fbpx

ELFRIEDE JELINEK – Pianistka. „W tramwaju”

Elfriede Jelinek to wnikliwa psycholożka, zaglądająca nie tylko do świadomości swych bohaterów, ale – jak jej słynny rodak rodem z miasta, które opisuje w „Pianistce” – także i pod nią. Jednak to, co uprawia autorka, to nie wiwisekcja jednostki, lecz psychoanaliza społeczna. Jelinek to uważna obserwatorka życia. Charakterystyczne dla psychoanalizy pojęcia, takie jak „psychopatologia życia codziennego”, „neurotyczna osobowość naszych czasów” czy „psychoanaliza społeczna” pasują do jej twórczości jak ulał. Jednak tym, co nadaje pisarstwu Elfriede Jelinek rysów najwyższej oryginalności, jest jej literacki styl, pozwalający patrzeć na opisywane problemy z dystansu: charakterystyczna dla niej ironia posunięta do granic sarkazmu i sarkazm posunięty do granic szyderstwa. Wybrany przeze mnie fragment – moim zdaniem – pokazuje to wszystko doskonale. To niby tylko podróż tramwajem, ale zarazem krytyczna analiza społeczeństwa austriackiego. Jak dla mnie to mistrzostwo literatury, ale i sztuki translatorskiej najwyższego lotu, w której Ryszard Turczyn potrafił mistrzostwo niemczyzny Jelinek przełożyć na mistrzostwo swojej polszczyzny.

Do tramwajów wciąga JĄ ciężar instrumentów muzycznych, dyndających na niej z przodu i z tyłu, do tego wypchane teczki z nutami. Objuczony motyl. Zwierzę czuje, że drzemią w nim siły, którym nie wystarcza sama muzyka. Zwierzę zaciska piąstki na uchwytach futerałów skrzypiec, altówek, fletów. Chętnie używa swych sił nieodpowiednio, chociaż mogłoby wybierać. Wybór
podsuwa matka – szeroki wachlarz strzyków na wymieniu krowy muzyki. Szturcha swymi instrumentami szarpanymi i blaszanymi oraz ciężkimi teczkami nut plecy i przody współpasażerów. Tłuste boki, które odbijają jej broń niby gumowe bufory. Czasem, w zależności od humoru, bierze instrument i teczkę do jednej ręki, a pięść drugiej złośliwie wraża w obce płaszcze zimowe, peleryny czy lodenowe marynarki. Hańbi austriacki strój narodowy, uśmiechający się do niej bezczelnie rogowymi guzikami. Na podobieństwo kamikadze sięga po samą siebie jako broń. Kiedy indziej znów wali cienkim końcem instrumentu, raz są to skrzypce, innym znów razem trochę cięższa altówka, w ciżbę brudnych od pracy ludzi. Kiedy jest duży tłok, powiedzmy, około szóstej, to już niewielkim machnięciem można uszkodzić sporo osób. Na prawdziwy zamach nie ma miejsca. ONA jest wyjątkiem od reguły, jaka w odpychający sposób rzuca jej się w oczy dookoła, a matka lubi wyjaśnić jej dobitnie, że istotnie jest takim wyjątkiem, ponieważ jest jedynym dzieckiem swojej matki i musi trzymać się wyznaczonej drogi. W tramwaju widzi codziennie, kim nigdy nie chciałaby być. Przeoruje szare pole tych z biletami i bez, tych co się dosiedli i tych, szykujących się do wysiadania, którym tam, skąd przychodzą, z niczego nic nie wyszło i których tam, dokąd idą, nic nie czeka. Nie są eleganccy. Niektórzy wysiadają, zanim jeszcze na dobre weszli do środka. Jeśli wskutek gniewu ludu zmuszają ją do opuszczenia tramwaju na przystanku zbytnio jeszcze oddalonym od domu, to posłusznie wysiada z wagonu, ale tylko po to ustępuje przed kułakiem gniewu, który nawinął się jej pod kułak, żeby cierpliwie poczekać na następny skład, który jak amen w pacierzu niebawem się pojawi. To więzy, które nigdy nie puszczają. Potem ze świeżymi siłami przystępuje do nowego ataku. Obwieszona instrumentami, mozolnie wtacza się między powracających z pracy i eksploduje między nimi jak kartacz. Czasami naumyślnie staje szczególnie niedogodnie i mówi, przepraszam, ale chciałabym tu wysiąść. Wszyscy od razu są
jak najbardziej za. Mówią, że ma natychmiast opuścić ten porządny środek komunikacji publicznej! Bo komunikacja publiczna nie jest dla takich jak ona! Płacący za bilet pasażerowie nie pozwolą, żeby coś takiego miało miejsce. Patrzą na uczennicę i myślą sobie, że muzyka już tak wcześnie podniosła jej wrażliwość, podczas gdy tak naprawdę ona podniosła tylko pięść. Czasami niesprawiedliwie oskarżają szarego młodego człowieka z jakimiś obrzydliwymi rzeczami w wyszarganym marynarskim worku, bo bardziej wygląda na sprawcę. Każą mu wysiadać i wynosić się do kumpli, bo inaczej dostanie nauczkę od mocarnego ramienia lodenowej marynarki. Gniew ludu, który przecież zapłacił co do grosza, ma zawsze rację za te swoje trzy szylingi od osoby i w razie kontroli biletów może tego dowieść. Z dumą okazuje skasowany bilet i ma cały tramwaj tylko dla siebie. Tym samym oszczędza sobie całych tygodni wysoce nieprzyjemnego czyśćca wypełnionego strachem, czy nie zjawi się kontroler. Jakaś dama, która tak jak ty odczuwa ból, wydaje głośny wrzask: jej piszczel, ta jakże żywotna część, na której częściowo spoczywa ciężar ciała, został poważnie nadwerężony. Przy tak niebezpiecznym dla życia tłoku nie sposób wykryć winnego na zasadach ustalenia sprawstwa. Ludzka ciżba zostaje pokryta zaporowym ogniem oskarżeń, przekleństw, wyzwisk, obelg i skarg. Skargi na własny los płyną z toczących pianę ust, oskarżenia wylewa się na innych. Ludzie stoją stłoczeni ciasno jak sardynki w puszce, co wcale nie znaczy, że każdy już naoliwiony, na to przyjdzie czas po fajrancie. Kopie wściekle twardą kość należącą do jakiegoś mężczyzny. Któregoś dnia jedna z jej szkolnych koleżanek, pod którą niby dwa wieczne światełka żarzą się dwa cudowne, wysokie obcasy i która ma na sobie najnowszy model skórzanego płaszczyka na futerku, pyta uprzejmie: Co ty tak taszczysz i jak to się nazywa? Chodzi mi o to pudło, co masz w ręku, a nie o twoją głowę. To tak zwana altówka, odpowiada ONA uprzejmie. A co to takiego ta „alatówka”, nigdy nie słyszałam tej nazwy, mówią z rozbawieniem uszminko-
wane usta. No bo ktoś spaceruje z czymś, co się nazywa „alatówka”, i nie wiadomo do czego służy. Wszyscy muszą ustępować, tyle miejsca potrzebuje to coś. Chodzi z tym publicznie po ulicy i nikt jej nie aresztuje na gorącym uczynku. Ci, co ciężko zwisają na uchwytach tramwaju i tych niewielu budzących zazdrość szczęściarzy, którzy mają miejsca siedzące, daremnie wychodzą ze swych zużytych korpusów. Jak okiem sięgnąć, nie mogą wypatrzyć nikogo, na kim mogliby się odegrać za to, że ktoś maltretuje ich nogi czymś twardym. A teraz ktoś mi nastąpił na palce, wylewa się z czyichś ust potok złej literatury. Kto jest sprawcą? Zebrał się osławiony w całym świecie Pierwszy Wiedeński Sąd Tramwajowy, aby upomnieć i wydać wyrok. W każdym filmie wojennym zgłasza się choć jeden ochotnik, nawet jeśli zadanie jest samobójcze. Ale ten śmierdzący tchórz kryje się za na-szymi cierpliwymi plecami. Cała gromada przypominających szczury rzemieślników tuż przed emeryturą, z przewieszonymi przez ramię torbami pełnymi narzędzi, przepychając się i depcząc, tłoczy się do wyjścia. Teraz ci ludzie ze średnią ochotą cały przystanek przejdą piechotą! Kiedy wśród tych wszystkich owieczek zebranych w tramwaju jakiś baran zakłóci porządek, jak najszybciej trzeba zaczerpnąć świeżego powietrza, a znaleźć je można na dworze. Dmuchawa gniewu, którą potem w domu potraktuje się małżonkę, potrzebuje świeżego tlenu, inaczej może się zdarzyć, że nie zadziała. Coś nieokreślonej barwy i kształtu chwieje się, traci równowagę, coś innego drze się jak zarzynane prosię. W ten sposób narodową łączkę zasnuwa gęsta mgiełka wiedeńskiego jadu. Ktoś domaga się wręcz kata, ponieważ ktoś przedwcześnie zepsuł mu wolny wieczór. Tak bardzo się złoszczą. Ich wieczorny wypoczynek, który miał się rozpocząć już dwadzieścia minut temu, dziś nie nastąpił. Albo też został raptownie przerwany, tak jak przerywa się pokryte kolorowymi nadrukami opakowanie z życiem ofiary – wraz z załączoną instrukcją obsługi – tak że nie można go już odstawić z powrotem na półkę. Ofiara nie może teraz tak po prostu sięgnąć
dyskretnie po nowe, nienaruszone opakowanie, bo zostałaby zatrzymana przez sprzedawczynię jako złodziej sklepowy. Proszę dyskretnie za mną! Lecz drzwi, które prowadzą do biura kierownika, które wydawały się tam prowadzić, to drzwi na niby, a poza nowiuteńkim supermarketem nie ma już żadnych specjalnych ofert tygodnia, jest tam tylko nic, absolutnie i zupełnie nic, tylko ciemność, i klient, który nigdy nie był skąpy, spada w przepaść. Ktoś mówi charakterystycznym dla tego miejsca językiem pisanym: Proszę niezwłocznie opuścić pojazd! Z pokrywy jego czaszki wykwita bródka kozicy, bo mężczyzna jest przebrany za myśliwego. ONA jednak zdążyła się skulić, aby zastosować nowy brzydki trik. Najpierw jednak musi odstawić muzyczne rupiecie. Tworzą one jakby ogrodzenie wokół niej. Niby to zawiązuje sznurówkę, z której zaraz ukręci stryczek na swojego sąsiada z tramwaju. Zupełnie od niechcenia szczypie mocno w łydkę to jedną, to drugą kobietę, która wygląda dokładnie tak samo, jak pierwsza. Ta wdowa siniaki ma jak w banku. Zeszpecona w ten sposób kobieta wystrzela w górę, jaskrawy, podświetlony strumień fontanny nocną porą, który nareszcie znalazł się w centrum uwagi, krótko i precyzyjnie nakreśla swoją sytuację rodzinną i grozi, że ta sytuacja (zwłaszcza jej nieżyjący małżonek) dotkliwie da się we znaki dręczycielce. Następnie żąda wezwania policji! Policja się nie zjawia, bo nie może zajmować się wszystkim. ONA naciąga na twarz niewinny uśmiech kogoś rozkochanego w muzyce. Udaje, jakby właśnie oddawała się tym oddziałującym w tajemniczy sposób, stale dążącym do kulminacji, przesyconym uczuciami siłom muzycznego romantyzmu i nic innego nie było jej w głowie. W tej sytuacji lud jak jeden mąż stwierdza: To na pewno nie lepiej ta dziewczynka z karabinem maszynowym! Jak to bywało wielokrotnie, lud pomylił się i tym razem. Czasami któryś zastanowi się trochę lepiej i wynik jest taki, że wskazuje prawdziwą sprawczynię: To ty! Pytają JĄ wówczas, co też
ma do powiedzenia w jaskrawym słońcu dorosłej wyrozumiałości. ONA nic nie mówi. Blokada, którą umieścili jej operacyjnie za podniebieniem miękkim ci, którzy wyrabiali w niej odruchy wa-runkowe, skutecznie uniemożliwia jej nieświadome przyznanie się do winy. Nie broni się. Kilka osób rzuca się na siebie z pretensjami, że oto oskarża się głuchoniemą. Głos rozsądku stwierdza, że ktoś, kto gra na skrzypcach, w żadnym razie nie może być głuchoniemy. Może jest tylko niema albo niesie skrzypce dla kogoś. Nie mogą się dogadać i odstępują od swoich zamiarów. W głowach szumi im już młode wino pite w weekendy i niszczy parę kilogramów materiału myślowego. Alkohol dokona reszty. Kraj alkoholików. Miasto muzyki. Ta dziewczynka zagląda w bezmiar świata uczuć, a jej oskarżyciel w najlepszym razie zbyt głęboko zagląda do kufla z piwem, więc milknie trwożliwie pod jej spojrzeniem. Przepychanie się jest poniżej JEJ godności, bo przepycha się motłoch, skrzypaczka i altowiolistka tego nie robi. Dla tych drobnych radości przystaje nawet na to, że spóźnia się do domu, gdzie matka stoi ze stoperem i robi wymówki. Takie to trudy bierze jeszcze na siebie, chociaż przez całe popołudnie muzykowała i myślała, grała na skrzypcach i wyśmiewała się z gorszych od siebie. Chce nauczyć ludzi przestrachu i dreszczu przerażenia. Od takich właśnie uczuć pękają programy koncertów filharmonicznych. Bywalec filharmonii korzysta ze słów wstępu wyczytanych w programie, by powiadomić innego bywalca, jak bardzo w najgłębszej głębi jego serce drży od bólu zawartego w tej muzyce. Właśnie przed chwilą wyczytał te i podobne słowa. Ból Beethovena, ból Mozarta, ból Schumanna, ból Brucknera, ból Wagnera. Wszystkie te bóle są od tej chwili jego wyłączną własnością, on zaś z kolei jest właścicielem fabryki butów Pöschl albo składu materiałów budowlanych Kotzler. Beethoven porusza dźwigniami strachu, za to oni napędzają strachu załogom swoich fabryk. Pewna pani doktorowa od dawna jest z bólem na ty. Już od dziesięciu lat zgłębia ostateczną tajemnicę Requiem Mozarta. Na razie nie posunęła się
ani o krok, ponieważ dzieło to jest niezgłębione. Nie sposób go pojąć! Pani doktorowa mówi, że to najgenialniejsze powstałe na zamówienie dzieło w historii muzyki, co dla niej i paru innych osób jest oczywiste. Pani doktorowa jest jedną z niewielu wybranek, które wiedzą, że istnieją rzeczy, których przy najlepszej nawet woli nie dla się zgłębić. Cóż tu więcej wyjaśniać? Nie da się wyjaśnić, jak coś takiego w ogóle mogło powstać. To samo dotyczy paru wierszy, których także nie ma co analizować. Za Requiem zapłacił jakiś tajemniczy nieznajomy w czarnym dorożkarskim płaszczu. Pani doktorowa i inni, którzy widzieli ten film o Mozarcie, wiedzą: to była śmierć we własnej osobie! Tą myślą wygryza dziurę w powłoce jednego z bardzo wielkich i wpycha się do jego wnętrza. W rzadkich wypadkach rośnie się wówczas wraz z tym wielkim. Bezustannie tłoczą się wokół NIEJ wstrętne ludzkie tłumy. Ciągle ktoś wpycha się w JEJ pole postrzegania. Motłoch nie tylko zawłaszcza sztukę bez najmniejszych po temu uprawnień, o, nie, on w dodatku wprowadza się do wnętrza artysty. Zakwaterowuje się w artyście i natychmiast wybija kilka okien na świat zewnętrzny, aby widzieć i być widzianym. Taki buc Kotzler obmacuje spoconymi paluchami coś, co przecież należy tylko do NIEJ. Nieproszeni i niepytani przyłączają się do śpiewania kantylen. Poślinionym palcem wskazującym przesuwają po temacie w takt muzyki, szukają odpowiadającego mu tematu pobocznego, nie znajdują go, przytakując sobie zatem głową, zadowalają się odnalezieniem w repryzie tematu głównego, który służalczo rozpoznają. Dla większości zasadniczy urok sztuki polega na rozpoznawaniu w niej czegoś, co wydaje im się, że znają. Ogrom emocji zalewa pana właściciela masarni. Nie może się przed nimi obronić, choć nawykł do krwawego rzemiosła. Nieruchomieje ze zdumienia. Nie sieje, nie orze, nie słyszy najlepiej, ale przynajmniej każdy może go zobaczyć na publicznym koncercie. Obok niego żeńskie części rodziny, które wyraziły chęć pójścia.
Kopie jakąś staruszkę w prawą piętę. Ona potrafi przyporządkować każdej frazie należne jej miejsce. Tylko ONA jedna umie wszystko, co usłyszy, umieścić tam, gdzie trzeba, na właściwym miejscu. Niewiedzę tych beczących baranów opakowuje w swoją pogardę i w ten sposób wymierza im karę. Jej ciało to jedna wielka lodówka, w której doskonale przechowuje się sztuka. JEJ instynkt czystości jest niesamowicie wrażliwy. Brudne ciała tworzą wokół niej lepki las. Nie tylko brud cielesny, nieczystość najgorszego rodzaju, dająca o sobie znać z łon i pach, subtelna woń moczu wydzielana przez staruszkę, płynący z sieci żył i porów nikotynowy zapach staruszka, owe niezliczone kupy jedzenia najniższej jakości, których opary wydostają się z żołądków; JEJ powonienie, JEJ receptory węchowe dręczy nie tylko mdły woskowy odór kołtuna na głowie, strupa, nie tylko ten leciusieńki, lecz dla wprawnego węchu przenikliwy smród mikroskopijnych skrawków gówna pod paznokciami – pozostałości procesu spalania bezbarwnych produktów spożywczych, owych szarych, skórzastych używek, jeśli w ogóle można mówić o jakimkolwiek użyciu – nie, najdotkliwsze jest dla NIEJ to, jak mieszkają jeden w drugim, jak bezwstydnie przywłaszczają sobie siebie nawzajem. Co gorsza, każdy wdziera się jeszcze w dodatku w myśli drugiego, w jego najgłębszą uwagę. I za to będą ukarani. Przez NIĄ. A mimo to nie potrafi się od nich uwolnić. Rozrywa ich, szarpie nimi jak pies zdobyczą. A mimo to niepytani grzebią w niej, patrzą na JEJ najgłębsze wnętrze i ośmielają się twierdzić, że nie bardzo wiedzą, po co im ono i że nawet się im nie podoba! Ośmielają się także twierdzić, że nie podoba im się Webern czy Schönberg. Matka, za każdym razem bez uprzedzenia, odkręca pokrywę JEJ czaszki, zuchwale sięga ręką od góry do środka, szpera i grzebie. Przewraca wszystko do góry nogami i nie odkłada niczego na dawne miejsce. Po krótkim zastanowieniu wybiera coś, ogląda przez lupę, a
potem wyrzuca. Coś innego z kolei bierze ostrożnie i pucuje szczotką, gąbką i ściereczką do kurzu. Potem energicznie wyciera do sucha i przykręca z powrotem. Zupełnie jak nóż w maszynce do mielenia mięsa. Ta staruszka właśnie wsiadła, nie zgłaszając tego konduktorowi. Myśli sobie, że uda jej się zataić swoje wejście tu, do wagonu. W zasadzie dawno już wysiadła ze wszystkiego i ma tego świadomość. Nie wiadomo, za co miałaby płacić. Bilet na tamten świat ma już przecież w torebce. A taki bilet musi być ważny także na tramwaj. Teraz jakaś pani pyta JĄ o drogę, a ona nie odpowiada. Nie odpowiada, chociaż doskonale tę drogę zna. Pani nie przestaje przekopywać całego wagonu i roztrącać ludzi, żeby pod ich ławkami wypatrywać szukanej ulicy. Groźna z niej wędrowczyni po leśnych drogach , która nabrała zwyczaju wyrywania niewinnych mrowisk z kontemplacji łechtaniem za pomocą cienkiego kijka. Prowokuje niepokojone owady, by strzykały kwasem. To jedna z tych osób, które dla zasady odwrócą każdy kamień, aby sprawdzić, czy aby nie ma pod nim węża. Każdą polankę, żeby była nie wiadomo jak mała, pani ta z pewnością przeczesze w poszukiwaniu grzybów i jagód. Tacy to są ludzie. Z każdego dzieła sztuki wycisną ostatnie soki i na cały głos oznajmią to wszem i wobec. W parkach przecierają ławki chusteczkami, zanim na nich usiądą. Sztućce w restauracji polerują serwetką. Garnitur bliskiego krewnego wyczeszą dokładnie szczotką w poszukiwaniu włosów, listów, tłustych plam. Pani oburza się teraz na cały głos, że nikt nie potrafi jej podać informacji. Twierdzi, że nikt nie chce jej udzielić tej informacji. Pani ta jest teraz przedstawicielką niewiedzącej większości, która jednego za to ma w nadmiarze – woli walki. Jeśli trzeba, będzie się potykać z każdym. ONA wysiada właśnie przy tej uliczce, o którą pytała pani, i mierzy ją przy tym szyderczym spojrzeniem. Tępaczka doznaje olśnienia i z wściekłości zacierają się jej tłoki. Zaraz przedstawi ten fragment
swego życia jakiejś przyjaciółce przy wołowinie z groszkiem, niejako przedłużając to życie samą chwilą opowiadania, gdyby nie to, że kiedy opowiada, czas jednak nadal upływa niepowstrzymanie. I zabiera miejsce dla nowych przeżyć tej pani. Przed wyruszeniem znajomą drogą do znajomego domu kilkakrotnie ogląda się na całkowicie zdezorientowaną panią. Uśmiecha się przy tym krzywo, zapominając, że za parę minut żar płomienia matczynego palnika do cięcia metalu zamieni ją w kupkę popiołu, dlatego że za późno wróciła do domu. I żadna sztuka nie będzie wówczas dla NIEJ pocieszeniem, chociaż wiele się sztuce przypisuje, przede wszystkim, że jest pocieszycielką. Czasem jest tak, że to właśnie ona sprowadza cierpienie.

przełożył Ryszard Turczyn

Zbok?

Naga Marika z niezwykłą lekkością stawia stopę bosą na zimnej posadzce łazienki i oznajmia konfidencjonalnym szeptem: Chce mi się siusiu. Świetnie — mówię i wciągam ją do kabiny prysznicowej. Jerzy, naprawdę. Mówiłem, że to świetnie — powtarzam i przyklękam na piętach. Przyciągam ją do siebie, tak by usiadła okrakiem na mych biodrach. Jerzy, proszę cię. To ja ciebie proszę — proszę ją i zasuwam ścianki kabiny. Nikt nie zobaczy i ja też nikomu nie powiem. Tak bym chciał poczuć na sobie ciepło twojego młodzieńczego moczu. Jerzy, to obrzydliwe. Ależ skąd. — Odkręcam prysznic i biorę do ręki wylewkę. Od razu spłuczemy, nic nie będzie czuć. Jerzy, jesteś zbokiem — droczy się ze mną Marika, ale jednocześnie obejmuje mnie ramionami za szyję. Myślisz, że to takie łatwe? Teraz mi się odechciało. Zupełnie. Zbok to ktoś, kto chce, żeby mu nasikać do ust — mówię i za moment czuję lekkie łaskotanie. Zawsze wyobrażałem sobie, że uderzenie strumienia jej młodzieńczego moczu o skórę mego brzucha będzie jak smagnięcie witką, ale okazuje się, że jest jak dotyk mokrego listka, który niespodziewanie przylepił ci się do skóry ręki lub policzka. I w ułamek sekundy później wyraźnie czuję, jak po moich udach rozpływa się przyjazne ciepło. Cudowne! — Wybucham radosnym śmiechem. Cudowne! — Śmieję się jak małe dziecko. Lewym ramieniem obejmuję Marikę w pasie, a w prawej ręce trzymam skierowaną na posadzkę wylewkę prysznica. Jej pęcherz się wypróżnia i strumień gaśnie całkowicie. Już mam go spłukać wodą, gdy czuję, jak na moje uda pojedynczo spadają trzy ostatnie kropelki: Kap… kap… kap. Urocze — szepcę z zachwytem i polewam nasze ciała od pasa w dół. Marika przejmuje ode mnie wylewkę i kieruje ją prosto w moją twarz. Jesteś zboczeńcem. Nie proś mnie już nigdy o coś podobnego — mówi moja niewymienialna, niezastępowalna kochanka.

Może się skusisz na przeczytanie całej powieści? Akurat mamy promocję.

Manicure, pedicure

Marika wychodzi do łazienki i przynosi napełniony ciepłą wodą gumowy pojemnik z pięcioma komorami. Jaka ładna miseczka! To moczydełko — precyzuje. Najpierw plastikowym pilnikiem z papierem ściernym skraca i kształtuje paznokcie mojej lewej ręki, a potem zanurza je w moczydełku z wodą i mydłem i spiłowuje mi paznokcie prawej ręki. Wyjmuje moją lewą dłoń z moczydełka i osusza ją ręcznikiem. Zanurza w nim prawą i powraca do pielęgnacji lewej. Palec po palcu drewnianym patyczkiem podważa porastające paznokcie skórki, by je następnie dokładnie wyciąć małymi cążkami. Gdy mi podważa skórki, czuję lekkie szczypanie. To boli — mówię pieszczotliwie. Trzeba trochę pocierpieć, jeśli chce się być pięknym — odpowiada mimochodem Marika, nie odrywając się od pracy.

Obserwuję ją uważnie. Wyraźnie wytęża wzrok, co chwila marszczy w momentach głębszego skupienia czoło, a w chwilach maksymalnego wysiłku wysuwa z ust język. Marika, jakiej nie znam. Od czasu do czasu rzucam spojrzenie na jej bawełnianą koszulkę układającą się na krągłościach jej piersi i próbujących ją przebić sutkach. Ma takie duże piersi? — dziwię się. Nagie wydają się mniejsze. Chodzisz tak latem po ulicy, bez stanika? Czuję, jak to, co zakryte, podnieca mnie bardziej niż jej zwyczajna nagość. Może dlatego — myślę sobie — że częściej widzę ją nagą niż ubraną? Czasami — odpowiada od niechcenia, wciąż mocno skupiona na swej pracy.

Księga życia Mariki niepostrzeżenie dla niej samej się otwiera i, jakby pod podmuchem wiatru, jedna kartka odwraca się na drugą stronę. Chcę ją mieć. Taką. Inną. Autentyczną. Wzbiera we mnie pożądanie. Pozwalam jej jeszcze wypolerować moje paznokcie gumową polerką z drobniutkim papierem ściernym i nasmarować je oliwką. Gdy mi osusza ręcznikiem prawą rękę, chwytam ją delikatnie za dłoń, wyjmuję z niej ręcznik i odkładam na stół. Marika spogląda na mnie pytającym wzrokiem. Niczego jej nie wyjaśniam. Ujmuję ją za łokcie i pomagam jej wstać z krzesła. Przysuwam się do niej i przywieram ustami do jej ust. Rozwieram je swoimi wargami i wchodzę językiem, szukając w jej ustach drugiego. Marika chwyta w lot moją potrzebę i oddaje mi się bez najmniejszego oporu. Sięgam dłońmi do brzegu jej koszulki i ściągam ją jej przez głowę. Całkiem nagą układam moją kosmetyczkę na łóżku i sam kładę się na niej. Opieram się łokciami na materacu, by jej nie przygnieść, i kolanami rozpycham na boki jej uda. Marika oddaje mi się, zapierając się stopami o materac łóżka i unosząc lekko kolana. Przywieram biodrami do jej bioder. Mój przyjaciel puka do drzwi jej przyjaciółki. Nie pomagam mu. Niech poradzi sobie sam. Ona, nieco zdziwiona jego niezapowiedzianą wizytą, wita go jednak z radością i zaprasza do środka. Patrzę w jej oczy i niczego nie mówię. Niech sama zrozumie. Marika wpatruje się w moje oczy z kamienną twarzą. Ja też mam odgadnąć, czy ona rozumie, co się między nami dzieje? Mój przyjaciel i jej przyjaciółka całkowicie ignorują te nasze intelektualne dylematy. Pozbawieni naszej kontroli, cieszą się zabawą jak małe dzieci. Pokaż mi, że rozumiesz, co się stało — mówię do niej swym nieruchomym wzrokiem. Twarz Mariki pozostaje kamienna, ale jej ręka wędruje do mego karku i głaszcze go delikatnie. To mi wystarcza, bym wzniósł się na szczyt rozkoszy. Wycofuję się i rozlewam ją na brzuchu Mariki. Najpierw spoczywam na niej całym swoim ciężarem, a potem przewracam się na wznak i zabieram ją na siebie, a ona swoimi ustami muska moje usta, palcami prawej dłoni smyra moje włoski na pejsach, a brzuchem wyciska z mojego przyjaciela ostatnie krople rozkoszy. Moje dłonie szukają dopełnienia tej cudownej pieszczoty. Jedna ją znajduje na gładkości jej pośladka, a druga na twardej krawędzi jej łopatki. Chwilo, trwaj wiecznie! Oddaję się jej bez kontroli. Zapadam się. Odlatuję, odpływam. W błogi półsen postosunkowy.

Niestety tylko na chwilę, bo zaraz budzi mnie jej śmiech: Chrapałeś! — śmieje się jak mała dziewczynka. Wyciąga mnie z łóżka pod prysznic. Namydlamy się nawzajem, rozprowadzając pianę po swych ciałach i ich zakamarkach. Czyścioszki. Wycieram ją ręcznikiem, a ona mnie. To co? — pyta Marika. Skończymy drugą rękę? Znów siadamy przy stole osłonięci koszulką i ręcznikiem i Marika oddaje się pielęgnacji mojej prawej dłoni. Potem kładzie mnie na łóżku, przystawia do niego krzesło, bierze moją stopę na kolana i specjalnym strugiem ścina zrogowaciałą skórę pięty, a potem skraca nożyczkami i modeluje pilnikiem moje paznokcie. Zrobiwszy to samo z moją drugą nogą, w końcu olejkiem namaściła mi obie.

Obserwuję z dołu jej zaangażowanie i delikatność. Gdy kończy, mówię do niej z najwyższą powagą: Możesz mi je wytrzeć? Włosami? Marika odpowiada mi powagą swojego spojrzenia, spokojnym ruchem swoich dłoni robi plecionkę długą z włosów blond, pochyla głowę i ściera nią z moich stóp nadmiar olejku, a na koniec żartobliwie cmoka ustami mój duży palec. Od początku wiedziałem, co za jedna i jaka jest ta kobieta, która się mnie dotyka, ale w tym momencie zrozumiałem, że dopiero teraz poznałem ją tak, jak i ja zostałem poznany.

A może zajrzysz do naszego sklepu?



Rozkosz

Odwróć się — mówi Marika spokojnie i pomaga mi odwrócić ciało tak, by nogi skierowane były do wezgłowia, a głowa — do zanóża łóżka. Pokażę ci coś. Powinno być przyjemnie. Klęka u zanóża i wyjmuje z kuferka kolejne rekwizyty. Nawilża jakimś płynem chusteczkę i przeciera mi poszczególne części twarzy: czoło, powieki, nos, policzki, wąsy i brodę. Ładnie pachnie — komentuję z przyjemnością. To tonik do demakijażu, żeby oczyścić skórę — wyjaśnia Marika i wyciera mi ją do sucha suchą chusteczką, a następnie nakłada mi na twarz nowy środek. Pachnie jeszcze ładniej. — Uśmiecham się z jeszcze większą przyjemnością. To mleczko z odżywką. — Oczy, uśmiech i palce Mariki prześcigają się w delikatności. Podoba ci się zapach? Taak — mówię, wciągając go głęboko w nozdrza. Taki ożywczy i… łagodny. To zielona herbata. Rzeczywiście, podobny. A teraz ci wetrę olejek do masażu. Nie otwieraj oczu. Marika rozprowadza mi olejek całą dłonią po czole, a następnie palcami przywodzącymi zatacza powolne kręgi, masując mi skórę na czołowej części czaszki. Następnie symetrycznie dwoma palcami wskazującymi znajduje wgłębienia skroni i delikatnie mi je w nie wciska, wykonując okrężne ruchy na krawędziach zagłębień. To mogłabyś powtórzyć — mówię, gdy nakłada sobie na dłonie kolejną porcję olejku. Tutaj powinienem się od czasu do czasu puknąć. Wszyscy powinniśmy się tu puknąć od czasu do czasu — stwierdza Marika z autoironicznym uśmiechem i powtarza pieszczotę skroni, a następnie przechodzi do nosa. Wymacuje jego nasadę, uciska krawędź palcem wskazującym, a jej boki, tuż przy oczodołach — kciukiem i środkowym palcem. To wygląda jak badanie palpacyjne — komentuję z zamyśleniem. Zgadza się. Najpierw muszę wymacać miejsce, które chcę rozmasować. I milimetr po milimetrze masuje mój nos aż do samego czubka, który wyraźnie ugniata i wygina na boki. A potem masuje moje zamknięte powieki i całe oczodoły. Suchą serwetką wyciera oliwkę, żeby nie dostała mi się do oczu, i przechodzi do policzków, rozciągając i uciskając poszczególne mięśnie długimi ruchami, aż do całej brody. Hmmm… — mruczę z przyjemności. Przyjemne? — pyta Marika. Więcej niż przyjemne — odpowiadam z zachwytem. To prawdziwa rozkosz. Nie wiedziałem, że na twarzy mam tyle stref erogennych. To podniecające. Marika przenosi wzrok od mojej twarzy w kierunku lędźwi. Nie widać żadnej reakcji — komentuje żartobliwie. Nie widać, ale czuć — mówię z rozmarzeniem. Tu też — potwierdzam, gdy przechodzi do masażu brody, warg i okolicy wąsów. Ja tego nie wytrzymam — mówię, gdy rozpoczyna masaż szyi, łopatek i dekoltu, ugniatając każdą krawędź i wymacując każde zagłębienie. Wytrzymasz, wytrzymasz — odpowiada mi już prawie na granicy śmiechu. Kiedy zsuwa dłonie do piersi, opuszkami palców masuje moje sutki, mięśnie piersiowe, a następnie bierze w dłonie całe piersi, tak, jak się chwyta piersi kobiety, ja protestuję ponownie: Nie wytrzymam. Chcę się pozbyć swojej męskości. Chcę być kobietą. Całuj, dotykaj, pieść moje piersi.

Marika niespodziewanie wchodzi na łóżko, przekłada prawą dłoń z mojej prawej piersi na lewą, a lewą z lewej na prawą i nie przestając ich masować, kładzie się pomiędzy moimi nogami i zsuwa głowę w okolice lędźwi. Obejmuje wargami mojego chyba jeszcze bardziej niż ja zrelaksowanego przyjaciela i pyta z pełnymi ustami: To co wolisz? Być kobietą czy mężczyzną? Jedno i drugie. Naraz czy po kolei? — bełkoce z pełnymi ustami Marika. Naraz — odpowiadam z zapartym tchem. Oj, chyba po kolei — mówi, wypluwając z ust ślimaka, w którego przemienił się mój przyjaciel. Męskość nie reaguje.

Zdecydowanie wstaje z łóżka i zabiera się za sprzątanie swoich rekwizytów. Podobało się? — pyta. Było zachwycająco — odpowiadam. Bosko. Przez chwilę kontempluję przyjemność, która z twarzy spłynęła mi do reszty ciała, a następnie zdecydowanym ruchem podnoszę się z łóżka. Tylko nie za szybko, żeby ci się w głowie nie zakręciło — upomina mnie ze słodkim uśmiechem. Dobrze. — Zwalniam ruchy. Skąd ty znasz takie rzeczy? Jak to „skąd”? — odpowiada pytaniem na moje pytanie Marika. Ze studiów. Wiele razy ćwiczyliśmy masaż twarzy. Wstaję i podchodzę do szafy. Sięgam do kieszeni marynarki i wyjmuję z niej portfel, a z niego stuzłotowy banknot. Dziękuję — mówię. Reszta to napiwek. Czemu to robisz? — pyta z jeszcze bardziej chmurnym czołem Marika. Nie wiesz? Chcę cię mieć poza naszym układem. Taką, jaka jesteś. W realnym świecie.

A może przeczytasz Marikę w całości?
Papierowy egzemplarz lub e-book dostaniesz tutaj:

W stanie nieważkości

Wchodząc do mojego mieszkania, Marika reaguje jak większość nowych gości, którzy nigdy jeszcze w nim nie byli. Jak tu pięknie! Ile miejsca! Ile słońca! Otwarte pomieszczenie, wysokie prawie na dwa piętra na wszystkich robi wrażenie. Wielkie okna przepuszczają mnóstwo światła, które układa się na ścianach w ciepłych kolorach o trzech różnych odcieniach piasku, których różnicę da się wypatrzyć tylko w jednym punkcie, tam gdzie właśnie wszystkie trzy się zbiegają. Bukowe meble i bukowa podłoga też chłoną promienie i dodają ciepła całemu pomieszczeniu. A jeśli dom będę miał, to będzie bukowy koniecznie. Pachnący i słoneczny — śpiewaliśmy przy ognisku i gitarze w młodości. I kominek — zachwyca się Marika. Prawdziwy ogień. Nie trzeba się zbliżać, wystarczy spojrzeć, by poczuć jego ciepło. Gdy ona rozgląda się dookoła i odkrywa kolejne intrygujące szczegóły, ja przygotowuję coś do picia. W końcu sadzam ją na stołku przy barze, pozwalam rozejrzeć się po kuchni i obejmuję swym ramieniem. Przysuwam usta do jej ust i delikatnie ją całuję. Natychmiast mi odpowiada najdelikatniejszą pieszczotą swoich warg i języka. Wsuwam lewą dłoń pod jej bluzkę i głaszczę ją po brzuchu, po czym delikatnie zdejmuję Marikę ze stołka i stawiam na podłodze. Rozbieramy się nawzajem, nie przestając się całować. Gdy jesteśmy zupełnie nadzy, siadam na wielkim fotelu i sadzam ją na swoich biodrach. Marika rewanżuje się za moją gościnność — swoją. Obejmuję ją szeroko ramionami i przytulam jej piersi do moich. Nie przestajemy się całować. Na moment odchylam się do tyłu, by rozprostować plecy. Układam je na oparciu fotela i przytulam jej głowę do mojej piersi. Z lewej strony jest serce, posłuchaj — mówię cicho. Marika przykłada ucho, a ja wsuwam palce w jej włosy i głaszczę ją po potylicy. Nasze pocałunki stopniowo tracą subtelność dotyku motyla i przemieniają się w chłeptanie spragnionych bestii. W pewnym momencie Marika staje stopami na podłokietnikach, obiema rękami przytrzymuje się mojego karku i z wielką intensywnością zaczyna ćwiczyć przysiady, doprowadzając mnie i mojego przyjaciela do stanu najwyższego napięcia. Gdy już nie mogę go znieść, przyciskam biodra Mariki do swoich. Poczekaj — mówię z zapartym tchem. Lewą ręką chwytam prawą nogę Mariki tuż nad kostką i nad swoją głową przekładam ją sobie do prawej dłoni. Marika łączy stopy i usadawia się w poprzek mojego ciała. Podtrzymuję ją jedną ręką za plecy, a drugą — pod kolanami. Ona prawą ręką obejmuje mnie za szyję i spogląda mi w oczy. Boże drogi! Jak maleństwo, trzymam i tulę w ramionach swoje maleństwo! Marika łączy się ze mną w tym wzruszeniu najczulszą pieszczotą swoich ust. Jednak mój przyjaciel nic sobie nie robi z tej naszej czułości. Za wszelką cenę chce się lepiej dobrać do jej przyjaciółki. Co chwila to się wspina, to wycofuje, szamoce. Marika sięga lewą dłonią do tyłu, bierze w nią moją sakiewkę i sprawdza jej zawartość. Nie, nie! Nie wytrzymam tego! Co oni chcą ze mną zrobić?! Przecież w ten sposób za chwilę wyeliminują mnie z gry!

Wstaję z fotela, wciąż trzymając swoją kruszynę w ramionach jak niemowlę. Mój przyjaciel jest bardzo zadowolony, że ma trochę więcej swobody, ale w pewnym momencie moja kruszyna wysuwa mi się z rąk i nogami opada na podłogę. Całe szczęście, że wciąż ramieniem obejmuje mnie za szyję. Zgrabnym ruchem odbija się stopami od podłogi, podciąga się na mojej szyi dwoma rękami, rozkłada nogi na boki i zawiesza się na mych biodrach. Podtrzymuję ją za jej małe pośladki i pomagam nam obojgu w uzyskaniu stabilnej równowagi. Mam ją wreszcie w swojej przestrzeni. Życiowej. Marika unosi się w niej, nie dotykając podłoża. Jak astronautka. Jej uda wspierają się na moich biodrach, a stopy swobodnie kiwają się w powietrzu. Lekko przykucam, a mój przyjaciel wraca do jej przyjaciółki na poszukiwanie wspólnego środka ciężkości naszych ciał. Moja załogantka płynnymi ruchami bioder rozgrzewa wszystkie silniki mojej rakiety. W pewnym momencie przytrzymuje się mojej szyi prawą ręką, odchyla się do tyłu i lewą ręką ponownie wyszukuje centrum dowodzenia. Przerzuca w nim gałki i zaczyna się końcowe odliczanie. W naszych oczach wybuchają fajerwerki, przestajemy kontrolować hałas, jaki wydają nasze gardła. Nasze języki splatają się ze sobą w podwójnym skafandrze ust i razem odlatujemy w kosmos. Dopiero po kilku chwilach odnajdujemy na pobliskiej sofie nasze splecione ze sobą ciała, nad którymi wciąż jeszcze unoszą się nasze umysły w stanie nieważkości.

Zapraszam do mojego sklepu

Do czego zmierzam?

Cel mam jasny: chciałbym zostać pisarzem. A nie jestem? Sprawa nie jest taka prosta, bo co to znaczy „być pisarzem”? Na swoim koncie mam jedną wydaną powieść, parę opublikowanych reportaży i felietonów, parę napisanych opowiadań, dwie sztuki teatralne, trochę wierszy i piosenek i sporo rozgrzebanych tekstów. Czy to za mało na dorobek pisarza? Moim zdaniem tak. Jednak nie o ilość tu chodzi, bo gdybym pomnożył swój dorobek przez dziesięć, nic by to nie zmieniło. To nie objętość napisanych tekstów czyni z autora pisarza, lecz uznanie czytelników i krytyków. Oczywiście, najlepiej jednych i drugich na raz. Nie wydrukuję więc sobie wizytówki z etykietką: „Pisarz”, lecz cierpliwie i pokornie będę robił wszystko, by na nią w Waszych oczach zasłużyć.

Smooth operator

Na twarzy Mariki rysuje się wyraz zachwytu i wzruszenia. Znów jest pod wrażeniem tego, jak mit splata się z rzeczywistością. Wyciąga dłoń do mojej twarzy i delikatnie głaszcze mnie po policzku. Piękne — komentuje krótko. Lubię opowiadać ten mit moim znajomym, gdy są wśród nich mężczyźni. Wtedy pytam jednego z nich, jaki z tego morał. Marika się uśmiecha, domyślając się, że mam w zanadrzu przygotowany jakiś fortel. No jaki? — pytam ją. Wygina usta w podkówkę, unosi brwi i gestem ramion pokazuje, że nie wie. Jeśli jakaś kobieta chce, żebyś ją przeleciał, nie opieraj się i bez żadnych ceregieli zrób, o co cię prosi, bo inaczej możesz popaść w poważne tarapaty. Marika wybucha głośnym, radosnym śmiechem. Rzucamy się sobie w ramiona i turlamy po materacu. Gdy się uspokajamy, Marika poważnie patrzy w moje oczy i pyta: Ty chyba nie chciałbyś popaść w żadne tarapaty? Nie — odpowiadam krótko. To przeleć mnie jeszcze raz — mówi takim tonem, że natychmiast wraca do mnie fala pożądania, która wezbrała we mnie już wcześniej. Wstaję z materaca i podchodzę do komputera, a mój niecierpliwy przyjaciel pyta ze zdziwieniem: Nie słyszałeś?

Chciałbym ci coś jeszcze pokazać — mówię do niej, nie do niego. Że opera nie musi być nudna. — Włączam arię Je crois entendre encore z Poławiaczy pereł. Lubię, gdy nasz dom wypełnia się taką monumentalną muzyką. Z głośników wydobywa się cudowny śpiew w jidysz Salvatore Licitry z filmu Człowiek, który płakał. Do głowy przychodzi mi tyle skojarzeń związanych z Bizetem, Sally Potter, Kronos Quartet, że otwiera mi się szeroka brama do sztuki, dla której nieustannie noszę w sobie bezgraniczny zachwyt. Chciałbym przez nią powędrować, poszła ze mną by na oślep, wiem, bo przecież mi tak ufa, lecz dotknąłem już jej ciała myślą swą. Podchodzę do Mariki, przyklękam u jej stóp, zginam jej nogi w kolanach, unoszę i lekko rozsuwam na boki. Lewą ręką przytrzymuję jej prawą, obutą w srebrny pantofelek stopę, a prawą głaszczę jej wewnętrzną kostkę. Powoli przesuwam dłoń po wewnętrznej stronie jej łydki, kolana i uda, aż docieram do chropowatości koronki u zakończenia pończochy. Pokonuję ją szybko, by cieszyć się gładkością i ciepłem jej uda, ale nie na długo, bo jakaś siła (Jakaś! Tak się mówi) popycha mnie dalej. Moje palce wsuwają się pod koronkę jej majtek, pod którą znajdują lekko otwartą muszlę jej perłopława. Zagłębiają się w jej śliskim i wilgotnym wnętrzu, by oddać się poszukiwaniu perełki. Czuję, jak z lewej strony, od kominka bije ciepło żywego ognia. Na playliście umieściłem kolejne wykonania tej mojej ulubionej arii: przez orkiestrę symfoniczną, solo na skrzypcach i śpiew z akompaniamentem samego fortepianu. Mój przyjaciel czeka w gotowości i aż się rwie do pomocy. Zakładam sobie nogi Mariki na ramiona, podciągam na jej brzuch dół mojej białej koszuli, w którą jest ubrana, i ponownie odciągam na bok koronkę jej majtek. Mój przyjaciel znalazłby drogę nawet po ciemku, a cóż dopiero w świetle dnia i bijącego z kominka blasku mojego ogniska domowego. Czuję na bokach swojej szyi lekką szorstkość oblekających jej nogi pończoch, a kątem oka widzę delikatnie poruszające się tuż przy mojej głowie czubki jej grafitowo-srebrnych pantofelków. Opieram się dłońmi o materac obok bioder Mariki, a ona chwyta moje ręce wysoko w ramionach. Leży pode mną nieruchomo, swoim wzrokiem świdruje moje oczy, a palcami pieści moje ręce, jakby trzymała drążek sterowy szybowca, by go w razie potrzeby odchylić, pochylić lub przechylić. Nie odbieram jednak żadnego z tych sygnałów. Może już nauczyłem się, jak być jej pilotem? Autopilotem? Smooth operator? Przejmuję stery. Marika leży pode mną i wciąż nieruchomo, ale z czułością wpatruje mi się w oczy, a ja bezszelestnie lecę nad nią — ziemią — i przez nią — niebo. Ona — szybowcem, ja — pilotem. Ja — szybowcem, ona — niebem. Ja — niebem, ona — ziemią. Ja, Uranos, widzę z góry cudną twarz Gai z makijażem w odcieniach błękitu wody i nieba znad Riwiery Olimpijskiej, gdzie w lazurowej wodzie gaśnie gwiazda ognista w kolorze burgundu. Gdybym był malarzem, wiedziałbym, jak to namalować.

A może sięgniesz po Marikę w całości?

Pin It on Pinterest