fbpx

Zmiany

Zmiany w ogrodzie, tak jak w całej przyrodzie zachodzą bezustannie. Tak że każde zdjęcie, które chce zatrzymać czas, przestaje być aktualne w momencie pstryknięcia. Oczywiście, po godzinie nie zauważymy z ogrodzie żadnych zmian, następnego dnia raczej także – nie, ale po roku? Prawdopodobnie coś się zmieni. Rośliny urosną, bądą kwitnąć słabiej, albo obficiej niż w zeszłym roku, niektóre się rozsieją, rozmnoża przez rozłogi, rozrosną się, zmarnieją, albo w ogóle umrą. A po dziesięciu lub piętnastu latach zmiany będą zauważalne gołym okiem.

Żaden element z tego zdjęcia po piętnastu latach nie jest aktualny. Widać, że wierzba mandżurska jest już stara. Ma chyba dwadzieścia lat. To dużo jak na to krótkowieczne drzewo. Kora zaczyna pękać i poszczególne konary murszeją. Obcinałem je jeden po drugim i w końcu musiałem usunąć całe całe drzewo. Obok rósł wielki złotokap, także krótkowieczny. Zniknął tak szybko , jak się pojawił (z samosiejki). Pewnej wiosny po prostu usechł. Taka strata w małym ogrodzie to duży problem. Wszystkie przestrzenie są gęsto wypełnione roślinami i nagle pojawia się duża luka. Coś z nią trzeba zrobić.

Niełatwo (i nietanio) jest wprowadzić do ogrodu duże drzewa, które natychmiast by wypełniły pustą przestrzeń. Zwykle na efekty trzeba cierpliwie kilka lat poczekać. Ale ta pokora, ta cierpliwość to dobra życiowa nauka dla człowieka.

Przy okazji pojawia się pokusa, by ogród przebudować, skomponować rabatę na nowo, przesadzić rośliny w inne miejsce, posadzić nowe, często takie, o których istnieniu nawet nie wiedzieliśmy przed kilku laty. I ogród się zmienia. Ale mimo to, jeśli mamy w głowie jakiś trwały zamysł, pozostaje ten sam.

Rozdział I (ok. 50 minut czytania)

Nieraz na ulicy wpadnie mi w oko jakaś dziewczyna. Potrafię się na nią zapatrzyć i dyskretnie zachwycać jej sylwetką, nogami, twarzą, ubiorem albo sposobem poruszania się. Dziś też przytrafiło mi się coś takiego. Długo wpatrywałem się, jak szybkim, drobnym krokiem szła przez miasto nieduża, szczupła dziewczyna w ciemnoszarych botkach na nogach i w wytartych dżinsach ciasno opinających jej jędrną pupę. Miała na sobie kusą skórzaną kurtkę i zabawną futrzaną czapkę z klapkami na uszy, która całkowicie zasłaniała jej włosy, ale za to cudownie eksponowała jej piękną twarz. Oddalała się ode mnie, więc nie mogłem widzieć jej twarzy, ale nie musiałem jej widzieć, by wiedzieć, jaka jest piękna. Gdyby ujrzał ją Leonardo da Vinci, na pewno by wpadł na pomysł, by narysować jakąś swoją wersję facies ad circulum. Najpierw by umieścił całą jej głowę w prostokącie, którego krawędzie stykałyby się z uszami, górną linią włosów i brodą, a samą twarz — w owalu, odcinającym od niej uszy i włosy, którego dolna antypoda stykałaby się z dolną krawędzią prostokąta. A potem by odmierzył jedną trzecią wysokości owalu na czoło, która wypadłaby dokładnie w punkcie pomiędzy jej oczami, gdzie zaczyna się wznosić nos. Na pewno z tego punktu poprowadziłby tuż nad brwiami lekko ukośne linie, które przecinałyby obrysowujący głowę prostokąt dokładnie w dwóch trzecich jego wysokości. Dokonując następnych pomiarów, stwierdziłby, że środek owalu wypada idealnie w połowie wysokości jej nosa, środkowa linia jej oczu — w połowie wysokości prostokąta, a górna krawędź jej ust — dokładnie w jednej czwartej wysokości owalu. Na pewno taki rysunek głowy i twarzy kobiety, wrysowanych w prostokąt i elipsę, poprzecinanych liniami pokazującymi ich proporcje, uchodziłby za wzór dla wyrażenia ideału kobiecej urody, podobnie jak jego homo ad circulum uchodzi za wzór ukazujący idealne proporcje sylwetki mężczyzny.

Znam tę twarz. Ja też zeskanowałem ją do swej pamięci, ale nie matematycznie. Zapamiętałem coś innego niż te idealne proporcje. Kiedy na nią patrzę, widzę najpierw błysk szmaragdowych światełek w łódeczkach jej kocich oczu, których wewnętrzne kąciki lekko zaginają się ku dołowi, a zewnętrzne — ku górze, przyozdobionych długimi, czarnymi, zawijającymi się na zewnątrz rzęsami. Nad oczami widzę rysunek jej brwi — dwie grube czarne kreski namalowane dwoma śmiałymi pociągnięciami pędzla przez jakiegoś nieznanego mistrza japońskiej kaligrafii. Wiem, że te oczy zwykle patrzą nieco w górę, jak u kogoś, kto spogląda sponad okularów. Może dlatego, że dziewczyna jest niewysoka i rozmawiając z na ogół wyższymi od siebie osobami, by spojrzeć im w oczy, musiałaby nieco unieść głowę. Ale jej głowa podczas rozmowy pozostaje zwykle nieruchoma, za to ona wyraźnie unosi sam wzrok. Widzę też jej odkryte poniżej czubka nosa dziurki, radośnie pokazujące się światu. I jej usta, które również dwoma zdecydowanymi pociągnięciami pędzla namalował ten sam mistrz japońskiej kaligrafii, tyle tylko, że nie czarną, lecz czerwoną kreską. Ale najbardziej kocham piegi, które słońce szczodrze wypaliło na jej twarzy. Te piegi są zwykle zamaskowane pod warstwą pudru, ale ja je mogę zobaczyć przy okazji każdego naszego spotkania, ponieważ puder wyciera się przy naszych namiętnych pocałunkach. Gdy pierwszym razem zachwyciłem się jej cudnymi piegami, ona z lekkim zawstydzeniem odpowiedziała mi, że wiedząc, że im się przyglądam, czuje się naga. Tak, znam te piegi i znam tę twarz. Zapamiętałem ją tak dobrze, bo to twarz mojej dziewczyny, która właśnie przed chwilą wysiadła z mojego samochodu.

Wiedziałem, że pod kurtką ma czerwoną koronkową bluzkę, przez którą prześwituje czarny stanik, dobrany do jej czarnych koronkowych majtek. Oczywiście na ulicy nikt tego nie widział, ale ja to wiedziałem, ponieważ ranek i przedpołudnie spędziliśmy razem w małym podmiejskim hoteliku, gdzie, rozbierając ją, mogłem zobaczyć nie tylko to, co ma na sobie, ale także i to, co nosi pod spodem.

Ujęło mnie, jak z chodnika wchodzi na jezdnię. Mężczyzna, kiedy ma do pokonania przeszkodę w postaci krawężnika lub kałuży, zwykle robi zdecydowany wykrok, przenosi na przednią nogę ciężar ciała i przechodząc przez pion, wypina przed siebie tors i ramiona, a potem naprężając się od stóp do głów i wybijając z tej samej, teraz już tylnej, nogi, wyrzuca za nimi swoje ciało. Dziewczyny, kobiety — a przynajmniej wiele z nich — robią to inaczej, lekko przysiadając przed przeszkodą, wysuwając nogę i dopiero za nią wysyłając biodra i resztę ciała. Podobne dygnięcie zauważyłem u niej. Zbliżywszy się do krawężnika, szybko dostawiła prawą stopę do lewej, lekko obniżyła biodra i zdecydowanie weszła na jezdnię lewą nogą, zupełnie jak tanguero, który zmienia nogę właśnie w ten, niewyczuwalny dla partnerki, sposób. Wiem coś o tym, bo sam tańczę tango.

Chciałbym i ją nauczyć tanga, pokazać jej, jak subtelny to taniec. Marika — tak ma na imię — mówi, że najbardziej lubi pieszczoty delikatne jak muśnięcie motyla. Obdarza mnie nimi i sama ich ode mnie oczekuje. Patrząc na tango, na jego zdecydowane figury, gdy na przykład partner prowadzi partnerkę do ocho atrás i ona porusza się po parkiecie na planie ósemki, zdecydowanie wysuwając nogi w ruchu kroczącym do tyłu, jakby się przed nim zapierała, albo na boleo, gdy tancerz, wprowadzając ciało partnerki w rotację, a następnie je blokując, powoduje wyrzucenie jej nogi do przodu lub do tyłu, czy też na głęboką sakadę, gdy mężczyzna wchodzi w miejsce partnerki, wykonując zdecydowany krok pomiędzy jej uda, i wyrzuca jej nogę na bok— można mieć wrażenie, że tango to taniec bardzo agresywny, taniec argentyńskich machistas manifestujących swą dominację w stosunku do kobiet. Ale w takiej opinii nie ma nic bardziej błędnego. Tango to taniec niezwykle delikatny, opierający się na subtelnej komunikacji pomiędzy partnerami. Oczywiście, że mężczyzna w nim prowadzi, a kobieta za nim podąża, ale w żadnym ruchu on jej nie przestawia, nie pociąga ani nie popycha. Nie każe jej wykonywać żadnych figur — on ją tylko do nich subtelnie zaprasza. Prawdziwy mistrz tanga swoimi dłońmi właściwie ledwo dotyka partnerki. Łączy ich coś na wzór poduszki magnetycznej. Może właśnie to jest to, o czym mówi Marika: dotyk motyla? Bliski kontakt cielesny w tangu wielu, jakże mylnie, bierze za żelazny uścisk i dlatego tango wydaje się im tańcem modliszki albo jadowitego pająka, ale to nieprawda. Tango to raczej taniec motyla: z kwiatka na kwiatek, nieprzewidywalnie; przyspieszenie, zwolnienie, zmiana rytmu, pauza, zatrzymanie; wahanie i powrót do ruchu; płynnie, płynnie, rotacja, balans, zmiana kierunku i znowu płynnie. Chciałbym to pokazać Marice. Ona pewnie nie wie, że tango to taniec motyla. Wielu rzeczy nie wie.

Nieraz nie mogę się nadziwić, że wiedza, którą łapie się z powietrza, nie stała się w ogóle jej udziałem. Marika mówi mi, że często czuje się zawstydzona, nie znając słów, których ja używam, albo nie wiedząc, co mi odpowiedzieć, jak skomentować to, co mówię. Muszę jej wyjaśniać, co znaczą słowa: „krezus”, „hedonizm” albo „poliamoria”. Hasła: „czarodziejska góra”, „sto lat samotności”, „czekanie na Godota”, „paragraf 22” czy nawet „monologi waginy” nic jej nie mówią. Marika nie odebrała dobrej edukacji i niewiele czytała. Towarzyszami jej dzieciństwa nie byli ani Kubuś Puchatek, ani miś Paddington. Ani Alicja w Krainie Czarów, ani Ania z Zielonego Wzgórza. Mówi, że jej rodzice nigdy nie dojrzeli do rodzicielstwa, dlatego wychowywała ją babcia. Szkoły, do których chodziła, to nie były szkoły, w których wszyscy ciężko pracują, by osiągnąć jasno wytyczony cel: studia na prawie, ekonomii czy medycynie. Raczej dryfowała z całym otoczeniem swoich znajomych ku łatwemu życiu z rozrywkami, imprezami i przyjemnościami polegającymi na niewyszukanej konsumpcji smaków, dźwięków i obrazów, a może i jakichś delirycznych substancji, nie przejmując się, co będzie robić jako dorosła. Aż ją zniosło do zawodówki, w której niczego nie uczyli i niczego nie wymagali. Potem próbowała nadrobić zaległości i zrobić maturę w szkole wieczorowej, ale w szkole wieczorowej znów niewielu ciężko pracuje, by osiągnąć jasno wytyczony cel. Nawet jeśli niektórzy go mają, to na pewno nie są nim studia prawnicze, menedżerskie albo medyczne. Marika zdała wszystkie egzaminy z wyjątkiem matematyki, której przecież zawsze będzie mogła się nauczyć. Tak przynajmniej mówi.

Póki co studiuje kosmetologię, choć ostatnio zawiesiła studia, „bo brakuje jej czasu”. Planuje w przyszłości otworzyć własny gabinet. Mówi, że ma do tego smykałkę i zainteresowanie. Najbardziej ją pociąga tworzenie sztucznych wizerunków za pomocą makijażu, który może zmienić człowieka nie do poznania. Lubię to, mówi. Malując się i pozując do zdjęcia, mogę być, kim zechcę. I chyba też chciałaby to potrafić: stawać się tym, kim by chciała. Może właśnie dlatego najbardziej lubi poradniki z psychologii społecznej, o których mi powiedziała, gdy ją zapytałem, co czyta. Potęga podświadomości i temu podobne proste recepty na szczęście i powodzenie w życiu. Powiedziała mi, że pracuje jako fotomodelka, prezentując głównie biżuterię i galanterię albo grając w dziwnych klipach na zlecenie, gdy zamawiający chce dostać filmik z chichotem dziewczyny łaskotanej w stopy lub pod pachami albo z jej piskiem spod zimnego prysznica. Nawet mi przysłała kilka próbek ze swoimi zdjęciami i podobnymi filmikami. Dłonie lub stopy w kolorowych wełnianych rękawiczkach bez palców. Film z widokiem lekko drgających stóp łaskotanych co chwila piórkiem lub palcem, z głośnym chichotem w tle. Jednak na pierwszym zdjęciu, które mi przysłała, chyba chciała być dziwką. Pozuje na nim w czarnym gorsecie ze złotą lamówką i w czarnych pończochach w siateczkę. Zdecydowanie wpatruje się w obiektyw sponad okularów słonecznych. Gdy powiększyłem fotografię, zobaczyłem za okularami femme fatale z demonicznym czarno-srebrnym makijażem, wpatrującą się we mnie wzrokiem pełnym pogardy, jakby mówiła: Wchodzisz w to, chłopcze? Zastanów się, bo mogę zrobić z tobą wszystko, co zechcę.

To zdjęcie przysłała mi w odpowiedzi na moją odpowiedź na jej anons w eamore.com. Gdy wyraziłem swoje zaintrygowanie, ona mi odpowiedziała: Pozowanie do zdjęć to zupełnie inny świat, w którym mogę być, kim zechcę. Raz sobą, raz aniołem, raz wcieleniem diabła. Ale na ogół w kontaktach z ludźmi jestem bardzo ostrożna i nieśmiała. Nieśmiałość? — odpisałem. Trudno w to uwierzyć, bo sprawiasz wrażenie dziewczyny, która już z niejednego pieca chleb jadła. A ona na to: Nie wiem, jak to odebrać :/. Tak zinterpretowałem twoje zdjęcie w kabaretkach: O, dziewczyna niezwykle swobodna seksualnie, która miała sporo erotycznych doświadczeń. Nie zgadza się? To tylko zabawa i mistyfikacja? Źle mnie odebrałeś i przykro mi z tego powodu, ale masz prawo. Nie miałam wielu erotycznych doświadczeń i chciałabym ci udowodnić, że nie jest tak, jak sobie pomyślałeś. Nie jestem złą, zepsutą dziewczyną. Ani przez moment nie pomyślałem, że jesteś zła, nawet jeślibyś była nienasyconą nimfomanką, doświadczoną kurtyzaną czy łatwą dziewczyną. A może i nawet byłyby to atuty? Złem w tych relacjach byłyby dla mnie: cynizm, pogarda, przedmiotowe traktowanie drugiego człowieka. Pięknie ujęte, ale odpowiem ci wprost: Nigdy nie byłam nimfomanką, kurtyzaną ani łatwą dziewczyną. Na decyzję o takim układzie poświęciłam dużo czasu. Mam nadzieję, że ta znajomość będzie głęboka również dla duszy, a nie tylko dla uciech fizycznych. Jak napisałam w ogłoszeniu, interesuje mnie przyjaźń i podtrzymanie znajomości. Nie chcę traktować tego przedmiotowo, chcę cię poznać, polubić i być częścią świata, do którego z chęcią będziesz chciał wracać. Aż mi się nie chce wierzyć, że aż tak dobrze możemy się rozumieć — odpisałem. Ja też długo szukałem takiego kontaktu.

Tak, Marika spotyka się ze mną za pieniądze. Ale rzeczywiście nie jest dziwką ani femme fatale. Chyba powinienem być dumny, że spośród kilkudziesięciu mężczyzn, którzy odpowiedzieli na jej anons, wybrała właśnie mnie. Bo wydawałeś mi się najciekawszym z nich wszystkich — napisała. I najbardziej godnym zaufania. Tylko ty napisałeś, że chcesz otoczyć mnie troską. „Cieszyłbym się, gdybym mógł otoczyć cię opieką i czułością. W zamian oczekiwałbym tego samego”. Tak było? — cytuje moją odpowiedź na swój anons.

To dlatego tak się do mnie tuli? Dlatego z taką ufnością patrzy mi w oczy? Dlatego obsypuje mnie deszczem czułych pocałunków? W żadnym calu nie zachowuje się jak dziwka. Wyczułem to już podczas pierwszego spotkania, a podczas drugiego przekonałem się na pewno i wiedziałem nawet, jak to nazwać. Takiej czułości pocałunków i pieszczot, jakimi mnie obdarzyła, doświadczyłem do tej pory jedynie od kobiet, które mnie kochały. Każda z nich przekazywała to w inny sposób, ale żadna — tak subtelnie. Może dlatego, że one kochały się ze mną naprawdę, podniecając się i zmierzając w szale uniesień do szczytu własnej rozkoszy? Ja też potrafię dać Marice rozkosz, ale muszę nad nią popracować metodycznie. Może więc to nie jest rozkosz, tylko rozładowanie? Zaspokojenie — mówi Marika. Autentyczna czułość jej dotyku, pieszczot, pocałunków, spojrzenia stoi w tak oczywistej sprzeczności z naszym układem — sponsorskim — że już na pierwszym spotkaniu cisnęło mi się na usta pytanie, dlaczego to robi. Dlaczego uprawia seks za pieniądze. Ale nie chciałem wydać się jej moralizującym klientem, który próbuje sprowadzić zepsutą dziewczynę na właściwą drogę, i tylko spytałem oględnie, skąd pomysł na takie spotkania. Odpowiedziała mi, że po prostu chciała spróbować takiego doświadczenia. Chyba wiem, co miała na myśli, bo opowiadała mi też o próbach innych doświadczeń na tym polu. Na przykład: seks z kobietą. W sumie — z kobietami, bo znalazła ich już kilka. Internet to świetny wynalazek do tego rodzaju poszukiwań. Niełatwo jest znaleźć odpowiedniego partnera lub odpowiednią partnerkę w swoim środowisku, jeśli nie chce się ujawniać pewnych skłonności. Zawsze istnieje niebezpieczeństwo niezamierzonej kompromitacji, która może skomplikować relacje ze znajomymi. A w necie? Piszesz: Chciałabym spróbować seksu z inną dziewczyną — i już po paru godzinach masz kilka kandydatek. Albo: Młoda dziewczyna zaprzyjaźni się ze starszym panem — i od razu zgłasza się kilkudziesięciu.

Oddała mi się cała? Nie. Nie, bo to niemożliwe w jej przypadku. By oddać się w całości, trzeba w całości się otworzyć, a to u niej chyba niemożliwe. Nie w tym sensie, że skrywa jakieś tajemnice, których nie chciałaby ujawnić, lecz raczej w tym, że jest monadą. A monady — wiadomo — są bez okien. Nie można w nie zajrzeć ani ich prześwietlić. Monady nie promieniują całym swoim światłem. Raczej przesącza się przez nie tyle światła, ile można zobaczyć w ciemnym korytarzu, gdy wydobywa się spod drzwi jakiegoś zamkniętego i oświetlonego wewnątrz pomieszczenia. Nie można więc ich zobaczyć, a da się tylko stwierdzić, że świecą.

Marika pragnie pieszczot delikatnych jak muśnięcie motyla. Przez cały czas pozostaje opanowana w swej delikatności. To ona nadaje ton i tempo naszym pieszczotom. I robi to bez słów. Podczas pierwszego naszego spotkania cierpliwie uprzystępniała mi swoje ciało, jak gdyby badając moje potrzeby i upodobania, ale na początku drugiego — zdecydowanie przewróciła mnie na plecy i obsypała deszczem pocałunków i lawiną pieszczot swojego języka. Nie, nie. Nie deszczem, nie lawiną. Śniegiem, puchem, mgłą… Sam już nie wiem: manną. Uczę się jej niemego kodu, gdy kieruje czepigą mego ramienia, kiedy lemiesz mej dłoni zgłębia istotę jej rzeczy samej w miejscu, gdzie różany jej ogród się szerzy. Wystarczy muśnięcie palców, bym zrozumiał: wzgórek łonowy, pachwina, wargi, pochwa, łechtaczka. Mons pubis, inguine, labia majora, labia minora, vagina, clitoris. Wolniej, nie tak głęboko, stop! Tak, taak, taak, taaaak… Non pudet, quia pudendum est.

Przeżyłem z nią kilka momentów, których nie zapomnę do końca życia. Któregoś razu nasze pieszczoty skończyły się długim zespoleniem. Marika leżała na wznak, a ja, zawieszony nad nią swoim torsem i oparty dłońmi o materac łóżka, w powolnym rytmie, łagodnie napierałem na nią i cofałem się swoimi biodrami. Marika przez cały czas muskała mnie palcami po przegubach i niewzruszonym wzrokiem wpatrywała się w moje oczy. To była cudna pieszczota z jej strony. Dotyk motyla na moich przegubach. Marika wodziła palcami po moich przegubach, a ja, wpatrując się w jej wpatrujące się we mnie oczy, nie przestając delikatnie z nią kopulować, zacząłem szeptem powoli recytować: Nad łódeczką księżyc świeci, trójgraniasty groszek leci. Czworoboczna większa mniejszą uderzyła, główką haczyk zaczepiła. Co to? — spytała Marika, nie przestając gładzić mnie palcami po przegubach i nieruchomo wpatrywać się w moje oczy. Jakiś wierszyk? Tak — odpowiedziałem. W ten sposób studenci medycyny uczą się nazw kości nadgarstka.

Marika opuściła wzrok do mojego lewego nadgarstka i przerwała głaskanie. Prawym kciukiem zaczęła gładzić wewnętrzną powierzchnię przegubu mojej lewej ręki, a pozostałymi czterema palcami — zewnętrzną. Zatrzymała ruch czterech palców, wsparła się nimi na zewnętrznej krawędzi mojej ręki, a kciukiem wyczuła końcówkę kości promieniowej i zaczęła nim ją obwodzić z lekkim naciskiem. Processus styloideus radii — powiedziałem. Wyrostek rylcowaty kości promieniowej. Marika wróciła pytającym spojrzeniem do moich oczu, a ja wykonałem cztery delikatne ruchy frykcyjne. Nie odrywając wzroku od moich oczu ani swoich czterech palców od zewnętrznej krawędzi mojej dłoni, przesunęła kciukiem w dół, wciskając go w zagłębienie tuż pod przegubem. Os scaphoideum,łódeczka — przypomniałem sobie i wykonałem kilka następnych delikatnych i powolnych ruchów frykcyjnych, które miały naśladować kołysanie się łódki na krótkiej fali. Marika z niewzruszonym wyrazem twarzy zwolniła napięcie swojego kciuka i z lekkim naciskiem poruszyła do przodu i do tyłu środkowym palcem. Os lunatum — szepnąłem tajemniczo i z uśmiechem i szeroko otwartymi oczami przełożyłem na nasze: Księżyc. Bezzwłocznie spróbowałem kilkoma mocniejszymi ruchami frykcyjnymi wyrzeźbić w jej pochwie kształt, jaki przybiera na początku cyklu.

Naprawdę nie jesteś lekarzem? — spytała. Nie, mówiłem ci. To moja żona studiowała medycynę. Podczas studiów uczyła się na mnie anatomii. Zapamiętałem co nieco.

Uważając, by nie oderwała swych palców od mych nadgarstków, przesunąłem jej ręce ruchem okrężnym ponad jej głowę, spocząłem na niej całym ciężarem ciała, przysunąłem swoje usta do jej ust i pocałowałem ją delikatnie trzema cmoknięciami, a potem przywarłem mocniej, rozchylając je ruchem swoich warg i wchodząc w nie językiem. Marika odpowiedziała na moje cmoknięcia cmoknięciami. Na mój silniejszy nacisk na jej usta — naciskiem swoich, a na wsunięcie języka — spleceniem z nim swojego. Znów uniosłem się nad nią i wsparłem się dłońmi na materacu łóżka, ale teraz — opierając się nad jej głową. Ująwszy palcami prawej dłoni przegub jej lewej ręki, wyrecytowałem ponownie z długimi przerwami: Łódka płynie… księżyc świeci… trójgraniasty groszek leci… Na trapezie… trapeziku… wisi główka na haczyku — naciskając kolejno palcami na jej os scaphoideum, os lunatum, os pisiforme, os trapezium, os trapezoideum, os capitatum i os hamatum.

Ale dla mnie trwało to za długo, więc musiałem zmienić pozycję i wraz z nią przewróciłem się na bok. Marika podciągnęła nogi wzdłuż mojego ciała, oparła pięty na mych ramionach i splotła stopy za moją głową. Wpatrywała się we mnie, a ja leżałem zachwycony w kołysce jej stóp. Patrzyłem w jej szmaragdowe oczy i podziwiałem mistrzostwo kaligrafii jej brwi i ust. Lekkimi ruchami lędźwi przypominałem, że wciąż w niej jestem, ale gdy zauważyłem, że jej dziurki od nosa zaczynają coraz silniej się rozszerzać przy wciąganiu powietrza, natychmiast podążyłem za falą jej oddechu, by złapać jej rytm. Kołysałem się na jej falach przyboju wzbierających z każdym moim ruchem i czekałem, aż docierając do brzegu, odśpiewa syreni hymn rozkoszy, ale ona wydała tylko krótki, tłumiony spazm ulgi jak zdjęta z haczyka i wyrzucona na ląd ryba, która nie podejmuje już walki. Dwa nieme skurcze: plask, plask.

Leżeliśmy na brzegu, a rozkołysane morze naszych oddechów uspokajało się i cichło. Znów wpatrywała się we mnie swym ołowianym spojrzeniem, a ja podziwiałem jej cudną twarz, tym razem zmąconą wyraźnymi oznakami zmęczenia: wypieki na policzkach, spocone czoło, zmierzwione włosy, przyćmiony blask szmaragdowych światełek w łódeczkach kocich oczu unoszonych na czerwonych i czarnych falach jej ust i brwi. A wszystko to w półmroku pokoju, ledwo rozjaśnionego światłem przedostającym się przez szczeliny zaciągniętych na okno zasłon. Jednak z twarzy Mariki — jakimś niepojętym cudem — bił blask, wyraźnie ukazujący jej szczegóły, jak na obrazach Caravaggia, jednego z pierwszych mistrzów światłocienia, który malował swe postaci spowite — podobnie jak Marika w moich oczach (zarówno dosłownie, jak i w przenośni) — głębokim mrokiem, widziane jakby w piwnicznym oświetleniu. Ten blask bijący z twarzy Mariki był czymś w rodzaju lume sacrale, którego źródło na obrazach Caravaggia pozostawało niezgłębioną tajemnicą. Dla mnie jednak wszystko było aż nader oczywiste. Było to światło mojego zachwytu.

Ponadto Caravaggio zdawał się mówić do Leonarda: Człowiek nie jest taki idealny, jak ty go przedstawiałeś; nęka go zmęczenie, choroba, cierpienie; zwycięża go śmierć. Ale czy w tym nie tkwi również jego piękno? Caravaggio kocha człowieka i świat takimi, jakie są. Nawet na obrazach przedstawiających Jezusa owoce są robaczywe, a nie jakieś wyidealizowane. Takie było piękno Mariki, zmierzwione wysiłkiem naszego uniesienia i bijące z jej twarzy w zaciemnionym pokoju hotelowym. Nigdy jej tego nie mówiłem, ale jej zaledwie dwudziestosześcioletnie ciało nie wzbudzało we mnie czysto estetycznego zachwytu, podobnego do tego, jaki we mnie budziło dziewicze piękno nieródek z ich jędrnymi piersiami, pośladkami i wymodelowanymi brzuchami, którym zwykle mówiłem, że nie musiałbym ich dotykać, by się nimi zachwycić, bo wystarczyłoby mi tylko na nie patrzeć. Piersi Mariki po powrocie jej figury od krągłości matki karmiącej do elfiej smukłości nastolatki straciły swą jędrność. I o ile tę stratę dało się jeszcze retuszować optycznie usztywniającym stanikiem czy odpowiednim ustawieniem ciała do zdjęcia, to przy dotknięciu cała prawda wychodziła na jaw. Pod naciskiem palców jej piersi zapadały się jak sylwestrowe baloniki w święto Trzech Króli, do którego nie zdążono ich posprzątać. I choć Marika karmiła piersią tylko swą jedyną córeczkę, jej sutki kończyły się wyciągniętymi smoczkami, jak gdyby wykarmiła nimi co najmniej piątkę dzieci. Przebiła je kolczykami, które sprawiają wrażenie, jakby końcówki zostały wydłużone specjalnie w tym celu, by ozdobić je biżuterią. Podobnie z łechtaczką — nie była już wdzięcznym śliskim kamyczkiem leżącym na skraju uroczego jeziorka, nie perełką, którą można znaleźć po otwarciu muszli niektórych perłopławów, jak chociażby Pinctada albina, która byłaby chyba najlepszym odpowiednikiem waginy blondynki, lecz sterczącym z górnej części małża bisiorem, którego napletek Marika przebiła takim samym co sutki kolczykiem z dwoma rubinowymi zakończeniami. Przydawało to jej uroku wykwintnie podanego zagadkowego owocu morza. Kolejna zagadka — na prawej łopatce: tatuaż węża zjadającego własny ogon. Dlaczego taki? To symbol transformacji i odrodzenia, wyjaśnia mi Marika. Tatuaż niezbyt wyrazisty, jakoś dziwnie wyblakły. Ale mimo wszystko nie oddałbym tego, noszącego już tylko ślady dawnej świetności, ciała Marki za wszystkie razem wzięte perfekcyjne ciała trzech innych panienek, z którymi spotykałem się w tym czasie. Ja nie kochałem i nie pożądałem ciała Mariki. Ja kochałem ją samą.

Kołyska jej stóp pozostała ulubioną pozycją dla naszych rozmów. Moszczę się w niej swoją głową i z odległości kilkudziesięciu centymetrów podziwiam tak kochane przeze mnie szczegóły jej twarzy. To jest dla mnie idealna odległość do patrzenia, ponieważ wtedy mogę widzieć je wszystkie wyraźnie. Jestem mniej więcej dwa razy starszy od Mariki, noszę już okulary do czytania i gdy patrzę na jej twarz z bliska, całując ją lub łowiąc jej oddech, widzę jej detale podwójnie. Jedne nakładają się na drugie, jak na portretach Dory Maar Picassa. Rzęsy bez oczu i oczy bez rzęs. Oczy w miejscu nosa, czasem dwa nosy i troje oczu, pomieszane czarne i czerwone kreski jej brwi i ust. Ja się moszczę głową w kołysce jej stóp, a ona się mości swymi małymi pośladkami w legowisku, jakie jej robię ze swych lędźwi. Leżąc głową w kolebce jej stóp, wyciągam jedną rękę i wsuwam dłoń pod jej policzek, a drugą głaszczę jej ramię lub ucho. Ona też czasami wyciąga rękę, by mnie pogłaskać po ramieniu, po brodzie lub twarzy, ale zwykle trzyma dłonie z zaciśniętymi pięściami zsunięte razem na klatce piersiowej, tuż pod brodą. Czasami rozplata kołyskę swych stóp zza mej głowy i ściąga kolana do łokci, przyjmując pozycję embrionalną. Wtedy ja obejmuję ją szeroko rękami, a ona przytula głowę do mojego ramienia. Mam ją całą tak blisko. Obejmując ją szeroko rozpostartymi dłońmi — jedną za łopatki, a drugą za wygięty pośladek — próbuję poruszyć jej całym ciałem i umościć ją jeszcze lepiej w swych objęciach. Uwielbiam wtedy wąchać jej włosy, pachnące ziołowym szamponem. Ale dziś jeszcze nie wiem, co tulę. Jej samotność czy pustkę? Czy jakąś nienazwaną tęsknotę? Gdy ją o to pytam, odpowiada mi z uśmiechem, że jest jej po prostu zimno. Że kiedy kochaliśmy się nago na kołdrze, byliśmy aktywni, wydzielaliśmy ciepło, a teraz, leżąc bez ruchu, ona marznie i musi się jakoś ogrzać. I zwykle składa mi czuły, delikatny pocałunek w miejscu, gdzie akurat znajdują się jej usta. Albo na mej piersi, albo na ramieniu, albo na dłoni. Boże! Ona całuje moje dłonie! Z zewnątrz i wewnątrz. Dotyka ich wnętrzem lub grzbietem swojej ręki lub tylko opuszkami palców, rozchyla moje palce i przeciąga między nimi swoje. Jak mógłbym nie kochać kogoś, kto daje mi taką, najczulszą, pieszczotę?

Któregoś dnia kochaliśmy się trzeci raz pod koniec spotkania. Zrobiło mi się wstyd z powodu mojej zachłanności, ponieważ zrozumiałem, że mimo dość silnej erekcji nie będę w stanie osiągnąć kolejnej ejakulacji. Wycofałem się z niej i dyskretnie poprosiłem, by pomogła mi dojść do końca. Marika w pełnym oddaniu robiła, co mogła. Dłonią, palcami, ustami. Prącie, żołądź, napletek, wiązadełko, moszna, jądra. Penis, glans penis, preputium, frenulum, scrotum, testis. Cudowna pieszczota, ale wciąż tylko na krawędzi spełnienia. Brakowało jednego kroku, bym mógł — jak lotniarz — rzucić się w przestwór i odlecieć. Postanowiłem wziąć sprawy (dosłownie) w swoje ręce. Poprosiłem Marikę, by teraz całowała mnie w usta, a dłonią pieściła moje scrotum i testis. Wiedziałem, jak stymulować swój członek, by dojść do końca, ale osiągnięcie tego po raz trzeci w ciągu trzech godzin nie było łatwe. Teraz ja sam kilkukrotnie zbliżyłem się do krawędzi, ale gdy byłem już tuż, tuż, mechanizm nagle się rozprzęgał. Potrzebował nie więcej siły, nie większej dynamiki, lecz precyzyjniejszej stymulacji, dlatego w tym przypadku moja dłoń musiała się okazać skuteczniejsza niż kochana i czuła dłoń Mariki. W końcu udało mi się wywołać ostateczny skurcz, wyrzucający ze mnie na zewnątrz kolejne porcje świeżej gamety. Wydałem z siebie ryk ulgi i upokorzenia. Było mi wstyd przed Mariką, że robię to sam na jej oczach, niewrażliwy już na jej wdzięki, pieszczoty i czułość. Ona musiała to chyba zrozumieć. Delikatnie ujęła moją dłoń, zdjęła ją z mojego członka, podsunęła ją sobie do ust i pocałowała z najwyższą czułością. A potem to samo zrobiła z moim najlepszym przyjacielem.

Czy można kochać kobietę za jej inteligencję, mądrość i błyskotliwość? Wszyscy odpowiedzą, że tak. A za jej piękno, wdzięk, urodę? I tu nikt nie zaprzeczy. Za oddanie, dobro, wierność? I tego nie można nie docenić. A ja kocham Marikę za jej czułość. Za rodzaj czułości, jakiego nigdy nie dostałem od kobiety. Ani od matki, ani od żony, ani od córki czy żadnej z kochanek. Czułość, jakiej doświadczyłem w życiu — a było jej mnóstwo — była innego rodzaju niż ta, którą mi daje Marika. Być może aby jej zaznać, trzeba pokonać pewną granicę wieku. Może to właśnie miał na myśli poeta, pisząc: Polały się łzy me czyste, rzęsiste, na me dzieciństwo sielskie, anielskie, na młodość moją górną i durną, na mój wiek męski, wiek klęski; polały się łzy me czyste, rzęsiste… Zawsze myślałem, że ten wiersz mówi o łzach smutku, tęsknoty. A może — myślę sobie dziś — chodzi tu o łzy wzruszenia? Kiedy masz już grubo ponad pięćdziesiąt lat, twoja stara matka, o ile wciąż ją jeszcze masz, nie przytuli cię jak małe dziecko. Ani twoja żona, o ile jej nie straciłeś, nie obejmie cię w odruchu czułości jak przed laty po zapierającym dech w piersiach akcie uniesienia, gdy oboje marzyliście, że nasienie, które właśnie złożyłeś w jej łonie, wykiełkuje i wyda wspaniały owoc żywota waszego. Ani twoje dzieci, o ile wciąż potrafisz z nimi rozmawiać, nie przytulą się do ciebie z taką ufnością jak dawniej, niczym pisklęta szukające schronienia pod skrzydłami kwoki. One pewnie mają już kogoś innego do przytulania.

Jesień życia, nawet jeśli jest najbardziej pogodna, prędzej czy później musi przynieść jakieś niedomagania: pogarszanie się wzroku, psucie się zębów, trudności z oddawaniem lub trzymaniem moczu. Nawet jeśli nie imają się ciebie jeszcze poważniejsze choroby, to i tak ogólna kondycja zaczyna mniej lub bardziej szwankować. Ale starzenie się oznacza coś jeszcze. Twoje fizyczne więzi z innymi ludźmi, nawet jeśli są twoimi najbliższymi, powoli się rozluźniają. Nikt już nie chce cię dotykać, może z wyjątkiem wnuków, ale to też do czasu. Chcąc nie chcąc, powoli robisz się jak stary grzyb, który aż się prosi, by go kopnąć z odrazą.

Kiedy patrzę w lustro, wyraźnie widzę, jak czas powoli naciąga na moją twarz maskę starości. Siwiejące włosy, coraz głębsze bruzdy zmarszczek, nabrzmiałe powieki, worki pod oczami. Jesień nadciąga nieubłaganie, nawet jeśli wciąż jeszcze całkiem szwarny z ciebie gość. I dobrze wiesz, że to, co ci się może przytrafić najpiękniejszego, to babie lato. Dni już wyraźnie krótsze i zimniejsze, ale od czasu do czasu rozświetla i ogrzewa je cudowne słońce. Woda w jeziorach już naprawdę rześka, ale jeśli jesteś zahartowany i zostały ci resztki dziarskości, wskoczysz do niej, by przypomnieć sobie dreszcz, jaki ogarniał cię przed laty, gdy jako chłopiec w ciepłe dni przed Świętym Janem, nie mogąc się doczekać lata, w tajemnicy przed rodzicami wskakiwałeś do rzeki lub stawu. Noce już chłodne, ale mimo wszystko pójdziesz za głosem romantycznych wspomnień i znów zatęsknisz za tym, by przesiedzieć od zmierzchu do świtu przy ognisku w środku lasu. A gdy usłyszysz pohukiwanie puchacza lub chichot puszczyka, albo klangor przelatujących kluczy żurawi, zdziwisz się, z jaką łatwością przywykłeś do codziennego szumu samochodów i tykania zegara.

Marika przyniosła mi babie lato czułości. Daje mi ją w najwyższym stopniu, gdy układam się w pozycji embrionalnej i wtulam w jej ramiona. Wtedy ona obejmuje mnie szeroko rękami i przytula mą głowę do swojej piersi lub ramienia. Ona — mała lala, ja — wielki niedźwiedź. Ona — Wielka Niedźwiedzica, ja — mały miś. Ja — Wielki Wóz z długim dyszlem, szkieletem puszystego ogona Wielkiej Niedźwiedzicy — jej. Mam ją całą tak blisko. Obejmując mnie rozpostartymi dłońmi, jedną za łopatki, a drugą za wygięty pośladek, próbuje poruszyć moim całym ciałem i ułożyć mnie jeszcze lepiej w swych objęciach. Uwielbiam wtedy wąchać jej skórę pachnącą ziołowym balsamem i oddawać się bezgranicznie tej pieszczocie: metafizycznemu zespoleniu z czymś, co ogarnia mnie całego, niepodzielonego na role, które muszę grać w swym realnym życiu. W jej ramionach wiekuista cisza tych nieskończonych przestrzeni, której doświadczam od zarania dorosłości, nie przeraża mnie. Nie muszę tłumić jej poczucia, grając rolę niewzruszonego mędrca lub nieustraszonego herosa. Rozpoznaję w Marice tę samą samotność i pustkę, która tkwi we mnie.

Rozmowa z Mariką jest mało skomplikowana. Gdy ją o coś pytam, odpowiada mi krótkimi zdaniami. Jeśli chcę wiedzieć więcej, sam muszę się dopytywać o szczegóły. Marika rzadko się otwiera i rzadko podejmuje dłuższe opowiadania. Mówi, że woli słuchać, kiedy ja coś opowiadam. Lubię snuć długie opowieści o przygodach i doświadczeniach ze swojego życia i lubię, jak ona słucha ich w skupieniu, wpatrując się w moje oczy. Nie lubi, kiedy wypytuję o szczegóły z jej życia. Mówi, że jeśli będzie czuła taką potrzebę, powoli sama się otworzy. Ale gdy to robi, nie opowiada długich historii, nie opisuje osób w szczegółach. To nie są nawet impresje. To jakby szkice do obrazów. Kilka kresek, owal twarzy bez żadnych szczegółów i już jest postać.

Wiem, że ją i jej siostrę wychowywała babcia. Kim była babcia? — pytam. Babcia? Babcia była babcią. Na tym wyczerpuje się moja wiedza o niej — odpowiada mi trochę obcesowo Marika. Siostra jest od niej starsza o trzy miesiące. To córka siostry jej mamy. Co się stało, że obie siostry oddały swoje córki na wychowanie matce, tego nie wiem. Może się kiedyś dowiem, a może nie. Może Marika kiedyś mi sama to opowie, a może poprzestanie na tym, co często powtarza: że nie ma o czym opowiadać. Marika nieco się rozgaduje, gdy odwożę ją do domu albo do miasta. Być może uzyskuje wtedy jakieś poczucie bezpieczeństwa, wiedząc, że za chwilę będzie mogła wysiąść i zostawić mnie bez ceregieli ze wszystkimi moimi pytaniami.

Czy babcia wciąż żyje? — zapytałem ją któregoś razu. Ta babcia? — upewniła się retorycznie Marika, pewnie dla zyskania czasu na odpowiedź. Uhu — potwierdziłem mruknięciem. Nie — odpowiedziała krótko, a po chwili zadumy dodała: Znalazłam ją martwą, gdy miałam dwanaście lat. Jak to „znalazłam”? Zwyczajnie. Siedziała nieżywa w fotelu. Podeszłam do niej i zobaczyłam, że nie żyje. Wystraszyłaś się bardzo? Nie. Od razu zrozumiałam, że umarła. I co zrobiłaś? Poszłam zawołać rodziców. Byli w drugim pokoju. Było ci smutno? Tak. Ona mnie bardzo kochała. Bardzo płakałaś? Nie. Możesz się tutaj zatrzymać?

Taka jest Marika. Zanim wysiadła, zwróciła twarz ku mnie i powiedziała: Dziękuję za miłe przedpołudnie — i przytrzymała na moment mój wzrok swoim wzrokiem, delikatnie kiwając głową jak piesek maskotka, jaką niektórzy kierowcy lubią umieszczać w swoich pojazdach. Te pieski kiwają głową pociesznie i bardzo wyraźnie, w rytm kołysania się samochodu, a Marika zrobiła to niemal niezauważalnie. Nie wiem, czy kto inny by to zauważył, może i ja też nie, ale tyle razy spostrzegłem ten gest, gdy nasze głowy nie spoczywały akurat w żadnym podparciu, lecz utrzymywały się w górze dzięki pracy mięśni szyi, że nie mogłem nie zwrócić nań uwagi. Nie zdawałem sobie do tej pory sprawy z tego, że aby nasze głowy utrzymywane były w pozycji pionowej, mięśnie szyi, musculi colli, stale muszą pracować. Marika otwiera mi nowy, subtelny wymiar rzeczywistości. W sumie to nie ona to robi. On mi się sam przy niej otwiera. Ta próba utrzymania przez nią naszych spojrzeń w równowadze nie była ani skinieniem na pożegnanie, ani ukłonem podziękowania, raczej przyjacielskim objęciem i uściskiem zakończonym czułym przytuleniem pierś w pierś. W środku miasta i wewnątrz samochodu Marika nie mogła zrobić tego ramionami, przekazała więc mi to wzrokiem. Nie słowa, lecz spojrzenie, uśmiech, dotyk. To są środki językowe nowego rodzaju mowy, który poznaję: mowy ciała i duszy Mariki.

Znam jeszcze parę szczegółów z jej życia. Ma małą córeczkę, która jest dla niej wszystkim. I ma męża, dla którego być może i one są wszystkim, ale — mówi — przestała go kochać. Kocha go jako ojca swego dziecka, ale przestała go kochać jako mężczyznę. I nie pozwala mu być mężczyzną u swego boku. Chce od niego odejść, bo — to też jej słowa — nie potrafi kochać ani z obowiązku, ani z litości.

Wiem, że Marika jest na rozdrożu, w punkcie, w którym będzie musiała coś zdecydować i ruszyć do przodu. Kocham ją, ale ja nie jestem dla niej żadnym rozwiązaniem, żadną alternatywną drogą. Jestem zaułkiem, w którym się skryła w pewnym momencie swego życia. Nie wiem, jak długo w nim pozostanie. Prawie nic nie wiem, co się wydarzyło w jej życiu, i nie wiem kompletnie nic, co się w jej życiu wydarzy. Może jeśli poznam ją bliżej, będę mógł o nim opowiedzieć, ale boję się, że któregoś dnia, oddalając się ode mnie swoim drobnym krokiem i pokonując przeszkody — kałużę czy krawężnik — swoim wdzięcznym dygnięciem i wysunięciem nogi, odejdzie na zawsze i już nigdy więcej nie pojawi się w naszym tajemnym świecie. Już teraz, gdy za nią tęsknię pomiędzy spotkaniami, łapię się na tym, że bezwiednie zakładam dłonie za głowę, głaszczę się palcami po karku i wyobrażam sobie, że leżę w kołysce jej stóp.

Książkę możesz kupić tutaj:
(przesyłka przez RUCH za 1 grosz, a przez innych przewoźników – za pół ceny)


Rozdział II (ok. 45 minut czytania)

Marika jednak wraca. Raczej ja do niej, bo to ja po nią przyjeżdżam swoim samochodem i czekam w uliczce niedaleko jej domu. Za każdym razem czekam coraz dłużej. Gdy wysyłam jej SMS, że już jestem, ona mi odpisuje, że potrzebuje jeszcze pięciu minut i przychodzi po piętnastu, albo, że – dziesięć i przychodzi po dwudziestu. Gdy jej powiedziałem, że czekam coraz dłużej i że za każdym razem obiecuję sobie, że nie zacznę naszego spotkania od narzekania, że straciliśmy te piętnaście lub dwadzieścia minut, ale że naprawdę mi ich żal w momencie rozstania, bo moglibyśmy być w swych objęciach przez te kilkanaście minut dłużej, Marika jest gotowa wcześniej. Nie jest to moja pierwsza tego typu przygoda z dziewczyną. Prawie wszystkie dawały mi do zrozumienia w podobnych przypadkach, że mają moje czekanie w nosie. I że, jeśli mi się nie podoba, mogę dać sobie spokój. Nauczyłem się cierpliwości, bo kilka razy, gdy już czekałem w umówionym miejscu, dostawałem SMS z wiadomością typu: Sorry, wypadło mi coś ważnego, spotkanie nieaktualne. I to był jeszcze pełen bon ton, bo kilka razy nie dostałem żadnego SMS-a, śląc przez godzinę zapytania: Kiedy będziesz? Długo jeszcze? Czy coś się stało? Gdy pewnego razu dostałem odpowiedź, że tylko maniak może przysłać szesnaście pytań bez odpowiedzi, nauczyłem się, że trzy SMS-y i trzydzieści minut czekania to górna granica upokorzenia, na jakie mogę sobie pozwolić.

Gdyby Marika mi napisała, że spóźni się o godzinę, liczyłbym z rozkoszą spływające po szybie krople podczas deszczu albo próbowałbym zgrać szybkość rośnięcia swoich włosów z szybkością wzrostu trawy na wiosnę, a tempo ich siwienia z tempem jej schnięcia – latem. Ale ona po mojej uwadze jest gotowa przed czasem i w trakcie mojej jazdy do niej wysyła mi SMS: Jestem gotowa, czekam. A ja odpisuję: Będę za 5 minut. I przyjeżdżam za dziesięć.

Oddanie, to jest coś, co ją charakteryzuje. Nie uległość, lecz oddanie. Czy nie to obiecywała w swoim anonsie? Oddanie i delikatność? One się wyrażają nawet w języku, jakim mówi Marika. Nigdy nie słyszałem, żeby użyła jakiegoś wulgaryzmu. Nawet w jej smutnych opowiadaniach nie ma odrobiny agresji czy pretensji do kogokolwiek, tak jakby od nikogo niczego nie oczekiwała. W jej opowiadaniach o ludziach, na których się zawiodła, nie zauważyłem nawet cienia pogardy. Choć Marika nie ma wykształcenia ani nie jest oczytana, jej język nie ma typowych dla dzisiejszych czasów pospolitych naleciałości. Ona nawet nie używa słowa „facet”. Kiedyś musiała przy mnie odebrać telefon od męża, który właśnie był na treningu na siłowni. Słyszałam, jak panowie stękali, wyciskając ciężary – skomentowała przy mnie. „Panowie”, „mężczyźni”, ale nie: „faceci”. Inspiracją do rozpoczęcia mojej opowieści o Marice był e-mail, który jej wysłałem wieczorem po naszym spotkaniu. Opisałem w nim wrażenia, jakie wywołało we mnie obserwowanie jej odejścia i mieszania się z miejskim tłumem. Marika odpisała mi z czułością, że jeszcze nigdy nikt tak pięknie o niej nie pisał. Owładnięty tą czułością, postanowiłem pozwolić swym myślom swobodnie płynąć dalej i opisać nie tylko jej obraz, który pozostał w moich oczach, ale także i ten, który wyrył się w moim sercu. Gdy jej napisałem, że wyszło mi z tego opowiadanie, Marika zareagowała: O rety! Naprawdę? Piszesz o mnie opowiadanie? „O rety!” Połowa dziewczyn w jej sytuacji zareagowałaby pewnie: „Kurwa, zajebiście!” – a ona: „O rety!” Pamiętam, że „O rety” mówiła moja mama, której nigdy z ust nie wymsknęło się żadne przekleństwo. Prawdopodobnie w ten sposób musiała wyrażać się jej babcia, która chyba była z pokolenia mojej mamy. Ktoś ją przecież musiał nauczyć tej czułości i łagodności.

Podczas naszego pierwszego spotkania, gdy jeszcze nie odkryliśmy pozycji w kołysce jej stóp, leżeliśmy naprzeciw siebie oboje na prawym boku, dotykając nawzajem tyłem swych głów kolan lub ud partnera. Nasze spojrzenia instynktownie splotły się w uścisku, w którym zawsze potem najbardziej lubiliśmy prowadzić nasze rozmowy: odważnie – oko w oko i otwarcie – twarzą w twarz, oculo ad oculum et facie ad faciem. Leżeliśmy nago po pierwszym, nieśmiałym akcie uniesienia, gdy dopiero poznałem jej urok, ale jeszcze nie poznałem jej czułości. Marika, zauważywszy moją obrączkę, spytała: Od dawna jesteś żonaty? Już ponad trzydzieści lat. Ponad trzydzieści? To pobraliście się jeszcze przed maturą? Czemu? Pisałeś, że jesteś mężczyzną po czterdziestce. Gdy cię spytałam, ile, odpowiedziałeś, że maksymalnie. Sądziłam więc, że masz czterdzieści dziewięć lat. No wiesz, taka mała nieścisłość. Nie chciałem cię odstraszyć. Mam już kilkanaście lat po czterdziestce. Musimy to wszystko tak dokładnie ustalać? Nie możemy przyjąć, że mam tyle, na ile wyglądam? Czyli czterdzieści dziewięć? – mówię i myślę sobie po cichu: Przynajmniej przez kilka dni po fryzjerze, który mnie odmładza o parę ładnych lat.

Opowiesz mi, jak poznałeś swoją żonę? Opowiem, to ładna historia. Chodziliśmy w szkole średniej do tej samej klasy. Bardzo szybko się zaprzyjaźniliśmy. Lubiliśmy ze sobą rozmawiać. Pamiętam nasz pierwszy kontakt. Nie zakochałem się w Annie od pierwszego wejrzenia, ale bardzo mi zaimponowała jej dojrzałość. Nie mieliśmy jeszcze szesnastu lat. Wiesz, że piętnastoletnia dziewczyna jest dużo dojrzalsza od piętnastoletniego chłopca. Ja czytałem wtedy jeszcze kryminały i książki przygodowe, a ona dyskutowała o czystej formie i sztuce dla sztuki. To wszystko było jeszcze przede mną. Imponowało mi, że tak dobrze nam się rozmawia. Przez rok bardzo dojrzałem, zacząłem czytać poezję. Namiętnie. Wiedziałem, że gdzieś przede mną rozpościera się rozległe pole wielkiej literatury, ale jeszcze po nią nie sięgałem. Z radością oddawałem się sportowi, trenowałem lekkoatletykę sześć razy w tygodniu, i rockowi. Im cięższe brzmienie, tym bardziej było dla mnie ekscytujące. No i szkoła. Wypełniała mi dużo czasu. W pierwszej i drugiej klasie jeszcze grzecznie się uczyłem, potem już nie.

Pamiętam, jak na koniec pierwszej klasy, po rozdaniu świadectw poszliśmy dużą grupą na piwo. Siedzieliśmy w kawiarnianym ogródku, a ja przez cały czas rozmawiałem z Anną. Ona miała tego dnia urodziny i robiła u siebie imprezę z przyjaciółmi ze swojej dzielnicy. Takie towarzystwo wzajemnej adoracji. Byli od nas rok, dwa starsi i myśleli o sobie, że są artystami i intelektualistami. Stroili się w kapelusze, chusty i kożuchy. Myślałem, że po takiej długiej i poważnej rozmowie Anna i mnie zaprosi, ale nie zaprosiła. Na koniec rozmowy życzyła mi, żebym zachował swoją wrażliwość i czystość. Poczułem się jak prawiczek, którym zresztą byłem. Pomyślałem sobie, że uważa, iż jestem za młody i za głupi, żeby się z nimi zadawać. Gdy już byliśmy razem, po latach, powiedziała mi, że kiedyś w pierwszej klasie, gdy była chora i leżała w łóżku przez tydzień, marzyła sobie, żebym ją odwiedził i że była bardzo rozczarowana, gdy zamiast mnie odwiedził ją kolega, który mieszkał w sąsiedztwie i którego zresztą właśnie z tej racji poprosiła o to nasza wychowawczyni. Ale skąd ja miałem wiedzieć, że tak o mnie myśli? Może i dobrze, że tego nie wiedziałem, bo ona zaraz potem miała swojego chłopaka. Chodził do naszej szkoły, do czwartej klasy. Był już dorosły. I ona była dorosła. Bez przerwy prowadzali się, obejmowali i całowali, aż nauczyciele zwracali im uwagę, że to nie do przyjęcia na terenie szkoły. No i wiadomo było, że nie tylko się całują. Dziewczyny wtedy bardzo chętnie i otwarcie rozprawiały o swoich problemach seksualnych: o orgazmie, twardniejących sutkach, suchej lub wilgotnej pochwie. Rówieśników to krępowało, bo szesnastolatkom zostawało wtedy pokątne onanizowanie się. Wszyscy to robili, ale nikt się nie przyznawał. Gdy ja to robiłem, zabraniałem sobie myśleć o niej i starałem się snuć jakieś abstrakcyjne wyobrażenia.

Z każdym następnym rokiem zaczęliśmy niezauważalnie zrastać się ze sobą. Nasze zainteresowania zbiegły się w jedną linię. Wymienialiśmy się książkami i płytami, więc czytaliśmy i słuchaliśmy tego samego. Chodziliśmy razem do kina i do teatru, na koncerty i na te same imprezy. U mnie, u niej, u jej chłopaka lub u innych znajomych. Ona oczywiście chodziła ze swoim chłopakiem, a ja po prostu byłem w tej samej paczce. Jej chłopak skończył szkołę i poszedł do wojska i jakiś czas potem ona go zostawiła. Nie podobało mi się to, bo jak można było przerwać taką wielką miłość? A jeszcze bardziej mi się nie spodobało, gdy zauważyłem, z iloma przystojniakami flirtuje. Pod koniec czwartej klasy jeden z kolegów zrobił u siebie imprezę, ponieważ jego rodzice wyjechali na weekend. Ja wtedy byłem jeszcze młody i głupi. Chociaż były z nami dziewczyny, strasznie się upiłem. Dopiero po kilku latach nauczyłem się, że jak są dziewczyny i alkohol, to ten drugi idzie w odstawkę. Napić się zawsze zdążysz, a okazja do wyrwania jakiejś dziewczyny może ci się długo nie trafić. Jeśli już ktoś ma pić, to lepiej, żeby robiły to one. Pij, pij, będziesz łatwiejsza – Marika pokazuje mi z uśmiechem, że i ona dobrze zna tę zasadę.

Ten kolega, co organizował imprezę, chyba już to wiedział. Był z niego taki przystojniak podobny do Jacka Nicholsona. I w gruncie rzeczy cynik i cwaniaczek, jak typy, które zwykle grał Jack Nicholson. W każdym razie ja dość wcześnie położyłem się spać, ale nad ranem zachciało mi się do toalety. Idę .przez przedpokój i słyszę przez drzwi do jednego z pokojów jęki i spazmy Anny. Nie wytrzymałem i zacząłem to głośno komentować, ale nie wszedłem do środka. To i tak wystarczyło, żebym im popsuł zabawę. Rano wszyscy byli na mnie obrażeni, bo, ponoć pijany, zachowywałem się najgorzej ze wszystkich. Gdyby to był film, wyciągnąłbym pistolet, zastrzeliłbym ją i jego, a potem siebie, ale to nie był film tylko rzeczywistość, w której wszyscy troje musieliśmy żyć wspólnie co najmniej jeszcze przez rok. Ale okazało się, że żyliśmy wspólnie dłużej.

Razem uczyliśmy się do matury. Anna, Mariola – jej najlepsza koleżanka i ja. Już prawie całe dni spędzaliśmy ze sobą. Wciąż te same książki, sztuki, filmy i koncerty, zwłaszcza jazzowe, bo oboje wyrośliśmy z rocka i zaczęliśmy namiętnie słuchać jazzu. Ona chciała iść na medycynę, ale nie zdała egzaminów wstępnych. Ja dostałem się na wymarzone studia w stolicy. Mieszkałem w akademiku w jednym pokoju z innym kolegą z naszej klasy, takim przystojniakiem, podobnym do George’a Clooney’a i jeszcze z innym, trzecim kolegą, z mojego kierunku. Oczywiście, przy pierwszej okazji zaprosiłem Annę na festiwal jazzowy. To był rarytas, na który zjeżdżali się jazzfani z całego kraju, a nawet i z zagranicy. Pierwszego dnia byliśmy na radosnym koncercie Sonny Rollinsa, którego przebojem było grane na jazzowo Isn’t She Lovely Steve’a Wondera. Cudowny wieczór, wspaniała zabawa, cała sala koncertowa tańczyła na siedząco. Byłem taki szczęśliwy, że możemy tego słuchać z Anną. Widziałem ją, jak promienieje radością i szczęściem, jak jest mi wdzięczna za to zaproszenie. Następnego dnia mieliśmy iść na koncert orkiestry Woody Hermanna. Gdy gotowaliśmy wspólnie z Anną obiad w kuchni, zauważyłem jej podenerwowanie. Ciągle rozwijała i zawijała torebkę z przyprawami. O co chodzi – spytałem – że jesteś taka zdenerwowana? A ona na to: Muszę ci powiedzieć coś ważnego. Tak?… – przedłużyłem pytanie. Zakochałam się. W tobie? – pyta Marika. Nie – odpowiadam. – W George’u Clooney’u.

To był weekend – opowiadam dalej – i ten trzeci kolega, który z nami mieszkał, wyjechał do domu, ale odwiedził nas Jack Nicholson, który studiował na akademii wojskowej i akurat dostał przepustkę. Przyniósł ze sobą butelkę wódki, po której całkowicie przeszła nam ochota na koncert. Miałem chęć się upić. Anna została z nimi dwoma, a ja pojechałem pod salę koncertową i sprzedałem bilety. W drodze powrotnej kupiłem dwie następne butelki wódki. Wypiliśmy je w czwórkę, ale nie była to ilość, żeby się upić. Zrobiło się późno i trzeba było iść spać. Anna poszła pod prysznic, George Clooney i ja położyliśmy się we własnych łóżkach, a Jack Nicholson zajął łóżko tego trzeciego kolegi, w którym poprzedniej nocy spała Anna. Anna wraca, a tu: wszystkie łóżka zajęte. Pamiętam jej konsternację, że musi podjąć decyzję, czyje łóżko wybrać. Jak myślisz, do kogo się położyła? Oczywiście, że do ciebie – odpowiada bez wahania Marika. Wiesz? Opowiadałem tę historię kilku kobietom i żadna się nie pomyliła. To oczywiste. Tylko tobie mogła zaufać.

Gdy przyjeżdżałem do naszego miasta, wciąż się spotykaliśmy, ale już nie spędzaliśmy tyle czasu razem. Pamiętam, że między Świętami a Nowym Rokiem przypadkowo odprowadzałem ją i Georga Clooney’a na dworzec kolejowy. Wybierali się na parę dni do hotelu w jakieś zaciszne miejsce. Ale Sylwestra spędziliśmy już razem. Zaprosiła mnie moja nowa koleżanka, a ja – ich. Ta koleżanka miała dla mnie swoją inną koleżankę, całkiem fajną dziewczynę, o wdzięcznym przezwisku Myszka. Nawet trochę się pobawiłem myszką Myszki, ale szybko straciłem zainteresowanie. Znów popełniłem ten sam błąd: zamiast dziewczyny wybrałem alkohol. Spiłem się ze smutku w trupa.

Po miesiącu okazało się, że ich związek to pomyłka. Przyszły ferie i pojechałem z Georgem Clooney’em na narty. Jakbyście byli jedną wielką rodziną. Tak. Spotykamy się wszyscy do dziś. Anna, ja, George Clooney ze swoją żoną i Jack Nicholson. Zresztą nie tylko on. Był ktoś jeszcze? Tak, powiem ci za chwilę. Z Anną wciąż widywałem się za każdym razem, gdy przyjeżdżałem do domu, ale nie było to już tak często. Raz w miesiącu. Wciąż się wymienialiśmy książkami, ale do kina, do teatru i na koncerty chodziliśmy osobno. Ja – w stolicy, a ona – w naszym mieście. Ja jej opowiadałem o swoich studiach, a ona mi – o swojej pracy. Próbowałem się w kimś zakochać, ale jakoś mi się nie udawało. Za to jej – tak. Zakochała się w swoim szefie, żonatym mężczyźnie. To ten trzeci? Nie, ten trzeci też był z naszej klasy. Hmm… kochliwa była – zauważa z niepewnym uśmiechem Marika, jakby nie wiedziała, czy może sobie pozwolić na taką poufałość. Można tak to nazwać.

Po pierwszym roku wyjechałem na całe lato do Wiednia. Przez cały tydzień próbowałem zarobić jakiś grosz, żeby w weekend go przepuścić do zera. No i zwiedzałem to piękne miasto. W muzeum, do którego w soboty wstęp był za darmo, odkryłem kilkanaście obrazów Pietera Bruegla. Aż mi dech zaparło. Znasz Bruegla? U-u – ledwo zauważalnie kreci głową Marika. To jeden z moich ulubionych malarzy. Malował ciekawe sceny rodzajowe. Obrazy, które mówią więcej niż pokazują. Najsłynniejszy jest chyba Upadek Ikara. Naprawdę nie znasz? Nie – odpowiada mi Marika z lekkim poirytowaniem. Po raz pierwszy zobaczyłem czarno-białą reprodukcję tego obrazu w podręczniku dla klas ósmych. Zawsze przeglądałem nowe książki podczas wakacji, gdy już mi je rodzice kupili w księgarni. Lubiłem świeży zapach farby drukarskiej. Najbardziej podobały mi się książki do przyrody, bo miały najwięcej kolorowych obrazków. Ty też lubiłaś przeglądać nowe książki przed rozpoczęciem roku szkolnego? Nie. Zawsze miałam używane książki. Nigdy nie pachniały świeżością. Robi mi się wstyd z powodu tego niefortunnego pytania. W każdym razie w tym podręczniku, na tej czarno-białej reprodukcji z początku nie zauważyłem żadnego Ikara. Na pierwszym planie rolnik orze ziemię, na drugim – pasterz pasie owce, a rybak zarzuca sieci. W tle – krajobraz morski ze statkami pod pełnymi żaglami. Dopiero gdy się dobrze przypatrzeć, widać wystającą z morza nogę. Wymowa tego obrazu narzuca się sama: Ludzie są tak skupieni na swych codziennych sprawach, na swoim życiu, że nie widzą, co się dzieje poza nim, nawet jeśli miałyby to być ważne sprawy. W Wiedniu nie ma tego obrazu, ale jest inny, mający podobny sens: Golgota. Tutaj Bruegel znów pokazuje szeroki krajobraz, tym razem z niewysokim wzgórzem w tle, do którego ciągną rozbawione tłumy ciekawskich, jak na jakieś jarmarczne wydarzenie. I znów trzeba się dobrze przypatrzyć, żeby w tym zabieganym i rozbawionym tłumie znaleźć scenę z Jezusem upadającym pod krzyżem. Przesłanie obydwu obrazów może być takie samo: Nikt nie widzi twojego smutku, nikt nie widzi twojego cierpienia, nikt nie widzi twojego strachu.

Widzę, że Marika jest poruszona, ale na jej twarzy maluje się też niepewność. Nie wie, co ma powiedzieć. Nie wie, czy w ogóle powinna cokolwiek powiedzieć. No, ale w tym Wiedniu oprócz Bruegla poznałem także Tuli, piękną Turczynkę. Ale nie taką zahukaną, w chuście na głowie, tylko wyzwoloną, liberalnie wychowaną dziewczynę. Bardzo wyzwoloną. Z typu tych, które opisuje Orhan Pamuk. Czytałaś Pamuka? Marika, podnosząc brwi, spogląda na mnie zniecierpliwionym, wręcz karcącym wzrokiem. Jej ojciec – kontynuuję – był bogatym złotnikiem w Stambule, a ona studiowała w Wiedniu pedagogikę. Pamiętam nasze zabawy w łóżku, były inne od tych, które znałem. Tuli zachowywała się tak, jakby sprawienie przyjemności chłopakom było dla niej czymś niezwykle naturalnym. W dotychczasowych kontaktach z dziewczynami za każdym razem czułem się tak, jakbym coś im wykradał, a Tuli dawała mi przyjemność z radością i otwartym sercem. Pamiętam też, że miała aksamitną skórę. Nigdy więcej nie spotkałem dziewczyny o takiej fakturze skóry. Widzę w oczach Mariki błysk zainteresowania, który, oczywiście, wciąga mnie w ich głębię. Zanurzam się w niej bez wahania, jakbym w upalny dzień wskakiwał do wody. Tak samo, jak nigdy nie spotkałem dziewczyny o spojrzeniu, uśmiechu i dotyku takim jak twój. Nie wiem, na czym polega ich tajemnica, ale bardzo chciałbym ją zgłębić.

Wyraz zainteresowania w oczach Mariki natychmiast się zmienia w wyraz niepewności, zupełnie jakbym lekko obrócił kalejdoskop, a następnie powoli przekształca się w łagodne błaganie: Nie zaskakuj mnie takimi słowami, bo ja naprawdę nie wiem, jak powinnam na nie zareagować. „Zrób to, zrób to – mówię sobie w myślach. – Zrób to!” – Próbuję z naciskiem przekazać jej tę myśl swoim wzrokiem. Działa, działa! Marika ulega mojej hipnozie. Patrzy na mnie wzrokiem, w którym miesza się podziw i ciekawość. Wyciąga do mnie dłoń i głaszcząc mnie po policzku przekazuje mi swą czułość. Delikatnie napina mięśnie policzków i uśmiechem przekazuje mi swą ufność. Dziękuję – mówi. Jeszcze nigdy nikt tak do mnie nie mówił. Tajemnica spojrzenia Giocondy jest niczym w porównaniu z tajemnicą twojego spojrzenia – mówię patrząc w jej przepełnione lękiem, niepewnością, ciekawością, podziwem, czułością i ufnością oczy. Giocondę Leonarda da Vinci chyba znasz? – pytam z obawą i nadzieją, by moja uczennica zdała egzamin z historii sztuki chociaż na mierny. Tak – odpowiada mi spokojnie. Mona Lisa?

Oddycham z ulgą i kontynuuję: Gdy wróciłem i spotkałem się z Anną, opowiadałem jej o tej pięknej przygodzie z Tuli, a ona opowiadała mi o swoich wakacyjnych przygodach. Tym razem dostała się na studia, na jej wymarzoną medycynę. W oczekiwaniu na rozpoczęcie roku szyła sukienki i spódnice i jeździła z nimi po kraju po różnych jarmarkach. Zarabiała sporo pieniędzy i mogła sobie pozwolić na wygodne życie w hotelach, gdzie też jej się przytrafiło kilka przygód, ale chyba nie tak ciekawych jak moja. Od października oboje mieliśmy mnóstwo pracy, ale za każdym razem, gdy wracałem do naszego miasta, znajdowaliśmy czas na spotkanie. W listopadzie ona odwiedziła mnie z dwójką naszych przyjaciół w domu moich rodziców. Odprowadzałem ich wszystkich na przystanek. Pamiętam, że było ciemno, zimno i ponuro. Dość długo czekaliśmy na autobus. I nagle ni z tego ni z owego zaczęliśmy się z Anną całować. Nasi przyjaciele opowiadali nam potem, że stanęli jak wryci. Patrzyli na siebie i zadawali sobie wzrokiem pytanie: Co ich napadło? My też chyba nie znaliśmy na nie odpowiedzi. Zwłaszcza ja. Nie przyjechałem w najbliższy weekend do domu, ani w następny. Upiłem się strasznie i próbowałem podciąć sobie żyły. Naprawdę? – nie dowierza mi Marika. Zdobywasz dziewczynę, o której marzysz od lat i podcinasz sobie żyły? Chyba zwariowałeś? Chyba tak. Ale chyba też tak naprawdę nie chciałem popełnić samobójstwa, bo zrobiłem to bardzo nieudolnie. Zamiast naprawdę przeciąć sobie żyły, tylko pociąłem sobie skórę tępym nożem. To było coś w rodzaju wołania o pomoc.

Marika swoją lewą ręką podnosi moją lewą rękę i przygląda się wewnętrznej stronie przedramienia, po czym delikatnie przesuwa palcami od nadgarstka do stawu łokciowego. Myślałam, że to rozstępy, a to blizny. Sześćdziesiąt sześć – mówię. Niektóre już tak zarosły, że ich nie widać. Sześćdziesiąt sześć? – pyta Marika. Symboliczna liczba. Rzeczywiście, chyba zabiłem wtedy w sobie coś złego. Tutaj też są? – Marika rozprostowuje mi prawe ramię. Znów przeciąga palcami po jego wewnętrznej stronie i mówi: Dużo mniej. Zgadza się – odpowiadam. Lewą rękę mam zdecydowanie mniej sprawną od prawej.

I co było potem? Wróciłem do domu. Pamiętam, że to były Andrzejki, bo byliśmy na imprezie u jej nowych znajomych ze studiów. Znaleźliśmy z Anną pusty pokój i schowaliśmy się tam przed innymi. Po raz pierwszy całowaliśmy się bez świadków. Anna ostrożnie zdjęła ze mnie koszulę i spodnie i ułożyła mnie na dywanie. Sama też rozebrała się do naga i usiadła na mnie. Do dziś pamiętam ten widok, jak wyciągam do góry zabandażowane od przegubów po pachy ręce i palcami głaszczę jej małe piersi. Anna zawsze miała ładną figurę. Znałem ją, bo przecież chodziliśmy razem na basen i na plażę. Krągłe biodra i pełne piersi, ale od momentu gdy zaczęła studiować, gwałtownie schudła, a wiesz, co się dzieje z piersiami kobiety, gdy gwałtownie chudnie. Myślałem, że jak pierwszy raz zobaczę ją nago, będę zachwycony, a mnie ogarnęła żałość. Wydała mi się taka krucha i bezbronna. Głaszcząc swoimi dłońmi moje bandaże, Anna powiedziała: Mnie też nie jest łatwo. Nie dam rady z tymi studiami. Wiesz, że śpię z trupem w jednym pokoju? Co ty mówisz? –spytałem. Musiałam zdobyć czaszkę na anatomię. Poszłam na cmentarz i kupiłam od grabarza. Wykopał ją specjalnie dla mnie. Jak ją rozwinęłam w domu, cała była zabrudzona ziemią. Miała jeszcze zęby i włosy. Trzy dni ją gotowałam i rzygałam. To był nasz pierwszy stosunek. Bezgłośny, bez spazmów i jęków. Byliśmy jak Adam i Ewa wygnani z raju. Nadzy i samotni. Ale razem. Jak na obrazie Masaccia. I wiesz… poczułem wtedy nagły przypływ siły. Zawsze to ona była dla mnie kimś silniejszym i większym ode mnie. To ona mi imponowała, to ja ją podziwiałem i nagle dostrzegłem jej samotność i bezbronność. I zrozumiałem, że to ja mam być silny. Dla niej. Nagle moje rany wydały mi się nic a nic nieważne. Zagoją się, zabliźnią. Poczułem się mężczyzną, ale nie przez to, że wreszcie udało mi się z nią odbyć stosunek. Pomyślałem sobie, że muszę ją chronić i wspierać, że jestem za nią odpowiedzialny. I to był mój ślub, bo przecież nie ten teatr z obrączkami, welonem i Ave Maria, który odegraliśmy w kościele. Zrozumiałem, że nie mogę zachować się jak Adam wobec Ewy… Wiesz, co było pierwszym aktem, jakiego Adam dokonał wobec Ewy? – pytam Marikę. Nie – mówi Marika z nieruchomymi, szeroko otwartymi oczami. Zdrada. Zdrada. On ją zdradził. Gdy Bóg go pyta, dlaczego zerwał zakazany owoc, on zamiast jej bronić, zrzuca na nią winę: Niewiasta, którą umieściłeś przy mnie, dała mi owoc z tego drzewa i zjadłem. Tchórz i skarżypyta. I żarłok, jak prawie każdy pospolity mężczyzna. I gdy wtedy Anna siedziała na mnie, powoli poruszając biodrami, by zaspokoić moje łaknienie podczas naszej pierwszej komunii, pomyślałem sobie, że nigdy jej nie zdradzę. I chyba mi się udało. Naprawdę? – pyta z powątpiewaniem Marika. A teraz co robimy? To nie jest zdrada. Nigdy jej nie zdradziłem, bo nigdy nie pragnąłem, żeby jakakolwiek inna kobieta była na jej miejscu. A jeśli już ją zdradziłem, to tylko wtedy, gdy ją zawiodłem, gdy nie potrafiłem albo nie wiedziałem, jak ją wesprzeć. Gdy nie zauważyłem, że potrzebuje pomocy. Gdy została sama, beze mnie.

I od tej pory byliście już razem? – pyta Marika. Tak. Ona przyjeżdżała do mnie, a ja do niej. Co drugi tydzień na zmianę. Wynajmowaliśmy w akademiku pokój dla gości, w którym nie było łóżek, tylko poukładane jeden na drugim materace. Rozkładaliśmy te materace na podłodze i przez cały weekend na przemian kochaliśmy się i uczyliśmy wśród porozrzucanych książek i notatek. Wtedy właśnie Anna uczyła się na mnie anatomii. Czasami puszczaliśmy sobie jakąś płytę, ona mi obcinała, a ja jej malowałem paznokcie u rąk i nóg. Gdy odwiedzałem ją w jej domu, często po kryjomu zostawałem do rana. Kiedyś jej mama spostrzegłszy, że zostałem na noc, powiedziała do mnie: Jerzy, ja nie mam nic przeciwko temu, żebyś zostawał u Anki na noc, ale co powie na to twoja mama? Wszyscy strasznie się bali mojej matki. Patrzę, jak Marika zareaguje na moją anegdotę, ale ona tylko lekko marszczy czoło. Po jakimś czasie Anna powiedziała do mnie: Może byśmy się pobrali? Tak będzie wygodniej. No i co miałem zrobić? Nie mogłem odmówić swojej najlepszej przyjaciółce, a do tego dawnej koleżance z klasy i wzięliśmy ślub.

Znów czekam na wyraz rozbawienia u Mariki, ale ona tylko pyta surowo: „Jerzy”? Przecież cały czas mówiłeś, że masz na imię Tomasz. Przepraszam, taki mały wirtualny kamuflaż. Prędzej czy później i tak bym ci powiedział. Wirtualny kamuflaż? No tak, o swoim wieku i imieniu pisałem ci, zanim się spotkaliśmy. Ale jak się spotkaliśmy, ja ci się przedstawiłam swoim prawdziwym imieniem. To już twoje drugie kłamstwo, które dziś wyszło na jaw. Ciekawe, jakie będą następne. Nie będzie następnych. Nazywam się Jerzy Kruk. Jestem tłumaczem. Szczegółowe dane, kontakt ze mną możesz znaleźć na stronie www.translator.com/jerzy.kruk. Moja żona ma na imię Anna. Jest logopedą. Zaczęła studiować medycynę, ale nie dała rady psychicznie. Poddała się, gdy musiała samodzielnie brzeszczotem odciąć czerep czaszki trupa, z którym spała w jednym pokoju od kilku miesięcy. Po pierwszym roku przeniosła się na psychologię. Mamy dwoje dzieci, dwie córki. Co jeszcze chcesz wiedzieć? W jakim są wieku. Są od ciebie trochę starsze. Jak dużo? Jedna o rok, a druga o trzy lata.

Marika to moje prawdziwe imię – mówi Marika, po czym podaje mi swoje dwa nazwiska. Obecne – po mężu i poprzednie – panieńskie. Mówiłam ci też, jak mój mąż ma na imię i to jest prawda. Jest mechanikiem samochodowym. Nawet ci powiedziałam, jakie jest prawdziwe imię naszej córeczki. Adres, pod który po mnie przyjeżdżasz nie jest prawdziwy. Mieszkam dwie ulice dalej, ale chyba nie musisz znać szczegółów. Nie muszę. Przepraszam cię za te dwie nieścisłości. Wszystko inne, co ci mówiłem, jest prawdą. Wiesz, ilu mężczyzn odpowiedziało na mój anons? Ponad dwustu. Sami oszuści albo jacyś mitomani obiecujący złote góry. Ty mi się wydałeś jedynym godnym zaufania. Chciałam cię poznać, bo nigdy nie spotkałam człowieka, który by nie kłamał. Ale okazuje się, że to jakaś iluzja. Całe życie otaczało mnie kłamstwo. I tak już chyba musi być… Nie musi. Wiesz przecież, że to, co robiliśmy, to była tylko gra. Ale jeśli ma być naprawdę, to ci obiecuję, że już nigdy cię nie oszukam. Cenię u ludzi prawdomówność – zamyka temat Marika.

Mówiłeś, że był ktoś jeszcze. Tak. Gdy zaczęliśmy być ze sobą, zrobiłem się obrzydliwe zazdrosny, retrospektywnie. Nie mogłem przeboleć Nicholsona i Clooney’a. Robiłem z tego powodu sceny. Pytałem Annę, kiedy i mnie kopnie w tyłek. Raz spytałem z pretensją: Ciekawe, kto był jeszcze? Anna z wahaniom spojrzała na mnie, jakby próbowała zgadnąć, czy wiem. Koledzy w tym wieku opowiadają sobie przecież różne historie i lubią się chwalić swoimi podbojami. Okazało się, że był ktoś trzeci. Także kolega z klasy, taki przystojniak w typie młodego Anthony’ego Quinna. Zapamiętałem to jej wahanie, czy ma mi to wyznać i wyraz przykrości na twarzy, że ją do tego zmusiłem. Zrobiło mi się strasznie wstyd. Nie miałem do tego prawa. To było jej życie, zanim zaczęliśmy być razem. Wcześniej byliśmy dla siebie najbliższymi przyjaciółmi, ale nie mieliśmy wobec siebie żadnego zobowiązania. Długo to jeszcze przerabiałem. Gdy ją kiedyś spytałem: Czemu oni wszyscy po kolei, a czemu nie ja? Przecież wiedziałaś, jak cię kochałem i jak cię pragnąłem, Anna mi odpowiedziała: Bo ty nie byłeś do zabawy. Ta rozmowa, to było bardzo ważne doświadczenie dla naszego związku. Nauczyliśmy się rozumieć i akceptować granice naszej wolności. Ale kompleks tej trójki pięknych, choć wcale nie tak wspaniałych, z naszej klasy pozostał mi na długo. Nawet dziś zdarza mi się jakiś żart albo jakaś złośliwość na ten temat, wtedy Anna mówi do mnie z uśmiechem i pobłażaniem: Oj, przestań już wyciągać te trupy z szafy.

Musicie chyba być z Anną świetną parą – mówi Marika. Wielu tak mówi. Ja zresztą też tak uważam. A ona? Dla mnie sprawa jest oczywista. Anna jest dziewczyną moich marzeń, która stała się kobietą mego życia. Mamy dwójkę dzieci, które zawsze były jego treścią. Wychowaliśmy je na mądrych, dobrych i ciekawych świata ludzi. Jedna córka skończyła Oksford, a druga LSE. Obie pracują w Londynie. Jako adwokat i analityk finansowy. Ale to wszystko ogromnie dużo nas kosztowało. Do dziś spłacamy kredyty, z których chyba nie wyplączemy się do końca życia. Ja czuję się spełnionym ojcem, uważam, że warto było, ale Anna ma do mnie trochę pretensji, że to wszystko za dużo, zwłaszcza, że musi dodatkowo pracować na nasze długi. Mówi, że niepotrzebnie rozbudziłem w dzieciach takie wygórowane ambicje. A dzieci nie mogą wam pomóc, skoro tyle osiągnęły? – pyta z troską Marika. One mają swoje długi do spłacenia. Kredyty studenckie. Żadna z nich jeszcze nie stanęła na własnych nogach.

Naprawdę jesteście dla siebie tak tolerancyjni? Tak chyba jest. Na pewno tak jest. Niedawno Anna powiedziała mi, że seks między nami był wspaniały i że jest jej bardzo żal, że powoli się kończy. Ale powiedziała mi też: Jeśli miałbyś okazję przeżycia jeszcze czegoś ekscytującego, nie powinieneś się przed tym bronić. Twoja żona musi być naprawdę niezwykłą kobietą – mówi Marika. Taka jest. Dlatego tak bardzo ją kocham.

Patrzę na zegarek. Została nam niecała godzina. Przewracam się na lewy bok, wyciągam ręce w kierunku Mariki i przyciągam do siebie jej skulone drobne ciało. Cmokam moją elfetkę delikatnie w usta i zaglądam w głąb jej oczu. Znajduję tam smutek. Patrzę długo, próbując przez jej źrenice dotrzeć do dna jej duszy. Marika nie wykazuje żadnej reakcji. Przysuwam swoje usta do jej ust i muskam je delikatnie, a potem wykonuję nimi ruchy jak ryba, która podpłynęła do szyby akwarium. Coraz szersze i mocniejsze. Tym razem Marika reaguje. Trzecia zasada dynamiki sprawdza się bezbłędnie. Actioni contrariam semper et aequalem esse reactionem. Im szerzej otwierają się nasze usta, tym mocniej zamykają się nasze oczy.

Ostrożnie przewracam Marikę na plecy, zawisając nad nią podparty łokciami przy jej bokach. Marika wspiera lewą rękę na moim ramieniu, a prawą gładzi mnie po karku. Otwieram oczy i podglądam ją, jak całuje się ze mną z zamkniętymi swoimi. Delikatnie odsuwam usta od jej ust, pieszcząc je lekkimi muśnięciami, a potem przenoszę je do oczu Mariki i całuję ją po zamkniętych powiekach. Prawa, lewa. I jeszcze raz: prawa, lewa. Unoszę lekko głowę i przyglądam się, jak Marika powoli odsłania kurtynę swoich rzęs, ukazując pod nimi najsłodszy uśmiech swoich szmaragdowych oczu, który natychmiast jej spływa na policzki i dalej: na usta. Pieścimy się teraz w objęciach naszych spojrzeń. Marika przytrzymuje się mocniej mojego karku i przewraca mnie na wznak, uważając, by nie uronić perlących się w jej oczach kropli, a ja, pomagając jej swym ciałem w zmianie pozycji, unoszę je, przenoszę, jak ramionami – wzrokiem. Marika kładzie się całym ciałem na mnie, a potem wyciąga szyję i składa na mych oczach dwa soczyste, miłosierne pocałunki. Powoli, przez całą twarz, nos, usta, szyję delikatnymi muśnięciami swoich ust schodzi w okolice mojego splotu słonecznego, plexus solaris, a następnie, dołączając do pieszczot warg pieszczoty swojego języka, przenosi się do mojego lewego ramienia i przesuwa się po jego wewnętrznej stronie aż do samego nadgarstka. Naciskając swą prawą dłonią na wnętrze mojej lewej przytwierdza ją do powierzchni łóżka. Podnosi głowę i znów przyciska swe usta w okolice plexus solaris i daje tę samą pieszczotę wnętrzu mojego prawego ramienia, przytwierdzając na końcu do łóżka naciskiem swojej lewej dłoni moją prawą. Po raz trzeci wraca ustami do plexus solaris i wędruje nimi w dół mojego ciała. Leżę z szeroko rozłożonymi rękami, a ona kończy to misterium krzyża, zakradając się do mojego ogrodu rozkoszy i swoimi czarami sprawiając, że z mojego zwiotczałego korzenia wyrasta drzewo życia, którego owoc Marika pożywa w stanie najczystszej niewinności.

Pin It on Pinterest