fbpx

Szał uniesień

Wiesz. — Zmieniam poważny ton na żartobliwy. Mam takie marzenie, żebyśmy się kiedyś zabawili w Pegaza. Żebyś mnie dosiadła jak konia, a ja żebym odleciał jak orzeł. Albo żebyśmy odegrali scenę z Szału uniesień. Na pewno znasz. U-u. — Marika kręci głową, założywszy górną wargę na dolną. Musisz to znać: Naga kobieta na czarnym rozjuszonym koniu. A, to chyba znam. Odegramy to? Teraz? — pyta zaskoczona. Nie — odpowiadam. Kiedyś, gdy sama będziesz miała na to ochotę.

Przesuwa się w górę mojego ciała i muska moje usta swoimi. Jak cudnie! Jak delikatnie! Gdy próbuję wciągnąć je w głąb swoich albo dosięgnąć językiem jej języka, Marika dyskretnie się wycofuje i wraca ze swoją subtelną pieszczotą. Rozumiem, że ona chce dyktować warunki. Najpierw karmi mnie manną swoich pocałunków, a potem wyciąga dłoń w dół mojego ciała i zabiera do zabawy także mojego najlepszego (niewymienialnego) przyjaciela. Oj, to już przestaje być grzeczna zabawa. Marika dosiada mnie jak ułan swojego konia i zaczyna powoli, rytmicznie anglezować. Hej, dziewczyny, w górę kiecki, jedzie ułan jazłowiecki — przychodzą mi na myśl słowa przedwojennej piosenki. Moja amazonka niepostrzeżenie przechodzi w kłus. Hej, chłopaki, w górę ptaki, jedzie ułan jako taki. A potem w cwał. Mają dupy jak z mosiądza, to ułani spod Grudziądza. Marika opiera dłonie na mojej klatce piersiowej i zaczyna pędzić galopem. Hej, chłopaki, w górę chuje, pan generał defiluje! Mój Pegaz wzbija się w powietrze i odlatuje na szczyt Olimpu, gdzie Gromowładny obładowuje go piorunami. Wraca i pędzi przez nasz hotelowy pokój, który wypełnia się hukiem spadających z jasnego nieba gromów. Gdy wracam do rzeczywistości, znajduję na łóżku obok siebie na wpół żywe, spocone, nagie ciało Mariki. Nakrywa swojego oblanego pianą rumaka derką hotelowej kołdry.

Może się skusisz, by przeczytać moją powieść w całości?

Zbok?

Naga Marika z niezwykłą lekkością stawia stopę bosą na zimnej posadzce łazienki i oznajmia konfidencjonalnym szeptem: Chce mi się siusiu. Świetnie — mówię i wciągam ją do kabiny prysznicowej. Jerzy, naprawdę. Mówiłem, że to świetnie — powtarzam i przyklękam na piętach. Przyciągam ją do siebie, tak by usiadła okrakiem na mych biodrach. Jerzy, proszę cię. To ja ciebie proszę — proszę ją i zasuwam ścianki kabiny. Nikt nie zobaczy i ja też nikomu nie powiem. Tak bym chciał poczuć na sobie ciepło twojego młodzieńczego moczu. Jerzy, to obrzydliwe. Ależ skąd. — Odkręcam prysznic i biorę do ręki wylewkę. Od razu spłuczemy, nic nie będzie czuć. Jerzy, jesteś zbokiem — droczy się ze mną Marika, ale jednocześnie obejmuje mnie ramionami za szyję. Myślisz, że to takie łatwe? Teraz mi się odechciało. Zupełnie. Zbok to ktoś, kto chce, żeby mu nasikać do ust — mówię i za moment czuję lekkie łaskotanie. Zawsze wyobrażałem sobie, że uderzenie strumienia jej młodzieńczego moczu o skórę mego brzucha będzie jak smagnięcie witką, ale okazuje się, że jest jak dotyk mokrego listka, który niespodziewanie przylepił ci się do skóry ręki lub policzka. I w ułamek sekundy później wyraźnie czuję, jak po moich udach rozpływa się przyjazne ciepło. Cudowne! — Wybucham radosnym śmiechem. Cudowne! — Śmieję się jak małe dziecko. Lewym ramieniem obejmuję Marikę w pasie, a w prawej ręce trzymam skierowaną na posadzkę wylewkę prysznica. Jej pęcherz się wypróżnia i strumień gaśnie całkowicie. Już mam go spłukać wodą, gdy czuję, jak na moje uda pojedynczo spadają trzy ostatnie kropelki: Kap… kap… kap. Urocze — szepcę z zachwytem i polewam nasze ciała od pasa w dół. Marika przejmuje ode mnie wylewkę i kieruje ją prosto w moją twarz. Jesteś zboczeńcem. Nie proś mnie już nigdy o coś podobnego — mówi moja niewymienialna, niezastępowalna kochanka.

Może się skusisz na przeczytanie całej powieści? Akurat mamy promocję.

Manicure, pedicure

Marika wychodzi do łazienki i przynosi napełniony ciepłą wodą gumowy pojemnik z pięcioma komorami. Jaka ładna miseczka! To moczydełko — precyzuje. Najpierw plastikowym pilnikiem z papierem ściernym skraca i kształtuje paznokcie mojej lewej ręki, a potem zanurza je w moczydełku z wodą i mydłem i spiłowuje mi paznokcie prawej ręki. Wyjmuje moją lewą dłoń z moczydełka i osusza ją ręcznikiem. Zanurza w nim prawą i powraca do pielęgnacji lewej. Palec po palcu drewnianym patyczkiem podważa porastające paznokcie skórki, by je następnie dokładnie wyciąć małymi cążkami. Gdy mi podważa skórki, czuję lekkie szczypanie. To boli — mówię pieszczotliwie. Trzeba trochę pocierpieć, jeśli chce się być pięknym — odpowiada mimochodem Marika, nie odrywając się od pracy.

Obserwuję ją uważnie. Wyraźnie wytęża wzrok, co chwila marszczy w momentach głębszego skupienia czoło, a w chwilach maksymalnego wysiłku wysuwa z ust język. Marika, jakiej nie znam. Od czasu do czasu rzucam spojrzenie na jej bawełnianą koszulkę układającą się na krągłościach jej piersi i próbujących ją przebić sutkach. Ma takie duże piersi? — dziwię się. Nagie wydają się mniejsze. Chodzisz tak latem po ulicy, bez stanika? Czuję, jak to, co zakryte, podnieca mnie bardziej niż jej zwyczajna nagość. Może dlatego — myślę sobie — że częściej widzę ją nagą niż ubraną? Czasami — odpowiada od niechcenia, wciąż mocno skupiona na swej pracy.

Księga życia Mariki niepostrzeżenie dla niej samej się otwiera i, jakby pod podmuchem wiatru, jedna kartka odwraca się na drugą stronę. Chcę ją mieć. Taką. Inną. Autentyczną. Wzbiera we mnie pożądanie. Pozwalam jej jeszcze wypolerować moje paznokcie gumową polerką z drobniutkim papierem ściernym i nasmarować je oliwką. Gdy mi osusza ręcznikiem prawą rękę, chwytam ją delikatnie za dłoń, wyjmuję z niej ręcznik i odkładam na stół. Marika spogląda na mnie pytającym wzrokiem. Niczego jej nie wyjaśniam. Ujmuję ją za łokcie i pomagam jej wstać z krzesła. Przysuwam się do niej i przywieram ustami do jej ust. Rozwieram je swoimi wargami i wchodzę językiem, szukając w jej ustach drugiego. Marika chwyta w lot moją potrzebę i oddaje mi się bez najmniejszego oporu. Sięgam dłońmi do brzegu jej koszulki i ściągam ją jej przez głowę. Całkiem nagą układam moją kosmetyczkę na łóżku i sam kładę się na niej. Opieram się łokciami na materacu, by jej nie przygnieść, i kolanami rozpycham na boki jej uda. Marika oddaje mi się, zapierając się stopami o materac łóżka i unosząc lekko kolana. Przywieram biodrami do jej bioder. Mój przyjaciel puka do drzwi jej przyjaciółki. Nie pomagam mu. Niech poradzi sobie sam. Ona, nieco zdziwiona jego niezapowiedzianą wizytą, wita go jednak z radością i zaprasza do środka. Patrzę w jej oczy i niczego nie mówię. Niech sama zrozumie. Marika wpatruje się w moje oczy z kamienną twarzą. Ja też mam odgadnąć, czy ona rozumie, co się między nami dzieje? Mój przyjaciel i jej przyjaciółka całkowicie ignorują te nasze intelektualne dylematy. Pozbawieni naszej kontroli, cieszą się zabawą jak małe dzieci. Pokaż mi, że rozumiesz, co się stało — mówię do niej swym nieruchomym wzrokiem. Twarz Mariki pozostaje kamienna, ale jej ręka wędruje do mego karku i głaszcze go delikatnie. To mi wystarcza, bym wzniósł się na szczyt rozkoszy. Wycofuję się i rozlewam ją na brzuchu Mariki. Najpierw spoczywam na niej całym swoim ciężarem, a potem przewracam się na wznak i zabieram ją na siebie, a ona swoimi ustami muska moje usta, palcami prawej dłoni smyra moje włoski na pejsach, a brzuchem wyciska z mojego przyjaciela ostatnie krople rozkoszy. Moje dłonie szukają dopełnienia tej cudownej pieszczoty. Jedna ją znajduje na gładkości jej pośladka, a druga na twardej krawędzi jej łopatki. Chwilo, trwaj wiecznie! Oddaję się jej bez kontroli. Zapadam się. Odlatuję, odpływam. W błogi półsen postosunkowy.

Niestety tylko na chwilę, bo zaraz budzi mnie jej śmiech: Chrapałeś! — śmieje się jak mała dziewczynka. Wyciąga mnie z łóżka pod prysznic. Namydlamy się nawzajem, rozprowadzając pianę po swych ciałach i ich zakamarkach. Czyścioszki. Wycieram ją ręcznikiem, a ona mnie. To co? — pyta Marika. Skończymy drugą rękę? Znów siadamy przy stole osłonięci koszulką i ręcznikiem i Marika oddaje się pielęgnacji mojej prawej dłoni. Potem kładzie mnie na łóżku, przystawia do niego krzesło, bierze moją stopę na kolana i specjalnym strugiem ścina zrogowaciałą skórę pięty, a potem skraca nożyczkami i modeluje pilnikiem moje paznokcie. Zrobiwszy to samo z moją drugą nogą, w końcu olejkiem namaściła mi obie.

Obserwuję z dołu jej zaangażowanie i delikatność. Gdy kończy, mówię do niej z najwyższą powagą: Możesz mi je wytrzeć? Włosami? Marika odpowiada mi powagą swojego spojrzenia, spokojnym ruchem swoich dłoni robi plecionkę długą z włosów blond, pochyla głowę i ściera nią z moich stóp nadmiar olejku, a na koniec żartobliwie cmoka ustami mój duży palec. Od początku wiedziałem, co za jedna i jaka jest ta kobieta, która się mnie dotyka, ale w tym momencie zrozumiałem, że dopiero teraz poznałem ją tak, jak i ja zostałem poznany.

A może zajrzysz do naszego sklepu?



Rozkosz

Odwróć się — mówi Marika spokojnie i pomaga mi odwrócić ciało tak, by nogi skierowane były do wezgłowia, a głowa — do zanóża łóżka. Pokażę ci coś. Powinno być przyjemnie. Klęka u zanóża i wyjmuje z kuferka kolejne rekwizyty. Nawilża jakimś płynem chusteczkę i przeciera mi poszczególne części twarzy: czoło, powieki, nos, policzki, wąsy i brodę. Ładnie pachnie — komentuję z przyjemnością. To tonik do demakijażu, żeby oczyścić skórę — wyjaśnia Marika i wyciera mi ją do sucha suchą chusteczką, a następnie nakłada mi na twarz nowy środek. Pachnie jeszcze ładniej. — Uśmiecham się z jeszcze większą przyjemnością. To mleczko z odżywką. — Oczy, uśmiech i palce Mariki prześcigają się w delikatności. Podoba ci się zapach? Taak — mówię, wciągając go głęboko w nozdrza. Taki ożywczy i… łagodny. To zielona herbata. Rzeczywiście, podobny. A teraz ci wetrę olejek do masażu. Nie otwieraj oczu. Marika rozprowadza mi olejek całą dłonią po czole, a następnie palcami przywodzącymi zatacza powolne kręgi, masując mi skórę na czołowej części czaszki. Następnie symetrycznie dwoma palcami wskazującymi znajduje wgłębienia skroni i delikatnie mi je w nie wciska, wykonując okrężne ruchy na krawędziach zagłębień. To mogłabyś powtórzyć — mówię, gdy nakłada sobie na dłonie kolejną porcję olejku. Tutaj powinienem się od czasu do czasu puknąć. Wszyscy powinniśmy się tu puknąć od czasu do czasu — stwierdza Marika z autoironicznym uśmiechem i powtarza pieszczotę skroni, a następnie przechodzi do nosa. Wymacuje jego nasadę, uciska krawędź palcem wskazującym, a jej boki, tuż przy oczodołach — kciukiem i środkowym palcem. To wygląda jak badanie palpacyjne — komentuję z zamyśleniem. Zgadza się. Najpierw muszę wymacać miejsce, które chcę rozmasować. I milimetr po milimetrze masuje mój nos aż do samego czubka, który wyraźnie ugniata i wygina na boki. A potem masuje moje zamknięte powieki i całe oczodoły. Suchą serwetką wyciera oliwkę, żeby nie dostała mi się do oczu, i przechodzi do policzków, rozciągając i uciskając poszczególne mięśnie długimi ruchami, aż do całej brody. Hmmm… — mruczę z przyjemności. Przyjemne? — pyta Marika. Więcej niż przyjemne — odpowiadam z zachwytem. To prawdziwa rozkosz. Nie wiedziałem, że na twarzy mam tyle stref erogennych. To podniecające. Marika przenosi wzrok od mojej twarzy w kierunku lędźwi. Nie widać żadnej reakcji — komentuje żartobliwie. Nie widać, ale czuć — mówię z rozmarzeniem. Tu też — potwierdzam, gdy przechodzi do masażu brody, warg i okolicy wąsów. Ja tego nie wytrzymam — mówię, gdy rozpoczyna masaż szyi, łopatek i dekoltu, ugniatając każdą krawędź i wymacując każde zagłębienie. Wytrzymasz, wytrzymasz — odpowiada mi już prawie na granicy śmiechu. Kiedy zsuwa dłonie do piersi, opuszkami palców masuje moje sutki, mięśnie piersiowe, a następnie bierze w dłonie całe piersi, tak, jak się chwyta piersi kobiety, ja protestuję ponownie: Nie wytrzymam. Chcę się pozbyć swojej męskości. Chcę być kobietą. Całuj, dotykaj, pieść moje piersi.

Marika niespodziewanie wchodzi na łóżko, przekłada prawą dłoń z mojej prawej piersi na lewą, a lewą z lewej na prawą i nie przestając ich masować, kładzie się pomiędzy moimi nogami i zsuwa głowę w okolice lędźwi. Obejmuje wargami mojego chyba jeszcze bardziej niż ja zrelaksowanego przyjaciela i pyta z pełnymi ustami: To co wolisz? Być kobietą czy mężczyzną? Jedno i drugie. Naraz czy po kolei? — bełkoce z pełnymi ustami Marika. Naraz — odpowiadam z zapartym tchem. Oj, chyba po kolei — mówi, wypluwając z ust ślimaka, w którego przemienił się mój przyjaciel. Męskość nie reaguje.

Zdecydowanie wstaje z łóżka i zabiera się za sprzątanie swoich rekwizytów. Podobało się? — pyta. Było zachwycająco — odpowiadam. Bosko. Przez chwilę kontempluję przyjemność, która z twarzy spłynęła mi do reszty ciała, a następnie zdecydowanym ruchem podnoszę się z łóżka. Tylko nie za szybko, żeby ci się w głowie nie zakręciło — upomina mnie ze słodkim uśmiechem. Dobrze. — Zwalniam ruchy. Skąd ty znasz takie rzeczy? Jak to „skąd”? — odpowiada pytaniem na moje pytanie Marika. Ze studiów. Wiele razy ćwiczyliśmy masaż twarzy. Wstaję i podchodzę do szafy. Sięgam do kieszeni marynarki i wyjmuję z niej portfel, a z niego stuzłotowy banknot. Dziękuję — mówię. Reszta to napiwek. Czemu to robisz? — pyta z jeszcze bardziej chmurnym czołem Marika. Nie wiesz? Chcę cię mieć poza naszym układem. Taką, jaka jesteś. W realnym świecie.

A może przeczytasz Marikę w całości?
Papierowy egzemplarz lub e-book dostaniesz tutaj:

W stanie nieważkości

Wchodząc do mojego mieszkania, Marika reaguje jak większość nowych gości, którzy nigdy jeszcze w nim nie byli. Jak tu pięknie! Ile miejsca! Ile słońca! Otwarte pomieszczenie, wysokie prawie na dwa piętra na wszystkich robi wrażenie. Wielkie okna przepuszczają mnóstwo światła, które układa się na ścianach w ciepłych kolorach o trzech różnych odcieniach piasku, których różnicę da się wypatrzyć tylko w jednym punkcie, tam gdzie właśnie wszystkie trzy się zbiegają. Bukowe meble i bukowa podłoga też chłoną promienie i dodają ciepła całemu pomieszczeniu. A jeśli dom będę miał, to będzie bukowy koniecznie. Pachnący i słoneczny — śpiewaliśmy przy ognisku i gitarze w młodości. I kominek — zachwyca się Marika. Prawdziwy ogień. Nie trzeba się zbliżać, wystarczy spojrzeć, by poczuć jego ciepło. Gdy ona rozgląda się dookoła i odkrywa kolejne intrygujące szczegóły, ja przygotowuję coś do picia. W końcu sadzam ją na stołku przy barze, pozwalam rozejrzeć się po kuchni i obejmuję swym ramieniem. Przysuwam usta do jej ust i delikatnie ją całuję. Natychmiast mi odpowiada najdelikatniejszą pieszczotą swoich warg i języka. Wsuwam lewą dłoń pod jej bluzkę i głaszczę ją po brzuchu, po czym delikatnie zdejmuję Marikę ze stołka i stawiam na podłodze. Rozbieramy się nawzajem, nie przestając się całować. Gdy jesteśmy zupełnie nadzy, siadam na wielkim fotelu i sadzam ją na swoich biodrach. Marika rewanżuje się za moją gościnność — swoją. Obejmuję ją szeroko ramionami i przytulam jej piersi do moich. Nie przestajemy się całować. Na moment odchylam się do tyłu, by rozprostować plecy. Układam je na oparciu fotela i przytulam jej głowę do mojej piersi. Z lewej strony jest serce, posłuchaj — mówię cicho. Marika przykłada ucho, a ja wsuwam palce w jej włosy i głaszczę ją po potylicy. Nasze pocałunki stopniowo tracą subtelność dotyku motyla i przemieniają się w chłeptanie spragnionych bestii. W pewnym momencie Marika staje stopami na podłokietnikach, obiema rękami przytrzymuje się mojego karku i z wielką intensywnością zaczyna ćwiczyć przysiady, doprowadzając mnie i mojego przyjaciela do stanu najwyższego napięcia. Gdy już nie mogę go znieść, przyciskam biodra Mariki do swoich. Poczekaj — mówię z zapartym tchem. Lewą ręką chwytam prawą nogę Mariki tuż nad kostką i nad swoją głową przekładam ją sobie do prawej dłoni. Marika łączy stopy i usadawia się w poprzek mojego ciała. Podtrzymuję ją jedną ręką za plecy, a drugą — pod kolanami. Ona prawą ręką obejmuje mnie za szyję i spogląda mi w oczy. Boże drogi! Jak maleństwo, trzymam i tulę w ramionach swoje maleństwo! Marika łączy się ze mną w tym wzruszeniu najczulszą pieszczotą swoich ust. Jednak mój przyjaciel nic sobie nie robi z tej naszej czułości. Za wszelką cenę chce się lepiej dobrać do jej przyjaciółki. Co chwila to się wspina, to wycofuje, szamoce. Marika sięga lewą dłonią do tyłu, bierze w nią moją sakiewkę i sprawdza jej zawartość. Nie, nie! Nie wytrzymam tego! Co oni chcą ze mną zrobić?! Przecież w ten sposób za chwilę wyeliminują mnie z gry!

Wstaję z fotela, wciąż trzymając swoją kruszynę w ramionach jak niemowlę. Mój przyjaciel jest bardzo zadowolony, że ma trochę więcej swobody, ale w pewnym momencie moja kruszyna wysuwa mi się z rąk i nogami opada na podłogę. Całe szczęście, że wciąż ramieniem obejmuje mnie za szyję. Zgrabnym ruchem odbija się stopami od podłogi, podciąga się na mojej szyi dwoma rękami, rozkłada nogi na boki i zawiesza się na mych biodrach. Podtrzymuję ją za jej małe pośladki i pomagam nam obojgu w uzyskaniu stabilnej równowagi. Mam ją wreszcie w swojej przestrzeni. Życiowej. Marika unosi się w niej, nie dotykając podłoża. Jak astronautka. Jej uda wspierają się na moich biodrach, a stopy swobodnie kiwają się w powietrzu. Lekko przykucam, a mój przyjaciel wraca do jej przyjaciółki na poszukiwanie wspólnego środka ciężkości naszych ciał. Moja załogantka płynnymi ruchami bioder rozgrzewa wszystkie silniki mojej rakiety. W pewnym momencie przytrzymuje się mojej szyi prawą ręką, odchyla się do tyłu i lewą ręką ponownie wyszukuje centrum dowodzenia. Przerzuca w nim gałki i zaczyna się końcowe odliczanie. W naszych oczach wybuchają fajerwerki, przestajemy kontrolować hałas, jaki wydają nasze gardła. Nasze języki splatają się ze sobą w podwójnym skafandrze ust i razem odlatujemy w kosmos. Dopiero po kilku chwilach odnajdujemy na pobliskiej sofie nasze splecione ze sobą ciała, nad którymi wciąż jeszcze unoszą się nasze umysły w stanie nieważkości.

Zapraszam do mojego sklepu

Smooth operator

Na twarzy Mariki rysuje się wyraz zachwytu i wzruszenia. Znów jest pod wrażeniem tego, jak mit splata się z rzeczywistością. Wyciąga dłoń do mojej twarzy i delikatnie głaszcze mnie po policzku. Piękne — komentuje krótko. Lubię opowiadać ten mit moim znajomym, gdy są wśród nich mężczyźni. Wtedy pytam jednego z nich, jaki z tego morał. Marika się uśmiecha, domyślając się, że mam w zanadrzu przygotowany jakiś fortel. No jaki? — pytam ją. Wygina usta w podkówkę, unosi brwi i gestem ramion pokazuje, że nie wie. Jeśli jakaś kobieta chce, żebyś ją przeleciał, nie opieraj się i bez żadnych ceregieli zrób, o co cię prosi, bo inaczej możesz popaść w poważne tarapaty. Marika wybucha głośnym, radosnym śmiechem. Rzucamy się sobie w ramiona i turlamy po materacu. Gdy się uspokajamy, Marika poważnie patrzy w moje oczy i pyta: Ty chyba nie chciałbyś popaść w żadne tarapaty? Nie — odpowiadam krótko. To przeleć mnie jeszcze raz — mówi takim tonem, że natychmiast wraca do mnie fala pożądania, która wezbrała we mnie już wcześniej. Wstaję z materaca i podchodzę do komputera, a mój niecierpliwy przyjaciel pyta ze zdziwieniem: Nie słyszałeś?

Chciałbym ci coś jeszcze pokazać — mówię do niej, nie do niego. Że opera nie musi być nudna. — Włączam arię Je crois entendre encore z Poławiaczy pereł. Lubię, gdy nasz dom wypełnia się taką monumentalną muzyką. Z głośników wydobywa się cudowny śpiew w jidysz Salvatore Licitry z filmu Człowiek, który płakał. Do głowy przychodzi mi tyle skojarzeń związanych z Bizetem, Sally Potter, Kronos Quartet, że otwiera mi się szeroka brama do sztuki, dla której nieustannie noszę w sobie bezgraniczny zachwyt. Chciałbym przez nią powędrować, poszła ze mną by na oślep, wiem, bo przecież mi tak ufa, lecz dotknąłem już jej ciała myślą swą. Podchodzę do Mariki, przyklękam u jej stóp, zginam jej nogi w kolanach, unoszę i lekko rozsuwam na boki. Lewą ręką przytrzymuję jej prawą, obutą w srebrny pantofelek stopę, a prawą głaszczę jej wewnętrzną kostkę. Powoli przesuwam dłoń po wewnętrznej stronie jej łydki, kolana i uda, aż docieram do chropowatości koronki u zakończenia pończochy. Pokonuję ją szybko, by cieszyć się gładkością i ciepłem jej uda, ale nie na długo, bo jakaś siła (Jakaś! Tak się mówi) popycha mnie dalej. Moje palce wsuwają się pod koronkę jej majtek, pod którą znajdują lekko otwartą muszlę jej perłopława. Zagłębiają się w jej śliskim i wilgotnym wnętrzu, by oddać się poszukiwaniu perełki. Czuję, jak z lewej strony, od kominka bije ciepło żywego ognia. Na playliście umieściłem kolejne wykonania tej mojej ulubionej arii: przez orkiestrę symfoniczną, solo na skrzypcach i śpiew z akompaniamentem samego fortepianu. Mój przyjaciel czeka w gotowości i aż się rwie do pomocy. Zakładam sobie nogi Mariki na ramiona, podciągam na jej brzuch dół mojej białej koszuli, w którą jest ubrana, i ponownie odciągam na bok koronkę jej majtek. Mój przyjaciel znalazłby drogę nawet po ciemku, a cóż dopiero w świetle dnia i bijącego z kominka blasku mojego ogniska domowego. Czuję na bokach swojej szyi lekką szorstkość oblekających jej nogi pończoch, a kątem oka widzę delikatnie poruszające się tuż przy mojej głowie czubki jej grafitowo-srebrnych pantofelków. Opieram się dłońmi o materac obok bioder Mariki, a ona chwyta moje ręce wysoko w ramionach. Leży pode mną nieruchomo, swoim wzrokiem świdruje moje oczy, a palcami pieści moje ręce, jakby trzymała drążek sterowy szybowca, by go w razie potrzeby odchylić, pochylić lub przechylić. Nie odbieram jednak żadnego z tych sygnałów. Może już nauczyłem się, jak być jej pilotem? Autopilotem? Smooth operator? Przejmuję stery. Marika leży pode mną i wciąż nieruchomo, ale z czułością wpatruje mi się w oczy, a ja bezszelestnie lecę nad nią — ziemią — i przez nią — niebo. Ona — szybowcem, ja — pilotem. Ja — szybowcem, ona — niebem. Ja — niebem, ona — ziemią. Ja, Uranos, widzę z góry cudną twarz Gai z makijażem w odcieniach błękitu wody i nieba znad Riwiery Olimpijskiej, gdzie w lazurowej wodzie gaśnie gwiazda ognista w kolorze burgundu. Gdybym był malarzem, wiedziałbym, jak to namalować.

A może sięgniesz po Marikę w całości?

Ale masz książek!

Marika oznajmia: Będę musiała powoli się zbierać. Obiecałeś mnie odwieźć na szesnastą. Zdejmuje z siebie moją koszulę i zbiera z podłogi swoje ubrania. Ale masz książek — mówi, podchodząc do największego regału. Arendt, Arendt, Arendt, Arendt, Arystoteles… O rety, ile tego Arystotelesa! Na pewno coś bym tu dla siebie znalazła. Tutaj niekoniecznie. Czemu nie tutaj? To filozofia. Myślisz, że to dla mnie za trudne? Nie obraź się, ale myślę, że tak. Ludziom się wydaje, że wszystko, po co mogą sięgnąć ręką jak po towary w supermarkecie, jest dla nich dostępne. Te same książki stoją w bibliotekach i myślisz, że ktoś je czyta? Nie. Ale nie dlatego, że są za nudne, lecz dlatego, że są za trudne. To nie jest tak, że możesz sobie pójść do biblioteki, wziąć Kartezjusza albo Hegla i czytać. Prawie nikt tak nie robi. Podobnie z muzyką. Nie wystarczy sięgnąć po instrument, by na nim grać. Do tego są potrzebne lata pracy. Tak samo z językami. Naiwni kupują cudowne urządzenia do nauki języków obcych, okulary sprzężone z czujnikiem oddechu, specjalne kaski albo wyświetlacze rzekomo oddziałujące na podświadomość i wierzą, że dzięki nim w ich mózgu wgra się nowy język. Jak program w komputerze: ściągnij i uruchom. Ale tak to nie działa. Z jednej strony bronimy się przed dehumanizacją, ale z drugiej — marzymy, żeby funkcjonować tak łatwo i sprawnie jak roboty. Dokujesz się do jakiegoś urządzenia na noc i rano budzisz się ze znajomością trzech nowych języków obcych albo masz w głowie cały atlas anatomii, albo się budzisz jako wirtuoz skrzypiec. Albo aplikujesz sobie odpowiednią dawkę energii, przyjemności, euforii, przyjaźni, miłości. Tabletka na ból głowy, tabletka na uspokojenie, tabletka na sen, tabletka na erekcję, tabletka na szczęście.

Ale sama praca też nie wystarczy. Jeśli nie masz w sobie talentu, to choćbyś się zaharowywała od rana do nocy, nie zostaniesz wirtuozem żadnego instrumentu: skrzypiec, pędzla czy piłki. Owszem, talent można kształtować, ale i on nie wystarcza do sukcesu. Bo co z tego, że masz talent i chęci do pracy, jeśli się rodzisz w społeczeństwie od lat zmagającym się z głodem? Albo gdy wyrzucają cię ze studiów za to, że spod chusty wysunął ci się kosmyk włosów. Albo gdy trafiasz na dwadzieścia lat do łagru za opowiedzenie dowcipu albo za jakiś głupi wybryk, albo — co najgorsze — za to, że okazałaś się przyzwoitym człowiekiem. Potrzebny jest jeszcze sprzyjający czas i miejsce, w którym żyjesz, ale przede wszystkim — ludzie, których spotykasz w swoim życiu, od rodziców począwszy. Jeśli chodzi o czytanie, to uważam, że miałem wielkie szczęście, że to był duży przywilej, że na studiach mogliśmy z profesorami analizować Kanta, Nietzschego albo Heideggera zdanie po zdaniu. Do dziś myślę sobie, że to był dla mnie wielki dar od losu. Dużo zdobyłem sam, na własną rękę, ale też dużo zawdzięczam rodzicom, nauczycielom, przyjaciołom. Swoim dzieciom też próbowałem dać, ile tylko mogłem. I czuję żal, że ty nie dostałaś ode mnie tego, co mogłem dać im. No co ty — mówi Marika. Nie możesz się czuć za to odpowiedzialny. Nie byłeś przecież moim krewnym, nie znaliśmy się nawet…

A masz tę książkę, o której mi opowiadałeś? O tym mędrcu, co się zakochał w młodym mężczyźnie i stracił dla niego głowę? Jest pod „P”. Marika robi kilka kroków w prawo. Platon? Tak. Uczta. Marika wyciąga książkę z regału, otwiera na chybił trafił, czyta przez kilkanaście sekund, po czym odkłada na miejsce. Chyba rzeczywiście to nie jest dla mnie. Znajdę dla ciebie coś odpowiedniego. Marika ubiera się do końca, pakuje swoje prezenty w firmowe reklamówki i wychodzimy z salonu. Prowadzę ją do swojego gabinetu, w którym na trzech ścianach książki stoją na półkach od podłogi do sufitu. O rety! — mówi podekscytowana. Prawdziwa biblioteka. Czytałeś to wszystko? Proszę cię, owieczko, nie zadawaj takich pytań. Na jej twarzy rysuje się grymas zawstydzenia. Mam nadzieję, że to będzie dla ciebie ciekawe. — Sięgam po książkę w kolorowej obwolucie. Bóg rzeczy małych. To piękna książka o miłości. W sensie platońskim. O miłości jako zasadzie wiążącej ludzi i rzeczy. Dla mnie to jest współczesna wersja Uczty. To ponoć książka kultowa dla twojego pokolenia. Marika przyjmuje prezent bez zbytniego entuzjazmu. Dostałem od moich dzieci książki kilku autorów, po których sam nigdy bym nie sięgnął. Z Japonii, z Indii, z Iranu, z Afganistanu, z Nigerii, z Egiptu, z Turcji i… jestem pod wielkim wrażeniem. To naprawdę świetna literatura.

Marika chowa lekturę do torby i wychodzimy z domu do samochodu. Gdy ruszam, odzywa się: Mówiłeś, że chciałeś mi pokazać swoje zabawki. Nie starczyło dziś czasu? Jakie zabawki? — pytam i odgaduję w oczach Mariki sens jej pytania. Pokazałem ci. Książki, obrazy, ogród, muzyka, wiersze… to, co potrafię ugotować… To są moje zabawki. Marika spogląda na mnie z przestrachem. A ty myślałaś, że to będzie coś innego? — pytam tonem rozczarowania. Nie, Jerzy, nie… Naprawdę? Myślałaś, że cię zaprowadzę do jakiegoś pokoju bólu, jak Grey? Tego byś chciała? Nie, Jerzy, przepraszam. I że ci zadam ból? Zbiję cię czymś albo wsadzę ci w coś jakiś plastikowy przedmiot? Chciałabyś tak? Nie, naprawdę… Wydaje mi się, że jednak tak. Daj spokój, Jerzy. Jest mi przykro. Lubisz takie rzeczy? Mówisz mi o dotyku motyla, a marzysz o czymś innym? Ja ci recytuję wiersze, a ty marzysz sobie, że chciałabyś być w łóżku z jakimś draniem, który by cię potraktował jak szmatę? Powiedz mi: czy wszystkie kobiety są takie same? — Czuję, jak się we mnie mieszają złość, smutek i rozczarowanie. Jerzy, nie mów tak. Znów coś sobie ubzdurałeś i niepotrzebnie się smucisz. Marika wysuwa z papierowej torby głowę pluszowej owieczki, podsuwa mi ją do twarzy i pyta słodko, robiąc dziecinną minkę: Lubisz mnie jeszcze? Obejmuję moją owieczkę — tę żywą, nie pluszową — prawym ramieniem i przytulam do siebie. Kocham cię — mówię smutno i prowadzę dalej samochód, trzymając kierownicę jedną ręką.

Wjeżdżamy na piętrowy parking galerii handlowej w samym centrum. Wybieram poziom, na którym prawie nie ma samochodów. Tutaj jest fajnie — mówi Marika — przynajmniej jakoś normalnie można się pożegnać. Wypinamy się z pasów bezpieczeństwa i wreszcie jakoś normalnie się żegnamy — długim, namiętnym pocałunkiem, który na nowo budzi we mnie ogień pożądania. Całuję Marikę w zapamiętaniu i przez bluzkę i stanik obmacuję jej piersi. Bezwstydnie, obleśnie. Mam chęć włożyć jej rękę w majtki. Mam erekcję, ale zostają mi jeszcze resztki rozsądku, by jej tego nie pokazywać. Wypuszczam Marikę z objęć ze wstydu przed samym sobą. Nagle spostrzegam, że kilka metrów od nas, z przodu samochodu przechodzą dwie kobiety z dzieckiem. Zapewne matka, babcia i wnuczka. Tak wyglądają. Matka i córka wyraźnie się spieszą do samochodu, a starsza kobieta zwalnia, odwraca się i patrzy na nas z pogardą. Zastanawiam się, czy gdyby teraz zobaczyli nas: Anna, moje dzieci, mąż i przyjaciel Mariki, jej rodzice, jej znajomi, moje znajome, całe miasto, wszyscy ci obywatele godni czci, to czy patrzyliby na nas takim samym wzrokiem pełnym pogardy? Ciekawe, co oni wszyscy mają na myśli — czy w ogóle cokolwiek mają na myśli — powtarzając wyświechtany frazes, że miłość niejedno ma imię. Czy naprawdę cały świat byłby przeciwko nam? Przecież ludzie tak ochoczo wspierają zakochanych. A nasza miłość jest miłością zakazaną? Czemu?

Muszę się trochę poprawić — mówi Marika i rozpuszcza sobie włosy. Powinnam się uczesać, ale nie chciałabym ci zostawić tu swoich włosów. Rozejrzyj się jeszcze w domu, czy nic nie zostało. Twoja żona jest naturalną czy farbowaną brunetką? Skąd wiesz, że jest brunetką? Poznałaś po tym zdjęciu z młodości? Nie — odpowiada — widziałam długi włos w łazience.

Zostawiam jej pytanie bez odpowiedzi. Marika zaplata swoje włosy w zwykły warkocz, wyjmuje szminkę i w małym lusterku karminuje sobie usta na jasnoczerwony kolor; taki, jaki lubię u niej najbardziej. Wygląda pięknie, młodzieńczo, ożywczo. Dla Daniela — myślę z zazdrością. Czemu nie maluje się tak dla mnie? — pytam się w myślach. Żeby mieć usta gotowe do pocałunku — odpowiadam sobie z satysfakcją.

Muszę gdzieś upchnąć tę owieczkę — mówi Marika. Nie musisz, ten sklep —wskazuję wzrokiem wydrukowane na papierowej torbie logo — znajduje się tutaj. Na pierwszym piętrze. I ten od butów też. Nawet ten od pończoch. Uśmiechamy się do siebie.

Marika wysiada, posyła mi na pożegnanie słodkiego buziaka, wesoły uśmiech i tęskne spojrzenie. Zabierzesz mnie jeszcze kiedyś w to cudowne miejsce? — pyta, schylając się do otwartych drzwi, które, zanim zdążam jej odpowiedzieć, zamykają się z głuchym: łup!

Siedzę z pustą głową, patrząc pustym wzrokiem na pusty parking. Za dużo dziś było tego wszystkiego — myślę — bym mógł tak sobie powrócić do normalnego stanu rzeczy. Zauważam jeszcze, jak Marika wsiada do windy, a mnie przypominają się męki Tantala, przed którym umykała gałąź winorośli, ilekroć zbliżył swe spragnione usta do wiszącego tuż, tuż grona, za to, że wobec bogów przedmiotowo potraktował ciało człowieka. Włączam silnik i stromą serpentyną wyjeżdżam z parkingu. Na skrzyżowaniu zatrzymuję się na czerwonym świetle. Na moim pasie stoją przed przejściem dla pieszych jeszcze dwa inne samochody. Gdy zapala się zielone dla przechodniów, grupa ludzi wchodzi na jezdnię szybkim krokiem. Widzę wśród nich roześmianą Marikę, podskakującą jak pchełka obok gburowatego, wysokiego, młodego blondyna. Marika wyjmuje z torby pluszową owieczkę i próbuje go rozweselić, podsuwając mu ją z uśmiechem do ust, ale Daniel chyba nie zapałał do mojej owieczki zbytnią sympatią, bo jakby urażony odsuwa od niej głowę do tyłu. Zapala się zielone światło. Ruszam i myślę sobie: Co ja robię tu? Co-ja-tu-taj-ro-bię?

Może sięgniesz po Marikę w całości?

Narodziny Wenus

Następnego dnia profil Mariki na portalu dla modelek znika. Cieszę się, że zdążyłem ściągnąć na swój twardy dysk najładniejsze fotki. Ale i ja bym chciał jej robić takie zdjęcia. Na początku następnego spotkania pytam, czy mógłbym kiedyś zobaczyć ją przy pracy, żeby mi pokazała, jak pozuje, zwłaszcza w pozie Madonny i Danae z obrazów Muncha i Klimta. Marika nie ma nic przeciwko temu i jest gotowa natychmiast. Przewidziałem to i kupiłem dla niej w prezencie czerwony beret, który — w moim zamyśle — ma symbolizować aureolę Madonny. Marika zakłada go sobie na głowę, zrzuca z łóżka kołdrę i poduszki i siada na pustym materacu. Układam kciuk i palec wskazujący obu dłoni w kształt pistoletu i zestawiam je ze sobą na kształt kadru kamery. Patrzę przezeń na Marikę, a ona mówi: Nie masz aparatu? Weź chociaż komórkę. To także przewidziałem i wyjmuję z torby swojego canona. Dla Mariki taki rekwizyt w ręku fotografa wydaje się czymś zupełnie naturalnym. Co chwilę układa inaczej ciało w pozycji na wpół leżącej i na wpół siedzącej. W pewnym momencie zdejmuje dżinsy i pozuje z gołymi nogami, w czarnej bluzce. Zmienia też wyraz twarzy od uśmiechu do zamyślenia. Sama wie, kiedy spojrzeć w obiektyw, a kiedy skierować wzrok na bok czy do góry. Następnie pozbywa się bluzki i zostaje tylko w czarnej koronkowej bieliźnie. Najpierw zajmuje się czerwonym beretem, przekrzywiając go na bok, robiąc sobie daszek z przodu, podciągając do góry za antenkę, a ja — pstrykam. Potem robi pierwsze przymiarki do pozy Madonny z obrazu Muncha. Wreszcie zdejmuje z siebie wszystko, całkiem naga staje na materacu łóżka i przyjmuje pozę Madonny, podnosząc prawą rękę i kładąc dłoń na karku, a lewą — na brzuchu. Odkładam aparat i koryguję jej sylwetkę. Delikatnie przekrzywiam jej głowę w kierunku ramienia, a twarz kieruję lekko ku górze. Lewą rękę zdejmuję z jej brzucha i zakładam na plecy. Beret układam na jej głowie tak, by przylegał do niej na jak największej powierzchni. W podekscytowaniu biorę aparat i robię kilka zdjęć w różnym oddaleniu. Cudownie — mówię — nawet nie wiesz, co mi dajesz.

Teraz Danae. Marika kładzie się na prawym boku. Pomagam jej jak najmocniej skłonić głowę i dociągnąć do niej lewe kolano. Układam jej lewą dłoń między udami, a prawą, rozcapierzywszy wprzód jej palce — na piersiach. Proszę, by lekko rozchyliła usta i całkiem zamknęła oczy. Robię jej zdjęcia, stojąc nad nią, a potem coraz bardziej obniżam aparat, aż pierwszy plan wypełnia jej udo. Nie byłem pewien, czy się zgodzisz, i zostawiłem w samochodzie rekwizyty do złotego deszczu. Mogę je przynieść? Jakie? — pyta Marika. Żółte kwiaty. Pewnie — odpowiada mi z uśmiechem. Nie zmieniaj pozycji, zaraz wracam.

Wychodzę do samochodu po kilka pęczków żonkili, które jadąc do niej, kupiłem na straganie od kwiaciarki. Gdy wracam, Marika wciąż leży w tej samej pozycji, jakby spała. Nie otwieraj oczu — proszę — i napręż mocniej palce. Rozwiązuję pęczki żonkili i jeden po drugim rozsypuję na nagie ciało Mariki. Znów biorę do ręki aparat i powtarzam te same ujęcia, które wcześniej wypróbowałem bez kwiatów. Na koniec Marika zbiera narcyzy w jeden bukiet i pozuje, zasłaniając nim piersi.

Jeszcze jedna poza — proszę, nie mogąc się oprzeć kolejnemu skojarzeniu. Kładę na środku łóżka poduszkę i proszę Marikę, by na niej stanęła. Układam jej prawą dłoń na mostku, tuż nad piersiami, i podpowiadam, by lewą dyskretnie zasłoniła delikatnie się rozpękający kwiat swego sekretu i by przeniosła ciężar ciała na lewą nogę, a prawą stopą finezyjnie się podparła, bym mógł nauczyć ją, jak z lekka kibić wyginać dostojnie i stąpać jako bogi, duchem czując ciało. Nieznacznie przechylam jej głowę ku prawemu ramieniu i proszę, by spróbowała patrzeć przed siebie nieobecnym wzrokiem. Odsuwam się na parę kroków, odwracam aparat do pionowego kadru i pstrykam. Jest. Są. Narodziny Wenus.

Może sięgniesz po cała powieść?

Lolita

Nie mam nawet z kim podzielić swojego bólu. I nagle wpadam na pomysł, że może jednak poszukam kogoś wśród swoich starych przyjaciół. Lolitę po raz pierwszy czytałem ze trzydzieści lat temu, z niezdrowym podekscytowaniem skandalem, jaki wywołała historia związku czterdziestokilkuletniego mężczyzny z o trzydzieści lat młodszą dziewczynką, a potem, przed kilku laty, pokłóciłem się o tę książkę ze swoją przyjaciółką. Do dziś grają we mnie emocje wywołane tym sporem. Sięgam więc po Lolitę ponownie. Humbert Humbert jest na pewno kimś, kto mnie zrozumie. I nie zawodzę się. Czytając Nabokova po raz drugi, wolny od kulturowych i seksistowskich uprzedzeń, znajduję w jego książce to, co chyba zamierzał w niej zawrzeć. Lolita wydaje mi się teraz piękną i liryczną opowieścią o miłości.

Oczywiście natychmiast chcę się podzielić swoimi wrażeniami z Mariką, która oczywiście nie czytała Lolity i nigdy takiej lektury nie przeczyta, ale tylko po raz kolejny przekonuję się, jak wielka przepaść dzieli światy sztuki, w których żyjemy. Marika już na wstępie wymiany maili na ten temat pisze, że nie mogłaby zaakceptować tej książki ze względu na stosunek dorosłego mężczyzny do czternastolatki, bo czternastolatka jest dzieckiem nieświadomym swoich decyzji i poczynań. Nawet nie prostuję, że Lolita miała czternaście lat, gdy po półtorarocznej opiece uciekła od swego ojczyma. Piszę tylko, że ją strawiłem, a właściwie z nabożną czcią skonsumowałem w całości po raz kolejny. Jakże on, bohater-narrator-autor, pięknie potrafi opowiadać o swoim uczuciu i jego obiekcie! Ja też bym chciał tak potrafić, ale gdzież mi tam do Nabokova!

Chyba z dziesięć razy czytam fragment opisujący ostatnie spotkanie Humberta Humberta z Lolitą, który wypreparował swoje uczucie do niej z seksualnego pożądania i dopiero teraz widzi jasno i wyraźnie, że jest ono czystą miłością. Nie chorym pożądaniem dorastającej dziewczynki przez nieuleczalnego pedofila, lecz miłością, która wyrosła ze spotkania dwóch egzystencji i która chciałaby się zmaterializować w realizacji marzenia o wspólnym życiu. I ze łzami w oczach — ponoć tak samo, jak robił to sam autor Lolity — kontempluję beznadziejną samotność Humberta, który pyta Lolitę o swoją rolę w jej życiu jako mężczyzny i któremu ona odpowiada, że owszem, był dobrym… ojcem.

Nie ma wątpliwości, że to już nie taki kontakt, jaki mieliśmy na początku, gdy moja owieczka sama zabiegała o jego podtrzymanie i martwiła się, gdy coś było nie tak. Nie chcę żebrać o kolejne maile, zdania, słowa. Marika wyraźnie gra na wyciszenie, co nie jest najgorsze, bo przecież mogłaby po prostu w ogóle się do mnie nie odzywać. A może — myślę sobie — wysublimowanie, wzorem Nabokova, Mariki do jakiejś literackiej fikcji byłoby odpowiednim lekarstwem na moje zbolałe, nieutulone w bólu serce? Książka Nabokova zaczyna się od swoistej inwokacji Humberta do Lolity. Parafrazuję ją i wysyłam do Mariki, ale ona pomija moje literackie próby milczeniem.

Mariko, światłości mego życia, płomieniu mych lędźwi. Grzechu mój, moja duszo. Ma-ri-ko: Usta trzykrotnie wydmuchują powietrze. Przy drugiej sylabie język krótkim drganiem uderza o podniebienie. Po trzecim wydechu usta pozostają lekko rozchylone. Ma. Ri. Ko. Na imię miała Marika, po prostu: Marika. Spotykałem ją zwykle z samego rana. Metr sześćdziesiąt dwa w białych pończochach, które jej kiedyś kupiłem w prezencie. W czarnych zresztą też. Po mieście zawsze chodziła w spodniach: w dżinsach, legginsach lub szortach i w każdych z nich była Mariką. W portalu modelek — także: Marika1990, o wymiarach 86-61-85 i rozmiarze buta 36. Zwykle nosiła włosy związane w warkocz. Zawsze była sobą. Lecz w moich ramionach zawsze była — owieczką.

Jeśli Nabokovowi można pisać tak sentymentalnie i patetycznie, to dlaczego nie mnie? Nie będę się krępował i opowiem o Marice do końca tak lirycznie, jak zawsze o niej myślę, chociaż z jej życia poezja powoli się ulatnia i zaczyna ono przypominać ciężki głaz, który właśnie wymsknął się z ramion Syzyfowi.

I to jest ostatni z ilustrowanych fragmentów erotycznych, które chciałem opublikować. Choć przez pierwsze 200 stron akcja powieści w zasadzie nie wychodzi z łóżka, nie chciałbym, by Marikę zaszufladkowano jako książkę erotyczną. Jeśli miałbym wybierać szufladę, to wołałbym, żeby to była „literatura społeczno-obyczajowa”. To, że akcja powieści wyjdzie z łóżka, nie znaczy, że zniknie z niej erotyka, czy seks. Zostanie, ale spadnie na społeczno-obyczajowe dno, niestety, w coraz szerszym zakresie wyznaczające normę zachowań zarówno młodych, jak i dojrzałych ludzi. Jednak tym, o czym chciałem opowiedzieć w swojej książce, jest głębokie egzystencjalne doświadczenie spotkania drugiego człowieka, jakie przeżywają bohaterowie. Jesteśmy dokładnie w połowie opowieści. Zapraszam do sięgnięcia po całość.

Pin It on Pinterest