fbpx

We want Miles!

Pamiętacie taką zabawę z Facebooka? Przez dziesięć dni mam pokazywać okładki płyt, które kształtowały mój gust muzyczny. Nie potrzeba recenzji, wystarczą same okładki. Chętnie je pokaże, ale też pozwolę sobie napisać kilka słów wspomnień, jakie mi się w związku z nimi lub artystą nasuwają.

Oczywiście najsłynniejszą płytą Milesa Davisa jest Kind of Blue, najpopularniejsza w historii płyta jazzowa. Ja też ją uwielbiam, zwłaszcza ekscytujące So What z ekscytującym duetem (dialogiem?) kontrabasu (Paul Chambers) i fortepianu (Bill Evans) na tle szczotkowania po talerzu (Jimmi Cobb). A potem wchodzą Miles Davis, John Coltrane i Bill Evans ze swoimi solówkami, przekazując sobie melodię płynnie jak pałeczkę sztafetową. Ah! Słuchałem tego ze sto razy!

Poznałem tę płytę w całości, gdy już byłem osłuchanym jazzfanem. Jednak pierwszym utworem Milesa, w którym się zakochałem, była kompozycja Teo z płyty Someday My Prince Will Come. A poznałem go dzięki Trzem kwadransom jazzu Jana Ptaszyna Wróblewskiego. To były wspaniałe audycje. Od 22.15 do 23.00, w których Ptaszyn jak wytrawny profesor wprowadzał słuchaczy, zwłaszcza takich młodych jak ja wtedy, w tajniki jazzu. Audycja leciała oczywiście w Trójce. Teraz, gdy Trójka upada, możemy uświadomić sobie, jak wielką rolę odgrywała w polskim życiu kulturalnym, tworzona przez „komunistyczne i postkomunistyczne elity”. Program zamykał i otwierał ten sam ekscytujący utwór z rytmem plumkanym na fortepianie, a potem wystukiwanym na grzechotkach i wybijanym na talerzach. Nie wiem skąd ubzdurałem sobie, że to gra Eroll Garner. W dobie internetu postanowiłem odszukać wszystkie utwory, które zapadły mi w serce. Przesłuchałem dziesiątki płyt Erolla Garnera, i nic. Aż postanowiłem napisać do Ptaszyna i zapytać go o to wprost, a on mi odpisuje, że to nie Eroll Garner, tylko Gil Evans (nie mylić z Billem) w utworze La Nevada. Najadłem się trochę wstydu. W każdym razie odkryciem otwierającym przede mną szeroko bramy jazzu były prezentowane w Trzech kwadransach jazzu cool jazzowe utwory Milesa Daviesa. Pierwszy to Teo z Someday My Prince Will Come, a tytułu drugiego zapomniałem, ale było to nagranie z Village Vanguard. Miles Davis i John Coltrane tworzą historię, a na pierwszym planie słychać szczęk szklanek i rozmowy publiczności przy stoliku.

Ale i ja osobiście miałem swój mały wkład w tworzenie historii światowego jazzu. To był rok osiemdziesiąty trzeci. Sam dół depresji stanu wojennego. Wziąłem sobie dziekankę i przez rok mieszkałem w Szczecinie, nie wykupiłem więc karnetu na Jazz Jamboree, ale gdy okazało się, że do Warszawy przyjeżdża Miles Davis, nie mogłem wysiedzieć na miejscu. W przeddzień jego występu postanowiłem pojechać do stolicy, choć nie miałem biletu na koncert. Pamiętam jak dziś: Idę dworcowym tunelem, na ziemi wielkie śmierdzące kałuże, zimno i ciemno. Co tak śmierdzi? – pomyślałem. Głębsze wciągnięcie powietrza w nozdrza nie pozostawiało wątpliwości. To był mocz. Ten smród i te kałuże. Lawiruję w tunelu, żeby nie wdepnąć w coś jeszcze gorszego i widzą, że podchodzi do mnie mój znajomy. Darek miał na imię. Dokąd jedziesz – pytam, a on: Tam gdzie ty. Masz bilet – pytam go znowu, a on: Nie. A ty? Też nie mam – odpowiadam.

Darka znałem z koncertów jazzowych. Odbywały się u nas w zamku. Co miesiąc? Co tydzień? W każdym razie regularnie. Pamiętam tamtą atmosferę, jak przed koncertem czekamy na otwarcie sali i siedzimy na podłodze, na schodach, na murkach. Wszyscy chłopacy z długimi włosami, dziewczyny w dżinsach i sweterkach. Latem w koszulkach bez stanika. Nawet pamiętam, jakie swetry nosiła Ela, dziewczyna moich marzeń, która potem została kobietą mego życia. I te koszulki też pamiętam. To były świetne koncerty. W kinach Wajda, Zanussi i Visconti, a na koncertach Namysłowski, Szukalski, Ptaszyn. Makowicz i Śmietana. Któregoś razu miał przyjechać Osjan przefarbowany na Maanam. Marek Jackowski, Milo Kurtis – wszystko OK, ale Jackowski przywiózł swoją muzę, którą na siłę lansował. Co to było? – pytaliśmy po koncercie oburzeni. Nie była to ani muzyka indyjska, której się spodziewaliśmy, ani jazz, tylko jakieś la, la la w stylu „Chryzantemy złociste”. Ta muza potem została Korą i to ona zaczęła grać pierwsze skrzypce w zespole swojego męża, który przestawił zwrotnicę na banalne rockowe tory.

W pociągu Darek mówi, że ma plan. Następnego dnia na Jazz Jamboree miały się odbyć dwa koncerty. W południe jakiegoś modnego jazz-rockowego zespołu z USA, a wieczorem Milesa (też z USA). Na pierwszy koncert na pewno się dostaniemy; schowamy się gdzieś w Kongresowej i przeczekamy do wieczora – rozwijał swój plan Darek. Ale niestety, po koncercie wyproszono nas z widowni. Dziś myślę sobie, że głupio zrobiliśmy, bo trzeba było się schować w jednej z lóż na galerii, a w foyer porządkowi przepędzali nas coraz bliżej wyjścia. W końcu Darek mówi: Do piwnicy! I zbiegliśmy w dół schodami. Niestety drzwi do piwnicy były zamknięte i przycupnęliśmy na dole klatki schodowej, skąd wyrzucono nas już po piętnastu minutach. Każdy z nas pojechał do swoich znajomych, ale umówiliśmy się przed Kongresową na godzinę przed wieczornym koncertem.

Spotykamy się, a na placu przed Pałacem Kultury – tłumy. W dodatku wstępu na podest przed wejściem chroni milicja, a przy samych drzwiach przy każdym bileterze stoi kolejnych dwóch milicjantów. Na pytanie, czy ktoś ma może bilet do odsprzedania, ludzie wybuchają głośnym śmiechem. I nagle nachodzi mnie złota myśl. Masz bilet z południowego koncertu? – pytam Darka. Mam – odpowiada. To weź go do ręki i chodź za mną – komenderuję. I przedzieramy się przez tłum, wymachując w górze nieważnymi biletami. Milicjanci też nas przepuszczają. Milicjant potrafi wyciągnąć pałę i komuś przywalić (jak dziś), ale na biletach się przecież nie zna. Dla niego bilet, to bilet. )Dlatego nie został konduktorem ani kanarem tylko milicjantem). Przy samym wejściu wciskam się pomiędzy biletera a milicjanta tak, że jednego mam z przodu, a drugiego za plecami. Niemal się przytulam do bramkarza i podsuwam mu stary bilet, a on zaczyna się jąkać: Ale, ale… Wtedy spod biletu wysuwam pięć dych i szepcę mu do ucha: Bierz, kurwa, i nie marudź. Więc on te pięć dych bierze i dyskretnie wsuwa sobie do kieszeni. No co? Wszyscy brali w łapę. Milicjanci też, ale tym razem mogli tylko obejść się smakiem. Mówię do bramkarza: „Kolega jest ze mną” i wciągam Darka za sobą.

No i znaleźliśmy się w foyer. A tam: festiwalowa atmosfera. Towarzystwo do jakiego byliśmy przyzwyczajeni i na innych koncertach. Ludzie z Czechosłowacji i Węgier opowiadali, że na granicy jazzfani byli zatrzymywani, żeby nie oglądać tego bezeceństwa, jakie miało miejsce w Polsce. Co parę metrów stoisko z pamiątkami, z plakatami, ale niestety nie było płyt Milesa. Zresztą gdyby były i tak nie byłoby mnie na nie stać. Cztery lata wcześniej byłem w Wiedniu i w jednym z domów towarowych natknąłem się na dział z płytami. W sektorze z jazzem pod literą D znalazłem Kind of Blue. Wziąłem ją sobie do ręki, żeby chociaż przez chwilę potrzymać. Zapamiętałem, że była taka… niebieska. A potem okazało się, że jest czarna, ale z niebieskim tytułem i na zdjęciu Miles też jest w niebieskiej marynarce.

W foyer Kongresowej kupiłem sobie beżowy znaczek z czarnym napisem „We want Miles”, żeby mi pasował do beżowej pikowanej kurtki, w której w tamtych latach, a właściwie zimach, chodziłem. Idziemy na widownię, a tam kolejna kontrola biletów. Tym razem babcie biletowe bez milicji. Wypatrzyliśmy sobie taką najmniej mobilną i przyczailiśmy się w pobliżu. Nagle ktoś zapalił papierosa i babcia z okrzykiem „Tutaj palenie zabronione” rzuciła się do niego, a my: czmych do środka. I bach na fotel.

Sala powoli zaczęła się zapełniać publicznością. Oczywiście przyszli widzowie z biletami na nasze miejsca, ale wszyscy wokół ich zakrzyczeli, żeby się nie przeciskali i cieszyli, że mogą usiąść na schodach. Sala Kongresowa liczy dwa i pół tysiąca miejsc. Ponoć na koncercie było cztery tysiące widzów. Siedzieli na schodach, wisieli na murkach, na balustradach. Stali nawet na scenie, ale tacy znani: Jaroszewski, Ptaszyn, Rodowicz, Karolak, Dąbrowski. Ludzi: masa krytyczna. I atmosfera bliska wybuchu. Oczywiście, gdy Miles, w czarnej koszuli, w czerwonej kurtce i w czarnym kapeluszu, wyszedł na scenę, entuzjazm był nie z tej ziemi. Ludzie reagowali jak nastolatki na koncercie Beatlesów.

Nie miałem pojęcia, co Miles będzie grał. Od czasów Kind of Blue wykonał co najmniej dwa zwroty. Od cool jazzu do jazz-rocka i free jazzu. Okazało się, że jego zespół z (wiem to dziś, bo wtedy te nazwiska nie były znane) Johnem Scofieldem, Billem Evansem (to już trzeci Evans, ale inny niż dwaj poprzedni), Alem Fosterem i Mino Cinelu gra także jazz-rock, ale zupełnie inny od tego z lat siedemdziesiątych. Bardziej dynamiczny i z nowymi, wyraźnie brudnymi dźwiękami. Dirty jazz? Ale dużo też było momentów z trąbką solo przy bardzo dyskretnym akompaniamencie zespołu.

Cały czas Miles w centrum uwagi zespołu. Widać było, jak się w niego wpatrują i reagują na najdrobniejsze gesty. Czuło się, że to jest muzyka nie tylko wykonywana, ale i tworzona na żywo. Publiczność na szczęście też okazała się rozumieć gesty giganta, który, zaczynając łagodne solówki, pokazywał, że okrzyki z widowni mu przeszkadzają. Drżałem w takich chwilach, bo kilka tygodni wcześniej w Paryżu Miles, zniecierpliwiony zachowaniem publiczności, która zamiast słuchać mistrza, zagłuszała jego grę bezmyślnym wrzaskiem, po prostu zszedł ze sceny i przerwał koncert po dziesięciu minutach. Na szczęście w tych momentach zalegała cisza jak makiem zasiał, a publiczność słuchała w skupieniu, by z końcem utworu wybuchnąć jak gejzer, jak wulkan.

Grali przez półtorej godziny, a potem zagrali jeszcze dwa bisy. Wiadomo było, że to już koniec. Aplauz był niesamowity. Zbliżyłem usta do ucha Darka i spytałem, co to znaczy, pokazując na swój znaczek, bo wtedy angielskiego nie znałem ni w ząb. „My chcemy Milesa” – przetłumaczył mi kolega. Złożyłem dłonie w tubę i ryknąłem mu do ucha: We want Miles! A potem puknąłem w ramię tych z niższego rzędu i wykrzyczałem nie zwijając tuby: We want Miles! I to samo do tyłu. I po pół minucie krzyczała cała Sala Kongresowa, a w zasadzie półtorej Sali Kongresowej: We want Miles! We want Miles! We want Miles! We want Miles! I Miles wyszedł raz jeszcze na scenę, gestem ręki pokazał, żebyśmy się tak nie darli, bo zgra coś jeszcze. Zdjął kurtkę, rozpiął koszulę na piersiach i zagrał trzeci bis. I to był mój osobisty wkład w historię jazzu. Jeśli chcecie posłuchać, ten fragment koncertu jest tutaj:

A tutaj jest sklep z moimi książkami:

Recenzja roku

Blanka Lipińska – jeśli mierzyć sukces w kategoriach komercyjnych – to największa polska pisarka ostatnich czasów. Wyniosła naszą narodową literaturę na poziomy, na których nigdy jeszcze nie gościła. Nie tylko pod strzechy, ale i na półki meblościanek w blokowiskach z wielkiej płyty; zarówno na księgarskie salony, gdzie usadowionym wygodnie w fotelach gościom podaje się smakowicie pachnącą kawę, jak i do koszy supermarketów, w których kupujący mogą grzebać i przebierać w książkach jak w ulęgałkach. Na swoim koncie ma już chyba milion sprzedanych egzemplarzy! W kilkanaście miesięcy! Na listach dziesięciu najlepiej sprzedających się książek znajdują się aż trzy pozycje jej autorstwa, z których największym przebojem jest 365 dni.

Trudno się oprzeć wrażeniu, że bohaterka tego powieścidła jest alter ego autorki. Tak samo pusta, wulgarna i nudna. Na głowie ma czarne włosy, które w połowie powieści, pewnie z braku pomysłu na jakikolwiek zwrot akcji, zostają „genialnie obcięte na boba” i przefarbowane na blond. Jednak mimo tak radykalnej zmiany anturażu, w środku główki – niestety – od początku do końca fiu-bździu. I to zarówno pod względem intelektualnym, jak i emocjonalnym.

Wprawdzie bohaterka tego gniota nie pozostaje niewzruszona, gdy jej oprawca, a później ukochany, na jej oczach z zimną krwią zabija człowieka, który mu podpadł, a potem w szale zazdrości topi w stawie jej dawnego chłopaka, z którym przeżyła sześć lat, ale nie są to doznania zbyt głębokie; bohaterka szybko o nich zapomina, gdy dostaje w prezencie sukienkę od Roberta Cavalliego, szpilki od Louboutina , torebkę od Louisa Vuittona, zegarek z napisem Patek Philippe albo bieliznę Victoria’s Secret. Bo Laura uwielbia chwile, gdy „czuje się atrakcyjna i bardzo markowa”. W takich momentach jej emocje są naprawdę silne i szczere. „Aż podskoczyłam z zachwytu na ich widok” – pisze jako narratorka, a jako bohaterka mocno przytula dwie pary kozaków, które dostała w prezencie od Czarnego, każda po trzy i pół tysiąca złotych. „Byłam szaleńczo zakochana w tych butach, ale nikt normalny nie wydałby na nie prawie siedmiu tysięcy” – wyznaje z rozbrajającą pensjonarską bezpretensjonalnością. Voucher do luksusowego spa też przytula do serca. To też od Czarnego. Wszystko ma od Czarnego: SUV, BMW, porsche, ferrari, zegarek o wartości mieszkania, platynową kolię z diamentami od… kogo? Zgadnijcie! Oczywiście od Tiffaniego! Ale – o ile dobrze pamiętam – śniadania od niego nie dostaje, za to koronkowe majtki i staniki, spodnie, sukienki, tuniki – owszem. Kozaki, sandałki i szpilki też. Wszystko na poziomie producentów wymienionych powyżej. Od rana do wieczora popija różowego moëta; aż dziw, że się w nim nie kąpie.

Czarny nie jest Murzynem. To Włoch, więc ponad wszelką wątpliwość w jego określeniu chodzi o to, że to brunet o ciemnej karnacji skóry. I o czarnym charakterze. Jest szefem sycylijskiej mafii – co prawda „nie cappo di tutti capi , a tylko campofamiglia, czyli don, tak jak w Ojcu Chrzestnym”– dla którego zastrzelenie czy uduszenie własnymi rękami człowieka, to tyle co zabicie muchy packą. Twardy lecz czuły (był kiedyś serial o takim tytule z Rogerem Moore’m w roli głównej, ale nie wiem, czy leciał w Polsce) i też nie za mądry. Biegle włada pięcioma językami, w tym rosyjskim, ale ani słowa nie rozumie z tego, co jego kobieta mówi po polsku. A ta używa ojczystego języka, gdy się spotyka ze swoimi ziomalami: „Kurwa, ja pierdolę, zajebiście. Wkurwiasz mnie, jesteś jebnięta, gówno mnie to obchodzi”. – To jest język, jakim bohaterka rozmawia z rodakami, nawet ze swą matką. Polski czytelnik (bo chyba jeszcze nie ma zagranicznych?) może czuć się w jej powieści swojsko jak na ulicy we własnym mieście.

O Czarnym dowiadujemy się niewiele, bo ciągle pracuje. Głównie na Sycylii, ale też w Rzymie, w Wenecji, w Warszawie, w Lublinie, w Szczecinie. Wszędzie ma pracę, a prócz tego „prowadzi interesy w Rosji, Wielkiej Brytanii, w Stanach Zjednoczonych”. Nie wszędzie może zabierać swą kobietę mafii, bo wiadomo: mafia ma swoje tajemnice. Jednak czasami może, by ją w drodze „co sto kilometrów wydymać”. I jej i jego bez przerwy strzegą ochroniarze, ale w momencie dymania dyskretnie usuwają się na stronę. A ma czym to robić, bo „ma kutasa po kolana”, jak mówi najbliższa i chyba jedyna przyjaciółka Laury, jeszcze większy pustak niż ona, utrzymanka „fagasa, który podbija kolejne rynki kosmetyczne”, nie przepuszczająca żadnemu przystojniakowi, co „dyma się jak rakieta”.

Czarny nazywa się Massimo Dutti, czy jakoś tak. Jest chorobliwie zazdrosny o swoją Laurę i nie potrafi panować nad emocjami, a emocje ma na poziomie przedszkolaka. Gdy do jego kobiety zbliży się jakiś inny mężczyzna, Massimo natychmiast sięga po broń, dusi lub topi. Jednak gdy do Laury zbliży się on, „jego nabrzmiały kutas o mało nie rozerwie spodni”. Laura też jest jakaś rozchwiana emocjonalnie. Na przemian to mdleje, to rzyga. To, że rzyga, gdy jej macho „przy obciąganiu spuści się jej do gardła”, to nic dziwnego, ale ona rzyga też kompulsywnie, gdy doznaje silnych emocji.

Laura jest kobietą marzeń (sennych) Massima. Wyśnił ją sobie, a właściwie – umierając – miał wizję na kształt widzenia Matki Boskiej, tyle tylko, że Massimo nie zobaczył Maryi, lecz Laurę i – jak potężny renesansowy mecenas (jakiś książę czy papież) – po zmartwychwstaniu zlecił wybitnym malarzom uwiecznienie jej wizerunku na dziesiątkach obrazów, które zdobią pokoje jego willi, biur i hoteli.

„Szukał jej na całym świecie”, więc czy można się mu dziwić, że – będąc człowiekiem, który może mieć wszystko – gdy jego senna zjawa zjawia się na urlopie na Sycylii w osobie Laury Biel, menedżerki hotelowej z Polski, ten ją porywa i więzi w „domu , który wygląda trochę jak willa z Dynastii”? Nie zamyka jej w celi, lecz „w pokoju, który ma pewnie z osiemdziesiąt metrów i jest w nim wszystko, czego kobieta może zapragnąć, na przykład wielka garderoba, żywcem jak z Seksu w wielkim mieście”. Na razie pusta, jak makówka Laury, ale wkrótce szybko się zapełni. Czaicie te klimaty? Te chaty?

Massimo „daje Laurze szansę, by go pokochała i została z nim nie z przymusu, ale dlatego, że zechce”. Gwałci ją wielokrotnie, ale w sposób nie zanadto brutalny, bo gdy to robi, ona „czuje każdy mięsień tego niezwykle harmonijnie zbudowanego mężczyzny”. Informuje ją, „nie proponuje, tylko informuje”, że najbliższe 365 dni spędzi w jego złotej klatce, a on „postara się zrobić wszystko, by go pokochała, a jeśli za rok, w jej urodziny, nic się nie zmieni”, obiecuje ją wypuścić. Jako polisę, że mu nie ucieknie, przedstawia jej ultimatum. Jeśli by to uczyniła, on zabije jej rodzinę: matkę, ojca i brata.

Nie potrzeba było roku! Laura, więziona, gwałcona, zastraszana i szantażowana, lecz rozpieszczana bezustannym leniuchowaniem, przeskakiwaniem po kanałach włoskiej telewizji, której nie rozumie, bo nie zna języka, popijaniem szampana i drobiazgami od Diora, YSL, Guerlaina, Chanel, „a przede wszystkim od Lancôme’a„, zakochuje się w nim na zabój w niespełna półtora miesiąca. Psychologia dla określenia takiego przypadku stosuje pojęcie „syndrom sztokholmski”, ale pisarka Blanka Lipińska go nie używa. No i dobrze, bo jako menedżerka hotelowa mogłaby je pomylić z „bufetem szwedzkim”.

Blanka Lipińska to pisarka, która dba o najdrobniejsze detale: „Przepakowałam się w kremową torbę od Prady” – pisze rzeczowo. Albo: „Z kolejnego pudła wyciągnęłam czarną, przezroczystą krótką sukienkę, a z następnego pasujące do kompletu szpilki Lauboutina” – wyjaśnia fachowo. Czy też: „Wyjątkowo było mi wszystko jedno, w co się ubiorę. Chwyciłam biały dres Victoria’s Secret” – informuje nonszalancko. I jeszcze: „Spotkałam Domenica rozkładającego wielkie walizki LV”. Nie trzeba być matematykiem, łamiącym kod Enigmy, by rozszyfrować branżowy skrót. I jeszcze mój ulubiony: „Leżał w łóżku z komputerem na kolanach. Był nagi, nie licząc białych bokserek CK”.

Albo z innej beczki: „Ciągnęłam mocno i szybko, a moje palce delikatnie głaskały jego jądra”. A w innym miejscu: „Pierwszy orgazm przyszedł po kilku sekundach, a kolejne nadchodziły falami w odstępie najwyżej pół minuty. Po kilku chwilach byłam tak wykończona, że z trudem wyjęłam różowego z siebie i zsunęłam nogi”. Czy można się dziwić popularności bestsellera „Wisłockiej Instagrama” – jak ją nazywają fanki czytające instrukcje używania erotycznych gadżetów? Która nie marzy o orgazmie na żądanie, już po kilku sekundach, a potem o całych falach orgazmów? I wszystko dzięki małemu różowemu gadżetowi. „Różowy” to „gumowy kolega” Laury, trójelementowy wibrator, „którego najgrubsza część służy do zatapiania w pulsującym wnętrzu pochwy, gdy druga końcówka w kształcie króliczka wsuwa się w tylne wejście, a trzecia, najbardziej wibrująca, opiera się o nabrzmiałą łechtaczkę”, gdy ona wyobraża sobie stojącego pod prysznicem Czarnego, „trzymającego w rękach swojego pięknego kutasa”. W rolach głównych: Czarny i różowy.

Książkopodobny wyrób Blanki Lipińskiej reklamowany jest za pomocą sloganu „Ojciec chrzestny i Pięćdziesiąt twarzy Greya w jednym”. Pomińmy niestosowność porównania do twórczości Mario Puzo, ale 50 twarzy przy 365 dniach, to Himalaje literatury. Może nie Himalaje, ale co najmniej Alpy, no, może Sudety. Ale to i tak wysoko w porównaniu z poziomem bagien na Żuławach, w jakich tapla się twórczość pisarki Blanka Lipińska.

JERZY KRUK

P.S.
W cudzysłów zostały ujęte oryginalne cytaty z opisywanego, najgłośniejszego w ostatnich latach polskiego dzieła literackiego.

Jeśli spodobało Ci się, jak operuję piórem, to może sprawdzisz, jak robię to na poważnie, kupując moją pierwszą powieść i wspierając tym samym mój debiut?

Tu możesz przeczytać obszerne fragmenty

A tu możesz kupić książkę (przesyłka przez RUCH za złotówkę, a przez innych przewoźników – za pół ceny)

A może e-book? Dostawa gratis.

Drzwiczki do krainy czarów

Pierwszy był Norwid. Gdy miałem 16 lat, Norwid był modny. Piosenki do jego wierszy śpiewał Niemen, mówiło się o nim, dyskutowało, ale chyba nie wszyscy go czytali. Ja nie mogłem się od jego liryki oderwać. Wypożyczyłem tę książkę ze zdjęcia w bibliotece publicznej i przetrzymywałem przez kilka miesięcy. Czytałem ją tak często, że wiele wierszy wryło się w mą pamięć bez nauki. Potrafię je recytować do dziś. Kilkanaście, kilkadziesiąt? I do dziś kocham niepowtarzalny język Norwida. „Zblednieje w papier; serca zmdlałe ocucą i pleść z oczu im zgarną; nędza-nędz; smutny, lecz smutny, że aż Bogu smutno; plecionka długa z włosów blond; od uwielbienia do wzgardy; jak z lekka kibić wyginać dostojnie i stąpać jako bogi…” Cytować mógłbym bez końca.

Gdy w końcu oddałem ten egzemplarz Norwida do biblioteki, zapragnąłem, by mieć własny i się z nim już nigdy nie rozstawać. Moi rodzice byli robotnikami pochodzącymi z biednych chłopskich rodzin i u nas w domu książek nie było, za to wypożyczało się je z biblioteki publicznej. Zawsze brałem dla siebie dwie, trzy książki i „coś dla mamy”. Oczywiście podczytywałem te kryminały i romanse „nie dla dzieci”. Poza odbieraniem w księgarni podręczników na talony nie miałem doświadczenia w kupowaniu książek. Któregoś razu wybrałem się do dużej księgarni w Centrum i spytałem, czy dostanę „coś Norwida”. Pamiętam, z jakim niesmakiem i pogardą spojrzała na mnie sprzedawczyni. To było tak, jakbym ot tak sobie wszedł z ulicy do rzeźnika i spytał, czy jest szynka. Byłem jeszcze młody i nie rozumiałem do końca, że żyjemy w kraju, gdzie w sklepach mięsnych nie ma mięsa, w sklepach spożywczych nie ma cukru, a w księgarniach – dobrych książek, bo jak coś z tego „rzucą”, to znika natychmiast.

Ta księgarka to nie było dobre doświadczenie dla młodego miłośnika literatury. Z bibliotekarką zresztą miałem podobne doświadczenia. W bibliotece publicznej nie tylko wypożyczałem książki, ale i korzystałem z księgozbioru na miejscu, głównie z encyklopedii. Gdy miałem coś wypisać, z życiorysu Kopernika czy Mickiewicza, z wypiekami na policzkach wertowałem inne strony tej wspaniałej książki, w której znajdowała się „cała wiedza”. Najwspanialsze były tablice z kolorowymi zdjęciami. Ach! – myślałem sobie. Gdyby tak zajrzeć do Wielkiej Encyklopedii! 11 tomów. Tam musi być naprawdę wszystko. I jeszcze więcej kolorowych obrazków. Zdobyłem się kiedyś na odwagę i pytam panią bibliotekarkę, czy mógłbym zobaczyć pierwszy tom, a pani na to: A w jakim celu? No, chciałem poczytać, odpowiedziałem. Encyklopedia nie jest do czytania, oświadczyła mi szorstko bibliotekarka. Jak będziesz miał jakieś zadanie ze szkoły, żeby coś wypisać, to ci dam. Ale dopiero jak będziesz w szkole średniej, bo w podstawówce powinna ci wystarczyć ta mała.

Pani bibliotekarka zachowała się zgodnie z regułami obowiązującymi w naszym kraju, gdzie reglamentowano nie tylko mięso, cukier i książki, ale też i władzę. W zasadzie wszystko w naszym kraju było we władaniu władzy, ale rozdzielana była ona w małych dawkach. Nawet ci na szczycie władzy nie mogli wszystkiego. Władza była swoistym skarbem wynagradzającym niedobory i ograniczenia, które bardziej niż ona wpływały na życie każdej jednostki i rodziny. Nic więc dziwnego, że była zazdrośnie strzeżona i że każdy, komu przypadła w udziale, skwapliwie z niej korzystał. Nauczyciel w szkole mógł tyrać ucznia, jak chciał. Gdy kogoś lubił, stawiał mu piątki, gdy kogoś nie lubił – wlepiał mu pały. I nikt mu nie podskoczył, ani uczeń, ani rodzic. A sprawiedliwość? Jaka sprawiedliwość? Nie było sprawiedliwości. Liczyła się tylko władza. Sądy? Sądy też były formą władzy.

Władzę miał też urzędnik. Jak chciał, to załatwił sprawę od ręki, a jak nie chciał, to odwlekał ją miesiącami. Trzeba było więc jakoś się do niego przymilić. Im wyższy urząd, tym więcej władzy: kierownik sklepu, lekarz, dyrektor szkoły, dziekan na uczelni. Dobrze było mieć jakieś stanowisko, bo dzięki niemu można było się wymieniać władzą, czyli przysługami, z tymi, co byli na innych stanowiskach.

Całą władzę miała partia. Przez partię można więc było załatwić wszystko: mieszkanie, wyjazd na wczasy, talon na samochód, miejsce na uczelni. I ten system władzy spływał w dół. Wojewoda mógł mniej niż minister, przewodniczący miejskiej rady – mniej niż wojewoda, a dyrektor szkoły mniej niż przewodniczący miejskiej rady, ale każdy coś mógł, bo każdy miał władzę. Nawet hydraulik miał władzę. Mógł naprawić awarię od ręki albo po tygodniu, wykonać robotę dobrze lub ją spartolić. Albo kierowca ciężarówki. On też miał władzę nad swoim pojazdem, którym mógł pojechać na państwową lub prywatna budowę. Oczywiście z piaskiem, cementem czy pustakami, które miał na pace. Nawet babcia klozetowa miała władzę. Jak byłeś miły, oddzierała ci kawał papieru toaletowego na szerokość ramion, a jak nie – to tylko listek, z którym nie wiadomo było, co zrobić.

Pani bibliotekarka użyła więc wobec mnie swojej władzy. Nie pozwoliła mi „poczytać” Wielkiej Encyklopedii. Nie była zła, bo wobec mojej mamy używała swej władzy w sensie pozytywnym i wyciągała dla niej książki spod lady, ale gdy mogła czegoś zakazać, odmówić, nie zrobić, to czemu miała ze swej władzy nie skorzystać? Korzystanie z władzy było dowodem na to, że „jest się kimś”.

W siódmej klasie mama wykupiła bon na encyklopedię, a w ósmej dostałem ją na własność. Była to wprawdzie tylko Mała Encyklopedia Powszechna, ale moja własna. To było moje okienko na świat. Dzięki niej zobaczyłem, jaki jest piękny i kolorowy, bo że ciekawy, wynikało już z mojego nastawienia. Tyle kolorowych roślin i ptaków, motyli, grzybów, kamieni szlachetnych. Dzięki encyklopedii poznałem ekscytujące malarstwo Picassa, Salvadora Dali, Siqueirosa, Braque’a i Muncha. Swoje drzwi otworzyły przede mną Prado, Luwr, Pinakoteka, Rijksmuseum i Ermitaż. Za pomocą encyklopedii uporządkowałem swoją wiedzę geograficzną: największe kraje, miasta, wyspy, najdłuższe rzeki, najwyższe szczyty. I olimpijską. Ale z rozczarowaniem stwierdziłem, że jednak nie ma w niej wszystkiego. Były w niej seksta, sekstans i sekstet, ale seksu nie było, a spodziewałem się co najmniej czarno-białych ilustracji. Musiałem więc zgłębiać tajniki tego zjawiska na własną rękę, bez encyklopedii.

Zaczytałem się w encyklopedii na ponad rok. No, a potem zaczytałem się w Norwidzie. I to były te drzwiczki, przez które jak Alicja wszedłem do krainy czarów.

JERZY KRUK

Zachęcam Cię do kupienia mojej pierwszej powieści i wsparcia mojego debiutu.

Tu możesz przeczytać obszerne fragmenty

A tu możesz kupić książkę
(przesyłka przez RUCH za 1 grosz,
a przez innych przewoźników za pół ceny)

Śniły mi się ptaki bez nieba

Po przeczytaniu Przemiany poczułem się tak samo przerażony jak Gregor Samsa, który obudził się jako karaluch. Leżał na plecach i nie mógł się przewrócić, bezradnie wymachując cienkimi nóżkami owada. Po lekturze tego opowiadania nie mogłem się pozbierać przez kilka dni.

Z surrealizmem spotkałem się już wcześniej. Podobnego szoku doznałem, oglądając Płonącą żyrafę, Oklapnięte zegary czy Przeczucie wojny domowej Salvadora Dali. Zrozumiałem, że poza światem realnym, światem codziennego doświadczenia, światem zwykłych ludzi może istnieć coś więcej: świat koszmarów sennych, świat wyobraźni, świat idei, w których ten pierwszy wywraca się do góry nogami. To doświadczenie wzmocnił we mnie film Buñuela Widmo wolności (1974), a głównie jedna z jego nowel, w której nobliwa burżuazyjna rodzina spotyka się na niedzielnym obiedzie. Wielka, jasno oświetlona jadalnia z olbrzymim stołem, tyle że wokół niego zamiast krzeseł stoją muszle klozetowe. Eleganckie towarzystwo podchodzi do stołu, panowie spuszczają spodnie, panie podkasują suknie, wygodnie zasiadają na sedesach i oddają się wyszukanej konwersacji. Co chwila ktoś prosi o papier toaletowy, którego rolka stoi na środku stołu na wielkiej srebrnej tacy. Nagle mały chłopczyk mówi głośno, że jest głodny. Wszyscy się krzywią z niesmakiem. Dziecko, nie przy stole” – karci go matka. Chłopiec wychodzi do małej kabiny na końcu korytarza, gdzie zasiada na krześle i z małego okienka wysuwa sobie tacę z jedzeniem. Wspaniała scena. Uderzająca! Dająca do myślenia. Niektórzy nazywali to odwróceniem tabu.

To było dla mnie takie nowe i dlatego tak szokujące. Zwłaszcza w kontekście mojego dotychczasowego kilkunastoletniego życia. Moi rodzice ani sąsiedzi nie oglądali takich rzeczy, nie czytali takich książek. Mieszkańcy naszego osiedla mówili o sobie, że mają na nazwisko Kowalski lub Malinowski, że potrzebują naprawić telewizor, a gdy zimą wychodzili z domu, to ubierali grube płaszcze, a dzieciom – czapki i szaliki. Janek pobierał się z Marysią, a Marysia pobierała się z Jankiem, gdy się spowiadali, że zdarzyło im się wobec kogoś użyć zbyt silnego słowa, nie mieli zbyt silnego postanowienia poprawy. Gdy dzielili ostatni kawałek ciasta, ktoś otrzymywał większą, a kto inny mniejszą połowę. Rosół zawsze gotowali z selerem i porą, używając do niego bynajmniej półtorej litry wody, na gwiazdkę dawali dzieciom po jednym pomarańczu, wyjeżdżali na półtorej tygodnia, a na wskutek jakiegoś zapalenia chorowali nawet przez półtory roku. Nawet w domu nie pozwalali dzieciom chodzić na boso. Ich dzieci uczyły się muzyyki, fizyyki i matematyyki. W imprezach rodzinnych często brało udział kilkunastu uczestników, w tym zwykle kilka dzieci. Gdy czuli się wyrzuceni poza margines, spuszczali uszy po sobie albo układali buzie w dziób. Ale potrafili też zajść komuś pod skórę, pobić kogoś o głowę albo, gdy było trzeba, dać komuś do łapy. Pani Jankowska w towarzystwie zawsze grała drugie skrzypce, a po jej występie zawsze szedł na drugi ogień jej mąż. Ala na całe szczęście nigdy nikomu nic poważnego się nie stało, bo na ogół wyrządzali sobie przysługi, a w przypadku jakiegoś konfliktu szybko następowało zawieszenie ognia. Do pracy mieli niedaleko, więc zwykle chodzili na pieszo. Czasami gdzieś indziej, kiedyś indziej, następowały wydarzenia, które wywierały na nich silne piętno. My, dzieci w każdym bądź razie graliśmy mecze, wygrywaliśmy walki i pojedynki, osiągaliśmy rekordy, stawialiśmy sobie coś jako cel i te cele realizowaliśmy, nie przywiązując do tych spraw najwyższej wagi, ale coraz to zwiększaliśmy poziom naszych umiejętności i poddawaliśmy w wątpliwość różne kwestie. By sprostać oczekiwaniom rodziny, niektórzy decydowali się na pełnienie ważnych ról społecznych: członka trójki klasowej albo ławnika sądowego. Czasami wychodzili naprzeciw wymaganiom władzy, decydując się na zajęcie ważniejszych funkcji społecznych, jak na przykład wciągnięcie na członka dzielnicowej rady narodowej. Nie wszystko szło po ich myśli, bo czasem odnosili klęski i doznawali strat. Praca większości nie przynosiła wysokich zysków.

Pojawienie się w tym towarzystwie kwestii surrealizmu było naprawdę surrealistycznym wyobrażeniem. Czułem, że z Kafką, Dalim i Buñuelem muszę się zmierzyć samotnie. Nie mogłem o tym porozmawiać z nikim. Ani z rodzicami, ani z sąsiadami, ani nawet ze starszymi kolegami. Taka możliwość pojawiła się dopiero w szkole średniej, gdzie poznałem moją późniejszą żonę. Ona zaszła jeszcze dalej niż ja. Dyskutowała nie tylko o surrealizmie, ale też i o czystej formie, sztuce dla sztuki i o literaturze faktu. Chyba nikt się nie dziwi, że zakochałem się w niej na zabój. Poszedłem do technikum i nie żałuję tej decyzji tylko z jednego powodu: Poznałem w nim dziewczynę swoich marzeń, która potem została kobietą mego życia.

Łączyła nas nie tylko literatura, ale i teatr, muzyka i sztuka w ogóle. Pamiętam, jak pożyczyła mi do przegrania płytę Grechuty, którego oboje uwielbialiśmy. Za same piątki na świadectwie z ósmej klasy dostałem w nagrodę od rodziców magnetofon czterościeżkowy, ale trzeba było na czymś odtworzyć płytę. Nie miałem gramofonu, bo to powoli robiło się przestarzałe urządzenie, ale wiedziałem, że adapter miał syn państwa Dziamdziaków z sąsiedniej klatki. On był z zawodu kolejarzem i często wyjeżdżał. Poszedłem więc do nich pod jego nieobecność z prośbą, by mi pożyczyli adapter do przegrania płyty. Nie zgodzili się, bym wyniósł z domu sprzęt syna, ale pozwolili mi przegrać płytę na miejscu. Podłączyłem więc kablami oba urządzenia i włączyłem płytę. Państwo Dziamdziakowie usiedli na wersalce i patrzyli mi na ręce, bym czegoś nie popsuł. Gdy zaczęły się rozlegać atonalne dźwięki Kantaty: piski skrzypiec, dudnienie kontrabasu i dzwonienie czyneli, państwo Dziamdziakowie spojrzeli po sobie z przerażeniem. I nagle Marek Grechuta zaczął recytować: „Śniły mi się ptaki bez nieba, śniły mi się konie bez ziemi”. Dziamdziakowie zrobili wielkie oczy, a on powtórzył: „Śniły mi się ptaki bez nieba, śniły mi się konie bez ziemi”. I nagle Dziamdziakowie, jak na komendę, wybuchnęli głośnym śmiechem. „Ptaki bez nieba, konie bez ziemi” – powtarzali, rechocąc w niebogłosy. Szeroko otwierali w śmiechu swe szczerbate szczęki i palcami ocierali łzy rozbawienia.

Poczułem się bezradny jak Gregor Samsa leżący na wznak w chitynowym pancerzu i przebierający w powietrzu cienkimi nóżkami. Gdybym tak przeczytał im Kafkę — pomyślałem— chyba pękliby ze śmiechu.

JERZY KRUK

Zachęcam Cię do kupienia mojej pierwszej powieści i wsparcia mojego debiutu.

Tu możesz przeczytać obszerne fragmenty

A tu możesz kupić książkę (przesyłka przez RUCH za 1 grosz, a przez innych przewoźników za pół ceny):


Share on FacebookShare on TwitterShare on Linkedin

Nagroda NIKI 2020

Blanka Lipińska – jeśli mierzyć sukces w kategoriach komercyjnych – to największa polska pisarka ostatnich czasów. Wyniosła naszą narodową literaturę na poziomy, na których nigdy jeszcze nie gościła. Nie tylko pod strzechy, ale i na półki meblościanek w blokowiskach z wielkiej płyty; zarówno na księgarskie salony, gdzie usadowionym wygodnie w fotelach gościom podaje się smakowicie pachnącą kawę, jak i do koszy supermarketów, w których kupujący mogą grzebać i przebierać w książkach jak w ulęgałkach. Na swoim koncie ma już chyba milion sprzedanych egzemplarzy! W kilkanaście miesięcy! Na listach dziesięciu najlepiej sprzedających się książek znajdują się aż trzy pozycje jej autorstwa, z których największym przebojem jest 365 dni.

Trudno się oprzeć wrażeniu, że bohaterka tego powieścidła jest alter ego autorki. Tak samo pusta, wulgarna i nudna. Na głowie ma czarne włosy, które w połowie powieści, pewnie z braku pomysłu na jakikolwiek zwrot akcji, zostają „genialnie obcięte na boba” i przefarbowane na blond. Jednak mimo tak radykalnej zmiany anturażu, w środku główki – niestety – od początku do końca fiu-bździu. I to zarówno pod względem intelektualnym, jak i emocjonalnym.

Wprawdzie bohaterka tego gniota nie pozostaje niewzruszona, gdy jej oprawca, a później ukochany, na jej oczach z zimną krwią zabija człowieka, który mu podpadł, a potem w szale zazdrości topi w stawie jej dawnego chłopaka, z którym przeżyła sześć lat, ale nie są to doznania zbyt głębokie; bohaterka szybko o nich zapomina, gdy dostaje w prezencie sukienkę od Roberta Cavalliego, szpilki od Louboutina , torebkę od Louisa Vuittona, zegarek z napisem Patek Philippe albo bieliznę Victoria’s Secret. Bo Laura uwielbia chwile, gdy „czuje się atrakcyjna i bardzo markowa”. W takich momentach jej emocje są naprawdę silne i szczere. „Aż podskoczyłam z zachwytu na ich widok” – pisze jako narratorka, a jako bohaterka mocno przytula dwie pary kozaków, które dostała w prezencie od Czarnego, każda po trzy i pół tysiąca złotych. „Byłam szaleńczo zakochana w tych butach, ale nikt normalny nie wydałby na nie prawie siedmiu tysięcy” – wyznaje z rozbrajającą pensjonarską bezpretensjonalnością. Voucher do luksusowego spa też przytula do serca. To też od Czarnego. Wszystko ma od Czarnego: SUV, BMW, porsche, ferrari, zegarek o wartości mieszkania, platynową kolię z diamentami od… kogo? Zgadnijcie! Oczywiście od Tiffaniego! Ale – o ile dobrze pamiętam – śniadania od niego nie dostaje, za to koronkowe majtki i staniki, spodnie, sukienki, tuniki – owszem. Kozaki, sandałki i szpilki też. Wszystko na poziomie producentów wymienionych powyżej. Od rana do wieczora popija różowego moëta; aż dziw, że się w nim nie kąpie.

Czarny nie jest Murzynem. To Włoch, więc ponad wszelką wątpliwość w jego określeniu chodzi o to, że to brunet o ciemnej karnacji skóry. I o czarnym charakterze. Jest szefem sycylijskiej mafii – co prawda „nie cappo di tutti capi , a tylko campofamiglia, czyli don, tak jak w Ojcu Chrzestnym”– dla którego zastrzelenie czy uduszenie własnymi rękami człowieka, to tyle co zabicie muchy packą. Twardy lecz czuły (był kiedyś serial o takim tytule z Rogerem Moore’m w roli głównej, ale nie wiem, czy leciał w Polsce) i też nie za mądry. Biegle włada pięcioma językami, w tym rosyjskim, ale ani słowa nie rozumie z tego, co jego kobieta mówi po polsku. A ta używa ojczystego języka, gdy się spotyka ze swoimi ziomalami: „Kurwa, ja pierdolę, zajebiście. Wkurwiasz mnie, jesteś jebnięta, gówno mnie to obchodzi”. – To jest język, jakim bohaterka rozmawia z rodakami, nawet ze swą matką. Polski czytelnik (bo chyba jeszcze nie ma zagranicznych?) może czuć się w jej powieści swojsko jak na ulicy we własnym mieście.

O Czarnym dowiadujemy się niewiele, bo ciągle pracuje. Głównie na Sycylii, ale też w Rzymie, w Wenecji, w Warszawie, w Lublinie, w Szczecinie. Wszędzie ma pracę, a prócz tego „prowadzi interesy w Rosji, Wielkiej Brytanii, w Stanach Zjednoczonych”. Nie wszędzie może zabierać swą kobietę mafii, bo wiadomo: mafia ma swoje tajemnice. Jednak czasami może, by ją w drodze „co sto kilometrów wydymać”. I jej i jego bez przerwy strzegą ochroniarze, ale w momencie dymania dyskretnie usuwają się na stronę. A ma czym to robić, bo „ma kutasa po kolana”, jak mówi najbliższa i chyba jedyna przyjaciółka Laury, jeszcze większy pustak niż ona, utrzymanka „fagasa, który podbija kolejne rynki kosmetyczne”, nie przepuszczająca żadnemu przystojniakowi, co „dyma się jak rakieta”.

Czarny nazywa się Massimo Dutti, czy jakoś tak. Jest chorobliwie zazdrosny o swoją Laurę i nie potrafi panować nad emocjami, a emocje ma na poziomie przedszkolaka. Gdy do jego kobiety zbliży się jakiś inny mężczyzna, Massimo natychmiast sięga po broń, dusi lub topi. Jednak gdy do Laury zbliży się on, „jego nabrzmiały kutas o mało nie rozerwie spodni”. Laura też jest jakaś rozchwiana emocjonalnie. Na przemian to mdleje, to rzyga. To, że rzyga, gdy jej macho „przy obciąganiu spuści się jej do gardła”, to nic dziwnego, ale ona rzyga też kompulsywnie, gdy doznaje silnych emocji.

Laura jest kobietą marzeń (sennych) Massima. Wyśnił ją sobie, a właściwie – umierając – miał wizję na kształt widzenia Matki Boskiej, tyle tylko, że Massimo nie zobaczył Maryi, lecz Laurę i – jak potężny renesansowy mecenas (jakiś książę czy papież) – po zmartwychwstaniu zlecił wybitnym malarzom uwiecznienie jej wizerunku na dziesiątkach obrazów, które zdobią pokoje jego willi, biur i hoteli.

„Szukał jej na całym świecie”, więc czy można się mu dziwić, że – będąc człowiekiem, który może mieć wszystko – gdy jego senna zjawa zjawia się na urlopie na Sycylii w osobie Laury Biel, menedżerki hotelowej z Polski, ten ją porywa i więzi w „domu , który wygląda trochę jak willa z Dynastii”? Nie zamyka jej w celi, lecz „w pokoju, który ma pewnie z osiemdziesiąt metrów i jest w nim wszystko, czego kobieta może zapragnąć, na przykład wielka garderoba, żywcem jak z Seksu w wielkim mieście”. Na razie pusta, jak makówka Laury, ale wkrótce szybko się zapełni. Czaicie te klimaty? Te chaty?

Massimo „daje Laurze szansę, by go pokochała i została z nim nie z przymusu, ale dlatego, że zechce”. Gwałci ją wielokrotnie, ale w sposób nie zanadto brutalny, bo gdy to robi, ona „czuje każdy mięsień tego niezwykle harmonijnie zbudowanego mężczyzny”. Informuje ją, „nie proponuje, tylko informuje”, że najbliższe 365 dni spędzi w jego złotej klatce, a on „postara się zrobić wszystko, by go pokochała, a jeśli za rok, w jej urodziny, nic się nie zmieni”, obiecuje ją wypuścić. Jako polisę, że mu nie ucieknie, przedstawia jej ultimatum. Jeśli by to uczyniła, on zabije jej rodzinę: matkę, ojca i brata.

Nie potrzeba było roku! Laura, więziona, gwałcona, zastraszana i szantażowana, lecz rozpieszczana bezustannym leniuchowaniem, przeskakiwaniem po kanałach włoskiej telewizji, której nie rozumie, bo nie zna języka, popijaniem szampana i drobiazgami od Diora, YSL, Guerlaina, Chanel, „a przede wszystkim od Lancôme’a„, zakochuje się w nim na zabój w niespełna półtora miesiąca. Psychologia dla określenia takiego przypadku stosuje pojęcie „syndrom sztokholmski”, ale pisarka Blanka Lipińska go nie używa. No i dobrze, bo jako menedżerka hotelowa mogłaby je pomylić z „bufetem szwedzkim”.

Blanka Lipińska to pisarka, która dba o najdrobniejsze detale: „Przepakowałam się w kremową torbę od Prady” – pisze rzeczowo. Albo: „Z kolejnego pudła wyciągnęłam czarną, przezroczystą krótką sukienkę, a z następnego pasujące do kompletu szpilki Lauboutina” – wyjaśnia fachowo. Czy też: „Wyjątkowo było mi wszystko jedno, w co się ubiorę. Chwyciłam biały dres Victoria’s Secret” – informuje nonszalancko. I jeszcze: „Spotkałam Domenica rozkładającego wielkie walizki LV”. Nie trzeba być matematykiem, łamiącym kod Enigmy, by rozszyfrować branżowy skrót. I jeszcze mój ulubiony: „Leżał w łóżku z komputerem na kolanach. Był nagi, nie licząc białych bokserek CK”.

Albo z innej beczki: „Ciągnęłam mocno i szybko, a moje palce delikatnie głaskały jego jądra”. A w innym miejscu: „Pierwszy orgazm przyszedł po kilku sekundach, a kolejne nadchodziły falami w odstępie najwyżej pół minuty. Po kilku chwilach byłam tak wykończona, że z trudem wyjęłam różowego z siebie i zsunęłam nogi”. Czy można się dziwić popularności bestsellera „Wisłockiej Instagrama” – jak ją nazywają fanki czytające instrukcje używania erotycznych gadżetów? Która nie marzy o orgazmie na żądanie, już po kilku sekundach, a potem o całych falach orgazmów? I wszystko dzięki małemu różowemu gadżetowi. „Różowy” to „gumowy kolega” Laury, trójelementowy wibrator, „którego najgrubsza część służy do zatapiania w pulsującym wnętrzu pochwy, gdy druga końcówka w kształcie króliczka wsuwa się w tylne wejście, a trzecia, najbardziej wibrująca, opiera się o nabrzmiałą łechtaczkę”, gdy ona wyobraża sobie stojącego pod prysznicem Czarnego, „trzymającego w rękach swojego pięknego kutasa”. W rolach głównych: Czarny i różowy.

Książkopodobny wyrób Blanki Lipińskiej reklamowany jest za pomocą sloganu „Ojciec chrzestny i Pięćdziesiąt twarzy Greya w jednym”. Pomińmy niestosowność porównania do twórczości Mario Puzo, ale 50 twarzy przy 365 dniach, to Himalaje literatury. Może nie Himalaje, ale co najmniej Alpy, no, może Sudety. Ale to i tak wysoko w porównaniu z poziomem bagien na Żuławach, w jakich tapla się twórczość pisarki Blanka Lipińska.

JERZY KRUK

P.S.
W cudzysłów zostały ujęte oryginalne cytaty z opisywanego, najgłośniejszego w ostatnich latach polskiego dzieła literackiego.

Jeśli spodobało Ci się, jak operuję piórem, to może sprawdzisz, jak robię to na poważnie, kupując moją pierwszą powieść i wspierając tym samym mój debiut?

Tu możesz przeczytać obszerne fragmenty

A tu możesz kupić książkę (przesyłka przez RUCH za 1 grosz, a przez innych przewoźników – za pół ceny):

Symphosphere – muzyczne uniwersum Możdżera

Leszek Możdżer przyzwyczaił nas do tego, że na swych koncertach pokazuje, co można zrobić z fortepianem. W swym projekcie  „Symphosphere” artysta pokazuje, co można zrobić z muzyką. Będziemy mieli do czynienia – zapowiada na początku utworu kompozytor i lider projektu – z fantazją, eksperymentem, inspiracją, odwagą, zaskoczeniem, muzyką, elektroniką… I tak właśnie jest. Projekt został zakrojony na zespół jazzowy: fortepiany – Leszek Możdżer, saksofony – Tia Fuller, gitara basowa i kontrabas – Lars Danielsson, gitara – Wojtek „Monter” Orszewski oraz perkusja – Wojciech Burliński i orkiestrę symfoniczną – złożona z młodych uzdolnionych muzyków Santander Orchestra prowadzona przez Marcina Sompolińskiego. Muzyczne uniwersum Możdżera obejmuje prawie wszystko, co możemy znaleźć w jazzie: od lirycznej bossanowy, przez bebop Parkera i Clotrane’a, pełen werwy jazz-rock w stylu późnego Milesa Davisa aż po klimaty free jazzowe. Podobnie z orkiestrą symfoniczną, która z wirtuozerią przechodziła od pełnych zadumy fraz, rodem z Sibeliusa czy Góreckiego, przez ekstatyczne partie współczesnej muzyki awangardowej, ocierając się o muzykę atonalną. I nie był to bynajmniej muzyczny collage w stylu popularnych pod koniec lat pięćdziesiątych eksperymentów spod szyldu  Jazz w Filharmonii, lecz muzyczny monolit, inteligentny projekt jak creatio ex nihilo w rozumieniu biblijnym. W kolejnych odsłonach Leszek Możdżer ukazuje nam nowe brzmienia, kolory , nastroje, wręcz nowe dźwiękowe przestrzenie. Te kosmiczne asocjacje nie są nic a nic przesadzone. Wielki Wybuch, narodziny supernowej, deszcz meteorów byłyby niezłymi metaforami dla tego, co dociera do ucha i wyobraźni słuchaczy.

Przyzwyczajona do symfonicznych koncertów publiczność w pierwszej połowie koncertu starała się zachować charakterystyczną dla filharmonii powściągliwość, nie przerywając oklaskami poszczególnych części utworu. Ale się nie dało. Ręce same składały do oklasków. Publiczność po każdym akcie kreacji potwierdzała głośnym aplauzem, że „było to dobre”, by w końcu nagrodzić artystów owacją na stojąco.

Bis był popisem samym w sobie orkiestry, zespołu jazzowego i przechadzającej się miedzy rzędami saksofonistki, której rozentuzjazmowana publiczność ponad dziesięć  minut wyklaskiwała rytm zapodany przez Leszka Możdżera. Utwór? „Przytul mnie” z repertuaru zespołu ‘Kombi”, ale zaaranżowany w stylu Herbie Hancocka. Wykonanie? Zachwycające! Jak cały koncert. Znakomity przykład, jak z prostego utworu zrobić arcydzieło. No, ale nic dziwnego, Leszek Możdżer to przecież artysta uniwersalny. W sensie kosmicznym.


JERZY KRUK

Fot0: Wojciech-Grzędziński

Boże Ciało

W ostatnim roku mogliśmy oglądać co najmniej trzy świetne filmy na temat polskiego katolicyzmu: Kler, Tylko nie mów nikomu i Boże Ciało.  Jeden lepszy od drugiego. Pierwszy opowiada historię trzech księży, zmagających się ze swoimi ludzkimi słabościami, ukazując w tle rozpasanie polskiego duchowieństwa. Drugi – pokazuje bezkarność księży pedofili. Trzeci – hipokryzję i moralne zakłamanie polskich katolików. Który z nich najlepszy? Dla mnie – ten trzeci. Tylko on tak naprawdę wcisnął mnie w fotel, napędził do oczu łzy i złapał za gardło. Jak czytam, nie tylko mnie.

Świetny scenariusz Mateusza Pacewicza i reżyseria Jana Komasy; obaj nagrodzeni na 44 Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni,  a prócz nich jeszcze Eliza Rycambel – za najlepszą żeńską rolę drugoplanową. I nagroda publiczności! Festiwalowa publiczność doceniła film. A kinowa? Na pierwszych spektaklach tłumów nie było, więc i na późniejszych chyba też nie będzie. Szkoda. Film kontrowersyjny pod względem religijnym, ale pozbawiony aury skandalu i hałaśliwej promocji. Może jednak zgłoszenie jego kandydatury do Oskara przyniesie mu rozgłos? Na świecie, bo Polacy ani Oscarów, ani Złotych Palm czy Srebrnych Niedźwiedzi nie cenią, jeśli nie wiążą się z tym, co „nasze”. Wajdy, Olbrychskiego, Zanussiego, Kieślowskiego, Szumowskiej, Pawlikowskiego, Jandy, Stuhra niestety nie uważają za „naszych”. Anitę Gargas i Jana Pietrzaka, owszem, tak.

A Boże Ciało, jeśli uderza w jakiekolwiek wartości etyczno-polityczne, to uderza właśnie w „naszość”. Główny wątek filmu rozgrywa się w małym miasteczku, a właściwie we wsi, gdzie wszyscy się znają. Daniel, dwudziestoletni mężczyzna, udający się tam w poszukiwaniu pracy podczas zwolnienia warunkowego z więzienia, w wyniku zbiegu okoliczności zostaje uznany przez mieszkańców za księdza i na kilka tygodni zastępuje wyjeżdżającego na leczenie proboszcza. Nie przychodzi mu to z trudem, gdyż kapłaństwo jest powołaniem i marzeniem zresocjalizowanego młodocianego przestępcy.

Okazuje się jednak, że miejscowa społeczność żyje przepełniona traumą. Niedawno miał tam miejsce wypadek,   w którym samochód prowadzony przez byłego alkoholika zderzył się z samochodem, w którym jechała szóstka rozbawionej młodzieży. Zginęli wszyscy. Mieszkańcy wioski oskarżają, prawdopodobnie Bogu ducha winnego, dorosłego  uczestnika wypadku o morderstwo. Jakieś skojarzenia? Nie dziwię się. Ale nie one są najważniejsze. Dramat całej sytuacji będzie zrozumiały nie tylko dla polskiego widza. Rodzice zabitych dzieci i mieszkańcy wioski odmawiają pochowania szczątków kierowcy na miejscowym cmentarzu. 

W tę atmosferę wsiąka fałszywy ksiądz, który po amatorsku próbuje zastosować wobec nich psychoterapię metodami, które podpatrzył u więziennego kapelana. Nawet mu to nieźle wychodzi, bo zdobywa ich zaufanie. Ale zdobywa też informację o tym, jak było naprawdę. Wszystko wskazuje na to, że to nie dorosły mężczyzna, lecz pijane dzieciaki są winne katastrofy. Próbuje tę właśnie wersję wydarzeń podsunąć mieszkańcom wioski, ale wtedy napotyka na ich mur: To niemożliwe, by nasze dzieci były winne. Znów jakieś skojarzenia? Znów słuszne.

Przesłanie i sens filmu Pacewicza i Komasy można odczytywać na różne sposoby. I dobrze. Na tym polega wielkość dzieła artystycznego. Mnie – słusznie czy nie, mniejsza o to – narzuciła się jedna interpretacja, wynikająca z historycznego momentu, w jakim żyjemy. Nigdy nie przyznamy, że nasi są winni. Nigdy nie powiemy, że białe jest białe, a czarne jest czarne.

JERZY KRUK

Yuval Noah Harari

Yuval Noah Harari to pisarz, którego czyta cały świat. Jeśli masz się za człowieka wykształconego, kulturalnego i inteligentnego, nie możesz go nie poznać. Harari jest antropologiem i historykiem. Sapiens i jego dwie kolejne książki nie są książkami popularnonaukowymi, lecz stricte naukowymi. A mimo to nie ma w nich naukowego sztywniactwa, bo Harari to znakomity gawędziarz. Swe klarowne wywody ciągnie ze swadą i humorem. Yuval Noah Harari pracuje na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie. Jest Żydem, obywatelem państwa Izrael,  ale nie żydem, bo judaizm, tak samo jak każda inna religia, to dla niego narracja przeszłości. Harari jednak nie walczy z religią, nie podważa żadnych dogmatów, nie udowadnia nieistnienia Boga, a po prostu traktuje religię jako element kultury, taki sam jak rolnictwo, struktury społeczno-polityczne, ekonomia, przemysł czy nauka.

Jego pierwsza głośna na cały świat, wydana w milionach egzemplarzy książka  – Sapiens nosi podtytuł „Krótka historia ludzkości. Od zwierząt do bogów”. Jeśli chcesz zrozumieć, kim jest człowiek, możesz przyjrzeć się sobie i swojemu sąsiadowi, ale jeśli chcesz wiedzieć więcej, możesz spojrzeć z najwyższej wieży na swoje miasto i przypatrzyć się zachowaniom jego mieszkańców. Ale jeśli chcesz widzieć jeszcze więcej, powinieneś wspiąć się na najwyższy szczyt swego kraju, by ogarnąć jego historię i relacje z sąsiadami. Mimo to i tak pozostanie to tylko perspektywą zaścianka. Chcąc zrozumieć historię ludzkości, musisz wspiąć się jeszcze wyżej. Widok z balonu czy z samolotu, to wciąż za mało. Perspektywa, jaką przyjmuje Harari, to perspektywa widziana co najmniej ze statku kosmicznego.

Opowieść o historii naszego gatunku zaczyna się 2,5 miliona lat temu, gdy na Ziemi pojawiły się pierwsze istoty podobne do współczesnych ludzi, które niczym istotnym nie wyróżniały się z nieprzebranej liczby innych organizmów, z którymi dzieliły swoje środowiska. Dla znakomitego antropologa oczywiste jest, że homo sapiens to tylko jeden z gatunków zwierząt, który w wyniku rewolucji poznawczej uruchomił koło historii i błyskawicznie podbił świat. Ale tak samo szybko jak go podbił, może go zniszczyć. Ten problem jednak jest tematem dwu następnych książek Yuvaala Noaha Harari Homo deus i 21 lekcji na XXI wiek. Jeśli masz poczucie, że nie rozumiesz tego świata, że gubisz się w ocenach co do sensu współczesnej nauki, medycyny, polityki, jeśli czujesz, że twoje intuicje coraz bardziej wyślizgują ci się z rąk, książki Harariego na pewno będą pomocne w uporządkowaniu stanu twojej wiedzy.

Żeglarze mają takie powiedzenie: Jak się ściemni, to ci się rozjaśni. Chcą przez to powiedzieć, że po zapadnięciu zmroku na niebezpiecznych, przybrzeżnych wodach morskich zapalają się ułatwiające żeglugę znaki świetlne, widoczne wyraźniej i z dużo większej odległości niż wszelkie oznakowania widoczne w biały dzień. Podobnie z rozumieniem człowieka i kultury. Jeśli chcesz widzieć i rozumieć więcej, wznieś się z Hararim na poziom satelity kosmicznego.

JERZY KRUK

Pin It on Pinterest