fbpx

Moja mama żyje w dobrobycie

W styczniu napisałem reortaż „Jak Tusk dojdzie do władzy, to nam wszystko zabierze, czyli katolicki głos w głowie mojej mamy”. Od tego czasu historia się rozwija. Gdy jesienią, tuż przed wyborami, usłyszałem od niej, że żyje w dobrobycie, postanowiłem dopisać ciag dalszy.

Jak Tusk dojdzie do władzy, to nam wszystko zabierze,
czyli katolicki głos w głowie mojej mamy

W mojej rodzinie i wśród moich znajomych nastąpiło nagromadzenie ludzi „najgorszego sortu”: ateistów, agnostyków i apostatów; liberałów i libertynów, zdeklarowanych socjalistów i feministek; osób hetero oraz gejów i lesbijek; singli i singielek, i rozwodników, ale i też rodziców szczęśliwych rodzin, małżonków z sześćdziesięcioletnim stażem i praktykujących katolików, którzy jednak odrzucają upolitycznioną formę wiary i zatrzymują ją w sferze prywatności, starając się pielęgnować życie rodzinne, pomoc potrzebującym, pracowitość, rzetelność. Wszystkich łączy przekonanie do wolności, praw człowieka, demokracji i praworządności. I, co jest synonimem pierwszego, niechęć do PiS.

Ale jest jeden wyjątek. Jest nim moja mama. Gdyby nie ona, nie miałbym wglądu do serc i umysłów ludzi jej orientacji, czyli Polaków „najlepszego sortu”.

Moja mama dźwiga już dziewiąty krzyżyk na karku, a za dwa lata może zmagać się z dziesiątym. Nasze polityczne „dyskusje” to zazwyczaj krótkie, aczkolwiek mocne spięcia. Są jak fajerwerki z krótkim lontem. Od razu iskrzy i za chwilę następuje wielkie bum! I kilka dni ciszy.

Mama jest bardzo rozmowna, w towarzystwie potrafi zawłaszczyć przestrzeń dyskursu na całe godziny, ale też podczas spotkań rodzinnych respektuje niepisaną zasadę: żadnej polityki! Bo już kilka razy doświadczyła na własnej skórze, czym to się może skończyć.

Mama cieszy się, że w Polsce tak wiele się zmieniło na lepsze. W jej przekonaniu krajem rządzi mądry, sympatyczny starszy pan. Nasz prezydent, o którym wyraża się z najwyższą atencją, szanowany jest w całym świecie. W radiu i telewizji panuje taka miła, familiarna atmosfera. Mama słucha tylko katolickiego głosu w swoim domu i ogląda dwa kanały telewizyjne. Kiedy mówię, że oba pisowskie, mama prostuje, że tylko jeden. Owszem, przyznaje, Trwam to telewizja pisowska, ale przecież Jedynka jest normalna. Zresztą — obrusza się — po co tyle tych kanałów? Dwa by wystarczyły, a resztę należałoby zlikwidować, bo w tej plątaninie nie można się doszukać właściwego. Kiedy jej mówię, że jak chce, to mogę jej pousuwać w pilocie wszystkie kanały i zostawić tylko te dwa właściwe, mamę ogarnia niepokój i niepewność, czy rzeczywiście tego by chciała. Naprawdę tak można? — pyta. Nie tylko można, ale i tak jest, odpowiadam. Na Ścianie Wschodniej już powyłączali liberalne kanały i zostawili tylko solidarne. Jeszcze im wyłączą prąd i będą żyć jak w średniowieczu. Jak zwykle szydzisz sobie z prostych ludzi, kwituje mama i zamyka temat.

Ale najważniejsze jest radio, bo z radia można się dowiedzieć, kto Żyd, a kto nie-Żyd, kogo ojciec był w partii komunistycznej, a kogo służył w wermachcie. Który to liberał, a która feministka.

Mama mówi, że dzięki rządom PiS polska gospodarka jest tak silna, że stać nas na 500+, trzynastki, czternastki, a przed wyborami mają być jeszcze piętnastki. Ona połowę trzynastki oddaje ojcu Tadeuszowi, a czternastki — proboszczowi. Co zrobić z połową piętnastki, jeszcze nie wie. Ksiądz redaktor jest na pierwszym miejscu, bo gdyby nie katolicki głos z jego radia, ona byłaby kompletnie samotna, bo owdowiała dwanaście lat temu, a syn (nie ja), z którym mieszka, całymi dniami pracuje i zachodzi do niej tylko na obiad.

Już pięć razy dodzwoniła się do radia i występowała na antenie. Jej znajomi rozpoznali ją po głosie i dzwonili do innych znajomych, żeby włączyli radio. Jest słynna. Gdy wybierze się do kościoła, a zdarza się to rzadko, bo już nie chodzi o własnych siłach, ksiądz wita ją po nazwisku, a ludzie po mszy wypytują o zdrowie, jak sobie radzi, czy czegoś nie potrzebuje. Taki ma u nich szacunek.

I jest dumna ze swojego proboszcza. Założył przy kościele orkiestrę dętą. Jak zagrają „Tryumfy Króla Niebieskiego”, to aż się kościół trzęsie w posadach. I świetlicę. Dzieci mają za darmo korepetycje. Z matematyki, angielskiego i czego tam im potrzeba.

Cieszy się, że w szkole dzieci uczy się wiary i patriotyzmu. Odwiedzają ją harcerze z parafii, a ona im opowiada o okupacji i powstaniu. O Niemcach, Żydach i Ukraińcach. I dziwi się, że Polacy przyjęli tylu Ukraińców, a oni nas wyrzynali. Na Wołyniu i w Warszawie.

Boleję na tym, że moja mama, której przez całe życie nie wymsknęło się z ust nawet najniewinniejsze przekleństwo, teraz uczy się nowego języka. „A wiesz, że Suchocka była Żydówką?”. „Okradła nas mafia VAT-owska”. „Zniszczyli fabryki”. „Nachapali się na sześć pokoleń naprzód”. „Uciekł z kraju”. „Jakby plunął Polakom w twarz…”. Kiedyś tak nie mówiła.

Sześć lat temu, gdy jeszcze mogła chodzić, była w muzeum powstania i przywiozła sporo materiałów. Pewna pani powiedziała jej na ucho, że teraz mają tego pod dostatkiem, bo wcześniej „Wie pani — powiedziała jej ta pani — zabraniali nam drukować”. Ale dziś można drukować wszystko. Kiedy wtrącam złośliwie, że przede wszystkim pieniądze bez pokrycia, mama oponuje niezbita z pantałyku. Jak to bez pokrycia? Przecież rząd wreszcie ściągnął z Londynu nasze złoto.

Dzięki temu uczniowie dostają za darmo książki i wszystko inne, co potrzebne do szkoły. A dzięki 500+ mogą wyjeżdżać z rodzicami na wakacje. Jej znajomi z parafii byli w tym roku w Zakopanem. Na Sylwestrze Marzeń. Nie jeździli na nartach, bo nie było śniegu, zresztą pojechali tylko na jeden dzień, a i tak pół dnia stali w korku. Na autostradzie zbudowanej za unijne pieniądze, wtrącam kąśliwie. No właśnie, potwierdza mama. I co z tego, że unijna, skoro i tak stoi się w korku? Pojechali na fajerwerki, bo u nich na osiedlu rzadko kto wystrzeli jakąś rakietę. No tak, mówię, ostatnio uświadamia się ludzi, że fajerwerki są szkodliwe dla zwierząt. Zostawmy zwierzęta, mama kieruje temat na właściwe tory. Dla ludzi też, a ludzie są chyba ważniejsi od zwierząt, prawda? Zwłaszcza ci normalni. Ja tam nie mam nic przeciwko gejom, ale żeby paradować w stringach po ulicy? I po co im te parady? Sami się proszą o kłopoty.

Mama nie ma empatii dla zwierząt, a i dla ludzi coraz mniejszą. Przez całe życie kierowała się zasadami miłosierdzia. I dopóki starała się głodnych nakarmić, spragnionych napoić, nagich przyodziać, podróżnych w dom przyjąć, chorych nawiedzać, umarłych pogrzebać, ustawiała się do niej długa kolejka potrzebujących. Ale gdy próbowała grzeszących upominać, nieumiejętnych pouczać, wątpiącym dobrze radzić, ludzie się od niej odwracali. Wspaniale potrafiła modlić się za żywych i umarłych, ale krzywdy cierpliwie znosić i urazy chętnie darować zawsze przychodziło jej z trudem. Gdy ubolewam, że hańbą dla chrześcijańskiego społeczeństwa jest wypychanie przez granice umordowanych matek z dziećmi, moja mama reaguje ze spokojnym nacjonalistycznym wyrachowaniem: Ale przecież wśród nich są osoby niebezpieczne.

Gdy wracam do tematu fajerwerków i mówię, że ludzie zbiednieli przez tę drożyznę i już tak chętnie nie puszczają pieniędzy z dymem, mama podaje moją tezę w wątpliwość: No, nie wiem. Tym, co mają dzieci, na pewno jest lepiej. A drożyzna? Bez przesady! Jest inflacja, bo jest wojna w Ukrainie, ale że drożyzna, to bym jednak nie powiedziała. Mnie się nieźle powodzi.

Mama ma dwa tysiące emerytury. Cieszy się, że dzięki inflacji dostanie 16,4 procenta podwyżki. To będzie o ponad trzysta złotych więcej. Trzy czwarte emerytury oddaje synowi (nie mnie, tylko temu, z którym mieszka) na prąd i media. Młodszy syn prowadzi warsztat ślusarski, ale kiepsko mu idzie. Gdy żył ojciec, zatrudniali piętnastu pracowników, ale on nie potrafi dogadać się z ludźmi, pozwalniał wszystkich. Sami partacze, usprawiedliwia go mama. Nikt się nie nadaje do pracy. Z żoną też się rozwiódł. (Co na jej temat myśli teściowa, to temat na inne opowiadanie). I skłócił z synami. Starszy zerwał kontakt całkowicie, ale młodszy od czasu do czasu się odzywa. Ostatnio mi pomógł zawiesić firanki, cieszy się babcia.

I przywiózł ojcu całą wywrotkę takich wielkich szpul po kablach. Jest z tym mnóstwo roboty, bo żeby to wrzucić do pieca, trzeba je porozbijać, a one tak mocno poskręcane. Dają taki czarny, gęsty dym, bo drewno jest czymś nasączone, ale sam Jarosław Kaczyński mówił, że teraz trzeba palić byle czym, z wyjątkiem opon. Żeby nie drażnić sąsiadów, syn rozpala w piecu wieczorem. Ja bym wolała rano, bo tak przez cały dzień muszę chodzić w dwóch swetrach i rękawiczkach, a jak napali wieczorem, to w nocy nie mogę spać, bo gorąco, i muszę się odkrywać spod pierzyny. A czy w dzień nie można podgrzać mieszkania prądem? Przecież kupiłem mamie grzejnik olejowy. Niby można, mówi mama, ale prąd taki drogi.

Na szczęście dostaliśmy od rządu trzy tysiące na węgiel. Przez miesiąc wierciłam synowi dziurę w brzuchu, żeby to załatwił, bo trzy tysiące, to nie w kij dmuchał! — słyszę, jak się chwali przed sąsiadką swoją zaradnością. Ociągał się, bo nie wiedział, jak złożyć wniosek, ale poszedł do urzędu i tam mu jedna pani wszystko wyjaśniła, krok po kroku. Dziś to potrafią się zająć prostym człowiekiem, nie to co kiedyś. I dostał trzy tysiące na rękę. Mówi, że właściwie nie musi kupować węgla, tyle ma tych szpul, ale ja mu mówię: Idź, kup chociaż trochę, bo mogą sprawdzać, czy nie wydałeś pieniędzy na coś innego, albo ci komornik zabierze. (Bo on ma komornika i wygląda na to, że będzie to związek dozgonny). No i kupił ekogroszku za tysiąc pięćset, a za drugie tysiąc pięćset naprawił samochód, bo jeździ starym.

Ale jak mama zostawia sobie na życie jedną czwartą emerytury, to jak mama wiąże koniec z końcem? Oj, daję radę. Robię pierogi z soczewicą, parowańce z serem, knedle ze śliwkami, kurczaki, bigos, zupę na kilka dni, wiesz przecież. Mięso jest tanie. Naprawdę? No, wieprzowina, nawet szynka tańsza od boczku. W dodatku co chwila są promocje, to jest jeszcze taniej. U nas w supermarkecie są pieczone kurczaki po czternaście złotych. Nawet nie opłaca się rozgrzewać piekarnika. Dzielę tylną ćwiartkę na pół, dogotowuję parę kartofli, sałatka z pora też jest gotowa, po cztery złote za pojemnik, i mamy dwie porcje obiadu. A jak do tego jest zupa, to jeszcze zostaje dla psa.

Zostaje jej jeszcze na leki i ofiarę dla szafarza, który jej przynosi do domu komunię. Od czasu do czasu ksiądz odwiedza ją osobiście, wtedy ma dla niego przygotowaną grubszą kopertę. Oj, niech to pani sobie zostawi na leki, mówią z troską usta duszpasterza, ale jego sprawna ręka wykonuje sztuczkę, polegającą na położeniu na kopercie saszetki, w efekcie której koperta niezauważalnie znika ze stołu. Niech się ksiądz o mnie nie martwi, uspokaja go mama. Ostatnio obliczyłam, że te leki, które dostaję przez rok za darmo, są warte dwa tysiące, a kiedyś musiałam za to wszystko płacić. Mama sama opowiada te historie, podziwiając ze śmiechem spryt i takt duchownego.

Do ubrania nic nie potrzebuję, opisuje swój dobrostan podczas noworocznego rodzinnego obiadu dla seniorów. Tylu ludzi poumierało, przynoszą mi po nich tyle rzeczy. Mam tyle płaszczy, sukienek, kapeluszy — śmieje się, dotykając moherowego beretu. Jak ja umrę, będzie dla kilku osób, może chcecie coś dla siebie zarezerwować? — Czarny humor dopisuje jej rzadko. Ale co tam, człowiek stary, to mu niewiele potrzeba. Cieszę się, że młodym jest lepiej.

Wnuczek ostatnio się ożenił i od razu kupili sobie mieszkanie, chwali się przed rodziną synowej. Tej lepszej, która jeszcze nie zostawiła męża, choć od lat się odgraża, że tak zrobi. Dostał pół miliona kredytu, bo ma dobrą pracę. Rodzice jego żony dorzucili im tylko dwieście tysięcy na wkład własny. Tak, Polska rośnie w siłę, mama kiwa brodą z zadowoleniem. A ludziom się żyje dostatniej, uzupełniam, ale mama nie zauważa mojej ironii. Właśnie! — potwierdza. Buduje się tanie domy, produkuje samochody elektryczne, rozwija technologie krzemowe… A ilu u nas wynalazców! — rozkręca się w swoim entuzjazmie. No i mamy przekop mierzei! — triumfuje. Albo w Szczecinie… PiS odkupił stocznie i znów buduje się statki. Ludzie mają pracę, a miasto kwitnie. Jakie statki? — pytam. Jak to jakie? — odpowiada mama ze zdziwieniem, że nic nie wiem. I mówi, że gdy jeszcze chodziła, leciała z kuzynką wodolotem ze Szczecina do Świnoujścia i widziała na własne oczy, że się buduje.

Ale ta argumentacja nie wytrzymuje próby sił w mojej głowie. Przecież to wierutna bzdura, mówię. Parę lat temu zrobili cyrk wokół stępki. Oddaję stocznię w wasze ręce — powiedział Brudziński. Do kamery, bo przecież nie do stoczniowców, bo skąd by tam mieli być stoczniowcy, skoro stoczni nie było? Miasto kwitnie? Czy ty w ogóle wiesz, że się śpiewa o nim piosenki, że to grób czterech stoczni? A stępka do dziś dnia stoi nietknięta na nabrzeżu i rdzewieje. Lont już się tli. To ty mówisz bzdury! — podsyca konflikt mama. I krzyk. I bum: Posłuchałbyś radia, tobyś się dowiedział prawdy! Myślisz, że w tej twojej „Wyborczej” albo w „Newsweeku” to prawdę piszą? Same kłamstwa. Michnik i Lis, wielkie mi autorytety! A czytałaś? Nie muszę czytać; z góry wiem, co mogą napisać.

Mama, choć porusza się na chodziku, jest bardzo samodzielna. Sama się myje, sprząta po sobie i gotuje. Nie tylko dla siebie. Spotykamy się w każde święto, imieniny, urodziny, rocznice. No i mamy kontakt na co dzień. Zakupy, obsługa konta przez internet, co słychać, jak się czujesz. Staramy się nie poruszać drażliwych tematów, ale oboje jesteśmy rasowymi zwierzętami politycznymi, więc od czasu do czasu iskrzy. A iskrzy, bo każde z nas „wie swoje”. 

Moja mama żyje w dobrobycie

Tak naprawdę, to mama nie ma z kim porozmawiać, to znaczy skonfrontować tego, co się rodzi w jej głowie w wyniku fermentu wywołanego przez katolicki głos w jej domu, bo wszyscy albo tej konfrontacji unikają, albo jej przytakują, co przecież nie rodzi żadnego dyskursu. Niepomna lub nieświadoma groźby wybuchu, mama  co i raz objawia, co jej chodzi po głowie. A musi jej chodzić, bo często obchodzi temat na okrętkę, przymierzając się, jak by tu zahaczyć o meritum. I wraca do sprawy wielokrotnie.

Ostatnio regularnie podnosi kwestię dobrobytu, której przecież sama nie wymyśliła; wiadomo kto i w jaki sposób podsunął jej ją do głowy. Czy już mamy dobrobyt? – zagaja mama, jakby pytała, czy już dogoniliśmy i przegoniliśmy Zachód. I odpowiada sama sobie: Tak, chyba tak. Ci, do dostają 5oo plus chyba tak. A my, którzy mamy trzynastki i czternastki, to na pewno.

Może jednak to nie katolicki głos z radia podsunął jej ten problem, a jest to tylko jej własna refleksja wywołana przez ostatni wyciąg bankowy? Cztery siedemset, nie może się  nadziwić mama. Jeszcze nigdy nie miałam takiej kwoty na koncie. I już wie, co zrobi z nadwyżką. Tym razem odda wszystko swojemu młodszemu synowi, o którym właśnie się dowiedziała, że znowu w życiu mu nie wyszło. Na opłaty, uzasadnia swoją decyzję, bo przecież prąd taki drogi. Prąd, węgiel, samochód, bezpłatne leki… Mój brat nie chodzi do lekarza, pewnie dlatego, że nie odprowadza składek do ZUS. Podatku od nieruchomości też nie płaci, bo nominalnym właścicielem warsztatu jest mama, po ojcu, i gdy z urzędu gminy przychodzi wezwanie do zapłaty, przekazuje kopertę adresatowi. A ponieważ ma te same choroby co mama (według jej diagnozy), korzysta z jej puli lekarstw. Mama mu je dyskretnie wykłada na talerzyk przy śniadaniu lub obiedzie.  I będzie mu dyskretnie przypominać od kogo to wszystko. Z nadzieją, że właściwie za to podziękuje. Przy urnie. Na razie wyborczej.

Od lat, jak tylko mogę, staram się unikać prowokacji i teraz też próbuję pomijać kwestę „dobrobytu” milczeniem. Lecz kiedy po raz czwarty słyszę jej pogłębioną refleksję, gdy mówi, że nigdy w życiu nie była bogata ani biedna, ale to, co ma teraz (chodzi o te cztery siedemset na koncie), to jest prawdziwy dobrobyt, nie wytrzymuję i w końcu wybucham: Jaki dobrobyt!? Rozejrzyj się wokół i powiedz mi, gdzie ty tu widzisz dobrobyt. Zataczam ręką po pokoju z meblami z czasów PRL-u, szafką nocną pełną leków, przenośnym radiem przy dzień i noc rozścielonym łóżku, małą plazmą na stoliku  i portretem JP2 w aureoli.  Co sobie kupiłaś przez ostatnie osiem lat? Może buty, żeby nie chodzić boso do lekarza. Ja nic nie kupuję, bo wszystko rozdaję — próbuje mnie przekrzyczeć mama. Spójrz przez okno – mówię, wskazując na posesję sąsiada, który na zardzewiałym płocie z siatki wywiesił wielki baner z orłem w koronie i napisem Bóg, honor, ojczyzna; ale narodowa duma sąsiada po dwóch latach wyblakła od słońca i — ponieważ ulicę mają nieutwardzoną, piaszczystą, z dziurami i kałużami po deszczu — została obryzgana błotem i pobrudzona kurzem. Gdzie ten dobrobyt? Może i nie mam nic nowego, ale mam pieniądze — broni swojej wiary w dobrobyt mama. — Jakie? Gdzie te pieniądze? — pytam, bo wiem, że każdego piątego, ledwo wpłynie emerytura, konto zostaje wyczyszczone do zera, razem z overdraftem. Te twoje pieniądze to są papierki bez pokrycia, mówię. Wszystkie podwyżki, z których tak się cieszysz, zżarła inflacja. Ja tam nie widzę żadnej inflacji, przecież nie chodzę do sklepu, mówi mama.  Ale ponoć benzyna staniała? — pyta podchwytliwie, by podważyć moje informace. A skąd wiesz, że staniała, przecież nie jeździsz samochodem? Gdzie tak powiedzieli? W radiu czy w telewizji?

No tak. Dla mamy prawdą nie jest to, co widzi, tylko to, co powiedzą w radiu i telewizji. W „jej” radiu i telewizji, bo innych nie słucha i nie ogląda.

A czy ty w ogóle wiesz, co się dzieje w kraju? Czy w tym twoim radiu mówią o tym? Czy słyszałaś, że Niemcy przywracają kontrole na granicy, bo polski rząd wpuścił do Unii setki tysięcy imigrantów, którzy kupowali polskie wizy za łapówki, choć sam zbudował mur na wschodniej granicy, żeby nie wpuścić biednych uchodźców? A słyszałaś o filmie, który pokazuje ich cierpienia i upokorzenie? I śmierć? I to, co o nim powiedział twój prezydent? Że „tylko świnie siedzą w kinie”? A o Dąbrowie Górniczej słyszałaś? Że trzech księży zamówiło sobie na balangę męską prostytutkę i go prawie zajechali na śmierć? Już przestań opowiadać te brednie! — oburza się mama (bo jak można powiedzieć coś złego na księży i Kościół). Nie tak cię wychowałam.

A wiesz, co ma się odbyć w Warszawie pierwszego? Marsz miliona serc, mówię. Wyobrażasz to sobie? Milion ludzi się zjeżdża, żeby protestować przeciwko rządom PiS. Mama wzrusza ramionami ze zdziwieniem. Ja nie wiem, mówi, co wy macie przeciw Kaczyńskiemu. Dba o ludzi, daje pieniądze…

A wolne sądy, wolne media, uczciwe wybory? — pytam. Demokracja? E tam! Mama macha ręką z lekceważeniem. Demokracją się nie najesz.

Poddaję się. Na koniec rzucam z rezygnacją, że za dwa tygodnie będą wybory i że mam nadzieję, że cały ten koszmar z PiS wreszcie się skończy. A ja mam nadzieję, odparowuje mama, że ludzie nie będą tak głupi, żeby głosować na Tuska, bo jak Tusk dojdzie do władzy, to nam wszystko zabierze.

JERZY KRUK

Iga Świątek Super Star

Mniej więcej od roku kibicuję Idze, projektując na prawie każdy turniej, w którym występuje, grafikę będącą przeróbką plakatów znanych filmów związanych z miejscem, gdzie odbywają się rozgrywki. Mam nadzieję, że docenicie mój dowcip i będzie to dobra zabawa dla wszystkich, także dla naszej bohaterki.

Iga zmierza do finału

Marzenie Igi Świątek i jej kibiców o wygraniu turnieju turniejów coraz bliżej! Uwagi, że brakuje jej „odpowiednich narzędzi do gry na trawie” możemy już chyba odstawić do lamusa. Iga po prostu gra bardzo dobrze. W starciach z nieco słabszymi zawodniczkami wyraźnie było widać jej dominację, a z bardziej wymagającymi — wytrwałość i trzymanie poziomu.

Losowanie rozstawienia okazało się w tym roku dla Polski bardzo szczęśliwe; najgroźniejsze rywalki znalazły się w dolnej części drabinki, co wcale nie znaczy, że nasza zawodniczka ma prostą drogę do finału. Nic bardziej złudnego. Wszyscy startujący w londyńskim turnieju tenisiści to zawodowcy, i każdy chce wygrać. W wielu meczach i setach o zwycięstwie przesądza jedna piłka, jak na przykład we wczorajszym pojedynku Huberta Hurkacza z Novakiem Djokovićem: dwa pierwsze sety przegrane w tie-breaku do sześciu i przy czterech piłkach setowych obronionych przez Serba. Podobnie było w meczu Igi Świątek ze Szwajcarką o czeskich korzeniach Belindą Bencic.

Do ostatniej piłki gra była bardzo wyrównana z lekkim wskazaniem, jak często zauważali komentatorzy Polsatu, na Igę. Pierwszego seta wygrała Szwajcarka, drugiego — Polka. Oba zwycięstwa po tie-breaku. W drugim secie Iga musiała nawet bronić piłki meczowej. U Polki pojawiły się wyraźne oznaki kryzysu: nie trafiała precyzyjnie rakietą, grała za długie piłki, przestała biegać, często odprowadzała piłki przeciwniczki wzrokiem na stojąco. Grymasy niezadowolenia, gesty bezradności, nerwowe podrygiwania wyraźnie wskazywały, że nie radzi sobie psychicznie. Mecz wydawał się przegrany. A jednak Iga zebrała się w sobie i pokonała kryzys, wygrywając pewnie trzeciego seta do trzech.

Trudności w sposób oczywisty leżały po stronie Igi, ale musimy pamiętać, że po drugiej siatki zawsze stoi drugi człowiek zmagający się z takimi samymi problemami: zmęczenie, zdenerwowanie, bieżące urazy i ślady dawnych kontuzji. A gdy gra toczy się na granicy możliwości zawodników, o zwycięstwie może zadecydować drobiazg.

W niedzielę Iga miała wyraźnie słabszy dzień (a może tylko moment), co przecież może przytrafić się każdemu. Oby dni kolejnych meczów okazały się dla niej pomyślne, a na pewno będzie dobrze. Jak zwykle najbardziej jest jej potrzebna siła spokoju, zimna krew, a w najtrudniejszych momentach — wręcz stalowe nerwy. Bo „narzędzi do gry na trawie” na pewno jej nie brakuje.

Iga! Więcej ruchu! No i tych przepięknych baletowych ślizgów!

Jerzy Kruk

Jak Tusk dojdzie do władzy, to nam wszystko zabierze

W mojej rodzinie i wśród moich znajomych nastąpiło nagromadzenie ludzi „najgorszego sortu”: ateistów, agnostyków i apostatów; liberałów i libertynów, zdeklarowanych socjalistów i feministek; osób hetero oraz gejów i lesbijek; singli i singielek, i rozwodników, ale i też rodziców szczęśliwych rodzin, małżonków z sześćdziesięcioletnim stażem i praktykujących katolików, którzy jednak odrzucają upolitycznioną formę wiary i zatrzymują ją w sferze prywatności, starając się pielęgnować życie rodzinne, pomoc potrzebującym, pracowitość, rzetelność. Wszystkich łączy przekonanie do wolności, praw człowieka, demokracji i praworządności. I, co jest synonimem pierwszego, niechęć do PiS.

Ale jest jeden wyjątek. Jest nim moja mama. Gdyby nie ona, nie miałbym wglądu do serc i umysłów ludzi jej orientacji, czyli Polaków najlepszego sortu.

Moja mama dźwiga już dziewiąty krzyżyk na karku, a za dwa lata może zmagać się z dziesiątym. Nasze polityczne „dyskusje” to zazwyczaj krótkie, aczkolwiek mocne spięcia. Są jak fajerwerki z krótkim lontem. Od razu iskrzy i za chwilę następuje wielkie bum! I kilka dni ciszy.

Mama jest bardzo rozmowna, w towarzystwie potrafi zawłaszczyć przestrzeń dyskursu na całe godziny, ale też podczas spotkań rodzinnych respektuje niepisaną zasadę: żadnej polityki! Bo już kilka razy doświadczyła na własnej skórze, czym to się może skończyć.

Mama cieszy się, że w Polsce tak wiele się zmieniło na lepsze. W jej przekonaniu krajem rządzi mądry, sympatyczny starszy pan. Nasz prezydent, o którym wyraża się z najwyższą atencją, szanowany jest w całym świecie. W radiu i telewizji panuje taka miła, familiarna atmosfera. Mama słucha tylko katolickiego głosu w swoim domu i ogląda dwa kanały telewizyjne. Kiedy mówię, że oba pisowskie, mama prostuje, że tylko jeden. Owszem, przyznaje, Trwam to telewizja pisowska, ale przecież Jedynka jest normalna. Zresztą — obrusza się —po co tyle tych kanałów? Dwa by wystarczyły, a resztę należałoby zlikwidować, bo w tej plątaninie nie można się doszukać właściwego. Kiedy jej mówię, że jak chce, to mogę jej pousuwać w pilocie wszystkie kanały i zostawić tylko te dwa właściwe, mamę ogarnia niepokój i niepewność, czy rzeczywiście tego by chciała. Naprawdę tak można? — pyta. Nie tylko można, ale i tak jest, odpowiadam. Na Ścianie Wschodniej już powyłączali liberalne kanały i zostawili tylko solidarne. Jeszcze im wyłączą prąd i będą żyć jak w średniowieczu. Jak zwykle szydzisz sobie z prostych ludzi, kwituje mama i zamyka temat.

Ale najważniejsze jest radio, bo z radia można się dowiedzieć, kto Żyd, a kto nie-Żyd, kogo ojciec był w partii komunistycznej, a kogo służył w wermachcie. Który to liberał, a która feministka.

Mama mówi, że dzięki rządom PiS polska gospodarka jest tak silna, że stać nas na 500+, trzynastki, czternastki, a przed wyborami mają być jeszcze piętnastki. Ona połowę trzynastki oddaje ojcu Tadeuszowi, a czternastki — proboszczowi. Co zrobić z połową piętnastki, jeszcze nie wie. Ksiądz redaktor jest na pierwszym miejscu, bo gdyby nie katolicki głos z jego radia, ona byłaby kompletnie samotna, bo owdowiała dwanaście lat temu, a syn (nie ja), z którym mieszka, całymi dniami pracuje i zachodzi do niej tylko na obiad.

Już pięć razy dodzwoniła się do radia i występowała na antenie. Jej znajomi rozpoznali ją po głosie i dzwonili do innych znajomych, żeby włączyli radio. Jest słynna. Gdy wybierze się do kościoła, a zdarza się to rzadko, bo już nie chodzi o własnych siłach, ksiądz wita ją po nazwisku, a ludzie po mszy wypytują o zdrowie, jak sobie radzi, czy czegoś nie potrzebuje. Taki ma u nich szacunek.

I jest dumna ze swojego proboszcza. Założył przy kościele orkiestrę dętą. Jak zagrają „Tryumfy Króla Niebieskiego”, to aż się kościół trzęsie w posadach. I świetlicę. Dzieci mają za darmo korepetycje. Z matematyki, angielskiego i czego tam im potrzeba.

Cieszy się, że w szkole dzieci uczy się wiary i patriotyzmu. Odwiedzają ją harcerze z parafii, a ona im opowiada o okupacji i powstaniu. O Niemcach, Żydach i Ukraińcach. I dziwi się, że Polacy przyjęli tylu Ukraińców, a oni nas wyrzynali. Na Wołyniu i w Warszawie.

Boleję na tym, że moja mama, której przez całe życie nie wymsknęło się z ust nawet najniewinniejsze przekleństwo, teraz uczy się nowego języka. „ A wiesz, że Suchocka była Żydówką?”. „Okradła nas mafia VAT-owska”. „Zniszczyli fabryki”. „Nachapali się na sześć pokoleń naprzód”. „Uciekł do Brukseli”. „Jakby plunął Polakom w twarz…”. Kiedyś tak nie mówiła.

Sześć lat temu, gdy jeszcze mogła chodzić, była w muzeum powstania i przywiozła sporo materiałów. Pewna pani powiedziała jej na ucho, że teraz mają tego pod dostatkiem, bo wcześniej „Wie pani — powiedziała jej ta pani — zabraniali nam drukować”. Ale dziś można drukować wszystko. Kiedy wtrącam złośliwie, że przede wszystkim pieniądze bez pokrycia, mama oponuje niezbita z pantałyku. Jak to bez pokrycia? Przecież rząd wreszcie ściągnął z Londynu nasze złoto.

Dzięki temu uczniowie dostają za darmo książki i wszystko inne, co potrzebne do szkoły. A dzięki 500+ mogą wyjeżdżać z rodzicami na wakacje. Jej znajomi z parafii ostatnio byli w Zakopanem. Na Sylwestrze Marzeń. Nie jeździli na nartach, bo nie było śniegu, zresztą pojechali tylko na jeden dzień, a i tak pół dnia stali w korku. Na autostradzie zbudowanej za unijne pieniądze, wtrącam kąśliwie. No właśnie, potwierdza mama. I co z tego, że unijna, skoro i tak stoi się w korku? Pojechali na fajerwerki, bo u nich na osiedlu rzadko kto wystrzeli jakąś rakietę. No tak, mówię, ostatnio uświadamia się ludzi, że fajerwerki są szkodliwe dla zwierząt. Zostawmy zwierzęta, mama kieruje temat na właściwe tory. Dla ludzi też, a ludzie są chyba ważniejsi od zwierząt, prawda? Zwłaszcza ci normalni. Ja tam nie mam nic przeciwko gejom, ale żeby paradować w stringach po ulicy? I po co im te parady? Sami się proszą o kłopoty.

Mama nie ma empatii dla zwierząt, a i dla ludzi coraz mniejszą. Przez całe życie kierowała się zasadami miłosierdzia. I dopóki starała się głodnych nakarmić, spragnionych napoić, nagich przyodziać, podróżnych w dom przyjąć, chorych nawiedzać, umarłych pogrzebać, ustawiała się do niej długa kolejka potrzebujących. Ale gdy próbowała grzeszących upominać, nieumiejętnych pouczać, wątpiącym dobrze radzić, ludzie się od niej odwracali. Wspaniale potrafiła modlić się za żywych i umarłych, ale krzywdy cierpliwie znosić i urazy chętnie darować zawsze przychodziło jej z trudem. Gdy ubolewam, że hańbą dla chrześcijańskiego społeczeństwa jest wypychanie przez granice umordowanych matek z dziećmi, moja mama reaguje ze spokojnym nacjonalistycznym wyrachowaniem: Ale przecież wśród nich są osoby niebezpieczne.

Gdy wracam do tematu fajerwerków i mówię, że ludzie zbiednieli przez tę drożyznę i już tak chętnie nie puszczają pieniędzy z dymem, mama podaje moją tezę w wątpliwość: No, nie wiem. Tym, co mają dzieci, na pewno jest lepiej. A drożyzna? Bez przesady! Jest inflacja, bo jest wojna w Ukrainie, ale że drożyzna, to bym jednak nie powiedziała. Mnie się nieźle powodzi.

Mama ma dwa tysiące emerytury. Cieszy się, że dzięki inflacji dostanie 16,4 procenta podwyżki. To będzie o ponad trzysta złotych więcej. Trzy czwarte emerytury oddaje synowi (nie mnie, tylko temu, z którym mieszka) na prąd i media. Młodszy syn prowadzi warsztat ślusarski, ale kiepsko mu idzie. Gdy żył ojciec, zatrudniali piętnastu pracowników, ale on nie potrafi dogadać się z ludźmi, pozwalniał wszystkich. Sami partacze, usprawiedliwia go mama. Nikt się nie nadaje do pracy. Z żoną też się rozwiódł. (Co na jej temat myśli teściowa, to temat na inne opowiadanie). I skłócił z synami. Starszy zerwał kontakt całkowicie, ale młodszy od czasu do czasu się odzywa. Ostatnio mi pomógł zawiesić firanki, cieszy się babcia.

I przywiózł ojcu całą wywrotkę takich wielkich szpul po kablach. Jest z tym mnóstwo roboty, bo żeby to wrzucić do pieca, trzeba je porozbijać, a one tak mocno poskręcane. Dają taki czarny, gęsty dym, bo drewno jest czymś nasączone, ale sam Jarosław Kaczyński mówił, że teraz trzeba palić byle czym, z wyjątkiem opon. Żeby nie drażnić sąsiadów, syn rozpala w piecu wieczorem. Ja bym wolała rano, bo tak przez cały dzień muszę chodzić w dwóch swetrach i rękawiczkach, a jak napali wieczorem, to w nocy nie mogę spać, bo gorąco i muszę się odkrywać spod pierzyny. A czy w dzień nie można podgrzać mieszkania prądem? Przecież kupiłem mamie grzejnik olejowy. Niby można, mówi mama, ale prąd taki drogi.

Na szczęście dostaliśmy od rządu trzy tysiące na węgiel. Przez miesiąc wierciłam synowi dziurę w brzuchu, żeby to załatwił, bo trzy tysiące, to nie w kij dmuchał! — słyszę, jak się chwali przed sąsiadką swoją zaradnością. Ociągał się, bo nie wiedział, jak złożyć wniosek, ale poszedł do urzędu i tam mu jedna pani wszystko wyjaśniła, krok po kroku. Dziś to potrafią się zająć prostym człowiekiem, nie to co kiedyś. I dostał trzy tysiące na rękę. Mówi, że właściwie nie musi kupować węgla, tyle ma tych szpul, ale ja mu mówię: Idź, kup chociaż trochę, bo mogą sprawdzać, czy nie wydałeś pieniędzy na coś innego, albo ci komornik zabierze. (Bo on ma komornika i wygląda na to, że będzie to związek dozgonny). No i kupił ekogroszku za tysiąc pięćset, a za drugie tysiąc pięćset naprawił samochód, bo jeździ starym.

Ale jak mama zostawia sobie na życie jedną czwartą emerytury, to jak mama wiąże koniec z końcem? Oj, daję radę. Robię pierogi z soczewicą, parowańce z serem, knedle ze śliwkami, kurczaki, bigos, zupę na kilka dni, wiesz przecież. Mięso jest tanie. Naprawdę? No, wieprzowina, nawet szynka tańsza od boczku. W dodatku co chwila są promocję, to jest jeszcze taniej. U nas w supermarkecie są pieczone kurczaki po czternaście złotych. Nawet nie opłaca się rozgrzewać piekarnika. Dzielę tylną ćwiartkę na pół, dogotowuję parę kartofli, sałatka z pora też jest gotowa, po cztery złote za wanienkę, i mamy dwie porcje obiadu, no i jeszcze zostaje dla psa.

Zostaje jej jeszcze na leki i ofiarę dla szafarza, który jej przynosi do domu komunię. Od czasu do czasu ksiądz ją odwiedza osobiście, wtedy ma dla niego przygotowaną grubszą kopertę. Oj, niech to pani sobie zostawi na leki, mówią z troską usta duszpasterza, ale jego sprawna ręka wykonuje sztuczkę, polegającą na położeniu na kopercie saszetki, w efekcie której koperta niezauważalnie znika. Niech się ksiądz o mnie nie martwi, uspokaja go mama. Ostatnio obliczyłam, że te leki, które dostaję przez rok za darmo, są warte dwa tysiące, a kiedyś musiałam za to wszystko płacić.

Do ubrania nic nie potrzebuję, opisuje swój dobrostan podczas noworocznego rodzinnego obiadu dla seniorów. Tylu ludzi poumierało, przynoszą mi po nich tyle rzeczy. Mam tyle płaszczy, sukienek, kapeluszy — śmieje się, dotykając moherowego beretu. Jak ja umrę, będzie dla kilku osób, może chcecie coś dla siebie zarezerwować? — Czarny humor dopisuje jej rzadko. Ale co tam, człowiek stary, to mu niewiele potrzeba. Cieszę się, że młodym jest lepiej.

Wnuczek ostatnio się ożenił i od razu kupili sobie mieszkanie, chwali się przed rodziną synowej. Tej lepszej, która jeszcze nie zostawiła męża, choć od lat się odgraża, że tak zrobi. Dostał pół miliona kredytu, bo ma dobrą pracę. Rodzice jego żony dorzucili im tylko dwieście tysięcy na wkład własny. Tak, Polska rośnie w siłę, mama kiwa brodą z zadowoleniem. A ludziom się zyje dostatniej, uzupełniam, ale mama nie zauważa mojej ironii. Właśnie! — potwierdza. Buduje się tanie domy, produkuje samochody elektryczne, rozwija technologie krzemowe… A ilu u nas wynalazców! — rozkręca się w swoim entuzjazmie. No i mamy przekop mierzei! — triumfuje. Albo w Szczecinie… PiS odkupił stocznie i znów buduje się statki. Ludzie mają pracę, a miasto kwitnie. Jakie statki? — pytam. Jak to jakie? — odpowiada mama ze zdziwieniem, że nic nie wiem. I mówi, że gdy jeszcze chodziła, leciała z kuzynką wodolotem ze Szczecina do Świnoujścia i widziała na własne oczy, że się buduje.

Ale ta argumentacja nie wytrzymuje próby sił w mojej głowie. Przecież to wierutna bzdura, mówię. Parę lat temu zrobili cyrk wokół stępki. Oddaję stocznię w wasze ręce — powiedział Brudziński. Do kamery, bo chyba nie do stoczniowców, bo skąd by tam mieli być stoczniowcy, skoro stoczni nie było? Miasto kwitnie? Czy ty w ogóle wiesz, że do dziś śpiewa się o nim piosenki, że to grób czterech stoczni? A stępka do dziś dnia stoi nietknięta na nabrzeżu i rdzewieje. Lont już się tli. To ty mówisz bzdury! — podsyca konflikt mama. I krzyk. I bum: Posłuchałbyś radia, tobyś się dowiedział prawdy! Myślisz, że w tej twojej „Wyborczej” albo w „Newsweeku” to prawdę piszą? Same kłamstwa. Michnik i Lis, wielkie mi autorytety! A czytałaś? Nie muszę czytać; z góry wiem, co mogą napisać. I płacz: Czemu ty mnie tak dręczysz?

Mama, choć porusza się na chodziku, jest bardzo samodzielna. Sama się myje, sprząta po sobie i gotuje. Nie tylko dla siebie. Spotykamy się w każde święto, imieniny, urodziny, rocznice. No i mamy kontakt na co dzień. Zakupy, obsługa konta przez internet, co słychać, jak się czujesz. Staramy się nie poruszać drażliwych tematów, ale oboje jesteśmy rasowymi zwierzętami politycznymi, więc od czasu do czasu iskrzy.

Ostatnio sprowokowany jej obroną obrońców pedofili (No bo jak można powiedzieć coś złego na księży lub Kościół, a zwłaszcza na naszego papieża!?) rzucam z rezygnacją, że jesienią będą wybory i że mam nadzieję, że ten koszmar wreszcie się skończy. A ja mam nadzieję, odparowuje mama, że ludzie nie będą tak głupi, żeby głosować na Tuska, bo jak Tusk dojdzie do władzy, to nam wszystko zabierze.

JERZY KRUK

A może kupisz jedną z moich książek?

Empatia, ciepło, serce, życzliwość

Jaki on jest słodki. To chłopczyk czy dziewczynka?
Stan wyjątkowy. Andrzej Duda i Agata Duda sadzą drzewa i karmią łosie
Chyba obie dziewczynki, bo nie mają… rogów.
Para Prezydencka odwiedziła Leśny Ośrodek Rehabilitacji Zwierząt
Nie wierzę. To jeże?
Para Prezydencka odwiedziła Leśny Ośrodek Rehabilitacji Zwierząt
Jaki ten orzeł piękny!
Rzadko kto w tak dobrej stylizacji zbiera śmieci. Agata Duda jak księżna  Kate! FOTO - Dziennik.pl
Zbieranie śmieci po uchodźcach
Andrzej Duda i Agata Kornhauser-Duda sprzątają świat. Co robili w lesie?
To świństwo, żeby zostawić po sobie taki syf. Tego nie mogli zrobić prawdziwi Polacy
Andrzej Duda wziął udział w akcji sprzątania śmieci. Przeczesywał las z  czarnym workiem | Polityka - Wiadomości Gazeta.pl
Koło drutów kręci się dziewczynka w czerwonym płaszczyku, w ręku trzyma misia

Para prezydencka zachęca do sadzenia drzew i sprzątania lasów
Wracajcie do Afganistanu!
EZG24 - Wiadomości Zgierz - Wiadomości - Andrzej Duda przyjeżdża sadzić  drzewka! Jaki jest plan prezydenckiej wizyty w Piotrkowie Trybunalskim?  Będą utrudnienia?
Tu staną słupy, na których zostanie rozciągnięty drut kolczasty
PiS przegrywa spór o uchodźców. Eskaluje sprawę Frasyniuka czy  Sterczewskiego
Panie Kaczyński, dziękujemy za empatię
Michałowo. Dzieci migrantów odesłane na granice za pomocą procedury push  back - TVN24
Dziękujemy wam, Polacy. Wysłaliście nas tylko do lasu, a przecież mogliście zabić.
Chroniczny stan wyjątkowy. Kolejnych 60 dni i co dalej? - Polityka.pl
Thank you, Mister President.
Usnarz Górny. Przedstawiciele Biura RPO spotkali się z uchodźcami.  "Korzystają z wody z rzeki"
Nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało!

Blaski życia w ciemności

Gdy się wejdzie na jedno z pobliskich wzgórz, w pełni widać, w jak cudownym miejscu jesteśmy. Szeroka wstęga fiordu wije się aż po horyzont, jej odnogi głęboko wcinają się w niemal pionowe zbocza przez cały rok ośnieżonych gór. Z tej perspektywy wszystko  wydaje się zastygłe i nieruchome, ale to tylko pozory, w głębi doliny płynie życie w powolnym, typowym dla Norwegii, rytmie.

Hommelstø to miejscowość, jakich w Norwegii jest wiele. Leży 380 km na północ od Trondheim, , otulona górami, ukryta w cichej zatoczce fiordu Velfjord. Wśród skał i drzew porozrzucane kolorowe domy z lekko stromymi dachami. Jedne tuż nad brzegiem fiordu, drugie nieco wyżej – na wzgórzach, jeszcze inne zawieszone wprost nad wodą: jednym końcem przytwierdzone do skały, a drugim wsparte na sięgających dna fiordu palach. Każdy w stosownej odległości od sąsiada. Pomiędzy domami nie ma żadnych ogrodzeń. Ani murków, ani płotów. Każdy dobrze wie, gdzie kończy się jego działka i gdzie zaczyna się teren sąsiada.

W 400-osobowej społeczności Velfjordu nie ma bezrobocia. Największym pracodawcą w okolicy jest kopalnia kredy, zatrudniająca 90 osób. Kilkadziesiąt osób pracuje w odległym o 30 km Bronnoysund – 4-tysięcznym miasteczku, w którym wybudowano elektroniczne centrum obliczeniowe z 500 miejscami pracy, obsługujące instytucje administracyjne z całej Norwegii. Działa tu parę małych firm budowlanych, kilka osób pracuje na niedalekiej platformie wiertniczej. W miejscowości jest szkoła, dom opieki, supermarket z mini pocztą i mini bankiem, stacja benzynowa, restauracja, pensjonat. W okolicy wciąż działa kilkanaście gospodarstw rolnych.

Beate

Beate i Arnt kilka lat temu postanowili założyć firmę budowlaną. Wykupili prawo do wydobywania kamienia na własnej działce, wzięli w leasing wielkie ciężarówki, koparki, maszyny do kruszenia kamienia i budowy dróg. Każda wartości kilku milionów koron. Zatrudniają 6 osób, do tego pracują sami. Arnt jest szefem, ale też sam potrafi obsługiwać wszystkie maszyny. Beate nie ustępuje mu pola. Ona także jeździ ładowarką z olbrzymią łychą i ładuje kamienie na ciężarówkę. Ale przede wszystkim prowadzi księgowość. Oprócz tego jest zastępczym nauczycielem w miejscowej szkole. Gdy zachoruje któryś z pracowników, dyrektor wzywa Beate do pomocy. Uczy wszystkiego: prac ręcznych i wychowania fizycznego, angielskiego i niemieckiego, matematyki i fizyki. Ich dochody są nieco wyższe od przeciętnych, dlatego mogą sobie pozwolić na dużą łódź motorową i w miarę nowego mercedesa. Byli raz w Afryce i raz w Indiach – odwiedzić znajomych, ale jakoś nie ciągnie ich w świat.

Od kilku lat każdy urlop spędzają w Velfjordzie, gdzie kupili stare gospodarstwo na zupełnym odludziu, do którego można dotrzeć jedynie łodzią. Kompletna ruina: dom, szopa i stodoła właściwie się rozpadają. Beate i Arnt spędzają tu każdą wolną chwilę, próbując ocalić, co tylko się da, by gospodarstwo wyglądało jak dawniej. Uszczelnili już dach, teraz ocieplają ściany, remontują stare okna i meble. Mają pracy na najbliższe kilka lat.

Choć w Hommelstø mieszkają na uboczu, dopiero tutaj czują się naprawdę dobrze. – Mamy tu całkowity spokój – mówi Beate.  – Nie ma prądu, nie ma telewizji.

I żadnych nieproszonych gości – dorzuca Arnt, patrząc w daleką przestrzeń pustego fiordu.

Sigmund

Sigmund nie wygląda na swoje 65 lat. Od rana do wieczora krząta się po swoim pensjonacie: sprząta pokoje, pierze i rozwiesza pościel, naprawia łodzie. Przez ponad 20 lat był nauczycielem w Trondheim. Gdy odziedziczył po ojcu parcelę ze starym domem i nieczynnym tartakiem, wziął w banku kredyt  i przebudował dom na pensjonat. Od maja do września przyjeżdżają do niego amatorzy wędkowania w fiordzie. Sigmund wynajmuje im apartamenty i łodzie, na miejscu mogą złowione ryby wyfiletować i zamrozić. Wyjeżdżają ze styropianowymi pojemnikami pełnymi filetów z ponad metrowych dorszy,. łososi morskich i halibutów. Aarstrand Pensjonat dysponuje 45 lóżkami, ale Sigmund nikogo nie zatrudnia. Radzi sobie zupełnie sam. Czasami, w szczycie sezonu, przyjeżdża do pomocy ktoś z rodziny. Zimą w pensjonacie ruch zamiera, a Sigmund wyjeżdża  na 4 miesiące do Trondheim pracować jako taksówkarz.

Norwegia się zmienia – mówi – Pieniądze z ropy nas psują. Tutaj zawsze trzeba było ciężko pracować, by przeżyć, a dziś ludzie dużo dostają za darmo. Rząd pompuje ogromne pieniądze w rolnictwo i rybołówstwo, ale ludzie, mimo dotacji, nie chcą być rolnikami i rybakami. Kto dziś pracuje w norweskich hotelach? Szwedzi. A kto buduje nasze domy? Polacy. Nasze śmieci sprzątają Azjaci i Afrykanie. Norwegowie wolą wygodne życie i czystą pracę w biurze. To jeszcze nie jest takie złe, bo, niestety, coraz więcej ludzi wybiera życie bez pracy. Nic dziwnego, jeśli na rencie lub zasiłku można dostać nawet 20 tys. koron. Zawsze się szczyciliśmy, że jesteśmy najzdrowszym społeczeństwem w Europie, ale ostatnio coraz więcej ludzi korzysta ze zwolnień lekarskich. Czy można się dziwić, jeśli zasiłek chorobowy wynosi 100% pensji, już od pierwszego dnia zwolnienia, a zwolnienie na 3 dni można sobie wypisać samemu, bez wizyty u lekarza?

W tym roku Sigmund nie pracuje sam. Ponieważ zimowe rezerwacje były lepsze niż w poprzednich latach, uznał, że tym razem musi mieć kogoś do pomocy na stałe. Z kłopotu  wybawił go Walter, jego niemiecki klient i przyjaciel.

Walter

Walter  od 20 lat zajmuje się w Niemczech sprzedażą programów komputerowych do obsługi firm. Dorobił się mocnej pozycji na rynku, wybudował dom z kilkoma mieszkaniami na wynajem i sporo odłożył na przyszłość. Od lat wraz z żoną każdy urlop spędza w Norwegii. Zatrzymują się w Aarstrand Pensjonat, z którego właścicielem bardzo się zaprzyjaźnili. Walter, słysząc o czekającym Sigmunda nawale pracy, zaproponował, że za zakwaterowanie i wyżywienie gotów jest pracować u niego przez całe lato. – Zawsze podobała mi się Norwegia – mówi – zawsze byłem jej ciekaw, chciałem sprawdzić, jak się żyje z dala od miejskiego hałasu. Ale na urlopie nie doświadczysz prawdziwego życia w obcym kraju. Żeby je poznać, trzeba tu mieszkać, pracować, spotykać się z ludźmi, którzy tu żyją. Teraz Walter sprząta pokoje, ścieli łóżka, wywozi śmieci, wykonuje drobne naprawy i dogląda łodzi. W wolnych chwilach wypływa na wędkowanie w fiordzie, zbiera grzyby, ale najchętniej urządza przyjęcia nad brzegiem fiordu. Jest świetnym kucharzem.

Przez dwadzieścia lat siedziałem za biurkiem – mówi – zajmowałem się marketingiem, pisałem maile, wysyłałem oferty, przygotowywałem umowy. Rozmawiałem z klientami przez telefon, ale rzadko spotykałem się z ludźmi osobiście. Efekt mojej pracy sprowadzał się do stanu mojego konta, na które wpływały prowizje. Tutaj uzyskałem nową perspektywę. To, co zrobię, jest od razu widoczne. Z przyjemnością patrzę na pościelone przeze mnie łóżko, na sprzątnięty pokój, na przybitą deskę czy pomalowaną ścianę. Naprawdę jestem tutaj szczęśliwy. Być może, za jakiś czas przeprowadzimy się tu z żoną na stałe.

Vieland

Vieland – także Niemiec – już to zrobił. Norwegia zafascynowała go 35 lat temu, gdy po raz pierwszy motorem przemierzył całą Skandynawię. Od tego czasu marzył, by się tu przenieść. Nauczył się norweskiego i parę lat temu spróbował odnowić swoją przyjaźń z sympatią z dawnych lat. Okazało się, że uczucie nie wygasło. Vieland zwinął swój interes w Niemczech i przeniósł się do Norwegii. Jako specjalista od konstrukcji metalowych nie miał trudności ze znalezieniem pracy. W weekendy remontuje stary dom, by go wynająć i mieć dodatkowe dochody do skromnego życia, jakie sobie wymarzył. Chciałby kupić gospodarstwo rolne gdzieś na odludziu, uprawiać ziemię, może hodować owce. Pomysł wydaje się trafiony, bo Norwegowie masowo wycofują się z podobnego stylu życia. Jest jeszcze trochę mężczyzn, których wciąż pociąga ciężka praca i mieszkanie na odludziu, ale kobiet chętnych do takiego życia jest już naprawdę niewiele. Chcą na co dzień korzystać z miejskich wygód i atrakcji, gdzie pod ręką mają restauracje, kina, butiki.

– Już dwa razy znalazłem gospodarstwo, o jakim marzyłem. Dawni właściciele zmarli, a dzieci nie były zainteresowane pracą na roli. Ale kiedy przychodziło do podpisania umowy, wycofywali się w ostatnim momencie. Nie potrzebują tych pieniędzy i nie chcą pozbywać się rodzinnej własności.

Alexander

Alexander jest miejscowym pastorem. Pracuje tu od 4 lat. Swoją żonę, Helenę poznał dwa lata temu przez Internet. – Gdy jest się samotnym, sporo się klika – mówi z uśmiechem młody pastor. Po miesiącu ”klikania” Helena przyjechała do Hommelstø. W dwa miesiące później postanowili się pobrać. Wkrótce urodziła się im córeczka. – To dla nas bardzo dobry okres – mówi Alexander. – Nie mam tu zbyt wielu obowiązków, za to dużo czasu dla żony i córki. Moja pensja jest też całkiem przyzwoita, a w takim miejscu jak Hommelstø rzadko mamy okazję do wydawania pieniędzy. Do obowiązków pastora należy odprawianie raz na dwa tygodnie mszy świętej. – Częściej by się nie opłacało – mówi. – Żeby odbyło się nabożeństwo, do Hommelstø musi przyjechać organista i kościelny. Po co? By otworzyć kościół i dopilnować porządku… żeby na przykład ktoś niepowołany nie naruszył powagi mszy świętej. Kościół luterański w Norwegii jest instytucją państwową i wszyscy jego pracownicy mają państwowe posady. Za każdym razem trzeba im zapłacić za ich pracę i podróż. Największe koszty są w zimie. Żeby można było odprawić mszę w znośnych warunkach, kościół musi być ogrzewany przez tydzień wcześniej. Na mszę przychodzi 3 do 6 osób.

-Gdy ludzie nie przychodzą do kościoła, Kościół musi przyjść do ludzi – uśmiecha się Alexander. Nigdy nie wygraża z ambony palcem, że ludzie tak rzadko zjawiają się w kościele, za to angażuje się w lokalne życie. Założył klub młodzieżowy, sędziuje piłkarskie mecze, regularnie odwiedza dom opieki.

Starsi ludzie potrzebują, by z nimi porozmawiać, czasami nie ma z nimi kontaktu i mogę tylko potrzymać ich za rękę lub popatrzeć głęboko w oczy. Zdarza się, że trafiam na czyjeś urodziny. Każdy chce, bym wypił z nim kieliszek za jego zdrowie. Nie mogę odmawiać, dlatego do domu opieki zawsze chodzę piechotą. Na co dzień Alexander jeździ motocyklem.

W zeszłym roku odbyły się 3 śluby, 4 chrzty i 8 pogrzebów. Wtedy pojawia się w kościele liczniejsza grupa wiernych, ale najwięcej przychodzi z okazji konfirmacji, gdy zjeżdżają się krewni nawet z dalekich stron. W domu urządza się uroczyste przyjęcie, a nastoletni konfirmanci otrzymują prezenty, podobnie jak w Polsce dzieci przystępujące do pierwszej komunii.

Sindre

Sindre jest świeżo upieczonym konfirmantem. Właściwie nie chciał być konfirmowany w Kościele, wolał przystąpić do świeckiego ślubowania młodzieży, ale 100 km na północ i południe prócz niego chętna była tylko jedna dziewczyna i nie zorganizowano nauki tylko dla dwóch osób. Sindre zdecydował się więc na zwykłą, czyli kościelną konfirmację, bo – jak mówi –Nikt nie chce rezygnować z imprezy, na której dostaje się tyle prezentów.

Największą pasją Sindre jest gitara. Tego lata wraz z przyjaciółmi występuje podczas Dni Velfjordu, w czasie których przez tydzień swoją twórczość prezentują lokalni artyści. Na tarasie małego baru przy stacji benzynowej odbywa się kilkugodzinny koncert rockowy. Zaczynają najmłodsi – 15-latki z Black Eagles. Po nich na scenę wchodzą kolejne, coraz dojrzalsze zespoły. Atmosfera się rozgrzewa, rock staje sie coraz cięższy, publiczność reaguje coraz bardziej żywiołowo. Niektórzy tańczą na masywnych drewnianych stołach, ale nie ma w tym żadnego chuligaństwa, żadnej agresji, żadnego zagrożenia. Wręcz przeciwnie: w tłumie ludzi wyczuwa się jakiś naturalny porządek. Koło jedenastej nastolatki znikają, na imprezie zostają sami dorośli. Na stołach rosną stosy pustych puszek po piwie, obsługa ledwo nadąża z ich sprzątaniem. I wtedy pojawia się Åge.

Åge

Po twarzy Åge’go wyraźnie widać, że dźwiga już ósmy krzyżyk. Mężczyzna próbuje zaprowadzić trochę porządku. Do plastikowego kubełka opróżnia pełne petów popielniczki. W dżinsach, tiszircie,  bejsbolówce, z finką przy pasie i pękiem kluczy na szyi wygląda jak dozorca. Ale Åge nie jest dozorcą, on jest tu gospodarzem: jest właścicielem restauracji i sponsorem koncertu. Mieszka kilkanaście kilometrów stąd, w Nevernes, gdzie z żoną wybudował galerię sztuki, skansen i muzeum historyczne. Systematycznie urządzają tu koncerty i wystawy. Te artystyczne przedsięwzięcia, restauracja w Hommelstø i kamping w Nevernes to swoiste hobby Åge’go, by utrzymać kontakt z ludźmi i miejscem, z którego pochodzi jego żona. Do Velfjord przyjeżdżają na lato. W Nevernes mają dom, który specjalnie nie różni się od zabudowań sąsiadów. A mógłby, ponieważ Åge, będąc właścicielem flotylli tankowców gazowych jest jednym z najbogatszych ludzi w Norwegii. Jego ubiór, dom, sposób spędzania wolnego czasu niczym go nie wyróżniają spośród mieszkańców fiordu i całego kraju. Epatowanie bogactwem zawsze tu było w złym guście.

Ingrid

Ingrid jest zapaloną sportsmenką. Świetnie chodzi po górach, biega na długich dystansach. Latem startuje w biegach przełajowych, a zimą w wyścigach narciarskich. Gdy odbywa się bieg narciarski w Hommelstø, jego dawni mieszkańcy zjeżdżają się z całej Norwegii. W zeszłym roku biegło ponad 300 osób w wieku od 7 do 70 lat.

Ingrid uczy w miejscowej szkole angielskiego, a w czasie wakacji pracuje dla Hurtigruten jako przewodnik turystyczny. Hurtigruten to system połączeń kabotażowych, który kiedyś zapewniał łączność pocztową, dziś firma jest wielkim przedsiębiorstwem turystycznym. Codziennie inny liniowiec Hurtigruten wyrusza z Bergen w liczącą 1250 Mm trasę przez krąg polarny i Przylądek Północny do Kirkenes przy granicy z Rosją, po drodze zawija do 34 portów. Rejs trwa 6 dni i zaliczany jest do jednej z najpiękniejszych podróży morskich na świecie.  – Pasażerowie – mówi Ingrid – to na ogół starsi ludzie z całego świata. Wśród nich jest wielu bogatych turystów, ale też i wiele osób, dla których jest to urlop życia, na który musieli długo oszczędzać.

Grethe i Ronald

Grethe i Ronald mieszkają w Bergen. Ona jest pracownikiem opieki społecznej, a on – dekarzem. Poznali się zaledwie trzy miesiące temu i postanowili wspólnie spędzić urlop. Wybrali się w podróż do Kirkenes i z powrotem. Na północ płynęli luksusowym statkiem Hurtigruten, na południe wracają motocyklem. W Hommelstø zatrzymali się na kilkudniowy odpoczynek. Mają za sobą 1800 km jazdy, zostało im jeszcze 1200.

Przez tydzień mieliśmy luksusowe życie – mówi Ronald –świetne jedzenie, basen, kręgle, dancingi, jacuzzi na górnym pokładzie. Codziennie wpływaliśmy do jakiegoś  fiordu i podziwialiśmy piękne widoki… Straszna nuda! Nie mogłem się doczekać, aż wsiądę na swoją yamachę i będę mógł jechać, jechać, jechać…

Amber

Amber właśnie skończyła pierwszą klasę. Ona także przyjechała tu na wakacje, do swojego dziadka. Amber ma czworo dziadków, ale w trzech miejscach. Jej kolega Snorre ma ich aż ośmioro. Wszyscy jego dziadkowie są rozwiedzieni i każdy z nich ma nowego partnera.

Także rodzice Sindre są rozwiedzieni, ale opiekują się nim na zmianę. Sindre mieszka przez większą część roku z ojcem, a zimą, gdy ojciec wyjeżdża do pracy w inne miejsce, synem opiekuje się matka, która przyjeżdża do niego na 4 miesiące z odległego o 600 km Kristiansund. Sindre właśnie skończył podstawówkę i wspólnie z rodzicami uznał, że korzystniej dla niego będzie chodzić do szkoły w większym mieście. Na najbliższe 3 lata przenosi się więc do matki i jej przyjaciela. By odpowiedzieć na pytanie, ile ma rodzeństwa, musi się trochę zastanowić.: starsza siostra, która z nim mieszkała przez kilka lat – to jasne, dwoje dzieci ojca z poprzednich małżeństw, dwoje mamy, to w sumie będzie… pięcioro.

Anders, kolega Sindre mieszka z mamą i trójką rodzeństwa, ale dzieci wolą przebywać z ojcem, mieszkającym kilka kilometrów od nich. Gdy nie wracają na noc, matka jest spokojna, bo wie, że zostały u niego.

Jeszcze bliżej do swojego taty ma Ragnvald, inny kolega Sindre. Mieszka z bratem i siostrą u mamy, a tata z nową żoną i dzieckiem mieszkają w sąsiednim domu.

Rozwód już dawno przestał być w Norwegii problemem – mówi Sigmund. – Dzieci są dla nas ważne, ale dlaczego cały czas mielibyśmy mieszkać ze sobą razem?

Decyzję o tym, kto zajmuje się dziećmi, ułatwia państwo, przyznając każdemu rodzicowi po 1000 koron miesięcznie. Rodzic, wychowujący dziecko samotnie dostaje podwójny zasiłek.

Spośród dorosłych bohaterów reportażu rozwiedziony nie był tylko Alexander, ale sam udzielił już kilku rozwodów innym.

Na Pojezierzu Drawskim i nad Drawą

Trebah Garden

Odwiedziłem jw w tym roku

Na Pojezierzu Drawskim i nad Drawą

Pojezierze Drawskie to kraina urzekająca pięknem i spokojem, kusząca masą letnich atrakcji. Jeśli ktoś chce uciec od wielkiego miasta, tłumu i cywilizacji, potrafi czerpać radość z przebywania na łonie przyrody i lubi aktywny wypoczynek, nie może trafić lepiej.

Każdy kto jechał w kierunku Szczecina trasą A 10 lub A 20 musiał zauważyć gdzieś za Piłą lub Szczecinkiem ciągnące się przez dziesiątki kilometrów wspaniałe lasy. Droga wije się wśród jezior, wznosi się na pagórki i spokojnie z nich opada, a co chwila odsłania się panorama z pofałdowanymi łąkami i polami, z widocznymi w oddali lasami i jeziorami. Pełne uroku są również małe, senne miasteczka, położone często nad dwoma lub trzema jeziorami. A gdy zobaczymy z mostu grupę kajakarzy lub miniemy grupę rowerzystów, trudno nam będzie oprzeć się pokusie, by nie wrócić tu kiedyś i nie skręcić w bok od szosy głównej.

Wśród jezior i lasów

Polodowcowy krajobraz Pojezierza Drawskiego pofałdowany jest łagodnymi wzniesieniami, których zbocza często rozdzierają jary i wąwozy. O jego pięknie decydują jednak setki jezior, wypełniających malownicze doliny. Króluje wśród nich jezioro Drawsko, dwunaste pod względem powierzchni i drugie pod względem głębokości w Polsce. Inne duże jeziora regionu to: Wielimie, Lubie, Pile, Siecino, Komorze, Wierzchowo. Nad każdym z nich znajdują się kąpieliska, ośrodki sportów wodnych, kampingi i leśne pola biwakowe. Co krok spotykamy też małe jeziora wytopiskowe, tzw. oczka, z wolna zarastające i zanikające. Jest ich kilka tysięcy. Ciekawostką krainy są dość liczne jeziora lobeliowe, o piaszczystych dnach, w których uboga w związki mineralne woda zachowuje bardzo dużą przeźroczystość. Ich nazwa pochodzi od niezwykle rzadkiej, występującej tylko w tych warunkach rośliny – lobelii wodnej. Znajdujemy tu liczne rezerwaty przyrody, do których prowadzą szlaki turystyczne i ścieżki dydaktyczne.

Kilkadziesiąt kilometrów na południe od Pojezierza Drawskiego rozpościera się Puszcza Drawska, na terenie której utworzono Drawieński Park Narodowy. Obydwa obszary łączy w jedną turystyczną całość rzeka Drawa. Szlak kajakowy Drawy nosi imię ks. kardynała Karola Wojtyły, który nim kilkakrotnie spływał. Kajakarzom dobrze znane są również Gwda i Piława. Wszystkie trzy płyną z północy na południe, tocząc swe czyste wody wśród łąk i lasów.

Po całym Pojezierzu rozsiane są małe miasteczka, liczące na ogół nie więcej niż 10 tys. mieszkańców. Najstarszym miastem regionu jest Drawsko Pomorskie, w którym zaczynają się ciekawe trasy rowerowe: wokół jeziora Lubie lub do „wodospadów” przepięknej rzeki Brzeźnicka Węgorza. Złocieniec może być świetnym punktem wypadowym do pobliskich rezerwatów oraz nad bajecznie piękne jezioro Siecino – jedno z najczystszych jezior w Polsce. Połczyn-Zdrój to znane uzdrowisko z przepięknym parkiem zdrojowym.

Leżący pomiędzy dwoma jeziorami uroczy Czaplinek z pięknym kompleksem staromiejskim jest najważniejszym centrum turystycznym regionu. Nad jeziorem Drawsko znajduje się kilka ośrodków wczasowych, plaża i przystanie żeglarskie. W okolicy rozpoczynają się szlaki kajakowe Drawy i Piławy, a z rynku wyrusza kilka wspaniałych tras rowerowych.

Borne Sulinowo pierwotnie stanowiło zaplecze wielkiego niemieckiego poligonu artyleryjskiego, a po wojnie było tajną bazą wojsk radzieckich. Do ich wycofania z Polski w 1992 roku miasta nie było na mapie. Po zwróceniu go polskiej administracji sukcesywnie przekształcane jest w centrum wypoczynkowe.

Największe miasto Pomorza Drawskiego – Szczecinek liczy ponad 40 tys. mieszkańców. To leżące pomiędzy jeziorami Trzesiecko i Wielimie miasto z licznymi obiektami sportowymi już przed wojną było znanym ośrodkiem turystycznym. Drawno, rozpostarte nad jeziorami Grażyna i Adamowo, leży kilkadziesiąt kilometrów na południe od Pojezierza Drawskiego, ale jako ważny punkt spływu Drawą, pod względem turystycznym ściśle łączy się z miejscowościami położonego na północ od siebie regionu. Znajduje się tu punkt informacyjny Drawieńskiego Parku Narodowego oraz duża stanica wodna PTTK.

W miasteczkach oraz na szlakach turystycznych często napotykamy pojedyncze zabytkowe obiekty, stanowiące relikty przeszłości: małe urokliwe kościółki, ruiny zamków, pałace i parki dworskie. Można spotkać tu też liczne przykłady XIX-wiecznej architektury wiejskiej z domami budowanymi z czerwonej cegły.

Na turystów czekają liczne ośrodki wczasowe, położone nad dużymi jeziorami. Ale można też wybrać się tu z własnym namiotem lub przyczepą kempingową i zaszyć się głęboko w lesie na malowniczo położonym polu biwakowym lub zamieszkać w gospodarstwach agroturystycznych, pensjonatach, hotelach, a nawet w pałacach, przystosowanych do potrzeb ruchu turystycznego.

Atrakcje dla aktywnych

Największą atrakcją regionu są wspaniałe możliwości aktywnego wypoczynku. Rower, żagle, kajaki, konie na ogół kojarzą się z latem, ale wcale nie muszą. Rozważmy, czy – jeśli nie latem – nie warto wybrać się tu na przedłużony weekend jesienią lub wiosną.

Na rowerze. By się nie pogubić w plątaninie licznych szlaków turystycznych Pojezierza Drawskiego – pieszych, rowerowych, kajakowych i konnych, dobrze jest się zaopatrzyć w specjalistyczne mapy i atlasy. Warunki do uprawiania turystyki rowerowej są tu wspaniałe, a łączna długość tras – przeogromna. Przez całe Pojezierze Drawskie ciasno meandruje ekologiczny szlak rowerowy Greenway – Naszyjnik Północy, przebiegający przez wszystkie ważniejsze miejscowości i nie omijający niemal żadnej atrakcji przyrodniczej – najpiękniejszych lasów, jezior, rezerwatów. Naszyjnik Północy biegnie na obszarze czterech województw i zagląda w najciekawsze zakamarki Ziemi Krajeńskiej, Pomorza Drawskiego i Borów Tucholskich. Jego łączna długość wynosi 850 km, z czego aż 460 km przypada na Pojezierze Drawskie.

Prócz Naszyjnika Północy, znajdziemy tu ponad 40 oznakowanych lokalnych szlaków pętlowych, tzn. rozpoczynających i kończących się w tym samym punkcie. Ich tajemnicze nazwy: „Zaklęty Trójkąt”, „Lobeliowe Jeziora”, „Zaczarowane Pejzaże” trafnie oddają klimat czekającej nas na szlaku przygody. Trasy rozpoczynające się w Czaplinku, Połczynie, Drawsku, Złocieńcu, Szczecinku czy w Bornem Sulinowie mają podobny do siebie charakter. Mają od 30 do 60 km długości i przewidziane są na kilka godzin jazdy. Wiodą na ogół rzadko uczęszczanymi bocznymi drogami asfaltowymi, ale równie często w terenie, drogami gruntowymi. Pofałdowanie terenu zmusza do forsownych podjazdów, ale wynagradza je frajdą szalonych zjazdów. Szlaki prowadzą nas do rezerwatów i pomników przyrody, wspaniałych punktów widokowych, zabytków i ciekawych miejsc historycznych oraz malowniczych miejscowości. Przebiegają przez puszcze i lasy, wzdłuż rzek i jezior, pośród łąk, pól i zdziczałych sadów. Po drodze spotykamy stare kościółki, pałace, parki, stare młyny i browary. Ale przede wszystkim podziwiać możemy przyrodę. Często można zobaczyć wielkie ptaki: czarne bociany, samotne czaple czy pary żurawi. W pobliżu jezior możemy spotkać dzikie kaczki, perkozy i łabędzie. Lasy rozbrzmiewają śpiewem kosów, drozdów i rudzików. W przestworzach majestatycznie szybują myszołowy, jastrzębie, kanie, a nawet orły.

Pod żaglami. Na Pojezierzu Drawskim istnieją bardzo dobre warunki do uprawiania żeglarstwai windsurfingu. Umożliwiają to duże jeziora, ich urozmaicona linia brzegowa i korzystne wiatry. Żegluje się po jeziorze Drawsko, Lubie, Siecino i Trzesiecko oraz w mniejszym stopniu po jeziorze Krosino i Pile. Żaglówki można wypożyczyć nad jeziorem Siecino oraz w Lubieszewie, Czaplinku i Szczecinku. Na jeziorze Drawsko zakosztujemy żeglarstwa podobnego jak na Mazurach. Jezioro ma bardzo rozbudowaną linią brzegową, której długość wynosi 76 km. Jego brzegi na wielu odcinkach mają charakter klifów, ich wysokość dochodzi do 40 metrów ponad poziom lustra wody. W Czaplinku wynajmiemy zarówno lekkie żaglówki sportowe, jak i łodzie kabinowe z pełnym wyposażeniem turystycznym, by na kilka dni wybrać się w rejs po jezierze i spenetrować jego wspaniałe zatoki i wyspy.

Kajakiem. Jeśli nasze doświadczenia w pływaniu kajakiem ograniczają się jedynie do krótkich wypadów na jezioro dla urozmaicenia monotonii plażowania, to ledwo możemy przeczuwać uroki spływów kajakowych. Meandrowanie po rozlewiskach lub pokonywanie ostrych zakoli, zmieniające się krajobrazy, a wraz z nimi warunki żeglugi dostarczają podczas spływu niezapomnianych wrażeń. Płyniemy przez odkryte jezioro, potem gęste trzcinowisko, innym razem przez łąki grążeli lub skrzypu, raz niesie nas leniwy nurt, innym razem wpadamy w porywające kajak bystrza.  Największą atrakcją jest jednak pokonywanie przewróconych w poprzek rzeki drzew, gdy trzeba umiejętnie sterować kajakiem wśród gałęzi, czasem błyskawicznie się w nim położyć, by się zmieścić pomiędzy lustrem wody i kłodą. Czasem trzeba wyjść z kajaka na pień drzewa i przeciągnąć go ponad nim. Temu wszystkiemu towarzyszy niepowtarzalna atmosfera na biwakach i bindugach: ognisko, gitara, śpiew.

Szlaki kajakowe prowadzą po wodach aż siedmiu rzek Pojezierza Drawskiego, nie licząc ich małych dopływów z bocznych jezior. Najpopularniejsze z nich to: Drawa, Piława i Gwda. Znany, aczkolwiek rzadziej uczęszczany jest szlak jeziorny „Pętla Szczecinecka”. Najpiękniejszy jest odcinek Drawy pomiędzy Drawnem a Głuskiem. Rzeka ma tutaj wybitnie górski charakter. Płynie wartkim nurtem przez puszczę na terenie Drawieńskiego Parku Narodowego. Wysokie na kilkadziesiąt metrów brzegi porasta wspaniały las bukowy, a przeszkody w postaci zwalonych w poprzek rzeki drzew pojawiają się jedna za drugą.

– „Daleko jeszcze?” – to najczęściej zadawane pytanie przez tych, co na spływ wybrali się po raz pierwszy. Zwykle jest daleko. Na typowym spływie codziennie płynie się 5 do 7 godzin, by pokonać 10 do 20 kilometrów. Na pokonanie całej Gwdy potrzebować będziemy sześć dni. Na pokonanie Drawy – co najmniej dziesięć. Ale możemy też wybrać krótszy odcinek na jeden dzień lub weekend. Kajaki wypożyczyć można w miejscach rozpoczęcia spływu: w Czaplinku, Szczecinku, Bornem Sulinowie i w Drawnie.

Konno. Po całym Pojezierzu i na obrzeżach Puszczy Drawskiej rozsianych jest kilkadziesiąt stadnin, do których możemy przyjechać na weekend lub wczasy w siodle. Ale konno możemy uprawiać również turystykę. W Szczecinku, Łobzie i Drawsku Pomorskim znajdziemy oznakowane kilkukilometrowe lokalne szlaki konne. Bardziej doświadczeni jeźdźcy mogą tu przeżyć prawdziwą przygodę. Z Łobza do Białego Boru wiedzie szlak konny Pojezierza Drawskiego. Długość szlaku, oznakowanego pomarańczowym kołem, wynosi 186 km. Podzielony jest na 5 odcinków o długości od 16 do 69 km, z których każdy rozpoczyna się i kończy przy dużym ośrodku jeździeckim. Szlak przebiega mało uczęszczanymi drogami gruntowymi i ścieżkami w wyjątkowo malowniczym krajobrazie przez rozległe pola, łąki, nieużytki i lasy.

Raj wędkarzy i grzybiarzy

Tutejsze jeziora to prawdziwe eldorado dla wędkarzy. Ich trofeami mogą być szczupaki, których waga dochodzi do 25 kg, węgorze, sandacze, okonie, tony płoci, linów, leszczy, a nawet potężny, liczący 2 m sum. Spokój, zupełne odludzie i kompletny brak konkurencji. Wprawny wędkarz w godzinę zapełni swoje wiaderko, a później będzie się…słodko nudził.

Od końca lata aż do późnej jesieni tutejsze bory i puszcze obfitują w kurki, podgrzybki i prawdziwki. Minęły już czasy, gdy rozdeptywane były przez tłumy przyjeżdżające z zakładowymi wycieczkami z Poznania i Szczecina. Jesienią wcale tu nie ma tłoku i przyjeżdżając w te strony na pewno doświadczymy kojącej ciszy i samotności. Dobrze jest przyjechać na weekend i zatrzymać się w jednym z gospodarstw agroturystycznych, we wsi letniskowej lub w kwaterach należących do leśników. Ich właściciele na pewno szepną nam słówko, dokąd się udać, by w mig napełnić grzybami całe kosze. Nie martwmy się, jak poradzimy sobie z ich nadmiarem. Miejsca dla turystów-grzybiarzy zazwyczaj wyposażone są w specjalne suszarnie. Jeśli po trudach zbierania grzybów starczy nam siły na ich obranie, rano będziemy mieli gotowe zapasy na Wigilię.

Klęska urodzaju

Puszcza Bukowa, Puszcza Bukowa, Puszcza Bukowa – pisali jeden przez drugiego na naszych forach grzybiarskich pod zdjęciami borowików szlachetnych. Na jednych – grzyby wciąż jeszcze żywe, niezerwane, na tle suchych liści albo zielonego  mchu i paproci. Na innych – już zerwane  – w garści, w koszyku, w wiaderku, na stole, na ławie, ale też jak żywe. Sto! Sto pięćdziesiąt, dwieście, dwieście dziewięćdziesiąt osiem! – licytowali się jeden przez drugiego grzybiarze-internauci. Największe wrażenie zrobiło na mnie dwóch takich, co rozłożyli na stole dwieście prawdziwków i dopisali , że  sto kozaków już im się nie zmieściło. No i taka jedna damulka. 15 minut spacerku z pieskiem – napisała pod zdjęciem, na którym lewą ręką przytula cztery dorodne prawdziwki do swych dorodnych piersi, a prawą – domyślam się – strzela sweetfocię. Piękne, piękne! – szeptałem nie mogąc oderwać wzroku.

Puszczę Bukową znam dość dobrze.  Co najmniej od trzydziestu lat biegam po niej, spaceruję, jeżdżę rowerem, oprowadzam gości. Uwielbiam jej krajobraz o każdej porze roku. Te buki, te strumyki, wzgórza i wąwozy! Ale grzyba w niej nie znalazłem żadnego, co najwyżej hubę. Aż tu  nagle: Prawdziwki! Skąd te prawdziwki? – myślałem. Jadę, jadę, jutro jadę – postanowiłem.

Rankiem zerwałem się skoro świt, jeszcze przed południem. Postanowiłem, że wypuszczę się w puszczę głęboko w jej paszczę, w same trzewia jej się wgryzę w pobliżu kamiennego Serca. Przy drodze – samochodów tyle, że pomyślałem, czy tu czasem autogiełdy nie przenieśli. Zaparkowałem. Idę, idę, idę i na początku niby to nie patrzę, ale od razu patrzę, czy czegoś nie wypatrzę. Sucho. Tak sucho, że od razu w gardle sucho mi się zrobiło, a woda – w samochodzie, ale co tam, idę. Nie wracam się, tylko dalej idę i upajam się marzeniami o prawdziwkach. Tak się śpieszyłem, żeby zdążyć na słońce w zenicie, że nawet śniadania nie zjadłem. Nic dziwnego, że mi kiszki marsza grają. A z muzyką – wiadomo – piechurowi łatwiej. Rozwijam się więc w marszu, w dumaniu robię pauzę. Lewa, lewa, lewa! Idę, ale wzrok mi sokoli nie gaśnie. Liście szeleszczą, gałązki trzeszczą. Dziś wszystkie kwiaty, wszystkie ptaki, wszystkie drzewa, cała przyroda o prawdziwkach mi śpiewa. Prysznica też nie wziąłem. Zresztą po co? Przecież na kąpiel leśną idę. Shinrin-Yoku – jak mówią Japończycy. Więc chłonę przyrodę w zachwycających okolicznościach przyrody. Wszystkimi sześcioma zmysłami, bo po matce odziedziczyłem też ten szósty – kobiecy. Ale nie pomaga mi wywąchać ni wypatrzeć żadnego prawdziwka.

Po kiego grzyba tu się wybrałem? – zaczynają się we mnie budzić pierwsze wątpliwości. Ale idę. Idę i idę. Może jednak za szybko idę? I dlatego nic nie widzę? Dobrze, wolniej, wolniej, powoli… powoli, jak żółw ociężale, lecz prawdziwków jak nie było, tak nie ma. A już myślałem, że jak zające czmychały mi spod nóg, gdy szedłem za szybko.

Aa, już wiem, czemu ich nie widzę! – oświeca mnie nagle. Bo pod słońce idę, a prawdziwków przecież pod słońce się nie zbiera! Trzeba więc ze słońcem iść. Ale, jak to? Tak po prostu mam się odwrócić, w dodatku do tyłu? A jak się w słup soli przemienię? Zerkam więc tylko w bok ukradkiem. Rzeczywiście, widać lepiej niż pod słońce. A ze słońcem, to dopiero by mi się wzrok wyostrzył! A może i rozum wraz ze wzrokiem? Może i słuch by mi się poprawił? I inne zmysły? Oj, żonka by się ucieszyła, gdybym tak prosto z lasu jak ten myśliweczek-kochaneczek zaczął się do  niej przystawiać, świeżo jak Kanada pachnący żywicą. Może by mi dała chleba z masłem, a nie sama by jadła?

A jak tak idę i idę pod słońce i oczy coraz bardziej mrużę, to mi się skośne robią, jak u Kitajca jakiegoś. Ale idę. Idę i oczy mrużę, a to nuży, więc pytam: I po co ja tak w znużeniu idę? Myślę, myślę, myślę. Ale ciężko mi się myśli, kiedy tak idę, i ciężko mi się idzie, kiedy tak oczy muszę mrużyć. Rozum mam prosty i wszystkie operacje wykonuję jedna po drugiej, jak Atari, a nie jak MacBook jakiś multimedialny i wielofunkcyjny. Więc może się zatrzymam, żeby pomyśleć, po co w tym znużeniu idę? Myślę, że jak bym się zatrzymał, to bym mógł lepiej pomyśleć. Myślę więc, że lepiej się zatrzymać. I nagle: buch, para w ruch, myśl moja zostaje wprowadzona w czyn, a ciało w bezruch. Proszę bardzo! Nie każdy tak potrafi: zrobić coś z niczego.

Stoję na stacji jak lokomotywa. Ciężko ogromnie, pot ze mnie spływa, bo słońce wciąż świeci mi w oczy. Stoję tak sobie i stoję,  zrazu bezmyślnie, ale czuję, jak myśl prosta mnie nachodzi. Najpierw powoli, jak żółw ociężale, snuje mi się po mózgu ospale i nagle przeskakuje mi po synapsach i biegu przyspiesza, i gna coraz prędzej. I dudni, i stuka, łomoce i pędzi: A dokąd? A dokąd? A dokąd tak gnasz? No, wreszcie jestem w domu! Poznaję samego siebie i wiem znów, kim jestem. Na grzyby! – odpowiadam sam sobie. Na grzyby! A grzybów nie ma albo ich nie widać, a nie widać ich bo pod słońce idę. Więc: W tył zwrot! – mój centralny ośrodek dowodzenia wydaje komendę, a korpus mój grzybiarski wykonuje wtyłzwrot. I co widzę? Nic nie widzę. Grzybów jak nie było, tak nie ma. Tylko las. Nie będzie nas, a będzie las. Ale rzeczywiście: widzę teraz lepiej, ostrzej, jaśniej. Robię parę kroków, żeby się upewnić, czy nie przeoczyłem jakiegoś prawdziwka. Ale nie – utwierdzam się w swoich przypuszczeniach – nic nie przeoczyłem. Uff, jaka ulga, bo gdybym teraz znalazł jakiegoś grzybka, albo choćby i podgrzybka, wyszedłbym na fajtłapę, a ja przecież grzybiarz jestem, wytrawny jak wino i z wiekiem coraz lepszy.

Ale skoro teraz tak dobrze widać, to może teraz pójść ze słońcem, a nie pod? No, ale jak pójdę ze słońcem, to pójdę do domu, a ja chcę przecież iść na grzyby. To może jednak, skoro tak lepiej widać, lepiej poruszać się tyłem? Jak rak. No, skoro rak potrafi, to Polak przecież też. Idę, idę, tyłem idę i nagle: łup! Drzewo czy słup? Pieniek. I o ziemię: Dup! W tył zwrot, padnij, powstań! – jak w wojsku. Aż koszyk mi wypadł z ręki i potoczył się po stoku. Dobrze, że jeszcze grzybów nie uzbierałem, bo by mi się wszystkie wysypały. No, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

Zbieram więc koszyk do kupy, ale: pusty. Kozik zgubił, fajtłapa. Może znajdę? Ale gdzie tam! Znajdź tu kozik w lesie wielkim jak puszcza. Odpuszczam, bo to jak szukanie igły w stogu siana. Trudno. Jak już znajdę te prawdziwki, będę wykręcał. Jak żarówkę, tylko odwrotnie. To znaczy: nie z góry na dół, tylko z dołu do góry. Ależ mnie wkręcili w te prawdziwki! A najbardziej to ta pani z borowikami przy piersi. Gdybym ją teraz spotkał, to bym jej pokazał. Co bym jej pokazał? No, pusty koszyk bym jej pokazał.

No dobra, nie ma co narzekać. Uszy do góry i: Do przodu. Jak zając pod miedzą. Iść, ciągle iść w stronę słońca. Ale nagle: Co to? Górka. Góra nawet, oj jaka góra! Przysłaniam oczy dłonią i co widzę? Zamiast gładkich srebrnych pni bukowych szorstkie szare. Dęby? Dęby? Dęby. A wiadomo, co rośnie pod dębami! Prawdziwki! Borowiki. Szlachetne. Najszlachetniejsze z naszych grzybów, bo te, co wywąchują świnie przecież się nie liczą. No, górko! Chodź tu do mnie! Chodź, chodź! Nie chcesz? To chyba ja się będę musiał do ciebie pofatygować. I Idę. Znów idę. Ale już nie tak dziarsko, jak z góry, bo pod górę. Ale co mi tam  – pocieszam się. Jak wejdę na górę to potem będę miał z górki. Żeby tylko nie na pazurki. Koszyczka swego pilnuję, jak Czerwony Kapturek. Tylko ciasta i wina w nim brak. Babci też już nie mam. I kozika. Ale co tam, zaraz napełnię go borowikami. Tu pod dębami, tu pod bukami, między sosnami. Idę więc, choć niełatwo, bo pod górę, ale idę.

Chyba nikt  ich tu mi nie wyzbierał, bo żywego ducha nie spotkałem. Aż tu nagle… Co widzę? No, co widzę? Co ja widzę? Liście zbite w wystającą kupkę, ziemia odsłonięta i lekko przeorana. Dzika świnia? Więc może trufle? Nie! To nie dzika świnia. Ludzka! Pacnęła obok puszkę po piwie! Boże! Dzięki Ci Boże! Nie jestem sam na tej bezludnej wyspie, co samotnie ponad zielony przestwór oceanu się wynurza! Już miałem całować ślad swego bliźniego, już miałem świecę w biały dzień zapalać, by znaleźć człowieka, ale przypomniało mi się, po co idę. Na grzyby! Na grzyby przecież idę. Dalej więc, dalej! Maszeruję dzielnie, maszeruję, a przede mną drzewa salutują. Idę, idę, idę, a w słońcu kołysze się kosz. Co tam taka górka!

I oto jestem na szczycie. Wciąż bez grzyba, prawie bez siły, bez tchu niemalże i niemal bez nadziei. Usiąść, odpocząć, przycupnąć. O! Tu jest pieniek. Dębowy. Przynajmniej się nie załamie pode mną. Siadam więc i siedzę. Siedzę więc  i patrzę. Patrzę więc i widzę: Dookoła stoją dęby jak chłopy, za nimi buki jak… buki. Z prawej – sosny wysmukłe, ale też niczego sobie, postawne, jak matrioszki, tylko nie takie pękate jak matrioszki, a wysmukłe jak mówiłem. Słoneczko świeci, wiaterek zawiewa, ptaszęta śpiewają, dzięcioły stukają, sarenki skakają, cuda się zapowiadają. Idylla, idylliczna idylla, tylko prawdziwków brakuje, aż się chce je domalować.

Ale prawdziwków ani widu, ani słychu. Żeby jakiś znak! Jakiś sygnał, nadzieja, jej cień, a tu: nic. Żeby chociaż ktoś na srebrnej korze buka nożem wyrył: Kocham cię, Lesie! I zamiast serca rysunek grzyba z trzonkiem i kapeluszem wyciął, a tu: nic. Gdybym chociaż kozik miał, to sam bym wyrył napis: Tu byłem. Ale nawet kozika nie mam. Moja więc wyprawa nie przejdzie do historii. O, lesie, lesie! O, losie! Do domu trzeba by wrócić się.

Tylko w którą stronę? Zaraz, zaraz, bez paniki. Jako że szybko potrafię liczyć w pamięci, kalkuluję: Szedłem cały czas w stronę słońca, a koło południa było, więc na azymut 180. Ale ponieważ mamy czas letni, trzeba odjąć godzinę, a godzina to 360  przez 24, równa się 15 stopni na godzinę, więc: 165. Ale  – patrzę na zegarek  – jest druga, więc słońce jest na 195. Jeśli się obrócę przez lewe ramię, to będzie 195 minus 180, równa się 15, czyli godzinka w prawo od mchu na drzewach po północnej stronie i paproci w poszyciu. Ustawiam się w odpowiednim kierunku i idę. Idę, idę i idę.  Na azymut teraz idę. I wychodzę. Na co? No zgadnijcie, na co ja wychodzę? Prosto na samochód ja wychodzę! Jak w mordę strzelił. Ma się tego grzybiarskiego nosa! Szkoda tylko, że z tymi prawdziwkami wyszedłem  jak Zabłocki na mydle. O, mydło! Dobry pomysł. Wiecie, czemu wędkarz bierze mydło, gdy idzie na ryby? Żeby móc ręce umyć, jak gówno złapie. Mnie też przydałoby się.

Wsiadłszy do samochodu wzdycham ciężko: Klęska… urodzaju. Łi, łi – potwierdził po francusku pan samochodzik, a ja zamruczałem pod nosem, grzybiarskim: Nic nie znalazłem. Wrrr! – odburknął pan samochodzik i pojechaliśmy w stronę domu. Żegnaj Puszczo Bukowa, naprawdę masz serce z kamienia. A w domu żonka moja czeka. Stęskniona i głodna. Dlaczego stęskniona? Wiadomo: myśliweczka-kochaneczka wyczekuje. Mógłby wpaść, kiedy mąż na grzybach. A dlaczego głodna? Bo od ust sobie odejmuje smakołyki wszelakie, którymi wypełniona jest spiżarnia i lodówka nasza. A dlaczego sobie odejmuje? Bo na grzybki czeka. A grzybki gdzie? W lesie! Wracać?

Nie. Obiecałem przecież zrobić obiad. Jadę na rynek. A tam: prawdziwki, podgrzybki i kurki nawet. Ale przecież nie kupię. Jakem grzybiarz, nie-ku-pię! Sprzedać co najwyżej mógłbym, ale kupić? Nie kupię! Zresztą brzydziłbym się wziąć cudzego grzyba do ust. To nie to co własny. Własnoręcznie oczyszczony, uzbierany, wyszukany, wypatrzony,  wychodzony, wymarzony.

Idę więc do Lidla i kupuję  paczkę pieczarek – 500 gram za 4 złote – polędwiczkę wieprzową, śmietanę, talarki z ziemniaków i gotowane buraczki. Na obiad będą medaliony w sosie pieczarkowo-śmietanowym, czyli grzybki, jak obiecałem. I medal za wytrwałość.

JERZY KRUK

Zdjęcie prawdziwków z własnego zbioru – Karolina Kinga Grudzińska

Jeśli spodobało Ci się, jak operuję piórem, to może sprawdzisz, jak robię to na poważnie, kupując moją pierwszą powieść i wspierając tym samym mój debiut?

Tu możesz przeczytać obszerne fragmenty

A tu możesz kupić książkę:

Pin It on Pinterest