Mateo miał wszystko. Pieniądze, wykształcenie, pracę, stanowisko, władzę, samochody, rodzinę, prezencję, a przede wszystkim miał kutasa po kolana, w dodatku obdarzonego wyjątkową właściwością. Im bardziej jego pan kłamał, tym bardziej jego przyjaciel się wydłużał. Stąd do tego chuja przylgnęło przezwisko „Pinocchio”. Nie, żeby Mateo specjalnie cierpiał z tego powodu, przeciwnie: nawet to lubił, i to bardzo. Czy można się dziwić? Iluż mężczyzn marzy by im choć drygnął raz jeszcze, a Mateo potrafił wywoływać u swojego przyjaciela wzwód na zawołanie, i to kilka razy dziennie. Wystarczyło, by na głos wypowiedział nieprawdę. Mateo lubił występować publicznie. Uwielbiał tłumy, a kamera go po prostu kochała. Na wiecach i innych uroczystościach, briefingach i konferencjach, gdy znalazł się w krzyżowym ogniu pytań, kłamał jak najęty, a jego nabrzmiały kutas o mało nie rozerwał spodni. Raz nawet, podczas rautu u arcybiskupa, wśród pląsów i śpiewów tak popuścił wodze fantazji w wychwalaniu Pana Boga (choć sam był cynicznym ateistą), że musiał się ukryć w toalecie, bo jego niesforny przyjaciel niemal mu wyszedł przez nogawkę i mało brakowało, by zafajdał buty. Koniec końców Mateo uzależnił się od kłamstwa i gdyby nie jego najlepszy przyjaciel, sam by nie wiedział, kiedy kłamie, a kiedy mówi prawdę.
Mateo był wysokim funkcjonariuszem naszej krajowej mafii – co prawda nie cappo di tutti capi, a tylko campofamiglia, czyli don, tak jak w Ojcu Chrzestnym, ale już to samo mówi za siebie. Cappo di tutti capi był Piccolo, bezwzględny, złośliwy i obleśny typek o złym charakterze. Nie dość, że był stary, to jeszcze — jak to się u nas mówi — Bozia poskąpiła mu wzrostu. Złośliwcy potajemnie nazywali go „Kurduplem”, ale nikt nie śmiał wypowiedzieć tego epitetu w obecności jego zaufanych, a tym bardziej — rzucić mu go prosto w oczy. Otwarcie mówili na niego „Piccolo”.
Piccolo był bezdzietnym, nieżonatym mężczyzną, sfrustrowanym niepowodzeniami swej młodzieńczej kariery politycznej. Był człowiekiem o złym charakterze, ograniczonym i upartym, umysłowo i duchowo prostackim. Właśnie tacy ludzie najczęściej zostają fanatykami. Był agresywnym typkiem, pełnym nienawiści do tych, którym udało się na wolnym rynku idei i działań gospodarczych. Jednym słowem: nienawidzącym elit.
Piccolo w swej nienawiści chciał zdruzgotać wszystko, co mu się opiera, zniszczyć, co mu staje na drodze, bo czuł, że jest wodzem, który swoje zadanie otrzymał od losu i urzeczywistnia to, co nieświadomie drzemie w masach naszego narodu: niechęć do elit, niechęć do wiedzy, niechęć do nauki, niechęć do pracy, niechęć do zmian.
I jak większość tyranów, dokładnie wiedział, jakie wrażliwe membrany w ciele ludu należy poruszyć, żeby być pewnym rezultatu. Mając zmysł dla psychologii i dla potrzeb mas, nie proponował im żadnej wizji przyszłości. Jego oferta dla mas, to była oferta pogrążenia się w błogiej gnuśności. „Jakich nas, Panie Boże, stworzyłeś, takimi nas masz”. Jako populistyczny tyran wiedział, że najważniejsze jest, by od czasu do czasu tłumowi sypnąć groszem. Jak ziarnem domowemu ptactwu albo paszą świniom. Gawiedź musi poczuć grosz w garści, abstrakcyjne idee nic dla niej nie znaczą.
Piccolo był zdolnym intrygantem. Zbierał kwity nie tylko na swych przeciwników, ale i współpracowników, by w odpowiednim momencie rozgrywać ich przeciwko sobie. Nic dziwnego, że masy go uwielbiały, a inni członkowie mafii trzęśli przed nim portkami: Adriano — księgowy mafii, Bławatek — handlarz bronią i Zibi — prawnik i terminator. Znał ich cały kraj, ale nikt nie wiedział, jak się do nich dobrać, dlatego rozjuszyli się w działaniach przestępczych w całkowitym poczuciu bezkarności.
Mateo działał głównie na Sycylii, ale bywał też w Rzymie, w Wenecji, w Warszawie, w Lublinie, w Szczecinie. Wszędzie miał „pracę”, a prócz tego prowadził interesy w Rosji, Wielkiej Brytanii, w Stanach Zjednoczonych. Poznałam go na planie filmowym. Jak ślepej kurze ziarno trafiła mi się kiedyś drugoplanowa rola w filmie katastroficznym. Mateo był jego sponsorem. Kiedyś odwiedził zespół podczas nagrywania jednego z odcinków. Akurat kręciliśmy scenę, w której jako agentka służb specjalnych próbowałam skorumpować chłopskiego herszta, przywódcę konfederacji rolniczej. Siedziałam przy barze w krótkiej sukience z głębokim dekoltem, co nie mogło umknąć uwadze Mateo. Jeszcze tego samego dnia reżyser przekazał mi jego wizytówkę. Chciał się ze mną spotkać, by „porozmawiać o dalszej karierze”. Nie miałam wątpliwości, że karierę w tej branży robi się dupą. Przeszliśmy do rzeczy już na pierwszym spotkaniu. Mateo wprost oszalał na punkcie mojego ciała. Jego żoną była sucha kostucha, a on zawsze marzył o kobiecie z wielką dupą i ogromnymi cycami, która w dodatku dyma się jak rakieta i której bez żenady przy obciąganiu może spuścić się do gardła.
Jako trzeciorzędna aktorka byłam Kopciuszkiem, a zostałam prawdziwą gwiazdą jego gabinetu. Romans z Mateo to była dla mnie prawdziwa dolce vita. Wynajął dla mnie mieszkanie w domu , który wyglądał trochę jak willa z Dynastii. Rżnęliśmy się w pokoju, który miał pewnie z osiemdziesiąt metrów i było w nim wszystko, czego kobieta może zapragnąć, na przykład wielka garderoba, żywcem jak z Seksu w wielkim mieście.
Z oczywistych względów nie mogliśmy pokazywać się razem w restauracji, dlatego w pobliskiej trattorii zamawialiśmy jedzenie z dowozem. Ja zwykle wybierałam tagliatelle, a on pappardelle. Lubiłam też ravioli, ale muszę przyznać, że nie przepadałam za penne i fusilli. On często pozwalal sobie na osso buco, oczywiście a la milanese. Na deser raczyliśmy się na przemian panna cottą albo tiramisu. W Latteria i Mamma Mia kupowaliśmy najwyższej jakości mortadelę, mozzarellę, pecorino, gorgonzolę, gran padano, parmigiano, buratę, prosciutto, ciabattę, foccacię, chianti, frascati i spumante. Oczywiście do sklepu udawaliśmy się zawsze dyskretnie, osobno.
Mateo rozpieszczał mnie zakupami w naszych najlepszych butikach. Buty kupował mi w Venezii, u Gino Rossiego i Badury, sukienki w Mi Chiamo i Unisono, galanterię i torebki w Monnari, pończochy w Gatcie, bieliznę w Gaii, koszule u Lamberta, spodnie i płaszcze w Lanzerto i u Pako Lorente, a garsonki w Vistuli. Uwielbiałam chwile, gdy dzięki niemu mogłam się poczuć atrakcyjna i bardzo markowa. Sam słynął z wielkiej kolekcji garniturów, krawatów i obrazów. Był także posiadaczem wielu luksusowych kamienic, mieszkań, lokali użytkowych i innych nieruchomości. Kiedyś obiecał, że mnie zabierze na jedną ze swych działek budowlanych, by w szczerym polu wyruchać bez trzymanki na stojaka.
— Tam nie ma nic — powiedział — a teraz jest jesień. Może być błoto. Masz jakieś kalosze? — spytał.
— Uu – pokręciłam głową.
— A buty górskie?
Zrobiłam Mussoliniego jak Adriano i pokręciłam głową po raz drugi.
— Nie ma sprawy. Kupię ci jakieś w prezencie.
— Naprawdę? — podpaliłam się od razu jak ściółka leśna w środku lata. — Widziałam takie piękne u Badury. Jedne zielone, a drugie kremowe, takie wysokie, dopinane na paski pod samymi kolanami. Z gumy imitującej krokodylą skórę. Mówię ci, cudne.
— Nie ma sprawy — powiedział. — Trzydzieści dziewięć?
— Czterdzieści — skorygowałam. — Wiesz, gumowce powinny być luźniejsze, bo potem trudno ściągnąć.
Przyniósł mi je w prezencie na następne spotkanie. Gdy zobaczyłam, że taszczy w ręku wielką papierową torbę z dwoma kartonami, aż podskoczyłam z zachwytu, a na ich widok omal nie zemdlałam. Byłam szaleńczo zakochana w tych butach, ale nikt normalny nie wydałby na nie prawie siedmiu tysięcy.
— Od razu przymierzę — powiedziałam i wyszłam do garderoby. Wyjęłam z kartonu obie pary, każdą przytuliłam do serca i pocałowałam w cholewkę. Do przymiarki wybrałam zielone. Założyłam do nich czarne pończochy przypinane na sztrapsy od czarnego koronkowego gorsetu. Dla lepszego efektu naciągnęłam na wierzch czerwone koronkowe stringi, żeby je można było ściągnąć bez odpinania pończoch i zdejmowania butów. Wyglądałam kiczowato, jak tania dziwka.
Gdy weszłam do pokoju, leżał w łóżku z komputerem na kolanach. Był nagi, nie licząc białych bokserek z napisem CK.
— Świetnie wyglądasz — powiedział, gdy podeszłam do niego.
Myślałam, że się na mnie rzuci albo ściągnie na siebie, a on nic. Czyli? Powiedział prawdę. No, a jeśli powiedział prawdę, to jego przyjaciel nie miał bodźca, by zareagować. Mateo był już tak uzależniony od kłamstwa, że nie potrafił bez niego nic zrobić. Jego żona chyba musiała być zadowolona, bo najpierw wciskał jej kit, a potem pewnie sztywnego penisa. Tylko pozazdrościć takiej symbiozy. Podobnie było ze mną, zanim przeszedł do dzieła, musiał najpierw porozmawiać.
— Już się nie mogę doczekać, aż mnie zerżniesz w tych kaloszach na swojej działce — zaczęłam pierwsza.
— Tam na razie jest ściernisko — pominął moją prowokację — ale będzie San Francisco — dokończył. —Wiesz, że mają tamtędy puścić autostradę? Ale jeszcze nie teraz, dopiero gdy moja żona upłynni tę działkę.
— A czemu żona? — spytałam.
— No wiesz… — odpowiedział z lekkim zawstydzeniem. — Przepisałem na nią cały majątek, żeby nie można było ze mnie czego ściągnąć.
— Więc jesteś gołodupcem!? — wykrzyknęłam rozczarowana. — Ja też bym chciała, żebyś na mnie przepisywał, żebym miała co upłynniać.
— Spokojnie — odpowiedział – świat się nie kończy. Dostaliśmy dodatkowe dwa tygodnie na dojenie i dymanie. Piccolo dał nam carte blanche. Możemy doić państwo i dymać społeczeństwo ile wlezie, a świętoszki w sutannach mogą gwałcić, kogo tylko zechcą. A wiesz, co to oznacza? Działki! — wykrzyknął z triumfem.
— Nie rozumiem — nie zrozumiałam jego asocjacji.
— Gwałty są u nas zakazane.
– To jasne.
— No właśnie, więc żeby gwałcić bezkarnie, potrzebna jest ochrona, prawda? Policja, sądy, prokurator.
– No i…? — wciąż nie mogłam rozwikłać jego toku rozumowania.
— A kto ma w ręku policję? Szachermacher. A sądy i prokuraturę? Zibi. A wojsko? Bławatek. A kto jest ich szefem? Wziął w ręce poduszkę, uformował ją w trójkąt i włożył sobie na głowę, a potem położył dłoń na piersi i powiedział z tryumfem: — Ja!
— No i co to ma wspólnego z działkami? — miałam już kompletny mętlik w głowie.
— Jak ty czasami ciężko kapujesz — powiedział do mnie jak do małego dziecka, ale z pewną dozą niecierpliwości. — Kto jest w naszym kraju największym posiadaczem gruntów?
— Ty? — spytałam naiwnie.
— No, nie — odpowiedział z uśmiechem pobłażania. — Jeszcze nie. — Teraz na jego twarzy pojawił się chytry uśmieszek. — Państwo — powiedział krótko i poważnie.
— I tak możecie sobie od państwa brać, ile wam się podoba? — zapytałam z mieszaniną niedowierzania i dezaprobaty.
— No, nie — odpowiedział. — Nie bezpośrednio. Potrzebny jest do tego łańcuszek szczęścia.
— Jaki łańcuszek szczęścia? — wciąż nie chwytałam jego skrótów myślowych.
— Państwo ma działki, tak?
— No tak.
— A Kościół ma kler. A kler to klechy. A klechy to pojeby, rozumiesz? To nie są normalni ludzie. Rok, dwa, dziesięć bez dymania? Przecież każdemu by się rzuciło na mózg. I im też. Więc im odbija. Piją, jeżdżą po pijaku, kradną, oszukują i gwałcą dzieci. Czemu akurat dzieci, to ja nie pojmuję. Przecież każdy normalny facet by się zbrandzlował albo poszedł do agencji i byłoby po sprawie. Ale oni nie. Dobierają się do dzieci, macają dziewczynki i dymają chłopców. Czemu? Nie wiem. Ale to pojeby, mówiłem ci. I co z nimi zrobić, gdy sprawa wychodzi na jaw? Trzeba to zatuszować. Czyli żeby sprawa nie trafiła do sądu, trzeba użyć policji i prokuratury. A u kogo policja i prokuratura siedzą w kieszeni, to już ci mówiłem. Ale wiesz, w życiu nie ma nic za darmo. Za przysługi, zwłaszcza tak grube, trzeba płacić. I też grubo. A oni mają tylko drobne. Z tacy, rozumiesz? Ale mają grunty, czyli działki.
— Przecież mówiłeś, że to państwo ma działki.
— Właśnie państwo ma i im daje. Po co? Żeby oni potem je przekazali nam. I tu koło się zamyka. Łańcuszek szczęścia.
— I tę działkę, na którą jedziemy też tak dostałeś?
— Pewnie.
– Hmm…
— Proboszcz, który nią dysponował, przyszedł do mnie sam i mówi, że jest śliska sprawa, którą trzeba przykryć, bo będzie smród. To ja go pytam „za ile?”. A on: „za dziesięć hektarów”, na co ja, że to za mało, a on, że to pod miastem. „Supermarket, autostrada, centrum handlowe”… — zaczął mi podpowiadać. No i się dogadaliśmy. I pyta mnie, czy jestem zadowolony. Ja, że tak i to bardzo, a on mówi, że chciałby jeszcze jakiś gratisik.
— Jaki?
— Generałem chciał zostać.
— W zakonie?
— Nie. W wojsku. Kapelanem.
— I został?
— Tak. Co prawda już od ośmiu lat był na emeryturze, ale co mi tam jeden generał mniej czy więcej. Kupił sobie pałacyk z parkiem, hoduje daniele.
— Z tej emerytury?
— Nie. Dostał wielką dotację na renowację zabytków. Dwa razy na ten sam kościół.
— Jak to „dwa razy”?
— Raz wystąpił jako proboszcz parafii, a raz jako kapelan.
— I żaden urząd się nie dopatrzył?
— Co trzeba, to urząd dopatrzy, a na co trzeba, przymknie oko. Jak temida. Wiesz, że jest ślepa? Już Zibi pilnuje, żeby jej opaska nie zsunęła się z oczu, ale czasem musi ją poprawić.
— Jesteście okropni.
— Ha, ha! Poczekaj te dwa tygodnie, Kopciuszku, a i ty się zrobisz okropna. Okropnie bogata.
Włożyłam mu rękę w spodenki, ale jego przyjaciel ani nie drgnął. Mówił prawdę? Przytrzymał moją dłoń i powiedział:
— Pożądam cię. — Ale znów nawet nie drgnął. — Kocham cię, jak ten kraj — wyszeptał do mnie z emfazą. — Wszystko bym dla niego zrobił. Oddałbym za niego duszę, przelał krew, jeśli byłoby trzeba.
Poczyłam, że coś zaczyna się prężyć w mojej dłoni.
— Kocham cię — powtórzył. — Jesteś taka piękna, taka szczera, taka mądra.
Materiał jego bokserek był tak napięty, że musiałam użyć siły, by go odciągnąć. Gdy to zrobiłam, jego wielka pała wyskoczyła prawie na pępek. Przewrócił mnie na brzuch, ściągnąlo mi stringi przez gumowce i wszedł we mnie od tyłu.
— Załatwię ci tę działkę — powiedział, rozsuwając swoim wielkim kutasem bruzdę między moimi pośladkami. — Jak Boga kocham. Przysięgam — wycharczał. — Nie będziesz tego żałować. Rzucę dla ciebie żonę, zostawię rodzinę. Tak mi dopomóż Bóg — przysiągł.
Ostro orał moją działkę i żeby dodać sobie animuszu, powtarzał przy każdym pchnięciu:
— Bóg! Honor! Ojczyzna!
Myślałam, że wyjdzie mi gardłem. Na koniec jeszcze zawył:
— Wiktoriaa! — I padł.
Zsunął się ze mnie i… zasnął. O razu. Jak trup. Sięgnęłam po papierosa i zapaliłam, choć wiedziałam, że tego nie lubił. Świętoszek. Gdy dopalałam, łypnął na mnie zaspanym okiem.
— Wiesz… — zaczął leniwie. — Z tymi działkami to trochę przesadziłem, ale gdybyś chciała, mógłbym cię wcisnąć na jakieś intratne stanowisko. Piccolo oddał mi w pacht cały kraj na dwa tygodnie. Mogę cię zrobić, kim zechcesz. Prezydentem, posłem, ministrem. Mój kumpel jest prezesem banku i ma aż dwie takie zdziry, legalnie zarabiają krocie. Nie mają kwalifikacji, ale mają za to inne walory. Jak ty — uśmiechnął się do mnie obleśnie. — I nikt mu nie może podskoczyć. Tak że jeśli byś chciała, to…
— Z prezydentem to chyba przesadziłeś, z posłem też. Przecież ich się wybiera w wyborach. Muszą wygrać.
— Masz rację, żartowałem, ale ministra? Czemu nie?
— Nie wygłupiaj się — spróbowałam zamknąć temat. — Co by ludzie powiedzieli?
— A co mają mówić? Gówno ich to obchodzi. Ja rządzę. To co? Jaki resort wybierasz? Sport, służba zdrowia, rodzina, kultura?
— Ministra kultury brzmi fajnie.
— Mówisz, masz. — Przyklasnął w dłonie.
Sięgnęłam po nowego papierosa.
— Nie wygłupiaj się, zagryzą cię za to — powiedziałam wydmuchując dym w powietrze.
— Nie ma się czego bać. Ja tu rządzę — powtórzył. —Kaligula zrobił konsulem swojego konia, a ja nie mogę zrobić ministrem swojej… klaczy? — Przewrócił mnie na bok i dał mi w pośladek soczystego klapsa. Lubiłam, jak mnie klepał po dupie. Bardziej niż gdy mnie łapał za cycki.
— A co by na to powiedział Adriano? — spytałam wydmuchując kolejny obłok dymu.
— Adriano, Adriano. Daj spokój z Adriano. To tylko pionek w ręku Kurdupla. Adriano mi nie podskoczy, bo nic nie może. To tylko księgowy mafii. Podpisuje wszystko, co mu podsuną. To ja jestem teraz wodzem. — Znów założył sobie poduszkę na głowę.
— A Piccolo? — nie dowierzałam jego pewności siebie.
— Oj, Piccolo, Piccolo… Piccolo się skończył. Nie widziałaś? Sika w spodnie, potyka się o własne sznurówki, nie zapina rozporka, nawet ostatnio założył dwa różne buty. To starość, demencja. Koniec. Potrzebny jest młody następca. A kogo on namaścił?
— No kogo? — spytałam.
— To ty jeszcze nie wiesz? — odparł naprawdę zdziwiony. Jeszcze raz poprawił poduszkę na głowie, wyprostował palec wskazujący, wycelował nim w mostek, teatralnie wybałuszył oczy i powiedział z równie teatralną tajemniczością:
— Mnie. Dostałem w pacht cały kraj. Co prawda tylko na dwa tygodnie, ale co tam… Po mnie choćby potop. Możemy kraść, grabić, oszukiwać i gwałcić. Będziemy dymać ten naród do upadłego. Gardzę nimi, bo zaczęli kąsać rękę, która ich karmiła. Nie zasługują nawet na miskę ryżu. Prawo i sprawiedliwość mafii zatriumfowały.
Zgasiłam papierosa w popielniczce. Wzięłam do ręki jego przyjaciela, ale nie było żadnej reakcji. Podniosłam się więc i zaczęłam go ssać. Ciągnęłam mocno i szybko, a moje palce głaskały jego jądra, ale nawet nie drgnął. Czyżby prawda zatriumfowała nad kłamstwem? Mówił szczerze.
JERZY KRUK
Wyróżnione sformułowania zaczerpnąłem od mistrzyni gatunku.