejskie imponderabilia, a z drugiej narażając się na krytykę i sankcje za ich łamanie.
Polska i węgierska narodowo-socjalistyczna prawica potrząsa w kierunku Europy szabelką w przekonaniu, że nic im nie grozi, bo przecież terytorialnie leżą niemal w środku Europy, a poza tym zostały tak silnie z nią związane siecią autostrad i powiazań ekonomicznych, że nikt przy zdrowych zmysłach nie zdecyduje się na jej rozplecenie. I tu mogą się przeliczyć, bo sieć pozostanie siecią, nawet gdy w niej pęknie jedno czy drugie oczko, tyle że będą przez nie uciekać cenne ryby: fundusze, inwestycje, kontrakty. W ten sposób możemy się obudzić na Kontynencie Europejskim, ale z ręką w nocniku „suwerenności”.
Europa jest chora, Europa jest w kryzysie, i to zarówno jako formacja kulturowa, jak i organizacja polityczna, czyli Unia Europejska. Choroba Europy jest złożona. Kwestia tożsamości: Kim być najpierw? Holendrem, Włochem, Brytyjczykiem, Polakiem czy Europejczykiem? Kwestia światopoglądu: laicyzacja, islamizacja czy rechrystianizacja? Kwestia prawa: jednolita unia prawa czy połączenie łamiących prawa unijne lokalnych autorytaryzmów? Europa jednej czy dwóch prędkości? To znaczy: jedna dupa czy dwa półdupki.
Dziś Europę najbardziej uwiera wrzód faszyzmu, który wyrósł na jej wschodnim półdupku i centralny układ nerwowy nie za bardzo wie, co z nim zrobić. Wyciąć, leczyć czy przypudrować? Europa w swej politycznej poprawności najbardziej by chciała go wyleczyć, ale jak na razie wychodzi jej tylko pudrowanie. Co prawda straszy, że wytnie wrzoda, ale chyba sama i się boi, i nie wie, jak to zrobić.
Brukselka na razie uchwaliła powiązanie funduszy z praworządnością. Gulasz z kartoflami się na to oburzył i zapowiedział, że zawetuje budżet i Fundusz Odbudowy, czyli sparaliżuje funkcjonowanie Unii, ale szybko poszedł po rozum do głowy. „Udajemy, że wszystko jest cacy, bierzemy kasę, urządzamy się za nią na długie lata i dalej robimy swoje” – postanowiły dwa warchoły. Przepraszam: bratanki. I wszystko wskazuje na to, że ich chytry plan się powiedzie.
Źle to wróży dla wschodniego półdupka, bo życie w kraju, gdzie łamana jest konstytucja, naruszany trójpodział władzy, blokowana opozycja, kneblowana opinia publiczna, prześladowane mniejszości i od rana do wieczora trąbiona jest propaganda sukcesu, jest – mówiąc oględnie – mało komfortowe. Ale cóż, obie społeczności narodowo-socjalistycznego przymierza przeżyły już taką sytuację i wiedzą, że da się w niej żyć nawet przez dziesiątki lat, urządzając się — jak mówił klasyk — w dupie.
A zachodni półdupek? No cóż, dalej będzie utyskiwał na niewygodę wynikającą z wrzodów na wschodnim i z konieczności znoszenia wyprysków, które już się pojawiają na nim samym (we Włoszech, Francji, Austrii i Holandii), ale póki będzie mógł od czasu do czasu w miarę wygodnie przysiąść i odetchnąć, wciąż będzie kuśtykał do przodu. Ciekawe jak długo? I dokąd? Pewnie, aż wywinie numer po przekątnej.
JERZY KRUK
P.S.
Znacie „numer po przekątnej”? Dla tych , co nie znają: Żona mówi do męża: Może byśmy wykręcili jakiś numerek? No dobrze – odpowiada od niechcenia siedzący w fotelu mąż znad gazety — akurat znam nowy numer. O, ciekawe! — Zaintrygowała się żona. — Jaki? Rozbierz się do naga — mówi mąż — i stań w rogu pokoju. A teraz przebiegnij się do drugiego kąta. Żona biegnie, a on niespodziewanie wysuwa nogę i żona: ryms! Leży jak długa. No widzisz — mówi mąż, wracając do lektury — i wypierdoliłaś się sama.
Dla inteligentnych i cierpliwych. Wydrukuj sobie na święta.Rozwiązania w formie zdjęcia wydrukowanej i wypełnionej krzyżówki lub listy wszystkich dziesięciu haseł prosimy nadsyłać do 10 kwietnia na adres kontakt@jerzykruk.pl. Wśród autorów prawidłowych odpowiedzi rozlosujemy 5 książek Jerzego Kruka, które wyślemy pocztą.
Gdy uporządkuje się fakty z życia Mateusza Kłoska, kontekst kampanii bilbordowej staje się zupełnie klarowny.
Mateusz Kłosek to biznesmen, który odniósł spektakularny sukces w branży stolarki budowlanej. Jego firma Eko-Okna należy do największych firm prywatnych w kraju. W 2019 roku jej wartość została wyceniona na 1 mld zł. Zdobyła tytuł „Diament Forbesa”.
Właścicielom tak wielkiej fortuny, często przychodzą do głowy marzenia, by dzięki niej zrobić coś dobrego dla świata i ludzi: zakładają fundacje, fundują stypendia, wspomagają działalność charytatywną, pomagają potrzebującym. Nic dziwnego, że podobne pomysły chodziły po głowie Mateuszowi Kłoskowi.
Nie dziwi, że miłośnik zwierząt część swojej fortuny przeznacza na ochronę ginących gatunków czy pomoc dla zaniedbanych przez człowieka zwierząt domowych czy gospodarczych; ekolog – na ochronę środowiska, pacyfista — na organizacje pokojowe, a intelektualista — na edukację. Mateusz Kłosek, prócz tego, że jest zdolnym biznesmenem, jest także człowiekiem bardzo religijnym i z tego względu już od lat przeznaczał duże kwoty na obiekty i wydarzenia o charakterze religijnym. Najkosztowniejszym jego przedsięwzięciem była budowa klasztoru Wspólnoty Niepokalanej Matki Wielkiego Zawierzenia z przeznaczeniem dla 30 sióstr i kaplicy, w której odbywa się nieustanna adoracja Najświętszego Sakramentu. To ponoć było wotum dziękczynne dla Matki Boskiej za rozwój fabryki.
Ale Mateusz Kłosek chciałby też dać coś ludziom. Mówi się o jego planach budowy osiedla dla pracowników, przedszkola i żłobka oraz ośrodka dla bezdomnych. To jednak pomysły na niewielką, bo przecież tylko lokalną skalę. A taki bogacz i filantrop chciałby dać coś całej ludzkości, na przykład zlikwidowanie pandemii. By wybłagać u Mastki Boskiej cofnięcie covidowej zarazy, wraz z pracownikami fabryki wypuścił do nieba wielki biało-niebieski różaniec z balonów. Jak na razie efektów cudownego wsparcia nie widać.
Ale niezrażony tą biernością niebios Mateusz Kłosek działa dalej: przeprowadza trzy akcje bilbordowe. Jesienią zeszłego roku w całym kraju na standardowych bilbordach ukazała się grafika z dzieckiem w łonie matki uformowanym na kształt serca. Stopniowo zaczęły ją uzupełniać hasła ruchu pro life. W lutym w dużych miastach na wielkich bilbordach, często o wysokości kilku pięter, pojawiło się hasło „Kochajcie się mamo i tato”. Wprawdzie nie było na nim wykrzyknika, ale sama wielkość i ilość olbrzymich banerów musiała działać na emocje odbiorcy. A potem pojawiły się nowe bilbordy ze zbliżeniami poszczególnych części ciał dzieci w łonie matki.
Gdyby zobaczył to Norwid, zapewne skwitowałby słowami swojej fraszki: „Dewocja krzyczy”. Czemu dewocja? Wynika to choćby z sygnujących plakaty katolickich fundacji i stowarzyszeń i ze sposobu działania fundatora akcji, który wydał na nią 10 milionów złotych.
Co chciał przez to osiągnąć? Fundator mówi, że chciał wesprzeć trudne małżeństwa w kryzysie związku. I co? Są jakieś efekty? Ludzie zaczęli się kochać i przestali rozwodzić? Wątpię.
A ta akcja antyaborcyjna w kraju, w którym aborcja prawie nie ma miejsca, bo jest prawnie zakazana, to po co? Cel może być tylko jeden: podsycenie antyaborcyjnej histerii.
W zeszłym roku oficjalnie dokonano 1100 zabiegów przerwania ciąży, z których większość to była aborcja embriopatologiczna. Ale dla katolickich fundamentalistów to i tak za dużo. Jesienią trybunał odkrycia towarzyskiego warczącego wielkorządcy podważył jej legalność, wysyłając sygnał do kobiet: „Macie rodzić! To wasza rola i powinność! Oczekuje tego od was Kościół, państwo i partia!” „Masz rodzić, choćbyś miała urodzić trupa lub potwora”.
Odpowiedzią na tę decyzję były wielkie protesty w całym kraju. Czy można się dziwić milionom kobiet, że nie chcą się na to zgodzić, że wychodzą na ulicę protestować? Większość społeczeństwa je popiera, ale partyjno-państwowa propaganda nazywa je cynicznie „aborcjonistkami”, zwolenniczkami aborcji, tak jakby opowiadały się za aborcją dla zabawy i własnej przyjemności, pod wpływem mody czy jakiegoś trendu, które chciałyby narzucić innym. Dla ich stłumienia władza użyła potężnych oddziałów policji, która wykazała się wielką brutalnością, bijąc kobiety pałkami, aresztując je i przetrzymując bez możliwości kontaktu z adwokatem. Jako organ represji został wykorzystany również sanepid, nakładający na protestujące horrendalne mandaty za rzekome nieprzestrzeganie dystansu społecznego. I w ten właśnie kontekst swoją akcją bilardową wpisuje się biznesmen z Raciborza. Co może zrobić? Wyłącznie zaognić sytuację, dolać oliwy do ognia.
Rzekome przesłanie miłości akcji Kłoska znika całkowicie, za to wychodzi na jaw przesłanie PiS i jej prezesa: „Dziel i rządź!”. Co prawda prezes PiS zwrócił się niedawno z orędziem do narodu: „Jesteśmy jedną rodziną”, ale nikt nie wierzy w szczerość jego słów, bo bezustannie sieje i pogłębia rozbrat między rodakami. Dla Jarosława Kaczyńskiego konsensus jest przeżytkiem demokracji liberalnej. Dla niego ważne są podział i napięcia społeczne, które coraz bardziej polaryzują społeczeństwo. To jest fundament jego polityki. W tym kontekście Mateusz Kłosek okazuje się wielkim sojusznikiem Kaczyńskiego. A prezes takich aktów wsparcia nie zapomina. Polska to dość duży kraj, ponoć w ruinie. By go odbudować, szkoły, urzędy, państwowe firmy potrzebować będą wielkiej ilości materiałów budowlanych, zwłaszcza okien, które firma Mateusza Kłoska jest w stanie dostarczyć w dowolnych ilościach, ale na pewno nie będą to okna na świat, choć na pewno będą pasować do dziury zabitej dechami, jaką staje się nasz kraj.
Czy jest wśród Was choć jedna osoba, która nie widziała tych bilbordów w swoim mieście? Nie wiem, jak wygląda kwestia outdoorowej reklamy we wsiach i małych miasteczkach, ale w dużych miastach one są na każdym kroku. Krzyczą zwłaszcza te olbrzymie na kilkupiętrowych ścianach wieżowców.
Najpierw był obrazek z płodem dziecka w macicy w kształcie serca, potem hasło „Kochajcie się mamo i tato”. Teraz pojawiają się plakaty z częściami ciała nienarodzonych dzieci. Te wszystkie treści są słuszne same w sobie: miłość do dziecka, miłość między rodzicami, a mimo to drażnią. Przez co?
Przede wszystkim z powodu nadawcy. Nie, nie chodzi mi ani o bigoteryjnego biznesmena, który tę akcję finansuje, ani o podpisujące się pod hasłami organizacje. Nadawcą, podmiotem liryczno-propagandowym lansowanych treści — jeśli mogę się tak wyrazić — jest wojujący katolicyzm. Katolicyzm, który krzyczy: „Tylko nasza droga jest właściwa! A kto nią nie idzie, schodzi na manowce cywilizacji śmierci i zepsucia”. Dewocja krzyczy, powiedziałby Norwid. To jest postawa charakterystyczna dla myślenia totalitarnego. „My jesteśmy wszystkim, wy jesteście niczym.”
A po drugie, wszystkie te bilbordy drażnią z powodu swej nachalności. Po co ich aż tyle? Po co takie wielkie? By jeszcze bardziej zawłaszczyć przestrzeń dyskursu. Propaganda w radiu i telewizji, wykupienie lokalnych gazet i czasopism, zamach na wolne media to wciąż jeszcze za mało.
Ostatnia akcja bilbordowa to prawdziwa histeria, jakby w naszym kraju aborcja dokonywana była na każdym kroku i była najbardziej rozpowszechnionym środkiem antykoncepcyjnym. Tymczasem jest zjawiskiem niezwykle rzadkim. W zeszłym roku oficjalnie dokonano 1100 zabiegów przerwania ciąży, z których większość to była aborcja embriopatologiczna. Ale dla katolickich fundamentalistów to i tak za dużo. W zeszłym roku trybunał odkrycia towarzyskiego warczącego wielkorządcy podważył jej legalność, wysyłając sygnał do kobiet: „Masz rodzić! To twoja rola i powinność! Oczekuje tego od ciebie Kościół, państwo i partia!” Czy można się dziwić milionom kobiet, że nie chcą się na to zgodzić, że wychodzą na ulicę protestować? Większość społeczeństwa je popiera, ale partyjno-państwowa propaganda nazywa je cynicznie „aborcjonistkami” i „zwolenniczkami zabijania dzieci”, tak jakby opowiadały się za aborcją dla swej sadystycznej rozkoszy, czy pod wpływem jakiejś zdegenerowanej mody, którą chciałyby narzucić innym. Niestety, większość członków naszego społeczeństwa popiera też władzę i propagandę partii rządzącej, więc ich emocje nie mają żadnego znaczenia w konfrontacji z decyzjami wyborczymi, które podejmują.
Podobnie z rozwodami. Dla większości osób rozwód jest traumą porównywalną z aborcją. Nikt nie robi ani jednego, ani drugiego dla zabawy, bo to przecież oznacza rozpad małżeństwa, rodziny. Zarówno jedna, jak i druga decyzja podejmowana jest zwykle w sytuacji granicznej, dla ratowania siebie i własnego życia, a często i życia dzieci i rodziny. Ale katoliccy fundamentaliści chcą zakazać jednego i drugiego. „Masz rodzić, choćbyś miała urodzić trupa lub potwora”. „Niechby pił, niechby bił, ale by był!” – to jeszcze do niedawna były zasady, którym się musiały podporządkować kobiety, ponieważ stanowiły fundament życia po bożemu.
W cywilizowanym świecie emancypacja – nie tylko kobiet, ale człowieka w ogóle — doprowadziła do uwolnienia życia jednostek od tych koszmarów. Ale nie w Polsce, bo tutaj takie kulturowe osiągnięcia nazywa się, mówiąc głosem największego duchowego autorytetu narodu, „cywilizacją śmierci”.
Dlaczego oni tak nas nie znoszą? – można by zapytać tych wszystkich przeciwników feminizmu, gender, LGBT, liberalizmu, ekologii, wegetarianizmu. Bo wszystkie te orientacje pokazują, że człowiek może sobie ułożyć szczęśliwe, godne i wartościowe życie bez religii i Boga. No cóż, takie czasy! Religia umiera w konwulsjach terroryzmu (islam) i fundamentalizmu (katolicyzm).
Za komuny mówiło się, że władza dokręca śruby, mając na myśli podwyżki cen i ograniczenia swobód politycznych. Dziś możemy powiedzieć, że władza naciąga strunę. Ale marionetkowy prezydent, marionetkowy premier, marionetkowy rząd i marionetkowy parlament, łamanie konstytucji, naruszanie trójpodziału władzy, kwestionowanie niezawisłości sądów, bezczelny nepotyzm, szkalowanie opozycji, nachalna propaganda sukcesu, sojusz państwa i Kościoła, ograniczenia praw człowieka (zwłaszcza praw kobiet i mniejszości seksualnych), tłumienie manifestacji przy użyciu policji to jest już przeciąganie struny.
Tylko patrzeć jak pęknie. Albo sflaczeje, jak wielki różaniec z balonów, który biznesmen-dewota wypuścił do nieba by wybłagać u Matki Boskiej zatrzymanie covidowej zarazy.
Rzeczy, których nie wyrzuciłem to nie jest opowieść o rzeczach, to jest opowieść o matce. Wprawdzie opowiadana z perspektywy jej rzeczy, przedmiotów, których używała, ale jednak jest to opowieść o człowieku. Jednakże i perspektywa samych rzeczy jest myląca, bo kto opowiada tę historię, kto ogląda te rzeczy? Syn; syn jako mały chłopiec i dorosły mężczyzna. Nie ma tu wspomnień młodzieńca, które mogłyby zawierać naturalny dla tego wieku konflikt pomiędzy matką a synem. Takiego konfliktu tu jednak nie ma, co nie znaczy, że relacja pomiędzy nimi jest przesłodzoną bajką o synowsko-matczynej miłości. Powieść Marcina Wichy (klasyfikowana przez niektórych jako esej) w ogóle nie jest lukrowana. Relację pomiędzy matką a synem można by określić jako relację dwóch jednostek autonomicznych. O tę podwójną autonomię dbała szczególnie matka.
Rzeczy, które zostają synowi po śmierci matki, to przede wszystkim książki, i to właśnie one, oprócz ludzi, stają się bohaterami opowieści. Książki, które matka kochała i książki, które kocha jej syn. Opis księgozbioru rodziców należy do jednego z najwspanialszych opisów książek, którego nie powstydziłby się nawet autor Alchemii słowa. Marcin Wicha też jest alchemikiem, miłośnikiem, mistrzem słowa. Jego polszczyzna powinna być wzorem do naśladowania dla uczniów i przedmiotem nauczania w szkołach. Może i tak się kiedyś stanie, ale na pewno nie dziś, bo dzisiejszym władzom oświatowym z pewnością będzie przeszkadzał jeden element narracji, a jest nim żydowskość matki.
Żydowskość, choć już mocno rozmyta w od pokoleń spolonizowanej rodzinie, silnie jednak uwiera polskość, zarówno w osobistym, jak i społecznym wymiarze, ale nie posuwa się do oskarżeń. „Było, minęło” — można by powiedzieć, co nie znaczy jednak, że można i należy zapomnieć. Nie potrafią tego zrobić obie strony. Polacy o korzeniach żydowskich – bo to, co się wydarzyło jest zbyt bolesne i niemożliwe do zapomnienia, i „prawdziwi” Polacy, prawicowcy, którzy znów (w pełnym poczuciu bezkarności i za przyzwoleniem władzy) podnoszą kwestię „kto Żyd, a kto nie-Żyd”.
Przegląd książek z gromadzonego od powojnia księgozbioru rodziców staje się świetnym pretekstem do opowiedzenia za ich pomocą historii Polski: stalinizmu, odwilży, małej stabilizacji, epoki Gierkowskiej, stanu wojennego i transformacji. I znów ta sama metoda. Autor, mówiąc o książkach, opowiada o ludziach i ich losach.
Rzeczy, których nie wyrzuciłem, to krótka książeczka, niewiele ponad sto stron, więc trzy-cztery godziny czytania lub słuchania. Najlepiej do pochłonięcia bez przerwy, jednym tchem. Tak to właśnie zrobiłem i odstawiłem książkę na półkę z najlepszymi dziełami literatury polskiej.
Pamiętacie taką zabawę z Facebooka? Przez dziesięć dni mam pokazywać okładki płyt, które kształtowały mój gust muzyczny. Nie potrzeba recenzji, wystarczą same okładki. Chętnie je pokaże, ale też pozwolę sobie napisać kilka słów wspomnień, jakie mi się w związku z nimi lub artystą nasuwają.
Oczywiście najsłynniejszą płytą Milesa Davisa jest Kind of Blue, najpopularniejsza w historii płyta jazzowa. Ja też ją uwielbiam, zwłaszcza ekscytujące So What z ekscytującym duetem (dialogiem?) kontrabasu (Paul Chambers) i fortepianu (Bill Evans) na tle szczotkowania po talerzu (Jimmi Cobb). A potem wchodzą Miles Davis, John Coltrane i Bill Evans ze swoimi solówkami, przekazując sobie melodię płynnie jak pałeczkę sztafetową. Ah! Słuchałem tego ze sto razy!
Poznałem tę płytę w całości, gdy już byłem osłuchanym jazzfanem. Jednak pierwszym utworem Milesa, w którym się zakochałem, była kompozycja Teo z płyty Someday My Prince Will Come. A poznałem go dzięki Trzem kwadransom jazzu Jana Ptaszyna Wróblewskiego. To były wspaniałe audycje. Od 22.15 do 23.00, w których Ptaszyn jak wytrawny profesor wprowadzał słuchaczy, zwłaszcza takich młodych jak ja wtedy, w tajniki jazzu. Audycja leciała oczywiście w Trójce. Teraz, gdy Trójka upada, możemy uświadomić sobie, jak wielką rolę odgrywała w polskim życiu kulturalnym, tworzona przez „komunistyczne i postkomunistyczne elity”. Program zamykał i otwierał ten sam ekscytujący utwór z rytmem plumkanym na fortepianie, a potem wystukiwanym na grzechotkach i wybijanym na talerzach. Nie wiem skąd ubzdurałem sobie, że to gra Eroll Garner. W dobie internetu postanowiłem odszukać wszystkie utwory, które zapadły mi w serce. Przesłuchałem dziesiątki płyt Erolla Garnera, i nic. Aż postanowiłem napisać do Ptaszyna i zapytać go o to wprost, a on mi odpisuje, że to nie Eroll Garner, tylko Gil Evans (nie mylić z Billem) w utworze La Nevada. Najadłem się trochę wstydu. W każdym razie odkryciem otwierającym przede mną szeroko bramy jazzu były prezentowane w Trzech kwadransach jazzu cool jazzowe utwory Milesa Daviesa. Pierwszy to Teo z Someday My Prince Will Come, a tytułu drugiego zapomniałem, ale było to nagranie z Village Vanguard. Miles Davis i John Coltrane tworzą historię, a na pierwszym planie słychać szczęk szklanek i rozmowy publiczności przy stoliku.
Ale i ja osobiście miałem swój mały wkład w tworzenie historii światowego jazzu. To był rok osiemdziesiąty trzeci. Sam dół depresji stanu wojennego. Wziąłem sobie dziekankę i przez rok mieszkałem w Szczecinie, nie wykupiłem więc karnetu na Jazz Jamboree, ale gdy okazało się, że do Warszawy przyjeżdża Miles Davis, nie mogłem wysiedzieć na miejscu. W przeddzień jego występu postanowiłem pojechać do stolicy, choć nie miałem biletu na koncert. Pamiętam jak dziś: Idę dworcowym tunelem, na ziemi wielkie śmierdzące kałuże, zimno i ciemno. Co tak śmierdzi? – pomyślałem. Głębsze wciągnięcie powietrza w nozdrza nie pozostawiało wątpliwości. To był mocz. Ten smród i te kałuże. Lawiruję w tunelu, żeby nie wdepnąć w coś jeszcze gorszego i widzą, że podchodzi do mnie mój znajomy. Darek miał na imię. Dokąd jedziesz – pytam, a on: Tam gdzie ty. Masz bilet – pytam go znowu, a on: Nie. A ty? Też nie mam – odpowiadam.
Darka znałem z koncertów jazzowych. Odbywały się u nas w zamku. Co miesiąc? Co tydzień? W każdym razie regularnie. Pamiętam tamtą atmosferę, jak przed koncertem czekamy na otwarcie sali i siedzimy na podłodze, na schodach, na murkach. Wszyscy chłopacy z długimi włosami, dziewczyny w dżinsach i sweterkach. Latem w koszulkach bez stanika. Nawet pamiętam, jakie swetry nosiła Ela, dziewczyna moich marzeń, która potem została kobietą mego życia. I te koszulki też pamiętam. To były świetne koncerty. W kinach Wajda, Zanussi i Visconti, a na koncertach Namysłowski, Szukalski, Ptaszyn. Makowicz i Śmietana. Któregoś razu miał przyjechać Osjan przefarbowany na Maanam. Marek Jackowski, Milo Kurtis – wszystko OK, ale Jackowski przywiózł swoją muzę, którą na siłę lansował. Co to było? – pytaliśmy po koncercie oburzeni. Nie była to ani muzyka indyjska, której się spodziewaliśmy, ani jazz, tylko jakieś la, la la w stylu „Chryzantemy złociste”. Ta muza potem została Korą i to ona zaczęła grać pierwsze skrzypce w zespole swojego męża, który przestawił zwrotnicę na banalne rockowe tory.
W pociągu Darek mówi, że ma plan. Następnego dnia na Jazz Jamboree miały się odbyć dwa koncerty. W południe jakiegoś modnego jazz-rockowego zespołu z USA, a wieczorem Milesa (też z USA). Na pierwszy koncert na pewno się dostaniemy; schowamy się gdzieś w Kongresowej i przeczekamy do wieczora – rozwijał swój plan Darek. Ale niestety, po koncercie wyproszono nas z widowni. Dziś myślę sobie, że głupio zrobiliśmy, bo trzeba było się schować w jednej z lóż na galerii, a w foyer porządkowi przepędzali nas coraz bliżej wyjścia. W końcu Darek mówi: Do piwnicy! I zbiegliśmy w dół schodami. Niestety drzwi do piwnicy były zamknięte i przycupnęliśmy na dole klatki schodowej, skąd wyrzucono nas już po piętnastu minutach. Każdy z nas pojechał do swoich znajomych, ale umówiliśmy się przed Kongresową na godzinę przed wieczornym koncertem.
Spotykamy się, a na placu przed Pałacem Kultury – tłumy. W dodatku wstępu na podest przed wejściem chroni milicja, a przy samych drzwiach przy każdym bileterze stoi kolejnych dwóch milicjantów. Na pytanie, czy ktoś ma może bilet do odsprzedania, ludzie wybuchają głośnym śmiechem. I nagle nachodzi mnie złota myśl. Masz bilet z południowego koncertu? – pytam Darka. Mam – odpowiada. To weź go do ręki i chodź za mną – komenderuję. I przedzieramy się przez tłum, wymachując w górze nieważnymi biletami. Milicjanci też nas przepuszczają. Milicjant potrafi wyciągnąć pałę i komuś przywalić (jak dziś), ale na biletach się przecież nie zna. Dla niego bilet, to bilet. )Dlatego nie został konduktorem ani kanarem tylko milicjantem). Przy samym wejściu wciskam się pomiędzy biletera a milicjanta tak, że jednego mam z przodu, a drugiego za plecami. Niemal się przytulam do bramkarza i podsuwam mu stary bilet, a on zaczyna się jąkać: Ale, ale… Wtedy spod biletu wysuwam pięć dych i szepcę mu do ucha: Bierz, kurwa, i nie marudź. Więc on te pięć dych bierze i dyskretnie wsuwa sobie do kieszeni. No co? Wszyscy brali w łapę. Milicjanci też, ale tym razem mogli tylko obejść się smakiem. Mówię do bramkarza: „Kolega jest ze mną” i wciągam Darka za sobą.
No i znaleźliśmy się w foyer. A tam: festiwalowa atmosfera. Towarzystwo do jakiego byliśmy przyzwyczajeni i na innych koncertach. Ludzie z Czechosłowacji i Węgier opowiadali, że na granicy jazzfani byli zatrzymywani, żeby nie oglądać tego bezeceństwa, jakie miało miejsce w Polsce. Co parę metrów stoisko z pamiątkami, z plakatami, ale niestety nie było płyt Milesa. Zresztą gdyby były i tak nie byłoby mnie na nie stać. Cztery lata wcześniej byłem w Wiedniu i w jednym z domów towarowych natknąłem się na dział z płytami. W sektorze z jazzem pod literą D znalazłem Kind of Blue. Wziąłem ją sobie do ręki, żeby chociaż przez chwilę potrzymać. Zapamiętałem, że była taka… niebieska. A potem okazało się, że jest czarna, ale z niebieskim tytułem i na zdjęciu Miles też jest w niebieskiej marynarce.
W foyer Kongresowej kupiłem sobie beżowy znaczek z czarnym napisem „We want Miles”, żeby mi pasował do beżowej pikowanej kurtki, w której w tamtych latach, a właściwie zimach, chodziłem. Idziemy na widownię, a tam kolejna kontrola biletów. Tym razem babcie biletowe bez milicji. Wypatrzyliśmy sobie taką najmniej mobilną i przyczailiśmy się w pobliżu. Nagle ktoś zapalił papierosa i babcia z okrzykiem „Tutaj palenie zabronione” rzuciła się do niego, a my: czmych do środka. I bach na fotel.
Sala powoli zaczęła się zapełniać publicznością. Oczywiście przyszli widzowie z biletami na nasze miejsca, ale wszyscy wokół ich zakrzyczeli, żeby się nie przeciskali i cieszyli, że mogą usiąść na schodach. Sala Kongresowa liczy dwa i pół tysiąca miejsc. Ponoć na koncercie było cztery tysiące widzów. Siedzieli na schodach, wisieli na murkach, na balustradach. Stali nawet na scenie, ale tacy znani: Jaroszewski, Ptaszyn, Rodowicz, Karolak, Dąbrowski. Ludzi: masa krytyczna. I atmosfera bliska wybuchu. Oczywiście, gdy Miles, w czarnej koszuli, w czerwonej kurtce i w czarnym kapeluszu, wyszedł na scenę, entuzjazm był nie z tej ziemi. Ludzie reagowali jak nastolatki na koncercie Beatlesów.
Nie miałem pojęcia, co Miles będzie grał. Od czasów Kind of Blue wykonał co najmniej dwa zwroty. Od cool jazzu do jazz-rocka i free jazzu. Okazało się, że jego zespół z (wiem to dziś, bo wtedy te nazwiska nie były znane) Johnem Scofieldem, Billem Evansem (to już trzeci Evans, ale inny niż dwaj poprzedni), Alem Fosterem i Mino Cinelu gra także jazz-rock, ale zupełnie inny od tego z lat siedemdziesiątych. Bardziej dynamiczny i z nowymi, wyraźnie brudnymi dźwiękami. Dirty jazz? Ale dużo też było momentów z trąbką solo przy bardzo dyskretnym akompaniamencie zespołu.
Cały czas Miles w centrum uwagi zespołu. Widać było, jak się w niego wpatrują i reagują na najdrobniejsze gesty. Czuło się, że to jest muzyka nie tylko wykonywana, ale i tworzona na żywo. Publiczność na szczęście też okazała się rozumieć gesty giganta, który, zaczynając łagodne solówki, pokazywał, że okrzyki z widowni mu przeszkadzają. Drżałem w takich chwilach, bo kilka tygodni wcześniej w Paryżu Miles, zniecierpliwiony zachowaniem publiczności, która zamiast słuchać mistrza, zagłuszała jego grę bezmyślnym wrzaskiem, po prostu zszedł ze sceny i przerwał koncert po dziesięciu minutach. Na szczęście w tych momentach zalegała cisza jak makiem zasiał, a publiczność słuchała w skupieniu, by z końcem utworu wybuchnąć jak gejzer, jak wulkan.
Grali przez półtorej godziny, a potem zagrali jeszcze dwa bisy. Wiadomo było, że to już koniec. Aplauz był niesamowity. Zbliżyłem usta do ucha Darka i spytałem, co to znaczy, pokazując na swój znaczek, bo wtedy angielskiego nie znałem ni w ząb. „My chcemy Milesa” – przetłumaczył mi kolega. Złożyłem dłonie w tubę i ryknąłem mu do ucha: We want Miles! A potem puknąłem w ramię tych z niższego rzędu i wykrzyczałem nie zwijając tuby: We want Miles! I to samo do tyłu. I po pół minucie krzyczała cała Sala Kongresowa, a w zasadzie półtorej Sali Kongresowej: We want Miles! We want Miles! We want Miles! We want Miles! I Miles wyszedł raz jeszcze na scenę, gestem ręki pokazał, żebyśmy się tak nie darli, bo zgra coś jeszcze. Zdjął kurtkę, rozpiął koszulę na piersiach i zagrał trzeci bis. I to był mój osobisty wkład w historię jazzu. Jeśli chcecie posłuchać, ten fragment koncertu jest tutaj:
Jedno jest dziś jasne: Na pewno nie o Polskę i o szczęście jej obywateli, bo do tego byłby potrzebny jakiś program. Polityczny. A Jarosław Kaczyński ani jego partia żadnego programu nie mają. Mają za to plan: Jak utrzymać się przy władzy i jak z niej jak najwięcej skorzystać. To drugie to jest plan dla popleczników: polityków, urzędników, wyborców Jarosława Kaczyńskiego, a to pierwsze — dla niego samego. Zatem: władza. Po co ta władza Kaczyńskiemu?
Trzeba przyznać, że nie chodzi mu — jak większości tyranów i autokratów — by zdobywając pełnię władzy i napawając się nią do utraty tchu i samokontroli, przy okazji zadbać o własne korzyści. Abnegat z Mickiewicza 49 chodzi w niemodnych płaszczach i garniturach, w starych, rozwalających się butach. Mieszka w brzydkim, od dawna nieremontowanym domu, otoczonym tandetnym płotem ze stalowej siatki. Jego działkę trudno nazwać „ogrodem”. Nie ma nawet prywatnego samochodu, a do niedawna nie posiadał nawet konta w banku ani skrzynki pocztowej. Kamuflaż sknery-milionera? Chyba nie. Jego przebiegły plan, by upaństwowić największy prywatny bank w kraju, aby za uzyskane zeń kredyty wybudować w centrum stolicy dwa olbrzymie wieżowce, które miały stanowić lukratywny interes polegający na wynajmie luksusowych powierzchni biurowych, też nie był dla niego. Miał zabezpieczyć teraźniejszość i przyszłość jego politycznym spadkobiercom.
Jarosław Kaczyński, choć od dziesiątów lat zarządzał społecznym majątkiem, nie dorobił się fortuny, w przeciwieństwie do swych odpowiedników w Rosji, we Włoszech czy w Wenezueli. Nawet na leczenie matki musiał pożyczać od znajomej. Nie posiada willi, pałaców ani luksusowych jachtów. Jeśli już, to pozwala swoim podwładnym zaprosić się na wędkarską łódeczkę czy na małą sportową żaglówkę. Ale i to dla niego za duży luksus, bo wysiadając z nich naraża się na pośmiewisko z powodu nietrzymania moczu, co widać na obsikanych spodniach. A ta jego obwieszona praniem „willa” (jak na betonowe klocki mówi się w Warszawie i okolicach) to pożałowania godny architektoniczny koszmarek.
Zatem nie o majątek Kaczyńskiemu chodzi. Tylko o co? O władzę. Ale nie o władzę, która daje bogactwo. Nawet nie o władzę, która pozwala błyszczeć na salonach, udzielać wywiadów, pokazywać się w eleganckim towarzystwie, w otoczeniu pięknych kobiet, z kieliszkiem najdroższego szampana w ręku. To też nie dla niego. Szczytem jego hedonistycznych upodobań są obiady u raczej mało atrakcyjnej (i to zarówno pod względem urody jak i intelektu) sędzi, będącej jego „odkryciem towarzyskim”, gotującej mu jego ulubiony przysmak, który zapewne poznała jako polska ambasadorowa w Berlinie: Wienerschnitzel mit Sauerkraut (schabowy z kiszoną kapustą).
Kaczyńskiego nie pociąga więc władza, która pozwala opływać w luksusy. Gdyby zajął stanowisko, które załatwił swojemu — jak lubi mówić— „świętej pamięci bratu”, i musiał wprowadzić się do pałacu, zanudziłby się tam na śmierć. Kaczyński nie czuje się dobrze ani w pałacach, ani na salonach. Czy ktoś go widział w operze, na koncercie czy w teatrze? Nawet na ulicy czuje się nieswojo. Ten nasz narodowy safanduła woli przytulność domowego zacisza z najwierniejszym przyjacielem swojego życia, futrzakiem o imieniu Alik, gdzie nocami w piżamie i bamboszach może w fanatycznym amoku sam ze sobą rozgrywać polityczne szachy.
Po co więc temu dziwnemu człowiekowi władza? Kiedyś się wygadał, że jego największym marzeniem jest zostać emerytowanym zbawcą narodu. Ale nie można mu wierzyć, bo od czegóż miałby „zbawić” ten naród? Od wolności, dobrobytu, nowoczesności? Ich postęp może i się da na jakiś czas tu i ówdzie przyhamować, ale jego fala jest tak silna, że w dziejach ludzkości nie znalazł się jeszcze żaden inżynier społeczny, któremu by się to powiodło. A próbowały tego nie takie mózgi jak nasz geniusz z Żoliborza.
Ta władza jest mu potrzebna do czegoś innego: do walki z elitami. Nie, nie z niezależnymi intelektualistami, naukowcami, prawnikami, artystami, pisarzami, filmowcami, lekarzami czy nauczycielami w ogóle, przeciwko którym co i raz buntuje tłumy. Takie „elity” to używany przez niego straszak dla motłochu. Jemu chodzi o znajomych, którzy okazali się od niego lepsi i nie przyjęli go do swego grona. Wałęsa, Michnik, Kuroń, Mazowiecki, Tusk, Tischner, Miłosz, Kołakowski, Wajda, Kutz, Janda, Stuhr, Lis. To jego najwięksi wrogowie. Proszę zwrócić uwagę. Wśród największych wrogów tego rzekomo zajadłego antykomunisty nie ma żadnych komunistów ani byłych komunistów: Jaruzelskiego, Kwaśniewskiego, Millera, Oleksego, Czarzastego. To dla naszego starego zrzędy postaci nieważne. Ważni są tylko dawni znajomi z opozycji antykomunistycznej, którzy zdobyli uznanie świata i rodaków, stając tym samym na jego drodze do urojonej wielkości. Czyż to nie iście bolszewicka, leninowsko-stalinowska postawa? Zrobić porządek wśród swoich, którymi kiedyś byli wszyscy antykomuniści? Załatwić konkurencję w niby własnych szeregach, tak jak kiedyś udało mu się załatwić populistycznych sprzymierzeńców, których wciągnął do władzy? Leppera na wieki wieków, a Giertycha na długie lata? I co mu się nie udało z Tuskiem i POPiS-em?
Zatem ta władza, którą Kaczyński coraz szerzej dla siebie zagarnia, nie ma służyć szczęściu narodu, zdobyciu osobistego bogactwa czy blichtru. Cel jest jeden. Potrzebna jest mu do zemsty. Do zemsty na znajomych, którzy okazali się więksi od niego.
Jakież to trywialne! Ten Sinobrody polskiej polityki nie jest pierwszym ani ostatnim z tego typu psychopatów. Ze współczesnych chyba jest mu najbliższy Borys Johnson – brytyjski dziennikarz i polityk, kiedyś korespondent prasowy w Brukseli, później minister spraw zagranicznych, a dziś premier Wielkiej Brytanii, który stanął na czele Brexitu. Johnson zasłynął w swoim życiu wymyślaniem i wygadywaniem nieprawdopodobnych bzdur. Najpierw były to doniesienia o absurdalnych regulacjach unijnych: kącie zakrzywienia importowanych bananów, unifikacji trumien i innych zmyślonych absurdach. Potem były to ostrzeżenia o zagrożeniach Europy dla niepowtarzalności angielskiej kultury i wreszcie obietnice korzyści, jakie Brytyjczycy odniosą po wyjściu z Unii. Z większości wygłaszanych przez siebie bzdur się wycofywał lub obracał je w żart. Po co to robił? By osiągnąć władzę? Zostać premierem? Przedstawicielem establishmentu, do którego już należał od młodości? Nie! Dla żartu. Taki to typ.
Podobnie można powiedzieć o Kaczyńskim. Dlaczego zasiał rozbrat między rodakami, zdemontował polską demokrację, naruszał trójpodział władzy, zniósł niezawisłość sądów, przekształcił telewizję w tubę propagandową swojej partii, a teraz próbuje dokonać zamachu na wolne media? Dlatego, że wierzy, że jego koncepcja „demokracji nieliberalnej” jest drogą do tego, by Polska rosła w siłę, a ludziom się żyło dostatniej? No nie! On jest zbyt inteligentny, by wierzyć w bzdury, które wygaduje. Wszystko to dla zemsty. Dla zemsty na dawnych znajomych, którzy okazali się lepsi od niego.
O Kaczyńskim mówi się, że jego dewizą jest „Po mnie choćby potop”. To prawda, ale tylko częściowa. Prawdą jest, że Kaczyński to typ psychopaty, który nie liczy się z konsekwencjami swoich działań dla innych, ale dla niego dużo ważniejsze od tego „po mnie” jest sam potop, sama „piękna katastrofa”. On by chciał ją zobaczyć. Przypomina w tym Nerona, który podobno podpalił Rzym, by napawać się potęgą niszczycielskiego żywiołu. Podobnie jest z Kaczyńskim, który nasyci się dopiero, gdy zobaczy, jak nasz kraj staje w ogniu i pochłania dorobek poprzednich elit, tych – jego przewrotnym zdaniem – Polaków najgorszego sportu. I dopiero wtedy spełni się jego marzenie: Polska w ogniu, a potem — w ruinie.