Nadeszła kolejna jesień. Zbliżała się ogólnokrajowa manifestacja narodowego szowinizmu, ale już wcześniej odbywały się jej lokalne próby. Ksiądz Jan objawił swoje oburzenie już przy śniadaniu:
— Czy ksiądz widział te haniebne wydarzenia z naszej katedry? — zapytał mnie, nalewając kawy do filiżanek. Widziałem to w powtórce wiadomości, ale zanim zdążyłem odpowiedzieć, on zaczął je opisywać. — Faszyści urządzili sobie wczoraj miting. Najpierw zorganizowali apel na rynku. Żeby wywołać wrażenie większego tłumu, ustawili się w kilku szeregach, w odstępie jednego metra jeden od drugiego. Młodzi mężczyźni i młode kobiety. Zakapiory z głowami ogolonymi na łyso i dziewczyny z długimi włosami. Takie ładne dziewczyny! Prawie wszyscy w glanach, ubrani na czarno, z faszystowskimi opaskami na ramieniu. I wszyscy z flagami na wysokich drzewcach. Na przemian: nasza narodowa i ich faszystowska. A potem pochodem przez miasto przeszli do katedry, hajlując i wykrzykując obrzydliwe hasła. Czy ksiądz to słyszał?
— W telewizji pokazywali tylko, jak policja ich chroni przed protestującymi.
— To też widziałem. „Chuligani próbujący zakłócić marsz patriotów i policja zdecydowanie wykonująca patriotyczny obowiązek”. Zgroza! Telewizja kłamie! Nie mogę tego oglądać. Państwową telewizję włączam tylko, gdy mają miejsce ważne wydarzenia, ale tylko po to, by zobaczyć, jak sfałszują wiadomości. „Chuligani”. Czy ksiądz widział tych „chuliganów”? Antyfaszystowska młodzież, kobiety, starsze osoby z białą różą w ręku. Telewizja oczywiście nie pokazała, jak policjanci się z nimi szarpali, jak ich wyciągali z tłumu, jak wynosili z ulicy, jak wpychali do radiowozów. A „patrioci”? Czy ksiądz widział te transparenty? I napisy na koszulkach? „White power”, „Tutaj idzie nacjonalizm”, „Pokolenie jutra”, „My, nowe pokolenie niesiemy Europie odrodzenie”, „ Nacjonalizm naszą drogą”, „Śmierć wrogom ojczyzny”. I odmieniane na wszystkie sposoby: „Bóg, honor, ojczyzna”? I ten najobrzydliwszy, z nabitymi na grube drągi wielkimi połciami wieprzowiny: „Islamskie świnie, czekamy! Łby wam poobcinamy”. A na czele pochodu? Wielki krzyż z figurą Pana Jezusa. Ksiądz to widział? Nie? To niech ksiądz sobie poszuka w internecie. Proszę księdza, ja już nie potrafię się złościć. Ja płaczę.
I naprawdę zapłakał. Jego twarz wykrzywiła się w bolesnym grymasie i z oczu popłynęły mu łzy. Chyba chciał się przełamać, bo powiedział: — Wychodzimy. Posprzątamy po śniadaniu po powrocie. Poszedłem się ubrać na spacer. Ksiądz Jan czekał na mnie przy bramie głównej. — Dziś do leśniczówki — zakomenderował. Ledwo opuściliśmy teren kościoła, on wrócił do rozpoczętego przy śniadaniu tematu.
— Proszę księdza, chrześcijaństwa nie uratujemy przez sojusz z nacjonalistami. Bo cóż z tego, że wypisują na sztandarach „Bóg, honor, ojczyzna”, skoro na ramieniu noszą opaski z hakenkreuzem?
Chyba muszę za wysoko unieść brwi w wyrazie zdumienia, bo ksiądz Jan się pyta: — Ma ksiądz wątpliwości? To ramię z mieczem w dłoni, to nie jest hakenkreuz? Przecież tam jest i hak i krzyż! A krzyż ze strzałami też nie? To wszystko jest hakenkreuz, proszę księdza. I krzyż celtycki — też. I krzyż Michała Archanioła, krzyż słoneczny, te wszystkie strzały, topory, błyskawice. A ich „Bóg, honor, ojczyzna” to takie samo bluźnierstwo jak „Gott mit uns” na bagnetach hitlerowców. Oni też zawarli sojusz z państwem. Podwójny. Z własnym cesarzem i z papieżem w Rzymie. Czy ksiądz myśli, że ratunkiem dla chrześcijaństwa może być sojusz z agresją? Z nienawiścią? Z rasizmem? Z ksenofobią? Proszę księdza — w księdzu Janie wzrastał coraz większy gniew — to wszystko fałsz i hańba. Chrześcijaństwo to hasło: „Nie masz Żyda ni Greczyna”, a nie: „Śmierć wrogom ojczyzny”. A te zdjęcia z katedry ksiądz widział? Stoją w szeregu ze swoimi sztandarami, w mundurach, z opaskami z hakenkreuzem na rękach. Hańba! I nasz arcybiskup ich tam zaprosił. Tutaj potrzebny jest Jezus, proszę księdza, żeby przyszedł i biczem przepędził tych świętokradców ze świątyni. Z arcybiskupem włącznie. Ból, horror, polszczyzna! — powiedział, jakby wymówił przekleństwo.
Gdy przyjechałem na plebanię, ksiądz Jan już tam był. Nie zdążył się jeszcze rozpakować. W sieni, w salonie i w innych pokojach stały kartony z jego rzeczami. Zastanawiałem się, co w nich było, ale szybko się okazało, że to książki. Tyle książek? — pomyślałem. Kiedy on to przeczytał? Ale od razu naszła mnie myśl odwrotna: A może to wszystko dopiero do przeczytania?
Ksiądz Jan mocno uścisnął mi dłoń na powitanie, ciepło się uśmiechnął i głęboko, aczkolwiek łagodnie, spojrzał mi w oczy. — Witaj, Piętaszku! — powiedział. Zaskoczył mnie, nie wiedziałem wtedy jeszcze, że ma dar ujmowania ważnych myśli w kilku słowach. Esencja — powiedzieliby ci o bardziej filozoficznej orientacji. Fokus — powiedzieliby ci o orientacji bardziej technicznej. Lecz mimo to zrozumiałem, że obaj jesteśmy na bezludnej wyspie, bo przecież, skoro ja jestem Piętaszkiem, to on musi być Robinsonem.
Zaintrygował mnie tym bardzo. Wystraszyłem się nawet, bo to ja sam siebie uważałem za Robinsona, ale skoro on mnie uważa za Piętaszka, to musi być rozbitkiem większym ode mnie — myślałem sobie. Prawdę mówiąc, nawet nieco się wystraszyłem. Długo nie mogłem zasnąć, rozmyślając o tym na jawie i we śnie.
Komfort mieszkania, jaki mi przypadł w udziale, przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Byliśmy jak dwóch udzielnych książąt na zamku w warownym mieście. Kościół został wzniesiony przez hrabiego, który wraz ze swymi żołnierzami dostał się w potrzask podczas jednej z bitew jakieś dwieście lat temu. Hrabia był mężczyzną w sile wieku i walczył u boku Napoleona w randze kapitana. Podobno dostał zadanie zdobycia przyczółku i zrobienia wyłomu w obronie wojsk cara. Jako że był mężczyzną ambitnym i pełnym werwy, a ponadto kochał ojczyznę, o której wolność, w swym mniemaniu, walczył, i nade wszystko uwielbiał swego wodza, wbił się ze swym oddziałem klinem w obronę wojsk wroga, ale generał, który nim dowodził, uznał manewr za przedwczesny i wycofał swe wojska, pozostawiając kapitana z jego oddziałem na niewysokim wzgórzu. Wróg tylko na to czekał. Po wycofaniu wojsk generała otoczył oddział kapitana ze wszystkich stron. Wzięli ich w cztery ognie, ale nie dali rady. Kapitan rozmieścił żołnierzy dookoła wzgórza i bronili się, nie pozwalając wrogowi zbliżyć się na wolnej przestrzeni. Trzy dni to trwało. Żywili się sucharami, ale brakło im wody. Kapitan już miał się poddać, ale błysnęła mu iskierka nadziei. — Panno Święta — zaczął się modlić do Matki Boskiej — tylu ludzi uratowałaś już w swej dobroci, więc ocal i mnie. Błagam i proszę. Dla mej rodziny, dla dziatków moich, dla żony — modlił się w duchu. — Jeśli to dla mnie zrobisz — ślubuję, że na tym pagórku ku chwale Twojej kościół wzniosę. I Matka Boska w swej potędze i dobroci dokonała cudu. Generał, po przeanalizowaniu sytuacji wykonał manewr oskrzydlający z obu stron i wziął carskie wojska w pierścień. Napierał teraz z zewnątrz i od wewnątrz. Zgnietli wroga w jeden dzień.
Kapitan dotrzymał słowa. Wzniósł kościół na wzgórzu swego ocalenia. Zbudował go z cegły, ściany zewnętrzne wygładził tynkiem i pomalował na biało. Wewnątrz ozdobił kościół mnogością rzeźb świętych i aniołów, tudzież roślinnych ornamentów. Fryzy ze scenami biblijnymi mieszały się z fryzami ze scenami z mitów greckich i historii naszego kraju. Ale hrabia zmarł, zanim zdążono je pomalować. Dzieci jego, niewdzięczne, odmówiły sfinansowania nałożenia na rzeźby ochry, purpury, srebra i złota. I namalowania fresków na pustych plafonach. Nie miały zresztą z czego, bo ponoć hrabia tak się zadłużył, że zlicytowano jego majątek i dzieci pozostały z niczym. I taki kościół pozostał do dziś. Piękna, barokowa budowla z wysokimi łukowymi oknami, z owalnym, umieszczonym ponad drzwiami przeziernikiem, ale biała w środku. Niemalowane rzeźby wyglądają, jakby ktoś je posypał cukrem pudrem. W prezbiterium nie ma nawet właściwego ołtarza, lecz tylko zastępujące go malowidło. Statek, wiozący ołtarz, wykonany w Italii, zatonął na burzliwych wodach Biskajów i nie starczyło funduszy na zamówienie drugiego.
Z zewnątrz, choć zbudowany w neoklasycysttcznym stylu, z białą bryłą świątyni, białymi stacjami drogi krzyżowej, krytymi łupkiem, i z białym murem na krawędziach wzgórza, też pokrytym szarym łupkiem, kościół wyglądał podobnie jak wewnątrz. Biały tort bezowy na zielonej podstawie pagórka. A w środku tego niby warownego zamku jeszcze trzy białe domki: plebania, wikarówka i budynek gospodarczy z drewutnią i warsztatem. Kościołowi nadano wezwanie Miłosierdzia Bożego, ale potocznie nazywano go Kościołem lub Parafią Ocalenia.
Większy budynek mieszkalny dla Robinsona — pomyślałem sobie, gdy szedłem obejrzeć swoje nowe lokum, a mniejszy — dla Piętaszka. Cudowna wyspa, na którą nas obu wyrzuciło morze burzliwych naszych czasów.
Zacznę od siebie, ponieważ nietaktem by było ujawniać czyjeś tajemnice, trzymając w tajemnicy własne.
Nie mam jeszcze trzydziestu lat. W porównaniu do księdza Jana czuję się taki niedojrzały, nic niewiedzący, niczego nierozumiejący. Jak pusty dzban. Dlaczego zostałem księdzem? Bo chciałem uciec od swojego poprzedniego życia. Od ojca, który nas terroryzował. Gdy sobie wypił, a robił to często, maltretował wszystkich, a najbardziej — matkę. Zwyczajnie ją bił, gdy się odezwała i się skarżyła, że pije. A gdy się nie odzywała i kładła ogon po sobie, bił ją za to, że milczy albo że krzywo patrzy. Gdy stawałem w jej obronie, bił mnie. Modliłem się do Boga, by umarł. I Bóg (albo jakaś siła nieczysta) wysłuchał moich modlitw. Któregoś razu po pijanemu wpadł pod samochód i zginął na miejscu. Miałem wtedy dwanaście lat. Bardzo się tym przejąłem. To znaczy nie tym, że zginął, tylko tym, że to ja ściągnąłem na niego to fatum. Uważałem, że diabeł siedzi we mnie. Spowiadałem się z tego, że zawarłem z nim pakt. Przychodził do mnie codziennie, rano, w wieczór, we dnie, w nocy i chciał bym mu się odpłacił za jego pomoc. Żądał ode mnie, bym spłacił dług wdzięczności własnym nasieniem. Czasem po trzy razy dziennie. Nie znosiłem tego, upokarzało to mnie, ale nie mogłem się oprzeć jego sile. Czasami wyciągał mnie z lekcji do szkolnej toalety. Czekał tam w pełnej gotowości, bo załatwiał to ze mną w trzy minuty. Zawsze musiałem trochę odczekać, by zszedł mi z twarzy rumieniec, więc wracałem dopiero po dłuższej chwili. Koledzy się wtedy ze mnie śmieli, że na pewno zajęła mnie grubsza sprawa. W sumie to powinienem był się obrazić na te głupie żarty, ale one mi pasowały, bo świetnie tuszowały prawdziwe sprawki, które mnie wyciągały z lekcji.
By znaleźć większą siłę przeciw mojemu wrogowi, bardzo zbliżyłem się do Kościoła. Ministrantem byłem już od trzeciej klasy, ale po śmierci ojca angażowałem się coraz bardziej. Po niedzielnej mszy dostawaliśmy od księdza po parę złotych, ale musieliśmy od tego płacić haracz starszemu koledze. Oprócz nas, dzieciaków, w kościele było dwóch starszych ministrantów, dwóch braci. Starszy z nich już pracował i mówiło się, że ksiądz (mieliśmy tylko jednego, więc nie znałem wtedy rozróżnienia na proboszcza i wikarego) szykuje go na swojego następcę, że przygotowuje go do pójścia do seminarium. To on zazwyczaj pomagał ubierać się księdzu do mszy. Podawał mu komżę, nakładał ornat, wygładzał fałdy. W oczywisty sposób był przewodniczącym ministrantów, ale nie wdawał się w żadne układy z dzieciakami. Rządził nami jego młodszy nastoletni brat. Właśnie poprzez układy. Zarządził, że od tego, co dostajemy od księdza mamy mu odpalać po dziesięć procent, a jak ktoś się buntował, groził, że go nie wybierze do służenia do mszy. I jeszcze przed każdą zbiórką ministrantów mieliśmy robić dla niego zrzutkę na paczkę najlepszych papierosów. Nie mieliśmy krzywdy, bo nikt z nas przecież nie dokładał do interesu ze swojego, więc uznaliśmy, że takie są mafijno-kościelne prawa. Po śmierci ojca ksiądz chyba chciał mi go zastąpić. Czule głaskał mnie po głowie przy każdym powitaniu i zawsze pytał, jak mi idzie w szkole, jak radzi sobie mama, jak mi się układa z kolegami. Zawsze odpowiadałem, że dobrze, ale nie była to prawda. Gdy ojciec żył, przepijał połowę pensji, ale drugą dawał na dom. I gdy był trzeźwy, zawsze coś zrobił: naprawił przeciekający kran, podkleił odpadające płytki na podłodze, pomalował ściany, uszczelnił okna. Zawsze byliśmy biedni, ale dopiero teraz zaczęliśmy to odczuwać dotkliwie. Mama od razu zaczęła oszczędzać na jedzeniu. Gdy ugotowała kapuśniak, to jedliśmy go przez trzy dni. Nie pamiętam, bym chodził głodny. Albo obdarty. Ubranie zawsze miałem schludne, tyle tylko że niemodne albo kiepskiej jakości. Gdy założyłem coś nowego, koledzy z klasy szydzili: A co to? Najnowsza moda z ciuchbudy? Któregoś razu tak mi dokuczyli, że nie potrafiłem ukryć smutku i ksiądz mnie spytał, skąd taka kwaśna mina. Nie potrafiłem powstrzymać emocji i się rozpłakałem. I opowiedziałem mu wszystko. Mówili o mnie: Nie dość, że sierota, to jeszcze bida z nędzą.
Ksiądz zabrał mnie do punktu Caritasu, w którym rozdawano odzież i jedzenie dla biednych. Czy znajdziecie, panie coś szykownego dla tego kawalera? – poprosił pracujące tam wolontariuszki. Na stołach leżała używana odzież i obuwie. Osobno sukienki i spódnice, osobno spodnie, bluzki, koszule, swetry i kurtki. Na półkach stały niezniszczone, ale na pewno już niemodne buty. Ale jedna z pań od razu poszła na zaplecze i przyniosła duży foliowy worek. Wyciągała z niego różne części garderoby, wyraźnie lepszego asortymentu, niektóre nawet ze sklepowymi metkami i przykładała je do mnie, sprawdzając, by dobrać odpowiedni rozmiar. Dostałem jedną parę dżinsów, jedne spodnie sportowe, trzy koszule, bluzę, kurtkę, paczkę nowych skarpetek i majtek. Przywieźliśmy to do pokoju księdza. Przymierz i zdecyduj, co ci się podoba — powiedział — a to co odłożysz, wrzucimy do pojemnika na odzież używaną. Zacząłem od spodni. Gdy stałem w majtkach i skarpetkach, do pokoju zapukała gospodyni. Ksiądz automatycznie zawołał: Proszę! Ale ona, wsunąwszy głowę pomiędzy drzwi i framugę, wycofała się skonfundowana. Nie, nie — przyjdę później powiedziała i bezgłośnie zamknęła drzwi. Wtedy tego oczywiście nie rozumiałem, ale dziś wiem, co musiała sobie pomyśleć. Jutro pojedziemy do galerii handlowej i kupimy ci buty. Wybrałem sobie granatowo-białe najki, a ksiądz na dodatek dołożył mi podobną bejsbolówkę. W szkole oczywiście spotkały mnie za to szyderstwa. Co chwila ktoś następował mi na nogę, mówiąc: Nowe, niedeptane. Bejsbolówkę zdarli mi z głowy i rzucali sobie, grając ze mną w wariata. Aż mi ją podeptali. Nie dość, że sierota i bida z nędzą, to jeszcze wariat — śmiali się ze mnie. Skąd ty to wszystko masz? — dopytywał się herszt klasy, potężny chłopak, gruby i wyższy od nas wszystkich o głowę. Pewnie zrobił księdzu loda — zarechotał jego kumpel, który chodził za nim krok w krok. I wszyscy wybuchnęli śmiechem. Dziewczyny też. One czasem potrafiły być okrutniejsze od chłopaków. Większość dzieciaków w klasie było jedynakami. Dziś mówi się o nich: pokolenie jednorożców. Wychuchani, wymuskani przez swoje mamusie, rozpieszczeni i zdeprawowani pieniędzmi przez ojców. Przedłużający sobie ferie z powody wyjazdu z rodzicami na narty lub Kanary. W markowych ciuchach i butach, z telefonami najnowszej generacji. Chłopaki z fryzurami od stylisty jak pudelki: pół głowy na łyso, a pół z długą grzywą. Z palmą lub irokezem na środku głowy, albo z cieniutkim warkoczykiem z tyłu. Im dziwniej, tym lepiej. Moja ty ślicznotko — witała mamusia Grubego w samochodzie i pieszczotliwie targała go za palemkę. Gruby ślicznotka rządził w klasie. Chłopcy się go bali, a dziewczyny podziwiały za umiejętność bycia liderem. Każdy chciał być jego kumplem. Było w klasie kilku chłopców, którzy też się nadawali na ofiary: jeden rachityczny w okularach ze szkłami grubymi jak denka od butelek, jeden szczerbaty, bo dopiero w szóstej klasie zaczęły wypadać mu mleczaki, i kilku z biednych rodzin, tak jak ja. Właściwie mogli być moimi druhami w niedoli, ale nie zaprzyjaźniłem się z żadnym z nich. Oni też szli za grubym jak w dym. Podejmowali jego szyderstwa, szykany i złośliwości, by przypodobać się wodzowi. Wybór był prosty. Albo zostawałeś myśliwym, albo stawałeś się zwierzyną łowną.
Jedynym moim przyjacielem był młodszy o rok ode mnie ministrant, no i nasz ksiądz. Szybko stałem się jego pupilem i zaufanym. Prosił mnie, bym w niedzielę służył do mszy podczas sumy. I gdy już rozdzielił pomiędzy ministrantów kieszonkowe, prosił mnie, bym został jeszcze chwilkę. Nasz kościół to była dawna mała kaplica cmentarna, do której dobudowano drewnianą przybudówkę. Stał na uboczu, za torami kolejowymi. Nie mieliśmy nawet plebanii. To znaczy była, na sąsiednim osiedlu, gdzie rezydował ksiądz proboszcz z kilkoma wikarymi i siostrami zakonnymi, ale nasz ksiądz wynajmował pokój z kuchnią w najbliższym od kościoła domu, stojącym też na uboczu, za torami. Jego właścicielka sprzątała mu i gotowała. Po sumie i zamknięciu kościoła udawałem się z księdzem do jego mieszkania, gdzie wręczał mi dużą skórzaną, zapinaną na zamek błyskawiczny torbę, wypełnioną szczelnie dziesięcioma butelkami po piwie. Kierowałem się z nią z powrotem w stronę kościoła i na jego wysokości przechodziłem przez tory. Tylko uważaj na pociąg! — przestrzegał mnie ksiądz za każdym razem. Przez położony na tyłach kamienicy ogród, docierałem do gospody, też od tyłu, i przekazywałem torbę kierowniczce lub bufetowej. One oczywiście dobrze wiedziały, że przychodzę od księdza i wymieniały puste butelki na pełne. Zwykle dostawałem od księdza na zakupy stówę, z której panie wydawały mi dokładnie połowę, zapewne doliczając do rachunku napiwek. Gdy chciałem oddać księdzu resztę, on zawsze mówił: To dla ciebie, za drogę. To było więcej niż w bogatych rodzinach dzieci dostawały kieszonkowego.
Tego roku zacząłem chodzić z księdzem po kolędzie. Dostałem za to tysiąc złotych. To dużo pieniędzy jak na trzynastolatka. Połowę dałem mamie, a do drugiej połowy się nie przyznałem. Chciałem sobie kupić PlayStation, by mieć jak inni, ale pięćset złotych to było za mało, chyba, że na używane, ale używanego kupować się nie opłacało, bo każde było przestarzałe. Tylko frajerzy się na to nabierali. Musiałem więc uzbierać na nowe. Starsi ministranci chodzili w markowych ciuchach, palili dobre papierosy, szastali forsą na prawo i lewo. Skąd ją mieli? Też dostawali od księdza. W prezencie. Wystarczyło poprosić. Ale to im nie przeszkadzało, by na dodatek podkradać z tacy, z zeszytu, z kasetki. Szybko nauczyłem się korzystać z tego i ja. Oni nie mieli z tym żadnego problemu, ja — tak. Wciąż sądziłem, że to szatan kieruje moją ręką i moimi myślami.
Dużo łatwiej znosiłem, gdy zbroiliśmy coś razem, na przykład paląc za zakrystią papierosy czy podpijając z butelki mszalne wino. Nie było dobre. Kwaśne i zwietrzałe. Co innego w kotłowni. Gdy zrzucaliśmy do niej koks, odkryliśmy, że w jednej z szafek ksiądz miał ukryty barek: koniak, whisky, Cinzano… Niby tylko chcieliśmy umoczyć język, by poczuć smak, ale jak już mieliśmy butelkę w ręku, to każdy chciał pociągnąć głębszy łyk, by poczuć, jak działają. Cinzano jeszcze jakoś dawało się przełknąć, choć nie wiem, po co było takie gorzkie, ale reszta była okropna.
Najstarszy ministrant zakochał się w swojej dawnej koleżance z klasy i nadzieje księdza na jego kapłaństwo spełzły na niczym. Zrezygnował też z bycia ministrantem, bo służący do mszy chłopcy musieli być czyści, a małżeństwo przecież bruka, zarówno ministranta jak i księdza. Romans — nie, pokątne pociąganie z butelki — też nie, dziecko na boku — także nie, ale małżeństwo to dla księdza grzech śmiertelny. Przeciwko Bogu? No niee… Przeciwko Kościołowi.
Szybko dorastałem i szybko zostałem przewodniczącym ministrantów. Pupilek księdza i przewodniczący, a w dodatku byłem kimś w rodzaju kościelnego, ponieważ w naszym małym kościółku nie mieliśmy takiej funkcji. To była wysoka pozycja. Ksiądz darzył mnie bardzo daleko idącym zaufaniem. Kupowałem koks na zimę, materiały remontowe, a nawet roznosiłem po domach opłatek, przyjmując do zeszytu opłaty, to znaczy ofiarę. Co łaska. Niektórzy byli bardzo łaskawi. Podkreśliłem w zeszycie na czerwono nazwiska tych, co dawali trzycyfrowe sumy. Gdy pokazałem zeszyt księdzu, on tylko pokiwał głową i powiedział: Tak, te dewotki to nasz największy skarb. Ale nigdy nie sprawdzał — przynajmniej przy mnie — czy suma zapisów i ilość gotówki się zgadzają. Od tego co zebrałem, dostawałem dziesięcinę. O, to już była niezła kasa.
Z każdym rokiem ksiądz łypał na mnie coraz bardziej zachłannym okiem kościelnego urzędnika, który, prócz pieniędzy, powinien był dostarczać chrystusowej armii także rekruta. Te pieniądze, które dostawałem, to była oczywista korupcja. Lecz ponadto ksiądz chciał mnie olśnić przepychem Kościoła. Nie tym mizernym, na miarę naszych nawet nie parafialnych możliwości, lecz prawdziwym, purpurowym. Wysłał mnie i mojego o rok młodszego kolegę do samego biskupa na uroczystość wyświęcenia księży.
Ale zanim to zrobił, zaprosił nas do siebie na uroczystą kolację. Mnie – z okazji osiemnastki, która mi właśnie stuknęła, a jego — z okazji minionych imienin. Osobiście upiekł kaczkę faszerowaną pasztetem, którą, jeszcze dymiącą, prosto z piekarnika postawił na elegancko nakrytym stole. Po odmówieniu modlitwy za kaczkę ksiądz powiedział, że jako pełnoletni mogę się z nim napić wina. Czerwonego, powiedział, otwierając butelkę pinot noir. Pino nła, wypowiedział wyraźnie, nalewając trunku do kieliszków i ucząc nas podstaw savoir-vivre’u. Francja–elegancja — skomentował mój kolega. Ty jako niepełnoletni nie dostaniesz wina — zdecydował ksiądz. Skocz do lodówki po butelkę piwa. Ksiądz ją otworzył uniwersalnym korkociągiem z otwieraczem do kapsli i nalał mu do takiego samego jak nasze kieliszka. Trudno — zażartował kolega — spiję tylko piankę. Pinot — ksiądz wprowadzał nas coraz głębiej w elegancki świat — jest zazwyczaj lekkim winem, więc chyba będzie dobrym wyborem dla takiego żółtodzioba jak ty. Zółtodziób już nie takich rzeczy próbował — skomentował mój kolega. Na jego osiemnastkę… Nie ma się czym chwalić — zgasiłem go krótko. Czerwone wino pijemy do mięsa, a zwłaszcza do dziczyzny, a białe do ryb i drobiu. Ale przecież kaczka… — zauważył kolega. To dziczyzna — nie pozwolił mu skończyć ksiądz. A indyk ma zarówno białe, jak i czerwone mięso, więc do odpowiedniego rodzaju należy dobrać odpowiednie wino. Obaj dostaliśmy prezenty. Ja – elegancki zegarek, a on – elegancki pasek do spodni. A potem ksiądz powiedział, że ma dla nas niespodziankę — trzydniową wycieczkę do biskupa na święcenia księży.
Odwiózł nas na stację, kupił bilety i wsadził do pociągu. Na miejscu miał nas odebrać zaprzyjaźniony z nim kleryk, którego zresztą poznaliśmy podczas jego odwiedzin w naszym kościele. Zakwaterowanie dostaliśmy w baraku dla gości seminarium duchownego, ale posiłki jedliśmy wspólnie ze wszystkimi w olbrzymim refektarzu. Ten niekończący się stół z tacami pełnymi owoców zapamiętałem do dziś. I tych leżących krzyżem na posadzce kleryków — też. Przepych Kościoła, owszem, trochę mi zaimponował, ale ten widok młodych mężczyzn oddających swe życie Bogu przeraził mnie bardziej. Podobnie jak wkładanie złożonych dłoni w ręce biskupa. To na znak lennego posłuszeństwa — wyjaśnił nam nasz ksiądz. A wcześniej odbyło się złożenie trzech przyrzeczeń: przysięgi wierności doktrynie Kościoła, przysięgi celibatu i przysięgi posłuszeństwa — dodał.
I zaraz potem nasz ksiądz został przeniesiony, za granicę. Na jego miejsce przyszedł starszy ksiądz. Taki cichy, potulny, słodko się uśmiechający ksiądz dobrodziej. Nasz stary ksiądz, to znaczy ten młodszy, ledwo przekroczył czterdziestkę. Grał z nami w piłkę (na nieużytkach za torami urządził boisko, ustawił bramki, wyznaczył linie, i to nie tylko naszymi, ale i swoimi rękami). Do pracy fizycznej i sportu przebierał się w dżinsy i flanelową koszulę. Chodził z nami na rajdy, zabierał nas na kilkudniowe biwaki. A nowy, starszy ksiądz tylko msze, pogrzeby, majowe, czerwcowe, różańcowe. Poprzedni ksiądz był księdzem młodzieży; podczas mszy śpiewało się przy gitarze i tamburynie, klaskało w dłonie, kiwało, podrygiwało. Ksiądz dawał się zapraszać na potańcówki do osiedlowej świetlicy. I jak tańczył! Dziewczyny i młode kobiety się w nim podkochiwały. Natomiast nowego uwielbiały starsze dewotki. W kościele grały tylko organy. Nawet nie potrafił dobrze śpiewać. Zniechęcił mnie zdecydowanie. Przestałem być ministrantem i oddałem pola swemu młodszemu koledze, który od razu zaczął księdzem manipulować. Młodszymi ministrantami także.
Zacząłem zaniedbywać niedzielną mszę świętą. Nie miałem wątpliwości, że coraz głębiej wpadam w sidła szatana. Szantażował mnie. By się od niego wyzwolić, by go ubłagać, żeby mnie nie dręczył wyrzutami sumienia, którym towarzyszył jego szyderczy chichot, żeby dał mi święty spokój, płaciłem mu tym, czego żądał: moim własnym nasieniem. Był nienasycony, ciągle żądał więcej i więcej, aż się obawiałem, czy sobie czegoś nie uszkodzę podczas coraz bardziej bezlitosnych aktów znęcania się nad sobą. Bo zrobić to raz, to — nie oszukujmy się — nawet przyjemne, ale siódmy raz w ciągu dnia? To jest naprawdę samogwałt. Bałem się, że jeśli mu nie dam, czego chce, on zażąda ode mnie czegoś więcej: ofiary krwi.
Czy można się dziwić, że po takich doświadczeniach nie miałam śmiałości do dziewczyn? Dojrzewałem, dorastałem, ale nigdy się do żadnej nie zbliżyłem, żadna nie obdarzyła mnie nie tylko najmniejszym uczuciem, ale i zainteresowaniem. Myślałem, że skoro robię takie rzeczy ze swoją ręką, nie będę wiedział, jak się zachować w ich obecności. Onieśmielały mnie i odpychały zarazem. Przerażały nawet, bo wydawało mi się, że jak się do nich zbliżę, spod ich skóry, w miejscu jej pęknięcia, wyjdzie diabeł w innej postaci i mnie wciągnie wprost do piekła. Diabeł towarzyszył mi od najmłodszych lat. Wstępował w ojca, gdy sobie popił. Wstąpił we mnie, gdy zacząłem dojrzewać. Siedział w dziewczynach, które nie zwracały na mnie uwagi. Byłem przekonany, że nie odpuści i że będę się z nim musiał zmagać przez całe życie.
Chodziłem do technikum, szkołę średnią ukończyłem więc w wieku dwudziestu lat. Gdy stanąłem przed wyborem studiów, zrozumiałem jak niewielkie mam możliwości. Prawo? Politechnika? — myślałem. Nic z tego. Maturę zdałem ledwo ledwo, zwłaszcza z matematyki; nie nauczyłem się dobrze żadnego języka. Postanowiłem więc pójść do seminarium. Ale nie po to, by się wygodnie urządzić w życiu, lecz po to, by w Kościele znaleźć sprzymierzeńca do walki z szatanem. No i wpadłem z deszczu pod rynnę.
Weronika nie jest jeszcze skończona. Powinna być gotowa do końca roku 2022. Jeśli chcesz, możesz juz teraz okazać mi swoje wsparcie i kupić ja w przedsprzedaży. Dostaniesz za to jeden ze stu numerowanych egzemplarzy z dedykacją i podziękowaniem autora. Ale możesz też kupić gotową książkę lub e-book Mariki. Serdeczne zapraszam do mojego sklepu.
II Seminarium to był zamknięty świat, zamknięty przed wzrokiem i wiedzą obcych. Ale i my byliśmy w nim zamknięci jak za murami więzienia. Kilkudziesięciu młodych mężczyzn i ich kilkunastu opiekunów. Czy mieliśmy szansę funkcjonować inaczej niż to się dzieje w innych męskich subkulturach? W wojsku, na statku, w poprawczaku lub więzieniu? Nie mieliśmy. Wszystkie te miejsca zdefiniowane są przez dwie rzeczy. Brak kobiet i hierarchia brutalnie domagająca się respektowania pisanych i niepisanych zasad zwierzchnictwa i podległości. Jeśli chodzi o kobiety, to nigdzie się o tym nie mówi, wszystko się robi w ukryciu, niejawnie, wstydliwie lub wulgarnie: na pokaz. Czytałem, że starożytni Grecy potrafili sobie z tym radzić. Gdy mężczyźni udawali się na wojnę, wiadomo było, że muszą sobie jakoś pomóc. Starsi brali pod opiekę młodszych, którzy im się za nią odwdzięczali możliwością ulżenia sobie w ich twardym żołnierskim losie. A potem wracali do domu, do swych żon, do rodzin i żyli po bożemu. Marynarz, o którym się mówi, że ma żonę w każdym porcie, też miał dokąd wracać, bo w domu czekała na niego prawdziwa żona i rodzina, którym przywoził dary, łupy albo pensję. Chuligan w poprawczaku czy przestępca w więzieniu też marzy o domu. O kobiecie, o dzieciach, o życiu, które ma nadzieję jakoś sobie ułożyć. Ale ksiądz? Ksiądz nie ma odwrotu. Nie ma dokąd wracać. Nikt na niego nigdzie nie czeka. Nawet takie marzenia są zabronione. Czy to może być normalne środowisko? Dziś jestem pewien, że nie.
Pewnie myślicie sobie, że wyższe seminarium duchowne to rodzaj studiów, podczas których zgłębia się tajniki teologii, filozofii i nauk o duchu: psychologii, socjologii, historii, kulturoznawstwa i logiki? A na seminariach, jak w świeckim uniwersytecie, analizuje się teksty, dyskutuje się, wymienia poglądy? Nic bardziej błędnego. Owszem, mają miejsce wykłady, nawet po pięć dziennie, ale to są czterdziestopięciominutowe lekcje. Jak w szkole. Tam nie ma żadnych dyskusji. I żeby je uniemożliwić między zajęciami, oddzielają je tylko pięciominutowe przerwy. Nie ma czasu i miejsca, by swobodnie porozmawiać. Cieszyliśmy się, gdy w czasie przerwy udało się pójść do toalety. Oddać mocz, bo na grubszą sprawę zwykle nie starczało czasu. Trzeba było wytrzymać. W seminarium nie odbywają się żadne seminaria! To nie są studia. Za to ma tu miejsce formacja, czyli kształtowanie umysłów i psychiki. Nie intelektu. W Kościele wcale nie ceni się intelektualistów. Nawet jeśli jakimś cudem na jego gruncie wyrasta wybitny filozof czy naukowiec, to jest on dla Kościoła kłopotem., bo zwykle odwołuje się do wiary, nauki, przesłania Jezusa, a nie do autorytetu instytucji Kościoła. A seminarium ma kształtować „pracowników winnicy Pańskiej”, nie myślicieli, lecz niemyślicieli, posłusznych rozkazom władzy żołnierzy chrystusowych, korpopracowników. Do tego służą długie i skrupulatne spowiedzi, które przeradzają się w psychoanalityczne seanse. Nie, nie leżysz sobie wygodnie na kozetce, lecz klęczysz przed kratką konfesjonału przed dokonującym na twojej psychice wiwisekcji inkwizytorem, który cierpliwie, jak chirurg, kawałek po kawałku odsłania kolejne warstwy twojej świadomości. Ba! Głębiej! Podświadomości! Aż się wreszcie poddajesz tej duchowej torturze i marząc , by się to jak najszybciej skończyło, przyznajesz się do stawianego ci zarzutu: Nie jestem doskonały! Bo jeśli myślisz, ze jesteś, że nie grzeszych, to popełniasz jeszcze większy grzech pychy.Więc wyznajesz wszystkie swoje grzechy i grzeszki, przyznajesz się do pokusy buntu, ujawniasz swoje wątpliwości, niedociągnięcia. Nie płacz synu — pociesza cię ojciec. Wszyscy jesteśmy grzeszni, każdy z nas ma swoje słabości. Wyraź skruchę, obiecaj poprawę, pracuj nad sobą, doskonal swą słabą konstytucję. Tylko powiedz jeszcze, o kim źle pomyślałeś? O księdzu rektorze? O księdzu prefekcie? O księdzu biskupie? A może o twoim kierowniku duchowym? No, powiedz śmiało, masz przed swoimi ustami jego uszy. On przecież nie zdradzi tajemnicy spowiedzi. A może i sam się czegoś nauczy z twojej krytyki, udoskonali? Powiedz więc nie tylko, co sobie złego pomyślałeś, ale także i dlaczego. Może to my jesteśmy winni, a nie twoja słabość? A te niewinne grzeszki popełniłeś samemu, czy z którymś z kolegów alumnów? A z którym konkretnie? Może to on cię popchnął na ścieżkę zła? Nie, nie! Więcej grzechów nie pamiętam, za wszystkie serdecznie żałuję, postanawiam poprawę, proszę o naukę, pokutę i rozgrzeszenie. Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu. Puk, puk! Co za ulga! Jaka lekkość, jaka zgrabność duchowej sylwetki, która powoli nabiera właściwego kształtu. Do trzeciego roku mieliśmy obok sali gimnastycznej siłownię, gdzie ćwiczyliśmy nasze mięsnie, ale zabrał nam ją ksiądz biskup, uznając, że uprawiamy kulturystykę, by się podobać dziewczynom. No i słusznie, mieliśmy tu kształtować sylwetkę duchową, a nie cielesną. Mind not body building. Nasze mięsnie mogły sflaczeć, bylebyśmy mogli się wykazać tężyzną duchową. Ale to nie prawda. W seminarium rok po roku flaczały nasze ciała i dusze.
By ukształtować księdza wymoczka, klerykom odbiera się albo ogranicza do minimum czas wolny, a całe dni wypełnia modlitwami, medytacjami, wykładami, pracą fizyczną, sprzątaniem, śpiewaniem pieśni przygotowywaniem sztuk teatralnych. Od szóstej do dwudziestej drugiej. Rano: gwałt zadawany przez dzwonek elektryczny. Wieczorem: odcięcie elektryczności, zgaszenie świateł. Szczęśliwy, kto zaraz zapada w sen, a tego, co nie może zasnąć, dręczą wątpliwości, cierpienia, frustracje, pokusy, nieczyste i nieskromne myśli. I wciąż powracające pytanie: Czy na tym to miało polegać? Czy na to się decydowałem? Czy ciągnąć to dalej? Czy nie zrezygnować? Czy nie zawrócić? Ale dokąd? Przecież zabrnąłem już tak daleko, że nie mam ani do kogo, ani do czego wracać. A gdybym wrócił? Co by na to powiedziała moja matka? I babcia? Takie przecież są ze mnie dumne. Mam dopiero dwadzieścia kilka lat, a jako człowiek już jestem starcem. Dobrze, że nie trupem. Organizm o tym przypomina. Hormony buzują, ciało się napina, pręży, zwłaszcza ciała jamiste.
Co młody mężczyzna może zrobić ze swoim popędem? Musi go rozładować. Nie oszukujmy się. Polucje to dobre dla dwunastolatków. Ale jak to zrobić, gdy masz dwadzieścia lat i śpisz z innymi w dormitorium, tak jak ja w swoim annus propaedeuticus, czyli pierwszym roku? Gdy przez cały dzień wszyscy cię mają na oku? Pozostaje toaleta, bo nawet pod prysznicem wszyscy cię widzą. Co z tego, że się odwrócisz, co z tego, że stoisz za półprzezroczystą zasłoną, kiedy, nawet od tyłu, i tak widać, co robi twoja ręka. To upokarzające. I jeszcze każą ci się spowiadać z grzechów nieczystości. Gdy spowiednik o nie pyta, zawsze się możesz wykręcić, mówiąc, że miałeś nieskromne myśli, ale je od siebie odpędziłeś. A masturbacja? Wszystko zależy od twojej interpretacji, w końcu to twoje sumienie decyduje w ostatecznej instancji, czy to, co robisz i myślisz, jest grzechem czy nie. Z czego masz się więc spowiadać, jeśli dopiero co się oczyściłeś? Czyż polution nie znaczy po łacinie „zanieczyszczenie”?
Byli wśród nas tacy, którzy świetnie sobie radzili z wszelkimi ograniczeniami. Od razu było widać, że do kapłaństwa przyszli, by się wygodnie urządzić w życiu i od samego początku wiedzieli, na czym polegają reguły tej gry, o których my, naiwni, pobożni chłopcy nawet nie mieliśmy pojęcia. Każdy kleryk przychodzi do seminarium z kartą kredytową, którą jest pozycja jego proboszcza w diecezji. Jeśli proboszcz jego rodzinnej parafii ma wpływy i poważanie u biskupa i na jego dworze, kleryk przyjmowany jest życzliwiej od innych i może sobie więcej niż inni pozwolić. I na odwrót. Jeśli jego proboszcz jest w diecezji szarą i biedną myszą kościelną, która ledwo popiskuje pod twardym butem biskupa, jego kleryka czeka lekceważenie i pomiatanie. I twarde rygory dyscypliny. Na cóż więc mogłem liczyć ja? Wychowanek księdza, który nawet nie miał parafii i w dodatku wyjechał za granicę? Ale nie! Najważniejszą kartą przetargową w stosunkach z biskupem była oczywiście kasa, którą odprowadzał do budżetu kurii, ale nie mniej silną kartą była liczba powołań z jego parafii. Każdy kleryk to była figura, którą można się było poszczycić. I tak było z moim proboszczem, którego niemal nie znałem, a który jednak szczycił się mną przed biskupem i rektorem: Mój ci on, z mojej parafii — mówił. Nie byłem więc anonimowym przybyszem, który wszedł do seminarium prosto z ulicy, lecz figurą, którą proboszcz się chwalił przed biskupem, rektorem i wiernymi w naszej parafii.
Mieliśmy takiego kleryka, cynik do szpiku kości. Starszy ode mnie o rok i o dwa roczniki wyżej. Jego proboszcz miał plecy u biskupa, bo kierował dużą i bogata parafią, więc odprowadzał do kurii bardzo dużą kasę. No i miał aż trzech kleryków w seminarium. Często gościł na biskupim dworze na obiadach wieczorkach i różnych uroczystościach. Mówili o nim, że biskup poklepuje go po plecach, a i jem się zdarzało, że jego ręka, chyba spontanicznie, rewanżowała się biskupowi podobnymi gestami zażyłości, przy powitaniu, pożegnaniu czy w luźnej rozmowie. Jego kleryk nie przyszedł do seminarium z ulicy, lecz został tu wprowadzony przez samego biskupa, po przedstawieniu mu go przez jego proboszcza i prośbie o szczególną opiekę. Ksiądz rektor, który wcale nie był panem i władcą seminarium, lecz jak wszyscy na wyższych stołkach trząsł sutanną przed biskupem, chętnie przejął nad nim protekcję, bo wiadomo, nawet w Kościele — zwłaszcza w kościele — ręka rękę myje. Ja pomogę obie dziś, ty mi się zrewanżujesz jutro.
Mój starszy kolega, bardzo przystojny i postawny młody mężczyzna, zawsze pewny siebie i uśmiechnięty (nie to co my — brzydale i pokraki, życiowe kaleki i nieudacznicy, wyalienowani i zagubieni w świecie) szybko został ulubieńcem biskupa, który go regularnie zapraszał na swój dwór. Na ogół w soboty, w dniu, w którym nie było zajęć, ale odbywało się długie i gruntowne sprzątanie: kaplicy, sal wykładowych, refektarza, korytarzy i toalet. Patrzyliśmy na to krzywo, bo my czyściliśmy kible, a on bawił się w najlepsze. Miał specjalną przepustkę i zwykle wracał już po komplecie. Nie dość, że korzystał z przywilejów, to się jeszcze przechwalał, na co sobie pozwala. Głośno, przy wszystkich. Leząc na łóżku w dormitorium przy zgaszonym świetle. Opowiadał, że w drodze powrotnej od biskupa chował koloratkę do plecaka i udawał się incognito do agencji towarzyskiej. Nazywał to wyskokiem do Paryża. Gdy zapraszał go biskup, mówił, że idzie do niego na mszę, a gdy wracał, szydził, że Paryż wart był mszy. Kiedyś ktoś z dalszego łóżka powiedział: Nie wierzę, zmyślasz. A on na to: Wątpisz w to człowieku małej wiary? I ty chcesz zostać księdzem? Ponoć kilka osób zachichotało z cicha, ale resztę ten jego żart zmroził, bo to przecież była parafraza słów Pana Jezusa.
Nie trzeba było długo czekać, by jego przechwałki dotarły do uszu samego rektora. Ponoć powiedział, że to tylko żart, za pomocą którego chciał wypróbować jak szybko w seminarium przenoszone są plotki. Ksiądz rektor jednak go nie wziął za dobrą monetę. Igrasz z ogniem — powiedział mu — uważaj, bo jak przeciągniesz strunem, to ci nawet sam ksiądz biskup nie pomoże.
Jeszcze tego samego wieczoru, zaraz po zgaszeniu światła, gdy nikt jeszcze nie zdążył zasnąć, powiedział: Mamy u nas gumowe ucho. Byłem dziś u rektora na dywaniku i musiałem się tłumaczyć ze swoich żartów. Mamy wśród nas gumowe ucho. Musimy je wytropić i zatkać, bo jeśli nam się nie oda, oni nas tu całkowicie stłamszą. Oni? Miał na myśli przełożonych. To jest walka pokoleń. Jeśli jej nie wygramy będziemy im przez całe życie pucować buty i podcierać tyłki. Powiało grozą. Walka? Z przełożonymi? Gumowe ucho? Zrozumieliśmy, ze już nigdy nie będziemy się czuć bezpiecznie. Nie mogłeś zaufać swojemu koledze, opiekunowi, a zwłaszcza spowiednikowi.
I co się z nim stało? Jak myślicie? Został seniorem. Wybraliśmy go na przewodniczącego roku. Nie raz się zastanawiałem, ile z tego, co mówił, było prawdą, a ile konfabulacją. Dziś myślę sobie, że jeśli wtedy, na pierwszym roku grzeszył tylko mową i myślą, na pewno wkrótce zaczął grzeszyć także uczynkiem.
Gdy nie ustawał w swych przechwałkach, jeden z naiwnych kolegów wytknął mu, że przecież łamie ślub celibatu. Celibat? — odpowiedział cynicznie. — Celibat zabrania księdzu się żenić, ale nic nie wspomina o seksie pozamałżeńskim.
Zawsze miał pieniądze, bo biskup obsypywał go prezentami. Nikt mu nie podskoczył, nawet rektor, bo wszyscy, jak pisałem, tylko pokątnie popiskiwali pod twardym butem biskupa i trzęśli przed nim sutannami ze strachu.
Gdy mój rocznik zajął dormitorium, ci z drugiego zostali zakwaterowani w pokojach dwuosobowych, ale ich senior — co było rzeczą naprawdę horrendalną — dostał pokój tylko dla siebie. Biskup uczynił go swoim lektorem. Miał czytać świeckie gazety i przygotowywać dla biskupa relacje o tym, co piszą o kościele. Codziennie przynosił z miasta plik gazet i tygodników. Wszystkich. I tych poważnych i bulwarowych. Prawicowych i lewicowych. I jeden miesięcznik: „Playboy”.
Jeszcze tej jesieni biskup przysłał mu prezent. Piękny ekspres do kawy. Nikt z nas nie mógł nawet pomarzyć o posiadaniu takiego luksusu, a on zapraszał na kawkę swoich przydupasów. Któż nie chciałby nim zostać i rozkoszować się aromatem świeżo mielonej kawy, której ziarna kombajn sam mielił, i przy okazji przejrzeć bieżące gazety i tygodniki, a zwłaszcza miesięcznik. Nawet opiekun roku i sam rektor dawali się zaprosić na kawkę od biskupa. By tajne materiały nie dostały się w ręce niepowołanych, senior dostał klucz od swojego pokoju i prawo do pracy nocą, oczywiście przy zapalonym świetle.
Na trzecim roku senior został ceremoniarzem. Ceremoniarze zajmowali się oprawą liturgiczną obrzędów, zarówno w seminarium, jaki w katedrze biskupiej. Ceremoniarze od niepamiętnych czasów stanowili najwyższą kastę seminarium, bo ich funkcja pozwalała im na częste kontakty z biskupem i jego dworem. Do funkcji ceremoniarzy wybierano kleryków od najlepszych proboszczów, zapewniających kurii wysokie wpływy finansowe i przez to posiadających wysokie wpływy towarzysko-polityczne w hierarchii. Byli jak młode wilki. To oni trzęśli seminarium i wspólnymi siłami byli w stanie manipulować nawet przełożonymi. Czy to była ta walka pokoleń, o której mówił senior? Władza i wpływy ceremoniarzy nie kończyły się po opuszczeniu seminarium. Trafiali zawsze na najbogatsze parafie albo wprost na dwór biskupi, wysyłano ich na studia, by mogli zostać przełożonymi seminarium. Dla wszystkich było jasne, że biskup szykuje swojego faworyta na sekretarza.
My, zwykli klerycy, nie mieliśmy takich możliwości. Zresztą większość z nas ich nie szukała, bo większość to byli pobożni, skromni chłopcy, głównie ze wsi. Na drugim roku, po przeniesieniu z Domu Pierwszego Roku, gdzie wszyscy spaliśmy w jednym dormitorium, do Dużego Domu dla starszych roczników, zostałem zakwaterowany w pokoju dwuosobowym. Jako socjusz trafił mi się właśnie taki prosty chłopak. Słowo pisane wyraźnie go męczyło, mówione zresztą też. Podczas modlitw i medytacji przeważnie drzemał ze spuszczoną głową. Nawet zdarzało się mu mocno pochrapywać, co wywoływało salwy śmiechu wśród obecnych w sali czy kaplicy. Bardzo się cieszyłem z tej prywatności, jaką było posiadanie własnego łóżka i własnego biurka w małym, odgrodzonym od reszty świata pokoiku. Ale już pierwszego dnia pojawił się nieprzyjemny problem. W pokoju strasznie śmierdziało. Zaglądałem pod łóżko, czy czasem nie rozkłada się w jakimś kącie padlina zdechłego szczura, obwąchiwałem kratkę przewodu wentylacyjnego, czy powodem smrodu nie jest podobny problem ze zdechłym gołębiem, który mógł do niego wpaść, ale nic, wszystko było w porządku. I wtedy spojrzałem na swojego socjusza. Siedział przy biurku, drzemiąc nad książką. Podszedłem do niego na paluszkach i zbliżyłem nos do jego wiecznie tłustych włosów. Boże drogi! Nie mogłem w to uwierzyć, że żywy człowiek może tak śmierdzieć. Otworzyłem okno, by przewietrzyć pokój. Robiłem to często, ale pomagało tylko na chwilę. Nie mogłem mu powiedzieć, że śmierdzi, bo bałem się go urazić. Zacząłem go dyskretnie obserwować. Raz w tygodniu zmienialiśmy ręcznik, atramentki, piżamę i dwie pary skarpet. Zanosiliśmy brudne do gaciowego, a dostawaliśmy czyste. Te brudne rzeczy zabierały siostry zakonne i prały w swojej pralni. Patrzyłem na nie przez okno, jak co sobota taszczą do furgonetki wielkie toboły z prześcieradeł. Było mi ich zwyczajnie żal. My tez nie mieliśmy słodkiego życia, ale po sześciu latach zostawaliśmy księżmi i właściwie do końca życia mogliśmy żyć jak pączek w maśle, mając zapewniony wikt, opierunek, sprzątanie i masę wolnego czasu. A one? Przez całe życie żyły w klasztorze w rygorze większym od naszego. Dużo się modliły i ciężko pracowały. Idzie taka dziewczyna do zakonu, która mogłaby przeżyć ciekawe i szczęśliwe życie, zaślubia Chrystusa a zostaje służącą, niemalże niewolnicą, która pierze gacie księdzu, gotuje mu i sprząta po nim. I w chrześcijaństwie jest jawnie człowiekiem niższego rzędu, bo przecież nie ma prawa zostać osobą duchowną. Prawie jak w islamie. Prawie, pod względem religijnym różnica jest nieduża.
Pościel zmieniano nam raz w miesiącu i tu już nie można było się wywinąć od tych kilku minut dodatkowej pracy. Ale zejście co sobota do piwnicy, w której mieścił się magazyn pościeli, to było dla mojego socjusza za trudne. Używał więc wciąż tej samej bielizny. Nawet atramentek nie zdejmował na noc, tylko naciągał na nie spodnie od piżamy. W pierwszą sobotę wyciągnąłem go do kąpieli i obserwowałem dyskretnie. Odkręcił wodę, ale nawet nie wszedł pod prysznic! Podstawił tylko pod strumień wody najpierw jedną, a potem druga stopę, nabrał wody w jedną rękę, przetarł się nią w miejscach intymnych i pod pachami i zaczął się wycierać brudnym ręcznikiem. Nawet nie wszedł pod prysznic! I nie używał mydła!
Jeszcze tego samego dnia kupiłem mu mydło, szampon, pastę i szczoteczkę do zębów i postawiłem na jego biurku. Co to? — spytał, gdy je zauważał. — Test na inteligencję — odpowiedziałem. Myślał, myślał i po godzinie chyba znalazł odpowiedź. Wziął ze sobą przybory kosmetyczne i poszedł do łaźni. Niestety ręcznika nie dało się już wymienić, ale w następną sobotę dopilnowałem, by razem ze mną udał się do magazynu pościeli. — Zmiana ręczników! — zakomenderowałem. — I bielizny. — Wziął do ręki śmierdzący ręcznik i zdjął z nóg brudne skarpetki. — Piżama i gacie też — . Pilnowałem go, by wymienił wszystko. — Ale… jak to? — Nie wiedział, jak zmienić majtki bez ściągania spodni. — Pójdziesz na dół z gołą dupą. — Zbaraniał. — No zdejmij gacie i naciągnij na tyłek spodnie. — Zacząłem się śmiać. — Jak ty sobie w życiu radziłeś przed seminarium? — spytałem. — Matka wszystko prała. — I pewnie jeszcze wam gotowała i sprzątała po was? — domyśliłem się, jak było u nich w domu. — No, a jak? — spojrzał na mnie zdziwiony, że zadaję głupie pytania.
Większość wolnego czasu spędzał gapiąc się przez okno na ulicę. Od czasu do czasu się ożywiał i wołał go mnie: — Cho no, cho no! Pa, jaka dupa idzie! Na szczęście socjuszy zmieniano co semestr.
I o tym też pewnie byście chcieli wiedzieć, co się z nim stało? Czy ukończył seminarium? Oczywiście. I został wikarym w sporej wiejskiej parafii. Podobnie jak ja, Ha, ha! Kościół takich lubi najbardziej. W naszym seminarium intelektualiści i indywidualiści byli tępieni. Za dużo czytali, za dużo mówili, za dużo zadawali trudnych pytań. Jeśli dany delikwent swą krnąbrną naturę ujawnił wcześnie, jeszcze przed obłóczynami, po prostu nie pozwalano mu na noszenie stroju duchownego. Z powodu zatwardziałości w grzechu pychy — wyjaśnił prefekt naszemu najmądrzejszemu koledze, rozmiłowanemu we współczesnej filozofii. Cały nasz rok już chodził w sutannach i koloratkach, a on — jak trędowaty — w cywilnych ubraniach. To było jak wymierzony w twarz policzek. Cała rodzina, a często i cała wieś, czekała na swojego kleryka, aż się pokaże w stroju księdza, a on musiał się przyznać, że nie uzyskał prawa do noszenia sutanny. Co za wstyd! Zwykle kierownictwo seminarium nie musiało szukać dodatkowego pretekst, by takie osoby usunąć. Rezygnowali sami. I… przepadali jak kamień w wodę. Wszelki słuch o nich ginął. Nikt o nich nie przypominał, nie było z nimi żadnego kontaktu. Ale nawet jeśli udało się takim przebrnąć przez próg diakonatu i od trzeciego roku nosili sutannę i koloratkę, a swój wybujały intelektualizm ujawniali dopiero później, bo czuli się już pewnie (jako diakoni byli już przecież osobami duchownymi — jak mówią przepisy: nieodwołalnie i na zawsze), zdarzało się, że wylatywali nawet na szóstym roku, tuż przed święceniami kapłańskimi. Zwyczajnie, mówiono im, że się nie nadają i żeby sobie poszli.
Bo ksiądz ma być BMW — bierny, mierny, ale wierny. Nieważne w Kościele są nauczanie Jezusa, wiara, miłość czy cokolwiek podobnego. Ważne, żeby za żadną cenę się nie wychylać, nie odstawać. Każda głowa wystająca ponad poziom zostanie ścięta.
W Kościele nie znoszą też świętoszków. Mieliśmy paru kolegów, którzy cechowali się wyjątkową pobożnością, a nawet mieli silne skłonności do mistycyzmu, ale zdaniem przełożonych, za bardzo się skupiali na modlitwie, na medytacji, na rozmyślaniach, na rozważaniu Ewangelii zamiast na posłuszeństwie i podporządkowaniu. Niewystarczająco angażowali się w życie seminarium, w sprawy organizacyjne. I w dodatku krzywym okiem patrzyli na nieprzystojące pobożnemu chrześcijaninowi zachowania przełożonych: ich butę, hipokryzję, agresję, arogancję. Tych też się pozbywano. Mówiono takiemu delikwentowi, że nie nadaje się na księdza, bo nie rozumie, czym jest Kościół. Być może nadaje się do klasztoru, ale nie do pracy z ludźmi i reprezentowania interesów Kościoła.
Czy można się dziwić, że w takich warunkach permanentnego węszenia i zaszczucia nasze samotne, uciemiężone ciała i umysły szukały bratniej duszy? Zwłaszcza, gdy już zdaliśmy sobie sprawę, że na porządku dziennym jest szpiclowanie, donoszenie do wychowawców, szantaż? Więc jak już znalazłeś kogoś, komu mogłeś bezgranicznie zaufać, oddawałeś mu się też bezgranicznie, duszą i ciałem. Z tęsknoty za bliskim człowiekiem i wdzięczności za to, że nie jesteś sam.
Nauczyciele mówili nam, że to wszystko po to, by nas zahartować przed złem świata na zewnątrz, bo gdy tam wyjdziemy, będziemy wystawieni na wszelkie pokusy: nieczystość, chciwość, zazdrość, lenistwo, pychę, gniew i nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu, jak każdy człowiek. Ale tak naprawdę to hartowali nas do zginania karku. Bo w Kościele najważniejsza jest hierarchia, czyli podległość. Kto ją neguje, zostaje uciszony i odsunięty od przywilejów. Wszelki indywidualizm budzi podejrzenia przełożonych. Nawet jeśli jesteś prymusem, zwłaszcza jeśli jesteś prymusem i najlepiej zdajesz egzaminy, stajesz się głównym podejrzanym. Spośród kleryków, którzy zaczynają naukę w seminarium duchownym, wyrzucona zostaje więcej niż połowa.
Przeżyłem to piekło. Głównie dzięki temu, ze byłem niewyróżniającym się średniakiem. Pewnie się dziwicie, jak takiemu prostemu chłopakowi jak ja udaje się to wszystko w miarę składnie opisać, ale trzeba pamiętać, że piszę to dobiegając już trzydziestki i że przez trzy i pół roku dzień w dzień obcowałem z księdzem Janem, który był wielkim erudytą i mistrzem słowa. Zawsze słuchałem go uważnie i z czasem zauważyłem, że zaczynam mówić jego językiem. No i książki, które ksiądz Jan mi wciąż podsuwał do czytania. Też kształcą. I to bardzo. A poza tym piszę pod opieką pani redaktor z wydawnictwa, która — wstyd powiedzieć — poprawiła setki, a może i z tysiąc błędów i niedociągnięć w moim pierwotnym tekście. I podsunęła mi książkę Sakrament obłudy. Jej autor też był klerykiem i prawie ukończył wyższe seminarium duchowne, lecz został z niego wyrzucony na szóstym roku, tuż przed święceniami. Wszystko, co opisuje to najprawdziwsza prawda: obłuda i zawiść duchownych, mściwość i pamiętliwość, walka o wpływy, cynizm, hipokryzja, arogancja, agresja, lenistwo i tępota kleryków, które przecież nie znikają, gdy zostają księżmi. Skorzystałem z jego słownika, by precyzyjniej wyrazić to, co napisałem samodzielnie. I pozwoliłem sobie na przywłaszczenie kilku anegdot, ale nie odbiegają one od tego, co przeżyłem osobiście. I myśli. Nie zaopatruję ich w cudzysłów, ponieważ nie cytuję dokładnie, a zresztą przyswoiłem je sobie i dziś biorę za własne.
Po ukończeniu seminarium zostałem skierowany do dużego miasta. Ucieszyłem się, bo na wsi albo w małym miasteczku jesteś stale na widoku, a w dużym mieście chowasz koloratkę, ubierasz się w cywilne ubranie i niezauważalnie mieszasz się z tłumem. Dostępne jest wszystko, z czego korzystają zwykli ludzie: kina, restauracje, baseny, burdele. Przecież tam nikt nikogo nie pyta o zawód.
Szybko wciągnąłem się w pracę wikarego. Mój proboszcz, mężczyzna w sile wieku, bezpiecznie mnie wprowadzał w rutynowe działania. Msze święte i nabożeństwa. Najpierw majowe, potem czerwcowe. Spowiedź, ofiara, eucharystia. Chrzty, śluby, pogrzeby. Najpierw wprowadzał mnie w związaną z nimi buchalterię, a po wakacjach obiecał mi udzielanie sakramentów. On się skupiał nad przygotowaniem dzieci do komunii, młodzieży do bierzmowania i młodych do ślubu, chciał mnie w to wciągnąć przez katechezę. W pobliskiej podstawówce był wakat katechety. Wypełniali go nauczyciele z innych szkół. — Niech ksiądz to weźmie — mówił. — Otrzaska się ksiądz w pracy z dziećmi, wyjdzie do ludzi, zaszczepi przeciwko lekceważeniu, śmiechowi, hejtowi, podchwytliwym pytaniom. Bo chyba ksiądz się nie spodziewa, że wszyscy tu będą księdza po rękach całować? To jest miasto, proszę księdza. Tu wszyscy są zaganiani, nawet nikt księdzu nie powie na ulicy „Pochwalony!”. No i legalnie będzie ksiądz zarabiał. To będą księdza prywatne pieniądze.
Dzieci w szkole bardzo się ucieszyły, że będą miały od religii młodego księdza, a nie starą, zdewociałą katechetkę. Praca nie była trudna. Już w lecie dokładnie przejrzałem podręczniki, więc w szkole wystarczyło mi przejrzeć je raz jeszcze przed zajęciami, a potem przerabiać je lekcja po lekcji. Ale dzieci bardzo chciały mnie poznać, więc pytały o moje dzieciństwo, o młodość, jak zostałem księdzem. Oczywiście nie mówiłem im prawdy o sobie, bo gdy zostajesz osobą duchowną, twoja świecka przeszłość znika. I jeśli chcesz być dobrym pracownikiem winnicy pańskiej, twoja osobowość też powinna zniknąć. Nie ma ciebie. Nie ma twoich potrzeb. Cały powinieneś oddać się Bogu i podporządkować Kościołowi. Twoje hobby, pasje, zainteresowania twojemu biskupowi nie są do niczego potrzebne. Jeśli je masz i mimo wszystko kultywujesz, władza kościelna patrzy na to podejrzliwym okiem. Takie przynajmniej zasady wpajano nam w seminarium. A kiedy je podważaliśmy i pytaliśmy: A Jan Paweł Drugi? Kajaki, narty, wędrówki, poezja, teatr, języki… to odpowiadano nam, że taki styl życia nie może być wzorem dla każdego księdza i że JP2 zajmował się tym wszystkim głównie podczas urlopu, a na pierwszym miejscu były zawsze u niego obowiązki kapłańskie.
Obowiązki kapłańskie to było powołanie i pasja mojego pierwszego proboszcza. Realizował się w tym kompletnie. Nie tylko na urzędzie, ale też jako przewodnik duchowej wspólnoty, którą chciał przepoić życie parafii. Założył klub młodzieżowy, gdzie dzieci mogły przyjść po szkole, odrobić lekcje, pograć w ping ponga, w warcaby, poczekać, aż rodzice wrócą z pracy. Dla słabszych uczniów zorganizował korepetycje. Starsi uczyli młodszych. Głównie matematyki i angielskiego. Ale dumą naszej parafii była orkiestra dęta, w której grali chłopcy i dziewczęta. Zrymowało mi się. No i dobrze, bo to była wspaniała harmonia. Orkiestra miała swoją kapelmistrzynię, dziewczynę z werwą, po szkole muzycznej, która też była naszą organistką. Uczyła gry i muzyki młodsze dzieci, które przygotowywała do gry w orkiestrze. U nas w kraju w zasadzie nie używa się określenia „gmina religijna”, ale ksiądz proboszcz dokładał wszelkich starań, by w parafii zbudować coś na kształt wspólnoty.
Miałbym tam dobrze, jak u Pana Boga za piecem, ale niestety mój wróg upomniał się o swoje. Wrócił do mnie pod postacią dziewczynki. „Małgorzata” to chyba częste imię jego towarzyszek? Małgosia miała dziesięć lat. Piękna, wesoła dziewczynka o czarnych, długich włosach i czarnych oczach w pięknej, jak to się mówi, oprawie. O ciemnej karnacji skóry. Szczuplutka, nieduża, a właściwie nawet filigranowa. Wesoła, pogodna, ale i rezolutna, od czasu do czasu popadająca w zadumę. Bystra i inteligentna, choć czasami niezbyt mądra, ale czy przez to nie bardziej urocza? Dla mężczyzn? Dla mężczyzn, bo przede wszystkim im chciała się podobać. Nieraz przyłapywała mnie na lubieżnym spojrzeniu, jakim mężczyzna patrzy na kobietę. Uśmiechała się porozumiewawczo, jakby chciała podziękować za komplement. Była bardzo świadoma swojej urody. Nie w tym sensie, by wiedziała, jak z niej korzystać, ale w tym, że wiedziała, że jest ładna. Lubiła to podkreślać. Kokietka, mała kokietka. Miała taki zalotny gest. Zbierała włosy zwisające jej z przodu ramienia i teatralnie zalotnym ruchem dłoni zarzucała je palcami na plecy, uśmiechając się przy tym zalotnie. Wiem, wiem. Zauważyłem to. Trzy razy użyłem słowa „zalotnie”. Nieświadomie, ale nie będę tego poprawiał, bo to najlepiej pokazuje, jaka była. A uśmiech miała rozbrajający. Szczerbaty jak drewniane grabie po pracy na kamienistym polu. Dziwiłem się, że dziesięciolatkom wypadają mleczne zęby. Myślałem, że dzieje się to wcześniej. Ale nie. Jej koleżanki też miały taki sam szczerbaty uśmiech. Podobała się sobie. Narcyz malutki. Czasami po weekendzie przychodziła do szkoły z pomalowanymi paznokciami. Ponoć bawiła się z koleżankami w salon piękności i w niedzielę zapominała zmyć lakier.
Kiedyś, w jakiejś wesołej sytuacji spytałem ją podczas lekcji, czy wolałaby być piękna i młoda, czy stara i brzydka. Małgosia zastanowiła się chwilkę i pojęła mój żart. Oczywiście że piękna i młoda — powiedziała ze swoim rozbrajającym szczerbatym uśmiechem. Zapomniałem jeszcze dodać, że uśmiechając się zalotnie, bądź rozbrajająco, mrużyła oczy. Też zalotnie. Wszystko w niej było zalotne. — A wolałabyś być piękna i głupia czy brzydka i mądra — podjął zabawę klasowy prymus. Małgosia zastanowiła się głęboko, po czym odpowiedziała poważnie: Piękna i głupia. Chłopiec wybuchnął śmiechem, ale nikt inny się nie śmiał. Wszyscy w klasie, a zwłaszcza dziewczynki, nie z nim, lecz z nią się zgadzali. Oj, drogo prymus przypłacił próbę udowodnienia, że jest mądrzejszy niż wszyscy. Dziewczyny dokuczały mu do końca szkoły.
Małgosia przychodziła do mnie do spowiedzi. Czemu wybrała sobie mnie na spowiednika, a nie innego z księży? Na plebani było nas czterech. Używała brzydkich wyrazów, jak wszyscy. Wzywała imienia Pana Boga swego nadaremno. Jak wszyscy, tylko nie wszyscy się z tego spowiadali. Dokuczała koleżance, jak wszystkie. Gniewała się na mamę, biła się z bratem, zapominała o wieczornej modlitwie, opuszczała niedzielną mszę świętą — jak wszyscy. Ale ona miała też nieskromne myśli. Nie wiem, co mnie podkusiło (to znaczy wiem, dziś dobrze to wiem, że musiał to być mój odwieczny wróg), że spytałem: — A jakie konkretnie? — Myślałam o księdzu — wyszeptała. Wiem, dziś dobrze to wiem, że powinienem był uciekać, gdzie pieprz rośnie, ale zapomniałem się i nie rozpoznałem mojego odwiecznego wroga. Nie zważając na to, że jej nieco przydługie klęczenie przy konfesjonale może czekającym w kolejce wydać się podejrzane, brnąłem dalej. — A co myślałaś? — spytałem z duszą na ramieniu. — Że ksiądz mnie całuje. (Boże!!!) — Że ksiądz mnie przytula, że ksiądz mnie głaszcze, że ksiądz mnie dotyka. Moja księża mość drgnął pod sutanną. Wystraszyłem się, że ktoś może usłyszeć. Natychmiast dałem jej rozgrzeszenie, za pokutę zadałem trzy razy Zdrowaś Mario i zdecydowanie, może nawet zanadto, dwa razy głośno odpukałem w niemalowane drzewo.
Teraz ona próbowała złapać mój wzrok swoim wzrokiem, a ja go unikałem. Ale wymyśliła sprytny fortel. Udawała, że się zamyśla, zapatrza na coś nieokreślonego i kiedy ulegałem tej prowokacji i sam się na nią zapatrywałem, ona wykonywała nagły ruch głową i łapała moje spojrzenie: A, mam cię, zbereźniku!
Przegrałem tę walkę. Wyznaję to szczerze, przegrałem. Teraz ja zacząłem myśleć o niej. Śnić, budzić się w środku nocy z jej obrazem w głowie. Wstydzę się opowiadać o wszystkich szczegółach, ale to, o czym śniłem, to o czym marzyłem, to nie była jej mglista postać. To były detale jej ciała, które zacząłem ukradkiem obserwować. Piegowaty nosek, lekko wydłużone płatki uszu, same uszy, wystający w rozpięciu bluzki obojczyk, obgryzione paznokcie, czasem z łuszczącym się lakierem, czasem z żałobą po kocie. Cieniutkie przedramię, zeszpecone nieudolnie wykonanym długopisem tatuażem. Czubki próbujących przebić jej T—shirt piersi (nie nosiła jeszcze stanika). Wystająca spod leginsów gumka różowych majteczek. Dopiero zapowiadająca kształt gruszki sylwetka jej ciała i, mimo wszystko, wciąż jeszcze chłopięce pośladki, zebrane w perfekcyjne krągłości przez elastyczne legginsy, nieświadome, że powłóczę za nimi swoim bazyliszkowatym wzrokiem świętoszka. Śniłem też o jej lekko matowym głosie (czy dziewczynki też przechodzą mutację?). Jej zdrowy śmiech, wydobywający się z jej płuc, z jej krtani, z jej ust też budził mnie po nocach. By poczuć jego woń, w pierwszy piątek lutego, niby chuligan, przebiłem długopisem kilka dziurek w folii, którą była wyłożona kratka konfesjonału. Czekałem na nią, ale nie przyszła. Łudziłem się, że przyjdzie następnego dnia albo w niedzielę, ale też nie przyszła. Przeziębiła się i leżała przez cztery dni w łóżku. Ksiądz proboszcz zlecił kościelnemu wymianę folii. Przebiłem ją znowu. Kościelny po paru dniach ją naprawił, a ja ją znów przebiłem. Czekając na Małgosię znosiłem wyziewy nieumytych dziecięcych gąbek i starych gęb z popsutymi zębami. Wiedziałem, co ludzie jedli na obiad: ogórkową, kapuśniak, mielone, mizerię, bigos, pyzy polane tłuszczem i skwarkami ze słoniny, pizzę hawajską z sosem czosnkowym. I co na śniadanie: jajecznicę na boczku, ze szczypiorkiem lub bez, zupę mleczną, jajka na twardo, chleb z kiełbasą. Poznałem kwaśny zapach przepoconych ubrań, fetor owłosienia spod pachy, kwas wina i gorycz piwska. Za czwartym razem kościelny powiedział do księdza proboszcza: — Proszę księdza, ktoś przebija tę folię od środka. Przyjrzałem się, rozdarte krawędzie wchodzą w kratkę, a nie do wewnątrz. — Pewnie jakiś żartowniś chowa się w konfesjonale — pospieszyłem z wyjaśnieniem — żeby nikt go nie zobaczył z zewnątrz. A jak go przyłapiemy, to pewnie powie, że tylko się bawił w chowanego. Ksiądz proboszcz spojrzał na mnie, jakby chciał spytać: Sherlock Holmes czy Herkules Poirot?
Dałem za wygraną, ku własnemu komfortowi i zadowoleniu pozostałych księży. Małgorzatka przyszła do spowiedzi w pierwszy piątek marca. Nie mówiła nic o koleżance, ani o mamie, ani o bracie. — Cały czas o księdzu myślę — zaczęła prosto z mostu. Wcelowałem palec w jej usta i przebiłem folię. Odruchowo szarpnęła głową. — Czemu tak? — spytała. — Żeby cię lepiej słyszeć, mów ciszej. (Wilku… dlaczego masz takie duże uszy? Wilku… dlaczego masz takie duże oczy? Wilku… na co masz wilczy apetyt? Wilku… co tam chowasz pod sutanną?). Jej oddech miał zapach kakao i placków z jabłkami posypanymi cukrem waniliowym. — Dotykałam się w różnych miejscach. — Dziecko, zgubisz mnie i siebie. Za pokutę odmów całą dziesiątkę różańca. Puk, puk! — Idź już.
Do dziury w folii sam się przyznałem. — Czekałem na spowiedź — powiedziałem księdzu proboszczowi i z nudów zacząłem sprawdzać napięcie tej folii na kratce i nagle: trach! Zrobiłem dziurę. Bardzo przepraszam, Powiem panu kościelnemu, albo sam ją wymienię. — Dobrze, że ksiądz komuś oka nie wykłuł — zaśmiał się ksiądz proboszcz. — Mam nadzieję, że to ostatni raz. — Żartobliwie pogroził mi palcem. Wiedziałem, że to nie może się dobrze skończyć. Trzymał mnie w swych szponach. Spełniłem twoje życzenie, mówił. Zabiłem ci ojca, chciałbym coś za to dostać. Nie pytałem go, co. W ogóle z nim nie rozmawiałem. Ani razu. Przez cały czas to on mówił do mnie. Nie pytałem go, ale dobrze wiedziałem, czego chciał. Tamtej dziewczynki.
„Weronikę” powinienem skończyć w ciągu kilku najbliższych miesięcy i wydać ją jeszcze w tym roku. Ale może sięgniesz po moją pierwszą powieść? Dostępna jest tutaj:
— Nie chciałbym, żeby ksiądz mnie źle zrozumiał. Przecież jesteśmy wspaniałym narodem, przecież nie raz zadziwiliśmy świat, dając dowody naszej odwagi, naszej mądrości, naszego poświęcenia, ale teraz dzieje się z nami coś niedobrego. Skąd ta pogarda do lepszych, ta agresja, ten plugawy język, brak szacunku dla prawa, dla prawdy, dla zasad, dla demokracji? Czy ksiądz się zastanawiał, skąd się to wszystko bierze? To ze strachu. Oni się boją zmian, oni się boją nowego świata, oni się boją nowoczesności, bo myślą, że sobie w niej nie poradzą, że będą nikim, że inni będą się z nich śmiać, bo nie znają języków, bo nie potrafią obsługiwać komputera, bo nie czytają książek, bo nigdy nie wyjeżdżali za granicę. Oni w dzisiejszym świecie czują się niekomfortowo. A kto by się czuł komfortowo w warunkach, w których by było widać, że jest biedny, źle ubrany, niewykształcony, nie potrafi się wysłowić? To tak jakby prostego chłopa w łapciach sto lat temu zaprosić na salony, na bal. No, nie czułby się komfortowo. Oni myślą, że wszyscy nimi gardzą i się z nich śmieją. I nawet gdy nikt tak nie robi, nie śmieje się z nich, nie wytyka palcami, oni mimo to myślą, że są ofiarą szyderstwa. Ba! Nawet się kreują na ofiary prześladowań. Ale dziś nikt nikogo nie wytyka palcami, bo dziś nikogo nie obchodzi, jak inny wygląda, jak się ubiera i — niestety — co mówi i myśli. Ludzie w tłumie odwracają od siebie wzrok i udają, że nikogo nie widzą. A mimo to to poczucie gorszości im doskwiera. Ale przede wszystkim samotność, bo wspólnota, jaką im oferuje demokracja liberalna, społeczeństwo jednostek autonomicznych ich nie satysfakcjonuje, nie pociąga ani nie jest dla nich zrozumiała. I oni bardzo by chcieli zlikwidować tę samotność, tę pustkę. Łatwo zrozumieć dewocję ludzi starszych, stojących już nad grobem, ale dlaczego taka stara kobieta daje posłuch nazistowskim demagogom? Czy ona nie widzi, że to, co głoszą, stoi w całkowitej sprzeczności z tym, w co ona wierzy? Może i widzi, może to jakoś intuicyjnie wyczuwa, ale „rozumuje” emocjonalnie. A tym, co jej najbardziej doskwiera jest samotność. Ona jest samotna, bo nie potrafi zbudować wspólnoty ze swoimi wykształconymi dziećmi, o które tak dbała, którym chciała wpoić religijne i obyczajowe wartości, a one, niewdzięczne, tego nie chcą, ponieważ mają swoją „liberalną” wiarę, swoje przekonania i żyją we wspólnocie ludzi podobnych sobie. Może i odnoszą się do matki z szacunkiem, może jej pomagają na starość, ale poza tą relacją pokrewieństwa nic ich nie łączy. Oni, poza wymianą praktycznych komunikatów, nie mają ze sobą o czym rozmawiać. Więc trudno się dziwić, że ta stara kobieta poszukuje wspólnoty ludzi podobnie patrzących na świat co ona. I podobnie jak ona odrzucających obcą dla siebie wspólnotę ludzi nowoczesnych. Po co im ta nowoczesność? Po co im ta wolność? I ona znajduje nową rodzinę, a jest nią rodzina słuchaczy katolickiego głosu w radiu, który rozlega się u niej w domu od rana do wieczora. Drażnią ją uwagi córki, gdy ta ją odwiedza: „Czemu mama tego słucha?”; i syna, gdy dzwoni i mówi przez telefon: „Mogłaby mama trochę przyciszyć radio, bo nic nie słyszę?”. I w ten sposób więź z rodziną radiosłuchaczy staje się dla niej silniejsza niż więź z jej dziećmi.
A radio dzień po dniu, godzina po godzinie, minuta po minucie sączy swą toksyczną propagandę. Przeciwko gejom, przeciwko feministkom, przeciwko gender, przeciwko liberałom, przeciwko uchodźcom. Ona nigdy nic nie miała przeciwko homoseksualistom, może i nawet zetknęła się z takimi parami, a na pewno słyszała od swoich dzieci lub znajomych o takich ludziach żyjących przykładnie, a nawet wychowujących dzieci, ale katolicki głos z radia przekonał ją, że oni chcą narzucić swoje przekonania całemu społeczeństwu i w ten sposób zniewolić dzieci. Dzieci, czyli chcą spedalić jej ukochanego wnuczka! O nie! Ona nigdy na to nie pozwoli i w ten sposób jej neutralne stanowisko wobec gejów przekształca się w niechęć do nich, w obrzydzenie, a w końcu w nienawiść. Ale skoro wobec gejów, to także wobec lesbijek, bo taka przecież musi być logika homofobii. Ale ona, za głosem swego radia, idzie dalej i zaczyna nie znosić tych, co ich tolerują, a nawet wspierają w walce o ich prawa, czyli liberałów. Ale i to mało, bo radio przekonuje ją, że trzeba zakwestionować cały system, który na to pozwala, czyli demokrację liberalną z jej dążeniem do wolności i równości jednostek. I ona nagle wyrasta na najbardziej uświadomioną i wyedukowaną politycznie osobę w rodzinie. Nigdy nie interesowała jej polityka, ale teraz wywodzi z przekonaniem: „Na tego nie zagłosuję— bo to liberał; na tego też nie, bo to socjalista, czyli postkomunista; a ta to zajadła feministka, a ja jestem za demokracją nieliberalną”. Wie ksiądz, co to jest? — pyta mnie ku mojemu zdziwieniu ksiądz Jan. — Numer na wnuczka! — I obaj wybuchamy śmiechem.
Przechodzimy kilkanaście kroków i ksiądz Jan wraca do poważnego tonu: — To jest stara metoda faszystowskich demagogów: przekucie ekonomicznego niepokoju, który większości ludzi towarzyszy przez całe życie w lęk o dzieci, o rodzinę, o pracę, o miejsce do życia i skierowanie go przeciw wrogowi: obcemu, innemu, żyjącemu i myślącemu inaczej. A wszystko po to, by zakwestionować naczelne wartości demokracji liberalnej: wolność i równość. O braterstwie nawet nie wspominam, bo ono już dawno zostało pogrzebane.
A wracając do tej kobiety, w ten sposób radio zdobywa jej bezgraniczne zaufanie. Jej wiara i przekonania przestają się liczyć, ponieważ wyrocznią we wszelkich sprawach staje się radio. Tysiące wojennych uchodźców u naszych granic nie wzbudzają w niej najmniejszej empatii, bo to przecież „islamiści” próbujący pokonać przedmurze chrześcijaństwa. Nie mahometanie, nie wyznawcy islamu, lecz „islamiści”. Nawet zdjęcia wycieńczonych kobiet i dzieci tułających się tygodniami po lasach jej nie wzruszają, „bo wśród nich mogą być osoby niebezpieczne”. Skąd ona to wie? Skąd ta pewność w osądzie wydarzeń i niewzruszona siła przekonań? To bezustannie płynący z radia katolicki głos w jej domu tak ją ukształtował. I ona wypiera ze swej świadomości zasadę, którą powtarzała sobie przez lata i którą w gruncie rzeczy stosowała, by głodnych nakarmić, spragnionych napoić, nagich przyodziać, podróżnych w dom przyjąć. A właściwie nie wypiera, tylko ją reinterpretuje, ograniczając do „naszych”, a do obcych stosuje inną, którą na falach jej radia, ku rozbawieniu prowadzącego program redaktora, zacytował jeden ze słuchaczy: „Gdy przed wiekami mahometanie stawali u naszych bram, to dostawali łomot, a nie azyl”. — Straszane! — komentuję jednym słowem. — Okropne — komentuje ksiądz Jan. — Głos katolickiego słuchacza w katolickim radiu.
Znów robimy kilka kroków i ksiądz Jan wraca do przerwanego wątku: —Podobnie mężczyzna w sile wieku, który kiedyś spróbował wziąć sprawy w swoje ręce i mu nie wyszło. Zawiódł się na świecie liberalnym, przegrał. I kto jest winien? On? Taki pracowity, taki odważny, taki pomysłowy? Jego zdaniem oczywiście nie. On myśli, że skrzywdził go ten nowoczesny, liberalny świat. „Bierz sprawy w swoje ręce”. „Jesteś kowalem swego losu”. „Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz”. To są wszystko oszustwa liberalnego świata, iluzje, którymi został zwabiony w sidła swojej „wolności”.
A są jeszcze całe masy ludzi, którzy przeżyli szok w czasie transformacji, którym nikt nie pomógł, którzy przez lata nie mogli znaleźć pracy. I to były całe fabryki, państwowe gospodarstwa rolne, całe miasta, całe regiony. I nawet jeśli wreszcie jakoś sobie ułożyli życie, to ani oni, ani ich dzieci na pewno nie zagłosują na liberałów, choćby się świat walił. Bo według nich, jeśli wolny, czyli liberalny rynek, kiedykolwiek wyciągnął do nich swą niewidzialną rękę, to tylko po to, by ich skrzywdzić. To, co miało miejsce potem, nawet jeśli warunki ich życia radykalnie się poprawiły, nie ma dla nich znaczenia, bo uraz do wolnego rynku i liberalnej demokracji pozostał.
Albo młodzi ludzie, dwudziestokilkulatki, które tyle pracy włożyły w zdobycie wykształcenia, tylu wyrzeczeń dokonały. Skończyli studia, które im nic nie dały; nawet nie uchyliły drzwi do żadnej kariery. Cynicy mówią, że to były studia „śmieciowe” i że teraz czeka na nich tylko śmieciowa praca, śmieciowe umowy, śmieciowe kontrakty. Dla takich ludzi wolność oznacza samotność, porażkę, zawód życiowy. Dlatego wybierają ucieczkę od wolności.
To pojęcie mnie elektryzuje, bo przecież nie raz obiło mi się o uszy, i dobrze wiem, że ksiądz Jan mnie zaraz spyta, czy czytałem tego… F…, F…, F… Freuda?
I rzeczywiście: — Ericha Fromma ksiądz czytał? — pada jego pytanie. No, byłem blisko. — Trzeba przeczytać, proszę księdza, koniecznie. To dziś lektura obowiązkowa. I kiedy nagle pojawia się demagog, który im tłumaczy, że tak naprawdę to oni są sprawiedliwi, a ci, którym się w życiu jako tako udało, są złodziejami, oszustami, szubrawcami, to taki pełen resentymentu tłum chętnie daje mu posłuch.
Ksiądz Jan chyba już musiał czuć się zmęczony, bo nie mógł znaleźć sobie odpowiedniej pozycji i ponownie oparł się o pieniek, tym razem wyprostowaną nogą.
— I tu powstaje bardzo trudny problem polityczny — zaakcentował ważność swej konkluzji wzniesieniem wyprostowanego palca wskazującego — bo jeśli oni mają władzę, to zadanie nie powinno polegać na tym, by ich pokonać, a tym samym na nowo upokorzyć, tylko na tym, by ich zmienić, by rozbudzić w nich aspiracje do bycia lepszymi, do kształcenia, do aktywności, do myślenia. Ale jak to zrobić, kiedy od lat wciska im się kit, że to wszystko jest złe, bo to są wartości elit?
Ale, powiem księdzu, ja uważam, że tak w ogóle człowiek nie jest zły. Gdyby zasada „homo homini lupus” była prawdziwa, już dawno byśmy się powyrzynali. Bo przecież nie jest tak, że gdy jeden homo sapiens spotyka drugiego, to się na niego rzuca z pazurami i mu skacze do gardła. A jest dokładnie odwrotnie. Nasz gatunek osiągnął tak niespotykany sukces właśnie dzięki współpracy.
— A skąd wojny? — Dobre pytanie. — Lubiłem, gdy ksiądz Jan w ten sposób chwalił moją wnikliwość. — To psychopatyczni przywódcy, fałszywi prorocy popychają do nich społeczeństwa. Zwykły człowiek woli być chłopem, robotnikiem, opiekunem swoich dzieci, a do wojska zostaje zazwyczaj wcielony siłą. Ja nie mówię o awanturnikach, rzezimieszkach, którzy ręka w rękę idą z cynicznymi szaleńcami, ale o zwykłych ludziach, którzy przecież nie zgłaszają się na ochotnika, by być mięsem armatnim. Dlatego tak ważny jest system wyboru władzy i jej kontroli. Ponieważ wolność jednostki jest naczelną wartością demokracji, a jej ochrona jest podstawowym zadaniem władzy. Demokratycznej, oczywiście że demokratycznej, bo w totalitaryzmie czy tyranii jednostka ma się podporządkować władzy, ideologii i interesowi politycznemu partii, kraju, narodu. Jeśli nie zadbamy o wolność i demokrację, jeśli uciekniemy od wolności w jakieś iluzje, rojenia o dobrobycie bez pracy, to tyrani zrobią z nami, co zechcą. Zlikwidują narzędzia demokratyczne: sądy, wybory, przepływ informacji i uczynią z nas społeczeństwo niewolników.
W miesiąc po objęciu probostwa zaprosiliśmy na niedzielny obiad księży z innych parafii dekanatu. — Pewnie wszyscy uważają, że zdążyliśmy się już urządzić, czas to pokazać — powiedział mój proboszcz.
Ksiądz Jan witał kolejnych gości, przedstawiając się po nazwisku, a mnie tylko dyskretnym wskazaniem ręki: „Ksiądz wikary”. Za jego przykładem i ja wymieniałem swoje imię i nazwisko.
Kolejni goście witani byli kieliszkiem prosecco, który im wskazywałem na stojącej na bufecie tacy. — Nie ma wódki? — usłyszałem jak jeden z księży z rozczarowaniem zwrócił się do drugiego. — My tu nie pijemy wódki — pospieszyłem z dyskretnym wyjaśnieniem. — Ale może wina? — zaproponowałem. — Nie, nie — zaoponował ksiądz o postawnej posturze — może być szampan. — Jak na Nowy Rok. — Puścił do niego oko stojący obok szczupły ksiądz o wysokiej posturze, ubrany w spodnie, szarą koszulę z koloratką i czarną marynarkę, podobnie jak większość z nas. Jedni mieli czarne, inni szare, a jeszcze inni białe koszule kapłańskie, tylko ksiądz Oczko miał niebieską. Oficjalnie ubrał się tylko ksiądz dziekan. Miał na sobie sutannę prałacką z fioletową lamówką i fioletowymi guzikami. Opasany był fioletową szarfą. Ksiądz Jan i ja ubrani byliśmy na czarno. Ja w taką samą koszulę z koloratką co inni, a ksiądz Jan w kapłańskie polo z trzema guziczkami. No cóż, nie uzgodniliśmy dres kodu. Prawdopodobnie ksiądz Jan chciał podkreślić towarzyski, nieoficjalny charakter imprezy, a ksiądz dziekan — godność swego urzędu. Towarzystwo od samego początku zachowywało się nader głośno i swobodnie, jakby od dawna byli w dobrej komitywie.
Siedliśmy do stołu. Menu ustalił ksiądz Jan z panią Potęgową. Na pierwsze danie był krem z dyni, serwowany po francusku. Usłyszałem, jak ksiądz Jan uzgadniał to z naszą gospodynią: „Podajmy wszystko gotowe na talerzach, tak będzie wygodniej. I bezpieczniej”.
— Czy ksiądz mógłby nalać nam wina? — zwrócił się do mnie od szczytu stołu prawdziwy gospodarz. (Ustaliliśmy wcześniej, że dziewczęta nie powinny dotykać alkoholu).— Może nie wszyscy lubią chardonnay — powiedział do ogółu— ale moim zdaniem będzie pasować do zupy. Jedno i drugie ma wyrazisty smak. — Księża dyskretnie spojrzeli po sobie. — My tu jemy bardzo prosto, rozumie ksiądz, mięso, ziemniaki, sosik… — odpowiedział mu z drugiego końca stołu ksiądz dziekan. — I wódeczka. — Wszedł mu w słowo ksiądz Baryła. — Będzie i mięso — odpowiedział ksiądz Jan z uśmiechem, ignorując uwagę księdza Baryły. — Sosik i kartofelki też będą — wtrąciłem przymilnie. Ale gdy zdałem sobie sprawę, że mogło to zabrzmieć tak, jakbym się chciał przypodobać księdzu dziekanowi, spiekłem małego raczka.
— Ciekawy smak — skomentował jako pierwszy ksiądz dziekan. — Dziękuję — odpowiedział ksiądz Jan. — Przekażę pani Potęgowej. — Jedna z trzech dziewcząt, które nam podawały, piękna blondynka uśmiechnęła się porozumiewawczo do księdza Jana, a potem do mnie. Widać było, że ma oczy i uszy szeroko otwarte. Ksiądz Baryła ostentacyjnie podniósł łyżkę do góry i wylał z niej zupę z powrotem do talerza. — Jakiś muzułmański — skomentował z sarkazmem, a cała reszta zarechotała z zadowoleniem. — No, widzę, że i ksiądz ma wyczucie smaku. To kminek i gałka muszkatołowa — odparł ksiądz Jan spokojnie, nie ulegając prowokacji. — Ale muszę sprostować, że nie muzułmański, tylko arabski — dodał ze spokojem. — To kuchnia regionalna, a nie religijna. — Na wieprzowinie? — ksiądz Baryła udał, że łyżką wyszukuje w zupie kawałków mięsa. Ksiądz Jan spojrzał porozumiewawczo na mnie, a potem ponad głową księdza Baryły na blondynkę, która stała za jego plecami. — Jeśli mogę się wtrącić — odezwała się dziewczyna, która odebrała spojrzenie księdza Jana jako prośbę o udzielenie wyjaśnienia — to zupa bezmięsna, ugotowana na bulionie warzywnym, tak zażyczył sobie ksiądz proboszcz. — I dygnęła z gracją. — Więc jednak muzułmańska — znów zarechotał ksiądz Baryła, a z nim reszta towarzystwa, z wyjątkiem księdza dziekana, który z zażenowaniem spojrzał na księdza Jana. — Ksiądz Baryła to nasz największy żartowniś — powiedział rozbrajająco. — Trzeba poznać jego poczucie humoru. — Proszę od czasu do czasu popić winem — zachęcił ksiądz Jan, a pozostali księża posłusznie podążyli za jego radą. W pewnym momencie ksiądz Baryła ostentacyjnie odłożył łyżkę do miski, odwracając ją wypukłością do góry. Na szczęście inni wyjedli miseczki do czysta.
— Może jeszcze wina? — zaproponował mój przełożony, gdy dziewczęta sprzątały ze stołu. Odmówił tylko ksiądz dziekan.
— Ksiądz nigdy nie pije wódki? — Sąsiad księdza Baryły postanowił przerwać niezręczną ciszę. — Fajki ja nie palę, wódki nie piję — odpowiedział ksiądz Jan, cytując znaną piosenkę biesiadną. — Ksiądz Jan to sportowy typ — pospieszył ksiądz dziekan z wyjaśnieniem. — Naprawdę? — Kolejny ksiądz poczuł się w obowiązku do tkania towarzyskiego patchworku. — Poważnie — odparł ksiądz dziekan i zaczął wyliczać na palcach: — Kajaki, żagle, narty i co tam jeszcze? Wspinaczka? — Bez przesady — zaoponował ksiądz Jan — trochę wędrowania po górach, ale nie wspinaczka. — Zupełnie jak nasz papież — zauważył kolejny ksiądz. — Bardziej papieski niż papież — gruchnął ksiądz Baryła, ale tym razem nie odpowiedział mu rechot, bo wszyscy zauważyli, że przeciąga strunę. — Słyszałem, że jeszcze piłka nożna. — Spróbował własną niezręczność pokryć własną złośliwością. — Oj, to było dawno temu. — Ksiądz Jan nie dał się sprowokować.
— Mamy drugie danie.— I ja odważyłem się pełnić obowiązki gospodarza, gdy zauważyłem, że dziewczęta wnoszą talerze. Księża z zainteresowaniem przyglądali się stawianym przed nimi potrawom. — Czy mogę teraz zaproponować czerwone? — Ksiądz Jan dał mi znać wzrokiem, bym nalał z otwartej wcześniej butelki. — Cabernet sauvignon sprawdzi się zawsze. Jeden z księży przytrzymał spodu butelki, gdy zamierzałem mu nalać. — Chile — mruknął z uznaniem. — Chyba że ktoś woli pozostać przy białym… — zaproponował mój proboszcz. — Ja poproszę szardoneja — natychmiast zdecydował ksiądz Baryła i podniósł pusty kieliszek. — Wszystko, co czerwone mi szkodzi, zarówno wino jak i ideologia. — Zaraz księdzu przyniosę — odpowiedziałem i napełniałem duże kieliszki pozostałym, ignorując jego polityczną uwagę, ale podjął ją ksiądz Oczko: — Słusznie — powiedział, podnosząc do góry palec wskazujący lewej ręki — trzeba zwalczać tę lewacką zarazę. Te wszystkie konwencje antyprzemocowe, ustawy o in vitro i uzgodnieniu płci to jedno wielkie kłamstwo o człowieku.
— To samo gender — poparł go inny młody ksiądz. — Wpuszczać nauczycieli genderyzmu do szkół — taktował sobie wyprostowanym palcem wskazującym prawej ręki, jak dyrygent batutą — to jak wpuszczać handlarzy narkotyków. Oni chcą zniewolić seksem dzieci, jak dilerzy narkotykami. To przestępstwo na dzieciach. Brońmy ich.
— Dokładnie. — Ksiądz Oczko z zadowoleniem odebrał odbitą piłeczkę, jakby sobie na luzie grali w ping ponga. — Słyszymy często, że gender służy dobru kobiet, a to Kościół służy najlepiej ich dobru, gdyż najlepiej jest im w krajach kultury chrześcijańskiej. Za to trzeba być Kościołowi wdzięcznym, bo to jest owoc Ewangelii. A w ateistycznej Europie rozwija się nowe niewolnictwo kobiet, czego wyrazem są postulaty legalizacji prostytucji. Takie właśnie są efekty rewolucji seksualnej.
Gdy podchodziłem do księdza Baryły z butelką białego wina, on chwycił w rękę duży kieliszek i podstawił mi do nalania. — To jest kieliszek do czerwonego wina — powiedziałem dyskretnie. — Czy mogę księdzu nalać do właściwego? — Odstawił kieliszek na stół, wydymając usta. — Savoir vivre pełną gębą, jak na Zachodzie. Zgniła dekadencja.
— Oj, widzę, że księdzu nie za bardzo pasuje to co obce. Ani ze Wschodu, ani z Zachodu. — Ksiądz Jan pokręcił głową, jakby chciał go delikatnie skarcić.
— Ani z Północy, ani z Południa. Czego byśmy od nich mieli się uczyć? Ateizmu? Islamizacji? Wiecie, że w Sztokholmie jest szesnaście stref szariatu? — spytał retorycznie ksiądz Baryła. — To my możemy być przykładem dla Europy, od nas powinni się uczyć, bo nasz naród jest uodporniony na działanie ideologii, gdyż doświadczył ich skutków w swojej historii. Jesteśmy narodem religijnym, a tam gdzie jest wiara, nie ma miejsca na szerzenie ideologii. Kościół jest jak skała, o tę skałę rozbił się komunizm, rozbije się i genderyzm.
— Dobrze powiedziane — skwitował ksiądz Oczko. Znali i rozumieli się z Baryłą od dawna.
— A na czym polega ten gender i jego szatański charakter? — spytał ksiądz Jan.
— No, to już chyba ksiądz sam wie najlepiej. Mówią, że gender to księdza konik — rzucił ksiądz Baryła i teraz on puścił oczko do księdza Oczko.
— Proszę księdza — podjął ksiądz Oczko temat na poważnie.— Ja wiem, że ksiądz ma swoje teorie, ale sprawa jest prosta. Chodzi o to, żeby nie było wiadomo, kto jest mężczyzną, a kto kobietą. O pomieszanie ról, o pomieszanie strojów, a w konsekwencji — o rozmycie płci.
— Na przykład niektórym rodzicom podoba się uczenie chłopców, że winni po sobie sprzątać, a nie czekać, aż zrobią to za nich dziewczynki — włączył się kolejny starszy ksiądz. — Zauważyłem, jak „dziewczynki” znacząco spojrzały po sobie, a potem dyskretnie rzuciły okiem na mnie i księdza Jana, ociągając się z wyjściem, by usłyszeć jego opinię.
— Bardzo się cieszę — powiedział ksiądz Jan — że wywiązała się między nami taka żywa dyskusja, ale zasmuca mnie fakt, że duża część księży, ale także i biskupów, odnajduje się w takich właśnie nieprawdziwych i uproszczonych poglądach. Wiedza, jaką mają na temat gender, jest zatrważająca — to mniej więcej poziom prasy bulwarowej. Ja się nie uchylam od tej dyskusji. Przeciwnie, chętnie bym wziął udział w jakimś panelu czy seminarium, możemy się na to umówić, ale nie dziś, przy jedzeniu i winie, bo boję się, że możemy się głęboko poróżnić, a przecież cel naszego spotkania jest inny. Mamy się poznać i zaprzyjaźnić. Czyż nie?
— Słusznie! — zareagował na zamknięcie tematu ksiądz dziekan. — Czy mogę wznieść toast? — spytał biorąc kieliszek do ręki. Wszyscy poszli w jego ślady. — Za naszych szanownych gospodarzy — powiedział, wznosząc kielich. — Witajcie w rodzinie.
Wszyscy zaczerpnęliśmy łyk wina, tylko ksiądz Jan głęboko zanurzył nos w swoim kielichu i wchłaniał jego bukiet. Ale i on dołączył do nas. — Jedzmy — powiedział — bo nam już chyba wystygło. — Ochoczo chwyciliśmy za sztućce. — Kartofelki świetne — skomentował ksiądz dziekan. — Mhm — potwierdzili inni mruknięciem i kiwaniem głową. — I chrupiące — powiedział któryś z księży. — A czym tak pachną? — spytał inny. Ksiądz Jan spojrzał na stojące przy bufecie dziewczyny.
— To rozmaryn, proszę księdza — powiedziała blondynka i… znów dygnęła. Boże, co za dziewczę! — pomyślałem. Taka niewinna, taka pogodna, taka otwarta, rezolutna. I piękna. Wzięła do ręki karafkę z wodą i spytała: — Czy ktoś z księży życzy sobie wody? — I obeszła stół dookoła. Wracając na swoje miejsce, dała dyskretny znak koleżankom i dziewczęta opuściły pokój.
— Ładne tu macie parafianki — skomentował któryś z księży. — Pracowite — dodał drugi. — Sprytne. — Rezolutne. — Sympatyczne. — Oj, księdzu wikaremu nie będzie tu łatwo.
Uśmiechnąłem się i znów spiekłem raka, na co wszyscy zareagowali śmiechem. Czemu jestem takim prawiczkiem? — pomyślałem o sobie ze złością.
— Bardzo dobra ta jagnięcina. — Ksiądz Baryła wrócił do swoich żartów. — Niech ksiądz już da spokój — napomniał go z uśmiechem ksiądz dziekan. — Wszyscy widzą, że to indyk. — Takie duże udko? Myślałem, że to jagnię. — Ksiądz Baryła uśmiechnął się spode łba do kolegów. — Duszone w czerwonej kapuście. Świetny pomysł — skomentował jeden ze starszych księży, który do tej pory się nie odzywał. — A te owoce to co? Rodzynki?
Ksiądz Jan dał mi wzrokiem znać, bym trochę bardziej zaangażował się w rozmowę. — Tak — powiedziałem. — I suszone śliwki. — Mhu — zareagowała reszta. — Będę musiał wziąć przepis — skwitował ksiądz, który pochwalił pomysł duszenia w czerwonej kapuście. — Gosposia też wam się niezła trafiła — dodał ksiądz dziekan. — To prawda — przytaknął ksiądz Jan. — Mamy tu jak u Pana Boga za piecem. Nie zapominajcie o winie. Wtedy lepiej smakuje. Pośpieszyłem uzupełnić kieliszki.
— Świetnie zharmonizowane. Jedzenie i wino. Naprawdę wykwintne.— podsumował ksiądz o łagodnym i pogodnym obliczu, kolejny z tych starszych.
Dziewczęta ponownie wsunęły się do salonu i rzędem stanęły przy bufecie. Kolejno podchodziły do tych, co odłożyli sztućce i zbierały naczynia. Ksiądz Jan wytarł usta serwetką i zaproponował: — Może przed deserem rozprostujemy kości? — Wstał od stołu.
Nasza konstelacja rozsypała się na trzy mniejsze gwiazdozbiory: starsi, młodsi i ksiądz Jan z księdzem dziekanem. Podchodziłem do każdej z grup i proponowałem: — Zaraz będzie deser. I kawa, ale może jeszcze coś do picia? Wino, prosecco? A może koniaczek?
Wszyscy wybrali koniaczek. Rozdałem kieliszki i podszedłem z butelką do gospodarza i jego najważniejszego gościa. Nalałem po centymetrze. — A co to? — spytał zaintrygowany ksiądz dziekan i lekko przechylił trzymaną przeze mnie butelkę. — Sa-ra-ji-shvi-li — odczytał z etykietki. — Gruziński? — Tak — odparł ksiądz Jan. — Pięć gwiazdek?. Chyba rzeczywiście macie tu jak u Pana Boga za piecem. — Bez przesady. On nie jest taki drogi. Dostałem od przyjaciela na pożegnanie. Pociągnęli po małym łyku i odstawili kieliszki na komodę. Ksiądz dziekan wziął księdza Jana za łokieć i wyszli na patio. Poszedłem obsłużyć pozostałych.
— Dawno znasz księdza Jana? — Młodsi zwracali się do mnie na „ty”. — Nie — wyjaśniłem. — Poznaliśmy się dopiero tutaj.
By uniknąć dalszych pytań o biografię, wycofałem się do kuchni. — Świetnie się spisałyście, dziewczyny — pochwaliłem dziewczyny. — I pani też. — Uśmiechnąłem się do Potęgowej. — Jadłyście coś? — Niech ksiądz się o nas nie martwi. Zjemy, jak posprzątamy po deserze. — A kierowcy? — Byli na obiedzie u Nowakowej. — A co jedli? To samo? — No bez przesady. Zrobiła im schabowe z kapustą. Krzywdy nie mieli. — Świetnie. Dobrze wyszło, prawda? Pani też tak uważa? — Dobrze, niedobrze. Normalnie. Niech ksiądz nie chwali dnia przed zachodem słońca. Jeszcze nie wyjechali. — Dobrze, dobrze. Wszystko dobrze — paplałem podekscytowany. — To co? — spytała nasza gospodyni. — Możemy podawać deser?
Każda z dziewcząt podeszła do innej grupki. Usłyszałem, jak blondynka pyta: — Na deser będzie szarlotka, można wybrać z bitą śmietaną albo z lodami waniliowymi. Co ksiądz sobie życzy? — Jak będzie od ciebie, to ja bym chciał loda z bitą śmietaną — palnął Baryła, a inni wraz z nim wybuchnęli śmiechem. — Proszę księdza! — zareagowała ostro blondynka. — Bo się poskarżę! — Księdzu proboszczowi czy wikaremu? — szydził sobie dalej Baryła. — Dzie-ka-nowi! — odparowała szorstko i pokazała mu język. Naprawdę! Pokazała mu język. Nie wyciągnęła go wprawdzie na brodę, ale wyraźnie wysunęła go z ust. Obróciła się na pięcie i wyszła do kuchni. Cała grupa ponownie huknęła śmiechem.
— Niezłego tu macie diabełka — skomentował ksiądz Baryła, zwracając się do mnie. — Jeszcze nie wiemy, czy to diabeł, czy anioł — odpowiedziałem ze sztucznym uśmiechem na ustach. Stanąłem w drzwiach do ogrodu, by pokazać księdzu Janowi, że podano deser. — Jeszcze chwilka! — odpowiedział mi gestem dłoni.
Księża zjedli po swojej szarlotce, z bitą śmietaną lub z lodem, tylko Baryła dostał podwójną porcję z dwoma gałkami lodów i takim kopcem bitej śmietany, że omal nie spadła z talerzyka. Dziewczęta zbierały naczynia, ale blondynka wyraźnie unikała kontaktu z Baryłą. Postanowiłem obejść towarzystwo z butelką koniaku. Porozsiadali się teraz wygodnie dookoła salonu z filiżanką kawy lub kieliszkiem koniaku w ręku. Na fotelach, na sofie, na krzesłach.
— Szkoda, że ksiądz proboszcz nie podjął dyskusji — zwrócił się do mnie ksiądz Oczko. — Nie wiadomo kiedy znów trafi się ku temu okazja.
— Na pewno się trafi — odpowiedziałem bez przekonania.
— My, żeby porozmawiać, nie potrzebujemy żadnego „panelu ani seminarium”, tylko walimy prawdę prosto z mostu — skomentował szorstko Baryła. — Święta prawda — poparł go Oczko. Święta prawda, gówno prawda — pomyślałem, ale nie wypowiedziałem swojej myśli na głos.
— A wracając do tego genderyzmu — ksiądz Tumor chciał mimo wszystko wyłożyć swoją „prawdę” prosto z mostu — widzieliście do czego ostatnio doprowadził? Ile zwolenniczek zabijania dzieci wyszło na ulicę? Policja słusznie zrobiła, że rozpędziła je pałkami.
— Oczywiście, że słusznie. Kobiety w naszym kraju nie powinny mieć prawa do antykoncepcji, aborcji i in vitro. — Ksiądz Oczko przypieczętował jego prawdę swoją.
— To prawda. — Kolejny ksiądz postanowił wyjechać ze swoją „prawdą”. — Zgwałcona kobieta, która skorzysta z tabletki „dzień po”, popełnia jeszcze większą zbrodnię niż gwałciciel.
— A kto ponosi winę za gwałt? Dziewczynki są formułowane do posłuszeństwa i podległości tym, którzy je seksualnie wykorzystują. To one swoim wyglądem, ubiorem, zachowaniem kuszą, prowokują i ponoszą winę za to, że są molestowane i gwałcone.
— I po co to całe in vitro? Czy nie wystarczy modlitwa? Szczera modlitwa owocuje poczęciem dziecka.
— Oczywiście — włączył się kolejny ksiądz. — A poza tym dziecko poczęte z probówki, poza Bogiem, jest produktem, a nie bytem. Nie istotą. Jest zwierzęciem.
— Bo genderystom właśnie o to chodzi, by zrównać człowieka ze zwierzętami, tak samo jak ekologom. Ekologizm to totalna, czyli substancjalna wrogość względem człowieka jako osoby i tylko przejściowa humanizacja zwierząt, drzew i roślin. Ekologistom chodzi o nowe relacje pomiędzy człowiekiem a przyrodą. To radykalne przekształcenie przyrody stanie się istotną częścią bytową radykalnego przekształcenia społeczeństwa, co w politycznej praxis oznacza „istotową zmianę świata”, którego miałyby w praktyce dokonać ruchy zielonych, lewicy, oraz wszystkie związki feministyczno — homoseksualne. Dla tego nurtu myślowego przyroda posiada wspólną z człowiekiem substancję i staje się tym samym pełnoprawnym oraz równorzędnym podmiotem, a pamiętajmy, że w całej nauce i nauce Kościoła katolickiego oraz nauce Pana Boga człowiek pojęty był jako podmiot osobowy, a cała przyroda — łącznie ze zwierzętami — jako byt przedmiotowy — wywodził uczenie ksiądz Tumor. — Ekologizm to najpierw totalny ateizm. Ta mała Szwedka, co jeździ po świecie, staje się wyrocznią dla wszystkich sił politycznych, społecznych. To jest sprzeczne z tym wszystkim, co jest zapisane w Biblii — spuentował.
— To samo wegetarianizm — poparł go ksiądz Oczko. —To oferta ideologiczna. Im więcej szacunku dla zwierząt, tym więcej pogardy dla człowieka.
Słuchałem z przerażeniem, jak jeden po drugim wygadywali brednie, jakby pisali scenariusz do teatru absurdu. Atmosfera robiła się coraz luźniejsza. Księża ośmielali jeden drugiego i zachęcali do powiedzenia czegoś od siebie. Z każdą wypowiedzią utwierdzali się w swoim przekonaniu nie tylko o słuszności, ale i o doniosłości głoszonych poglądów. I o swoim dobrym guście i intelektualnym wyrobieniu. Rozmowom co chwila towarzyszyły salwy śmiechu, aż przerodziły się w nieustanny rechot.
Ksiądz Tumor rozkręcił się na dobre i zawołał: — Obudź się, ojczyzno! Roztrzaskaj glinianych idoli LGBT, co po ludzku grzeszyć nie potrafią! I niech sczezną ci wszyscy trawożercy, wyznawcy animizmu, fetyszyści, co oddają hołd pogańskim bożkom. Obronimy przed nimi naszą świętą wiarę! Czyż Pan Bóg nie wybrał sobie naszego narodu, żeby doprowadzić ludzkość do Dnia Ostatecznego? Czyli my, kochani, tak najtrzeźwiej mówiąc, przejęliśmy pałeczkę po Żydach i Niemcach. Gdzie byłeś, Izraelu, gdy nasi rodacy ratowali żydowskie dzieci? Kto finansował Führera? W czyich rękach był przemysł farmaceutyczny, który uśmiercał braci Żydów w obozach koncentracyjnych? Kto kooperował gospodarczo z Trzecią Rzeszą? Proszę nam podać z imienia i nazwiska tych ludzi oraz ich narodowość! A kto był właścicielem banków udzielających gigantycznych kredytów na budowę krematoriów w Auschwitz-Birkenau?
— Tak jest, brawo! — zaczęli wołać jeden przez drugiego. Niektórzy naprawdę klaskali w dłonie. Powitali spojrzeniami przepełnionymi dumą i samozadowoleniem księdza Jana i księdza dziekana, którzy właśnie weszli do środka. Pierwszy odezwał się ksiądz Jan: — Od jakiegoś czasu przysłuchuję się waszej… — tu zawiesił głos i odchrząknął — rozmowie i zastanawiam się, gdzie koledzy to wszystko przeczytali? Chyba nie w Ewangelii…? — Oczywiście, że nie. O tym się mówi dziś — wszedł mu w słowo Tumor. — … ani w nauczaniu Kościoła, bo papież chyba mówi coś innego?
Na moment zaległa niezręczna cisza, którą postanowił przerwać jeden ze starszych księży, który do tej pory milczał: — Modlę się o mądrość dla papieża, o jego serce otwarte na działanie Ducha Świętego, a jeśli tego nie uczyni — modlę się o szybkie jego odejście do Domu Ojca. O szczęśliwą śmierć dla niego… — Papież chyba upadł na głowę, bo broni grzeszników: gejów, gender i lesbijek! — zawołał wciąż rozpalony Tumor.
— O Panu Jezusie też mówili, że się otacza grzesznikami, celnikami, że broni kobiety grzeszne przed kamienowaniem — odpowiedział mu ze ściągniętym czołem ksiądz Jan. Znów na moment zapadła niezręczna cisza. — Co wolno Jezusowi, to nie papieżowi! — wypalił Baryła i wszyscy ponownie wybuchnęli śmiechem, zadowoleni, że znów trafnym żartem rozładował niezręczną sytuację. — A czy Jezus nie mówił: „Zostaw wszystko i pójdź za mną?” oraz: „I ty czyń podobnie?” — spytał ksiądz Jan bez przekonania, jakby nie widział sensu włączania się w ten trajkot. — Mówił, mówił, ale na nas chyba czas. Dziękujemy księżom za gościnę. — Ksiądz dziekan chyba chciał uniknąć dalszej kompromitacji. Podnieśli się od stołu, z krzeseł i foteli, a Baryła zwrócił się do kolegów słabo tłumionym szeptem: — Zostawcie wszystko i pójdźcie za mną. Napijemy się czegoś porządnego. — Proszę się nie gniewać, to prości księża, nie zawsze wiedzą jak należy rozmawiać z uczonym — zwrócił się ksiądz dziekan do mojego proboszcza. — W piśmie — znów udawanym szeptem skomentował ksiądz Baryła przed kolegami.
Książka jest już skończona, trwają prace redakcyjne, jej premiera przewidziana jest na jesień 2022 r. Ale już teraz możesz kupić w przedsprzedaży jeden ze stu numerowanych egzemplarzy sygnalnych z dedykacją i podpisem autora. Najniższy numer na 18 maja to 3.
— Nie chciałbym, żeby ksiądz mnie źle zrozumiał. Przecież jesteśmy wspaniałym narodem, przecież nie raz zadziwiliśmy świat naszą odwagą, naszą mądrością, naszym poświęceniem, ale teraz dzieje się z nami coś niedobrego. Skąd ta pogarda do lepszych, ta agresja, ten plugawy język, brak szacunku dla prawa, dla prawdy, dla zasad, dla demokracji? Czy ksiądz się zastanawiał, skąd się to wszystko bierze? To ze strachu. Oni się boją zmian, oni się boją nowego świata, oni się boją nowoczesności, bo myślą, że sobie w niej nie poradzą, że będą nikim, że inni będą się z nich śmiać, bo nie znają języków, bo nie potrafią obsługiwać komputera, bo nie czytają książek, bo nigdy nie wyjeżdżali za granicę. Oni w dzisiejszym świecie czują się niekomfortowo. A kto by się czuł komfortowo w warunkach, w których by było widać, że jest biedny, źle ubrany, niewykształcony, nie potrafi się wysłowić. To tak jakby prostego chłopa w łapciach sto lat temu zaprosić na salony, na bal. No, nie czułby się komfortowo. Oni myślą, że wszyscy nimi gardzą i się z nich śmieją. I nawet gdy nikt tak nie robi, nie śmieje się z nich, nie wytyka palcami, oni mimo to myślą, że się z nich śmieją. Dziś nikt nikogo nie wytyka palcami, bo dziś nikogo nie obchodzi, jak inny wygląda, jak się ubiera i — niestety — co mówi i myśli. Ludzie w tłumie odwracają od siebie wzrok i udają, że nikogo nie widzą. Ale mimo to to poczucie gorszości im doskwiera. Ale przede wszystkim samotność, bo wspólnota, jaką im oferuje demokracja liberalna, społeczeństwo jednostek autonomicznych ich nie satysfakcjonuje, nie pociąga ani nie jest dla nich zrozumiała. I oni bardzo by chcieli zlikwidować tę samotność, tę pustkę. Łatwo zrozumieć dewocję ludzi starszych, stojących już nad grobem, ale dlaczego taka stara kobieta daje posłuch nazistowskim demagogom? Czy ona nie widzi, że to, co głoszą, stoi w całkowitej sprzeczności z tym, w co ona wierzy? Może i widzi, może to jakoś intuicyjnie wyczuwa, ale „rozumuje” emocjonalnie. A tym, co jej najbardziej doskwiera jest samotność. Ona jest samotna, bo nie potrafi zbudować wspólnoty ze swoimi wykształconymi dziećmi, o które tak dbała, którym chciała wpoić religijne i obyczajowe wartości, a one, niewdzięczne, tego nie chcą, ponieważ mają swoją „liberalną” wiarę, swoje przekonania i żyją we wspólnocie ludzi podobnych sobie. Może i odnoszą się do matki z szacunkiem, może jej pomagają na starość, ale poza tą relacją pokrewieństwa nic ich nie łączy. Oni, poza wymianą praktycznych komunikatów, nie mają ze sobą o czym rozmawiać. Więc trudno się dziwić, że ta stara kobieta poszukuje wspólnoty ludzi podobnie patrzących na świat co ona. I podobnie jak ona odrzucających obcą dla siebie wspólnotę ludzi nowoczesnych. Po co im ta nowoczesność? Po co im ta wolność? Podobnie mężczyzna w sile wieku, który kiedyś spróbował wziąć sprawy w swoje ręce i mu nie wyszło. Zawiódł się na świecie liberalnym, przegrał. I kto jest winien? On? Taki pracowity, taki odważny, taki pomysłowy? Jego zdaniem oczywiście nie. On myśli, że skrzywdził go ten nowoczesny, liberalny świat. „Bierz sprawy w swoje ręce”. „Jesteś kowalem swego losu”. „Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz”. To są wszystko oszustwa liberalnego świata, iluzje, którymi został zwabiony w sidła swojej „wolności”. Albo młodzi ludzie, dwudziestokilkulatki, które tyle pracy włożyły w zdobycie wykształcenia, tylu wyrzeczeń dokonały. Skończyli studia, które im nic nie dały; nawet nie uchyliły drzwi do żadnej kariery. Cynicy mówią, że to były studia „śmieciowe” i że teraz czeka na nich tylko śmieciowa praca, śmieciowe umowy, śmieciowe kontrakty. Dla takich ludzi wolność oznacza samotność, porażkę, zawód życiowy. Dlatego wybierają ucieczkę od wolności.
To pojęcie mnie elektryzuje, bo przecież nie raz obiło mi się o uszy, i dobrze wiem, że ksiądz Jan mnie zaraz spyta, czy czytałem tego… F…, F…, F… Freuda? I rzeczywiście: — Ericha Fromma ksiądz czytał? — pada jego pytanie. No, byłem blisko. — Trzeba przeczytać, proszę księdza, koniecznie. To dziś lektura obowiązkowa.
Nieraz na ulicy wpadnie mi w oko jakaś
dziewczyna. Potrafię się na nią zapatrzyć i dyskretnie zachwycać jej sylwetką,
nogami, twarzą, ubiorem albo sposobem poruszania się. Dziś też przytrafiło mi
się coś takiego. Długo wpatrywałem się, jak szybkim, drobnym krokiem szła przez
miasto nieduża, szczupła dziewczyna w ciemnoszarych botkach na nogach i w
wytartych dżinsach ciasno opinających jej jędrną pupę. Miała na sobie kusą
skórzaną kurtkę i zabawną futrzaną czapkę z klapkami na uszy, która całkowicie
zasłaniała jej włosy, ale za to cudownie eksponowała jej piękną twarz. Oddalała
się ode mnie, więc nie mogłem widzieć jej twarzy, ale nie musiałem jej widzieć,
by wiedzieć, jaka jest piękna. Gdyby ujrzał ją Leonardo da Vinci, na pewno by
wpadł na pomysł, by narysować jakąś swoją wersję facies ad circulum. Najpierw by umieścił całą jej głowę w
prostokącie, którego krawędzie stykałyby się z uszami, górną linią włosów i
brodą, a samą twarz — w owalu, odcinającym od niej uszy i włosy, którego dolna
antypoda stykałaby się z dolną krawędzią prostokąta. A potem by odmierzył jedną
trzecią wysokości owalu na czoło, która wypadłaby dokładnie w punkcie pomiędzy
jej oczami, gdzie zaczyna się wznosić nos. Na pewno z tego punktu poprowadziłby
tuż nad brwiami lekko ukośne linie, które przecinałyby obrysowujący głowę
prostokąt dokładnie w dwóch trzecich jego wysokości. Dokonując następnych
pomiarów, stwierdziłby, że środek owalu wypada idealnie w połowie wysokości jej
nosa, środkowa linia jej oczu — w połowie wysokości prostokąta, a górna krawędź
jej ust — dokładnie w jednej czwartej wysokości owalu. Na pewno taki rysunek
głowy i twarzy kobiety, wrysowanych w prostokąt i elipsę, poprzecinanych
liniami pokazującymi ich proporcje, uchodziłby za wzór dla wyrażenia ideału
kobiecej urody, podobnie jak jego homo ad
circulum uchodzi za wzór ukazujący idealne proporcje sylwetki mężczyzny.
Znam tę twarz. Ja też zeskanowałem ją do swej
pamięci, ale nie matematycznie. Zapamiętałem coś innego niż te idealne
proporcje. Kiedy na nią patrzę, widzę najpierw błysk szmaragdowych światełek w
łódeczkach jej kocich oczu, których wewnętrzne kąciki lekko zaginają się ku
dołowi, a zewnętrzne — ku górze, przyozdobionych długimi, czarnymi,
zawijającymi się na zewnątrz rzęsami. Nad oczami widzę rysunek jej brwi — dwie
grube czarne kreski namalowane dwoma śmiałymi pociągnięciami pędzla przez
jakiegoś nieznanego mistrza japońskiej kaligrafii. Wiem, że te oczy zwykle
patrzą nieco w górę, jak u kogoś, kto spogląda sponad okularów. Może dlatego,
że dziewczyna jest niewysoka i rozmawiając z na ogół wyższymi od siebie
osobami, by spojrzeć im w oczy, musiałaby nieco unieść głowę. Ale jej głowa
podczas rozmowy pozostaje zwykle nieruchoma, za to ona wyraźnie unosi sam
wzrok. Widzę też jej odkryte poniżej czubka nosa dziurki, radośnie pokazujące
się światu. I jej usta, które również dwoma zdecydowanymi pociągnięciami pędzla
namalował ten sam mistrz japońskiej kaligrafii, tyle tylko, że nie czarną, lecz
czerwoną kreską. Ale najbardziej kocham piegi, które słońce szczodrze wypaliło
na jej twarzy. Te piegi są zwykle zamaskowane pod warstwą pudru, ale ja je mogę
zobaczyć przy okazji każdego naszego spotkania, ponieważ puder wyciera się przy
naszych namiętnych pocałunkach. Gdy pierwszym razem zachwyciłem się jej cudnymi
piegami, ona z lekkim zawstydzeniem odpowiedziała mi, że wiedząc, że im się
przyglądam, czuje się naga. Tak, znam te piegi i znam tę twarz. Zapamiętałem ją
tak dobrze, bo to twarz mojej dziewczyny, która właśnie przed chwilą wysiadła z
mojego samochodu.
Wiedziałem, że pod kurtką ma czerwoną
koronkową bluzkę, przez którą prześwituje czarny stanik, dobrany do jej
czarnych koronkowych majtek. Oczywiście na ulicy nikt tego nie widział, ale ja
to wiedziałem, ponieważ ranek i przedpołudnie spędziliśmy razem w małym
podmiejskim hoteliku, gdzie, rozbierając ją, mogłem zobaczyć nie tylko to, co
ma na sobie, ale także i to, co nosi pod spodem.
Ujęło mnie, jak z chodnika wchodzi na
jezdnię. Mężczyzna, kiedy ma do pokonania przeszkodę w postaci krawężnika lub
kałuży, zwykle robi zdecydowany wykrok, przenosi na przednią nogę ciężar ciała
i przechodząc przez pion, wypina przed siebie tors i ramiona, a potem
naprężając się od stóp do głów i wybijając z tej samej, teraz już tylnej, nogi,
wyrzuca za nimi swoje ciało. Dziewczyny, kobiety — a przynajmniej wiele z nich —
robią to inaczej, lekko przysiadając przed przeszkodą, wysuwając nogę i dopiero
za nią wysyłając biodra i resztę ciała. Podobne dygnięcie zauważyłem u niej.
Zbliżywszy się do krawężnika, szybko dostawiła prawą stopę do lewej, lekko
obniżyła biodra i zdecydowanie weszła na jezdnię lewą nogą, zupełnie jak
tanguero, który zmienia nogę właśnie w ten, niewyczuwalny dla partnerki,
sposób. Wiem coś o tym, bo sam tańczę tango.
Chciałbym i ją nauczyć tanga, pokazać jej, jak subtelny to taniec. Marika — tak ma na imię — mówi, że najbardziej lubi pieszczoty delikatne jak muśnięcie motyla. Obdarza mnie nimi i sama ich ode mnie oczekuje. Patrząc na tango, na jego zdecydowane figury, gdy na przykład partner prowadzi partnerkę do ocho atrás i ona porusza się po parkiecie na planie ósemki, zdecydowanie wysuwając nogi w ruchu kroczącym do tyłu, jakby się przed nim zapierała, albo na boleo, gdy tancerz, wprowadzając ciało partnerki w rotację, a następnie je blokując, powoduje wyrzucenie jej nogi do przodu lub do tyłu, czy też na głęboką sakadę, gdy mężczyzna wchodzi w miejsce partnerki, wykonując zdecydowany krok pomiędzy jej uda, i wyrzuca jej nogę na bok— można mieć wrażenie, że tango to taniec bardzo agresywny, taniec argentyńskich machistas manifestujących swą dominację w stosunku do kobiet. Ale w takiej opinii nie ma nic bardziej błędnego. Tango to taniec niezwykle delikatny, opierający się na subtelnej komunikacji pomiędzy partnerami. Oczywiście, że mężczyzna w nim prowadzi, a kobieta za nim podąża, ale w żadnym ruchu on jej nie przestawia, nie pociąga ani nie popycha. Nie każe jej wykonywać żadnych figur — on ją tylko do nich subtelnie zaprasza. Prawdziwy mistrz tanga swoimi dłońmi właściwie ledwo dotyka partnerki. Łączy ich coś na wzór poduszki magnetycznej. Może właśnie to jest to, o czym mówi Marika: dotyk motyla? Bliski kontakt cielesny w tangu wielu, jakże mylnie, bierze za żelazny uścisk i dlatego tango wydaje się im tańcem modliszki albo jadowitego pająka, ale to nieprawda. Tango to raczej taniec motyla: z kwiatka na kwiatek, nieprzewidywalnie; przyspieszenie, zwolnienie, zmiana rytmu, pauza, zatrzymanie; wahanie i powrót do ruchu; płynnie, płynnie, rotacja, balans, zmiana kierunku i znowu płynnie. Chciałbym to pokazać Marice. Ona pewnie nie wie, że tango to taniec motyla. Wielu rzeczy nie wie.
Nieraz nie mogę się nadziwić, że wiedza,
którą łapie się z powietrza, nie stała się w ogóle jej udziałem. Marika mówi
mi, że często czuje się zawstydzona, nie znając słów, których ja używam, albo
nie wiedząc, co mi odpowiedzieć, jak skomentować to, co mówię. Muszę jej
wyjaśniać, co znaczą słowa: „krezus”, „hedonizm” albo „poliamoria”. Hasła: „czarodziejska
góra”, „sto lat samotności”, „czekanie na Godota”, „paragraf 22” czy nawet „monologi
waginy” nic jej nie mówią. Marika nie odebrała dobrej edukacji i niewiele
czytała. Towarzyszami jej dzieciństwa nie byli ani Kubuś Puchatek, ani miś
Paddington. Ani Alicja w Krainie Czarów, ani Ania z Zielonego Wzgórza. Mówi, że
jej rodzice nigdy nie dojrzeli do rodzicielstwa, dlatego wychowywała ją babcia.
Szkoły, do których chodziła, to nie były szkoły, w których wszyscy ciężko
pracują, by osiągnąć jasno wytyczony cel: studia na prawie, ekonomii czy
medycynie. Raczej dryfowała z całym otoczeniem swoich znajomych ku łatwemu
życiu z rozrywkami, imprezami i przyjemnościami polegającymi na niewyszukanej
konsumpcji smaków, dźwięków i obrazów, a może i jakichś delirycznych
substancji, nie przejmując się, co będzie robić jako dorosła. Aż ją zniosło do
zawodówki, w której niczego nie uczyli i niczego nie wymagali. Potem próbowała
nadrobić zaległości i zrobić maturę w szkole wieczorowej, ale w szkole
wieczorowej znów niewielu ciężko pracuje, by osiągnąć jasno wytyczony cel.
Nawet jeśli niektórzy go mają, to na pewno nie są nim studia prawnicze,
menedżerskie albo medyczne. Marika zdała wszystkie egzaminy z wyjątkiem
matematyki, której przecież zawsze będzie mogła się nauczyć. Tak przynajmniej
mówi.
Póki co studiuje kosmetologię, choć ostatnio
zawiesiła studia, „bo brakuje jej czasu”. Planuje w przyszłości otworzyć własny
gabinet. Mówi, że ma do tego smykałkę i zainteresowanie. Najbardziej ją pociąga
tworzenie sztucznych wizerunków za pomocą makijażu, który może zmienić
człowieka nie do poznania. Lubię to, mówi. Malując się i pozując do zdjęcia,
mogę być, kim zechcę. I chyba też chciałaby to potrafić: stawać się tym, kim by
chciała. Może właśnie dlatego najbardziej lubi poradniki z psychologii
społecznej, o których mi powiedziała, gdy ją zapytałem, co czyta. Potęga podświadomości i temu podobne
proste recepty na szczęście i powodzenie w życiu. Powiedziała mi, że pracuje
jako fotomodelka, prezentując głównie biżuterię i galanterię albo grając w
dziwnych klipach na zlecenie, gdy zamawiający chce dostać filmik z chichotem
dziewczyny łaskotanej w stopy lub pod pachami albo z jej piskiem spod zimnego
prysznica. Nawet mi przysłała kilka próbek ze swoimi zdjęciami i podobnymi
filmikami. Dłonie lub stopy w kolorowych wełnianych rękawiczkach bez palców.
Film z widokiem lekko drgających stóp łaskotanych co chwila piórkiem lub palcem,
z głośnym chichotem w tle. Jednak na pierwszym zdjęciu, które mi przysłała,
chyba chciała być dziwką. Pozuje na nim w czarnym gorsecie ze złotą lamówką i w
czarnych pończochach w siateczkę. Zdecydowanie wpatruje się w obiektyw sponad okularów
słonecznych. Gdy powiększyłem fotografię, zobaczyłem za okularami femme fatale z demonicznym czarno-srebrnym
makijażem, wpatrującą się we mnie wzrokiem pełnym pogardy, jakby mówiła: Wchodzisz
w to, chłopcze? Zastanów się, bo mogę zrobić z tobą wszystko, co zechcę.
To zdjęcie przysłała mi w odpowiedzi na moją
odpowiedź na jej anons w eamore.com.
Gdy wyraziłem swoje zaintrygowanie, ona mi odpowiedziała: Pozowanie do zdjęć to
zupełnie inny świat, w którym mogę być, kim zechcę. Raz sobą, raz aniołem, raz
wcieleniem diabła. Ale na ogół w kontaktach z ludźmi jestem bardzo ostrożna i
nieśmiała. Nieśmiałość? — odpisałem. Trudno w to uwierzyć, bo sprawiasz
wrażenie dziewczyny, która już z niejednego pieca chleb jadła. A ona na to: Nie
wiem, jak to odebrać :/. Tak zinterpretowałem twoje zdjęcie w kabaretkach: O,
dziewczyna niezwykle swobodna seksualnie, która miała sporo erotycznych
doświadczeń. Nie zgadza się? To tylko zabawa i mistyfikacja? Źle mnie odebrałeś
i przykro mi z tego powodu, ale masz prawo. Nie miałam wielu erotycznych
doświadczeń i chciałabym ci udowodnić, że nie jest tak, jak sobie pomyślałeś.
Nie jestem złą, zepsutą dziewczyną. Ani przez moment nie pomyślałem, że jesteś
zła, nawet jeślibyś była nienasyconą nimfomanką, doświadczoną kurtyzaną czy
łatwą dziewczyną. A może i nawet byłyby to atuty? Złem w tych relacjach byłyby
dla mnie: cynizm, pogarda, przedmiotowe traktowanie drugiego człowieka. Pięknie
ujęte, ale odpowiem ci wprost: Nigdy nie byłam nimfomanką, kurtyzaną ani łatwą
dziewczyną. Na decyzję o takim układzie poświęciłam dużo czasu. Mam nadzieję,
że ta znajomość będzie głęboka również dla duszy, a nie tylko dla uciech
fizycznych. Jak napisałam w ogłoszeniu, interesuje mnie przyjaźń i podtrzymanie
znajomości. Nie chcę traktować tego przedmiotowo, chcę cię poznać, polubić i
być częścią świata, do którego z chęcią będziesz chciał wracać. Aż mi się nie
chce wierzyć, że aż tak dobrze możemy się rozumieć — odpisałem. Ja też długo
szukałem takiego kontaktu.
Tak, Marika spotyka się ze mną za pieniądze.
Ale rzeczywiście nie jest dziwką ani femme
fatale. Chyba powinienem być dumny, że spośród kilkudziesięciu mężczyzn,
którzy odpowiedzieli na jej anons, wybrała właśnie mnie. Bo wydawałeś mi się
najciekawszym z nich wszystkich — napisała. I najbardziej godnym zaufania.
Tylko ty napisałeś, że chcesz otoczyć mnie troską. „Cieszyłbym się, gdybym mógł
otoczyć cię opieką i czułością. W zamian oczekiwałbym tego samego”. Tak było? —
cytuje moją odpowiedź na swój anons.
To dlatego tak się do mnie tuli? Dlatego z
taką ufnością patrzy mi w oczy? Dlatego obsypuje mnie deszczem czułych
pocałunków? W żadnym calu nie zachowuje się jak dziwka. Wyczułem to już podczas
pierwszego spotkania, a podczas drugiego przekonałem się na pewno i wiedziałem
nawet, jak to nazwać. Takiej czułości pocałunków i pieszczot, jakimi mnie
obdarzyła, doświadczyłem do tej pory jedynie od kobiet, które mnie kochały.
Każda z nich przekazywała to w inny sposób, ale żadna — tak subtelnie. Może
dlatego, że one kochały się ze mną naprawdę, podniecając się i zmierzając w
szale uniesień do szczytu własnej rozkoszy? Ja też potrafię dać Marice rozkosz,
ale muszę nad nią popracować metodycznie. Może więc to nie jest rozkosz, tylko
rozładowanie? Zaspokojenie — mówi Marika. Autentyczna czułość jej dotyku,
pieszczot, pocałunków, spojrzenia stoi w tak oczywistej sprzeczności z naszym
układem — sponsorskim — że już na pierwszym spotkaniu cisnęło mi się na usta
pytanie, dlaczego to robi. Dlaczego uprawia seks za pieniądze. Ale nie chciałem
wydać się jej moralizującym klientem, który próbuje sprowadzić zepsutą
dziewczynę na właściwą drogę, i tylko spytałem oględnie, skąd pomysł na takie
spotkania. Odpowiedziała mi, że po prostu chciała spróbować takiego
doświadczenia. Chyba wiem, co miała na myśli, bo opowiadała mi też o próbach
innych doświadczeń na tym polu. Na przykład: seks z kobietą. W sumie — z
kobietami, bo znalazła ich już kilka. Internet to świetny wynalazek do tego
rodzaju poszukiwań. Niełatwo jest znaleźć odpowiedniego partnera lub
odpowiednią partnerkę w swoim środowisku, jeśli nie chce się ujawniać pewnych
skłonności. Zawsze istnieje niebezpieczeństwo niezamierzonej kompromitacji,
która może skomplikować relacje ze znajomymi. A w necie? Piszesz: Chciałabym
spróbować seksu z inną dziewczyną — i już po paru godzinach masz kilka
kandydatek. Albo: Młoda dziewczyna zaprzyjaźni się ze starszym panem — i od
razu zgłasza się kilkudziesięciu.
Oddała mi się cała? Nie. Nie, bo to
niemożliwe w jej przypadku. By oddać się w całości, trzeba w całości się
otworzyć, a to u niej chyba niemożliwe. Nie w tym sensie, że skrywa jakieś
tajemnice, których nie chciałaby ujawnić, lecz raczej w tym, że jest monadą. A
monady — wiadomo — są bez okien. Nie można w nie zajrzeć ani ich prześwietlić.
Monady nie promieniują całym swoim światłem. Raczej przesącza się przez nie
tyle światła, ile można zobaczyć w ciemnym korytarzu, gdy wydobywa się spod
drzwi jakiegoś zamkniętego i oświetlonego wewnątrz pomieszczenia. Nie można
więc ich zobaczyć, a da się tylko stwierdzić, że świecą.
Marika pragnie pieszczot delikatnych jak
muśnięcie motyla. Przez cały czas pozostaje opanowana w swej delikatności. To
ona nadaje ton i tempo naszym pieszczotom. I robi to bez słów. Podczas
pierwszego naszego spotkania cierpliwie uprzystępniała mi swoje ciało, jak
gdyby badając moje potrzeby i upodobania, ale na początku drugiego — zdecydowanie
przewróciła mnie na plecy i obsypała deszczem pocałunków i lawiną pieszczot
swojego języka. Nie, nie. Nie deszczem, nie lawiną. Śniegiem, puchem, mgłą… Sam
już nie wiem: manną. Uczę się jej niemego kodu, gdy kieruje czepigą mego
ramienia, kiedy lemiesz mej dłoni zgłębia istotę jej rzeczy samej w miejscu,
gdzie różany jej ogród się szerzy. Wystarczy muśnięcie palców, bym zrozumiał:
wzgórek łonowy, pachwina, wargi, pochwa, łechtaczka. Mons pubis, inguine, labia majora,
labia minora, vagina, clitoris. Wolniej,
nie tak głęboko, stop! Tak, taak, taak, taaaak… Non pudet, quia pudendum est.
Przeżyłem z nią kilka momentów, których nie
zapomnę do końca życia. Któregoś razu nasze pieszczoty skończyły się długim
zespoleniem. Marika leżała na wznak, a ja, zawieszony nad nią swoim torsem i
oparty dłońmi o materac łóżka, w powolnym rytmie, łagodnie napierałem na nią i
cofałem się swoimi biodrami. Marika przez cały czas muskała mnie palcami po
przegubach i niewzruszonym wzrokiem wpatrywała się w moje oczy. To była cudna
pieszczota z jej strony. Dotyk motyla na moich przegubach. Marika wodziła
palcami po moich przegubach, a ja, wpatrując się w jej wpatrujące się we mnie
oczy, nie przestając delikatnie z nią kopulować, zacząłem szeptem powoli
recytować: Nad łódeczką księżyc świeci, trójgraniasty groszek leci.
Czworoboczna większa mniejszą uderzyła, główką haczyk zaczepiła. Co to? — spytała
Marika, nie przestając gładzić mnie palcami po przegubach i nieruchomo
wpatrywać się w moje oczy. Jakiś wierszyk? Tak — odpowiedziałem. W ten sposób
studenci medycyny uczą się nazw kości nadgarstka.
Marika opuściła wzrok do mojego lewego
nadgarstka i przerwała głaskanie. Prawym kciukiem zaczęła gładzić wewnętrzną
powierzchnię przegubu mojej lewej ręki, a pozostałymi czterema palcami — zewnętrzną.
Zatrzymała ruch czterech palców, wsparła się nimi na zewnętrznej krawędzi mojej
ręki, a kciukiem wyczuła końcówkę kości promieniowej i zaczęła nim ją obwodzić
z lekkim naciskiem. Processus styloideus
radii — powiedziałem. Wyrostek rylcowaty kości promieniowej. Marika wróciła
pytającym spojrzeniem do moich oczu, a ja wykonałem cztery delikatne ruchy
frykcyjne. Nie odrywając wzroku od moich oczu ani swoich czterech palców od
zewnętrznej krawędzi mojej dłoni, przesunęła kciukiem w dół, wciskając go w
zagłębienie tuż pod przegubem. Os
scaphoideum,łódeczka — przypomniałem sobie i
wykonałem kilka następnych delikatnych i powolnych ruchów frykcyjnych, które
miały naśladować kołysanie się łódki na krótkiej fali. Marika z niewzruszonym
wyrazem twarzy zwolniła napięcie swojego kciuka i z lekkim naciskiem poruszyła
do przodu i do tyłu środkowym palcem. Os
lunatum — szepnąłem tajemniczo i z uśmiechem i szeroko otwartymi oczami
przełożyłem na nasze: Księżyc. Bezzwłocznie spróbowałem kilkoma mocniejszymi
ruchami frykcyjnymi wyrzeźbić w jej pochwie kształt, jaki przybiera na początku
cyklu.
Naprawdę nie jesteś lekarzem? — spytała. Nie,
mówiłem ci. To moja żona studiowała medycynę. Podczas studiów uczyła się na
mnie anatomii. Zapamiętałem co nieco.
Uważając, by nie oderwała swych palców od
mych nadgarstków, przesunąłem jej ręce ruchem okrężnym ponad jej głowę,
spocząłem na niej całym ciężarem ciała, przysunąłem swoje usta do jej ust i
pocałowałem ją delikatnie trzema cmoknięciami, a potem przywarłem mocniej,
rozchylając je ruchem swoich warg i wchodząc w nie językiem. Marika
odpowiedziała na moje cmoknięcia cmoknięciami. Na mój silniejszy nacisk na jej
usta — naciskiem swoich, a na wsunięcie języka — spleceniem z nim swojego. Znów
uniosłem się nad nią i wsparłem się dłońmi na materacu łóżka, ale teraz — opierając
się nad jej głową. Ująwszy palcami prawej dłoni przegub jej lewej ręki, wyrecytowałem
ponownie z długimi przerwami: Łódka płynie… księżyc świeci… trójgraniasty
groszek leci… Na trapezie… trapeziku… wisi główka na haczyku — naciskając
kolejno palcami na jej os scaphoideum, os
lunatum, os pisiforme, os trapezium, os
trapezoideum, os capitatum i os hamatum.
Ale dla mnie trwało to za długo, więc
musiałem zmienić pozycję i wraz z nią przewróciłem się na bok. Marika
podciągnęła nogi wzdłuż mojego ciała, oparła pięty na mych ramionach i splotła
stopy za moją głową. Wpatrywała się we mnie, a ja leżałem zachwycony w kołysce
jej stóp. Patrzyłem w jej szmaragdowe oczy i podziwiałem mistrzostwo kaligrafii
jej brwi i ust. Lekkimi ruchami lędźwi przypominałem, że wciąż w niej jestem,
ale gdy zauważyłem, że jej dziurki od nosa zaczynają coraz silniej się
rozszerzać przy wciąganiu powietrza, natychmiast podążyłem za falą jej oddechu,
by złapać jej rytm. Kołysałem się na jej falach przyboju wzbierających z każdym
moim ruchem i czekałem, aż docierając do brzegu, odśpiewa syreni hymn rozkoszy,
ale ona wydała tylko krótki, tłumiony spazm ulgi jak zdjęta z haczyka i
wyrzucona na ląd ryba, która nie podejmuje już walki. Dwa nieme skurcze: plask,
plask.
Leżeliśmy na brzegu, a rozkołysane morze
naszych oddechów uspokajało się i cichło. Znów wpatrywała się we mnie swym ołowianym
spojrzeniem, a ja podziwiałem jej cudną twarz, tym razem zmąconą wyraźnymi
oznakami zmęczenia: wypieki na policzkach, spocone czoło, zmierzwione włosy,
przyćmiony blask szmaragdowych światełek w łódeczkach kocich oczu unoszonych na
czerwonych i czarnych falach jej ust i brwi. A wszystko to w półmroku pokoju,
ledwo rozjaśnionego światłem przedostającym się przez szczeliny zaciągniętych
na okno zasłon. Jednak z twarzy Mariki — jakimś niepojętym cudem — bił blask,
wyraźnie ukazujący jej szczegóły, jak na obrazach Caravaggia, jednego z
pierwszych mistrzów światłocienia, który malował swe postaci spowite — podobnie
jak Marika w moich oczach (zarówno dosłownie, jak i w przenośni) — głębokim
mrokiem, widziane jakby w piwnicznym oświetleniu. Ten blask bijący z twarzy
Mariki był czymś w rodzaju lume sacrale,
którego źródło na obrazach Caravaggia pozostawało niezgłębioną tajemnicą. Dla
mnie jednak wszystko było aż nader oczywiste. Było to światło mojego zachwytu.
Ponadto Caravaggio zdawał się mówić do
Leonarda: Człowiek nie jest taki idealny, jak ty go przedstawiałeś; nęka go
zmęczenie, choroba, cierpienie; zwycięża go śmierć. Ale czy w tym nie tkwi
również jego piękno? Caravaggio kocha człowieka i świat takimi, jakie są. Nawet
na obrazach przedstawiających Jezusa owoce są robaczywe, a nie jakieś
wyidealizowane. Takie było piękno Mariki, zmierzwione wysiłkiem naszego
uniesienia i bijące z jej twarzy w zaciemnionym pokoju hotelowym. Nigdy jej
tego nie mówiłem, ale jej zaledwie dwudziestosześcioletnie ciało nie wzbudzało
we mnie czysto estetycznego zachwytu, podobnego do tego, jaki we mnie budziło
dziewicze piękno nieródek z ich jędrnymi piersiami, pośladkami i wymodelowanymi
brzuchami, którym zwykle mówiłem, że nie musiałbym ich dotykać, by się nimi
zachwycić, bo wystarczyłoby mi tylko na nie patrzeć. Piersi Mariki po powrocie
jej figury od krągłości matki karmiącej do elfiej smukłości nastolatki straciły
swą jędrność. I o ile tę stratę dało się jeszcze retuszować optycznie
usztywniającym stanikiem czy odpowiednim ustawieniem ciała do zdjęcia, to przy
dotknięciu cała prawda wychodziła na jaw. Pod naciskiem palców jej piersi
zapadały się jak sylwestrowe baloniki w święto Trzech Króli, do którego nie
zdążono ich posprzątać. I choć Marika karmiła piersią tylko swą jedyną
córeczkę, jej sutki kończyły się wyciągniętymi smoczkami, jak gdyby wykarmiła
nimi co najmniej piątkę dzieci. Przebiła je kolczykami, które sprawiają wrażenie,
jakby końcówki zostały wydłużone specjalnie w tym celu, by ozdobić je
biżuterią. Podobnie z łechtaczką — nie była już wdzięcznym śliskim kamyczkiem
leżącym na skraju uroczego jeziorka, nie perełką, którą można znaleźć po
otwarciu muszli niektórych perłopławów, jak chociażby Pinctada albina, która byłaby chyba najlepszym odpowiednikiem
waginy blondynki, lecz sterczącym z górnej części małża bisiorem, którego
napletek Marika przebiła takim samym co sutki kolczykiem z dwoma rubinowymi
zakończeniami. Przydawało to jej uroku wykwintnie podanego zagadkowego owocu
morza. Kolejna zagadka — na prawej łopatce: tatuaż węża zjadającego własny
ogon. Dlaczego taki? To symbol transformacji i odrodzenia, wyjaśnia mi Marika.
Tatuaż niezbyt wyrazisty, jakoś dziwnie wyblakły. Ale mimo wszystko nie
oddałbym tego, noszącego już tylko ślady dawnej świetności, ciała Marki za
wszystkie razem wzięte perfekcyjne ciała trzech innych panienek, z którymi
spotykałem się w tym czasie. Ja nie kochałem i nie pożądałem ciała Mariki. Ja
kochałem ją samą.
Kołyska jej stóp pozostała ulubioną pozycją
dla naszych rozmów. Moszczę się w niej swoją głową i z odległości
kilkudziesięciu centymetrów podziwiam tak kochane przeze mnie szczegóły jej
twarzy. To jest dla mnie idealna odległość do patrzenia, ponieważ wtedy mogę
widzieć je wszystkie wyraźnie. Jestem mniej więcej dwa razy starszy od Mariki,
noszę już okulary do czytania i gdy patrzę na jej twarz z bliska, całując ją
lub łowiąc jej oddech, widzę jej detale podwójnie. Jedne nakładają się na
drugie, jak na portretach Dory Maar Picassa. Rzęsy bez oczu i oczy bez rzęs.
Oczy w miejscu nosa, czasem dwa nosy i troje oczu, pomieszane czarne i czerwone
kreski jej brwi i ust. Ja się moszczę głową w kołysce jej stóp, a ona się mości
swymi małymi pośladkami w legowisku, jakie jej robię ze swych lędźwi. Leżąc
głową w kolebce jej stóp, wyciągam jedną rękę i wsuwam dłoń pod jej policzek, a
drugą głaszczę jej ramię lub ucho. Ona też czasami wyciąga rękę, by mnie
pogłaskać po ramieniu, po brodzie lub twarzy, ale zwykle trzyma dłonie z
zaciśniętymi pięściami zsunięte razem na klatce piersiowej, tuż pod brodą.
Czasami rozplata kołyskę swych stóp zza mej głowy i ściąga kolana do łokci,
przyjmując pozycję embrionalną. Wtedy ja obejmuję ją szeroko rękami, a ona
przytula głowę do mojego ramienia. Mam ją całą tak blisko. Obejmując ją szeroko
rozpostartymi dłońmi — jedną za łopatki, a drugą za wygięty pośladek — próbuję
poruszyć jej całym ciałem i umościć ją jeszcze lepiej w swych objęciach.
Uwielbiam wtedy wąchać jej włosy, pachnące ziołowym szamponem. Ale dziś jeszcze
nie wiem, co tulę. Jej samotność czy pustkę? Czy jakąś nienazwaną tęsknotę? Gdy
ją o to pytam, odpowiada mi z uśmiechem, że jest jej po prostu zimno. Że kiedy
kochaliśmy się nago na kołdrze, byliśmy aktywni, wydzielaliśmy ciepło, a teraz,
leżąc bez ruchu, ona marznie i musi się jakoś ogrzać. I zwykle składa mi czuły,
delikatny pocałunek w miejscu, gdzie akurat znajdują się jej usta. Albo na mej
piersi, albo na ramieniu, albo na dłoni. Boże! Ona całuje moje dłonie! Z zewnątrz
i wewnątrz. Dotyka ich wnętrzem lub grzbietem swojej ręki lub tylko opuszkami
palców, rozchyla moje palce i przeciąga między nimi swoje. Jak mógłbym nie
kochać kogoś, kto daje mi taką, najczulszą, pieszczotę?
Któregoś dnia kochaliśmy się trzeci raz pod koniec
spotkania. Zrobiło mi się wstyd z powodu mojej zachłanności, ponieważ
zrozumiałem, że mimo dość silnej erekcji nie będę w stanie osiągnąć kolejnej
ejakulacji. Wycofałem się z niej i dyskretnie poprosiłem, by pomogła mi dojść
do końca. Marika w pełnym oddaniu robiła, co mogła. Dłonią, palcami, ustami.
Prącie, żołądź, napletek, wiązadełko, moszna, jądra. Penis, glans penis, preputium, frenulum, scrotum, testis. Cudowna pieszczota, ale wciąż tylko
na krawędzi spełnienia. Brakowało jednego kroku, bym mógł — jak lotniarz — rzucić
się w przestwór i odlecieć. Postanowiłem wziąć sprawy (dosłownie) w swoje ręce.
Poprosiłem Marikę, by teraz całowała mnie w usta, a dłonią pieściła moje scrotum i testis. Wiedziałem,
jak stymulować swój członek, by dojść do końca, ale osiągnięcie tego po raz
trzeci w ciągu trzech godzin nie było łatwe. Teraz ja sam kilkukrotnie
zbliżyłem się do krawędzi, ale gdy byłem już tuż, tuż, mechanizm nagle się
rozprzęgał. Potrzebował nie więcej siły, nie większej dynamiki, lecz
precyzyjniejszej stymulacji, dlatego w tym przypadku moja dłoń musiała się
okazać skuteczniejsza niż kochana i czuła dłoń Mariki. W końcu udało mi się
wywołać ostateczny skurcz, wyrzucający ze mnie na zewnątrz kolejne porcje
świeżej gamety. Wydałem z siebie ryk ulgi i upokorzenia. Było mi wstyd przed
Mariką, że robię to sam na jej oczach, niewrażliwy już na jej wdzięki,
pieszczoty i czułość. Ona musiała to chyba zrozumieć. Delikatnie ujęła moją
dłoń, zdjęła ją z mojego członka, podsunęła ją sobie do ust i pocałowała z
najwyższą czułością. A potem to samo zrobiła z moim najlepszym przyjacielem.
Czy można kochać kobietę za jej inteligencję,
mądrość i błyskotliwość? Wszyscy odpowiedzą, że tak. A za jej piękno, wdzięk,
urodę? I tu nikt nie zaprzeczy. Za oddanie, dobro, wierność? I tego nie można
nie docenić. A ja kocham Marikę za jej czułość. Za rodzaj czułości, jakiego
nigdy nie dostałem od kobiety. Ani od matki, ani od żony, ani od córki czy
żadnej z kochanek. Czułość, jakiej doświadczyłem w życiu — a było jej mnóstwo —
była innego rodzaju niż ta, którą mi daje Marika. Być może aby jej zaznać,
trzeba pokonać pewną granicę wieku. Może to właśnie miał na myśli poeta,
pisząc: Polały się łzy me czyste,
rzęsiste, na me dzieciństwo sielskie, anielskie, na młodość moją górną i durną,
na mój wiek męski, wiek klęski; polały się łzy me czyste, rzęsiste…
Zawsze myślałem, że ten wiersz mówi o łzach smutku, tęsknoty. A może — myślę
sobie dziś — chodzi tu o łzy wzruszenia? Kiedy masz już grubo ponad
pięćdziesiąt lat, twoja stara matka, o ile wciąż ją jeszcze masz, nie przytuli
cię jak małe dziecko. Ani twoja żona, o ile jej nie straciłeś, nie obejmie cię
w odruchu czułości jak przed laty po zapierającym dech w piersiach akcie
uniesienia, gdy oboje marzyliście, że nasienie, które właśnie złożyłeś w jej
łonie, wykiełkuje i wyda wspaniały owoc żywota waszego. Ani twoje dzieci, o ile
wciąż potrafisz z nimi rozmawiać, nie przytulą się do ciebie z taką ufnością
jak dawniej, niczym pisklęta
szukające schronienia pod skrzydłami kwoki. One pewnie mają już kogoś
innego do przytulania.
Jesień życia, nawet jeśli jest najbardziej
pogodna, prędzej czy później musi przynieść jakieś niedomagania: pogarszanie się
wzroku, psucie się zębów, trudności z oddawaniem lub trzymaniem moczu. Nawet
jeśli nie imają się ciebie jeszcze poważniejsze choroby, to i tak ogólna
kondycja zaczyna mniej lub bardziej szwankować. Ale starzenie się oznacza coś
jeszcze. Twoje fizyczne więzi z innymi ludźmi, nawet jeśli są twoimi
najbliższymi, powoli się rozluźniają. Nikt już nie chce cię dotykać, może z
wyjątkiem wnuków, ale to też do czasu. Chcąc nie chcąc, powoli robisz się jak
stary grzyb, który aż się prosi, by go kopnąć z odrazą.
Kiedy patrzę w lustro, wyraźnie widzę, jak
czas powoli naciąga na moją twarz maskę starości. Siwiejące włosy, coraz
głębsze bruzdy zmarszczek, nabrzmiałe powieki, worki pod oczami. Jesień
nadciąga nieubłaganie, nawet jeśli wciąż jeszcze całkiem szwarny z ciebie gość.
I dobrze wiesz, że to, co ci się może przytrafić najpiękniejszego, to babie
lato. Dni już wyraźnie krótsze i zimniejsze, ale od czasu do czasu rozświetla i
ogrzewa je cudowne słońce. Woda w jeziorach już naprawdę rześka, ale jeśli
jesteś zahartowany i zostały ci resztki dziarskości, wskoczysz do niej, by
przypomnieć sobie dreszcz, jaki ogarniał cię przed laty, gdy jako chłopiec w
ciepłe dni przed Świętym Janem, nie mogąc się doczekać lata, w tajemnicy przed
rodzicami wskakiwałeś do rzeki lub stawu. Noce już chłodne, ale mimo wszystko
pójdziesz za głosem romantycznych wspomnień i znów zatęsknisz za tym, by przesiedzieć
od zmierzchu do świtu przy ognisku w środku lasu. A gdy usłyszysz pohukiwanie
puchacza lub chichot puszczyka, albo klangor przelatujących kluczy żurawi,
zdziwisz się, z jaką łatwością przywykłeś do codziennego szumu samochodów i
tykania zegara.
Marika przyniosła mi babie lato czułości.
Daje mi ją w najwyższym stopniu, gdy układam się w pozycji embrionalnej i
wtulam w jej ramiona. Wtedy ona obejmuje mnie szeroko rękami i przytula mą
głowę do swojej piersi lub ramienia. Ona — mała lala, ja — wielki niedźwiedź.
Ona — Wielka Niedźwiedzica, ja — mały miś. Ja — Wielki Wóz z długim dyszlem,
szkieletem puszystego ogona Wielkiej Niedźwiedzicy — jej. Mam ją całą tak
blisko. Obejmując mnie rozpostartymi dłońmi, jedną za łopatki, a drugą za
wygięty pośladek, próbuje poruszyć moim całym ciałem i ułożyć mnie jeszcze
lepiej w swych objęciach. Uwielbiam wtedy wąchać jej skórę pachnącą ziołowym
balsamem i oddawać się bezgranicznie tej pieszczocie: metafizycznemu zespoleniu
z czymś, co ogarnia mnie całego, niepodzielonego na role, które muszę grać w
swym realnym życiu. W jej ramionach wiekuista cisza tych nieskończonych
przestrzeni, której doświadczam od zarania dorosłości, nie przeraża mnie. Nie
muszę tłumić jej poczucia, grając rolę niewzruszonego mędrca lub
nieustraszonego herosa. Rozpoznaję w Marice tę samą samotność i pustkę, która
tkwi we mnie.
Rozmowa z Mariką jest mało skomplikowana. Gdy
ją o coś pytam, odpowiada mi krótkimi zdaniami. Jeśli chcę wiedzieć więcej, sam
muszę się dopytywać o szczegóły. Marika rzadko się otwiera i rzadko podejmuje
dłuższe opowiadania. Mówi, że woli słuchać, kiedy ja coś opowiadam. Lubię snuć
długie opowieści o przygodach i doświadczeniach ze swojego życia i lubię, jak
ona słucha ich w skupieniu, wpatrując się w moje oczy. Nie lubi, kiedy wypytuję
o szczegóły z jej życia. Mówi, że jeśli będzie czuła taką potrzebę, powoli sama
się otworzy. Ale gdy to robi, nie opowiada długich historii, nie opisuje osób w
szczegółach. To nie są nawet impresje. To jakby szkice do obrazów. Kilka
kresek, owal twarzy bez żadnych szczegółów i już jest postać.
Wiem, że ją i jej siostrę wychowywała babcia.
Kim była babcia? — pytam. Babcia? Babcia była babcią. Na tym wyczerpuje się
moja wiedza o niej — odpowiada mi trochę obcesowo Marika. Siostra jest od niej
starsza o trzy miesiące. To córka siostry jej mamy. Co się stało, że obie
siostry oddały swoje córki na wychowanie matce, tego nie wiem. Może się kiedyś
dowiem, a może nie. Może Marika kiedyś mi sama to opowie, a może poprzestanie
na tym, co często powtarza: że nie ma o czym opowiadać. Marika nieco się
rozgaduje, gdy odwożę ją do domu albo do miasta. Być może uzyskuje wtedy jakieś
poczucie bezpieczeństwa, wiedząc, że za chwilę będzie mogła wysiąść i zostawić
mnie bez ceregieli ze wszystkimi moimi pytaniami.
Czy babcia wciąż żyje? — zapytałem ją
któregoś razu. Ta babcia? — upewniła się retorycznie Marika, pewnie dla
zyskania czasu na odpowiedź. Uhu — potwierdziłem mruknięciem. Nie — odpowiedziała
krótko, a po chwili zadumy dodała: Znalazłam ją martwą, gdy miałam dwanaście
lat. Jak to „znalazłam”? Zwyczajnie. Siedziała nieżywa w fotelu. Podeszłam do
niej i zobaczyłam, że nie żyje. Wystraszyłaś się bardzo? Nie. Od razu
zrozumiałam, że umarła. I co zrobiłaś? Poszłam zawołać rodziców. Byli w drugim
pokoju. Było ci smutno? Tak. Ona mnie bardzo kochała. Bardzo płakałaś? Nie.
Możesz się tutaj zatrzymać?
Taka jest Marika. Zanim wysiadła, zwróciła
twarz ku mnie i powiedziała: Dziękuję za miłe przedpołudnie — i przytrzymała na
moment mój wzrok swoim wzrokiem, delikatnie kiwając głową jak piesek maskotka, jaką
niektórzy kierowcy lubią umieszczać w swoich pojazdach. Te pieski kiwają głową
pociesznie i bardzo wyraźnie, w rytm kołysania się samochodu, a Marika zrobiła
to niemal niezauważalnie. Nie wiem, czy kto inny by to zauważył, może i ja też
nie, ale tyle razy spostrzegłem ten gest, gdy nasze głowy nie spoczywały akurat
w żadnym podparciu, lecz utrzymywały się w górze dzięki pracy mięśni szyi, że
nie mogłem nie zwrócić nań uwagi. Nie zdawałem sobie do tej pory sprawy z tego,
że aby nasze głowy utrzymywane były w pozycji pionowej, mięśnie szyi, musculi colli, stale muszą pracować.
Marika otwiera mi nowy, subtelny wymiar rzeczywistości. W sumie to nie ona to
robi. On mi się sam przy niej otwiera. Ta próba utrzymania przez nią naszych
spojrzeń w równowadze nie była ani skinieniem na pożegnanie, ani ukłonem
podziękowania, raczej przyjacielskim objęciem i uściskiem zakończonym czułym
przytuleniem pierś w pierś. W środku miasta i wewnątrz samochodu Marika nie
mogła zrobić tego ramionami, przekazała więc mi to wzrokiem. Nie słowa, lecz
spojrzenie, uśmiech, dotyk. To są środki językowe nowego rodzaju mowy, który
poznaję: mowy ciała i duszy Mariki.
Znam jeszcze parę szczegółów z jej życia. Ma
małą córeczkę, która jest dla niej wszystkim. I ma męża, dla którego być może i
one są wszystkim, ale — mówi — przestała go kochać. Kocha go jako ojca swego
dziecka, ale przestała go kochać jako mężczyznę. I nie pozwala mu być mężczyzną
u swego boku. Chce od niego odejść, bo — to też jej słowa — nie potrafi kochać
ani z obowiązku, ani z litości.
Wiem, że Marika jest na rozdrożu, w punkcie, w którym będzie musiała coś zdecydować i ruszyć do przodu. Kocham ją, ale ja nie jestem dla niej żadnym rozwiązaniem, żadną alternatywną drogą. Jestem zaułkiem, w którym się skryła w pewnym momencie swego życia. Nie wiem, jak długo w nim pozostanie. Prawie nic nie wiem, co się wydarzyło w jej życiu, i nie wiem kompletnie nic, co się w jej życiu wydarzy. Może jeśli poznam ją bliżej, będę mógł o nim opowiedzieć, ale boję się, że któregoś dnia, oddalając się ode mnie swoim drobnym krokiem i pokonując przeszkody — kałużę czy krawężnik — swoim wdzięcznym dygnięciem i wysunięciem nogi, odejdzie na zawsze i już nigdy więcej nie pojawi się w naszym tajemnym świecie. Już teraz, gdy za nią tęsknię pomiędzy spotkaniami, łapię się na tym, że bezwiednie zakładam dłonie za głowę, głaszczę się palcami po karku i wyobrażam sobie, że leżę w kołysce jej stóp.
Książkę możesz kupić tutaj: (przesyłka przez RUCH za 1 grosz, a przez innych przewoźników – za pół ceny)
Marika jednak wraca. Raczej ja do niej, bo to ja po nią
przyjeżdżam swoim samochodem i czekam w uliczce niedaleko jej domu. Za każdym
razem czekam coraz dłużej. Gdy wysyłam jej SMS, że już jestem, ona mi odpisuje,
że potrzebuje jeszcze pięciu minut i przychodzi po piętnastu, albo, że –
dziesięć i przychodzi po dwudziestu. Gdy jej powiedziałem, że czekam coraz
dłużej i że za każdym razem obiecuję sobie, że nie zacznę naszego spotkania od
narzekania, że straciliśmy te piętnaście lub dwadzieścia minut, ale że naprawdę
mi ich żal w momencie rozstania, bo moglibyśmy być w swych objęciach przez te
kilkanaście minut dłużej, Marika jest gotowa wcześniej. Nie jest to moja
pierwsza tego typu przygoda z dziewczyną. Prawie wszystkie dawały mi do
zrozumienia w podobnych przypadkach, że mają moje czekanie w nosie. I że, jeśli
mi się nie podoba, mogę dać sobie spokój. Nauczyłem się cierpliwości, bo kilka
razy, gdy już czekałem w umówionym miejscu, dostawałem SMS z wiadomością typu:
Sorry, wypadło mi coś ważnego, spotkanie nieaktualne. I to był jeszcze pełen
bon ton, bo kilka razy nie dostałem żadnego SMS-a, śląc przez godzinę
zapytania: Kiedy będziesz? Długo jeszcze? Czy coś się stało? Gdy pewnego razu
dostałem odpowiedź, że tylko maniak może przysłać szesnaście pytań bez
odpowiedzi, nauczyłem się, że trzy SMS-y i trzydzieści minut czekania to górna
granica upokorzenia, na jakie mogę sobie pozwolić.
Gdyby Marika mi napisała, że spóźni się o godzinę, liczyłbym z
rozkoszą spływające po szybie krople podczas deszczu albo próbowałbym zgrać
szybkość rośnięcia swoich włosów z szybkością wzrostu trawy na wiosnę, a tempo
ich siwienia z tempem jej schnięcia – latem. Ale ona po mojej uwadze jest
gotowa przed czasem i w trakcie mojej jazdy do niej wysyła mi SMS: Jestem
gotowa, czekam. A ja odpisuję: Będę za 5 minut. I przyjeżdżam za dziesięć.
Oddanie, to jest coś, co ją charakteryzuje. Nie uległość, lecz
oddanie. Czy nie to obiecywała w swoim anonsie? Oddanie i delikatność? One się
wyrażają nawet w języku, jakim mówi Marika. Nigdy nie słyszałem, żeby użyła
jakiegoś wulgaryzmu. Nawet w jej smutnych opowiadaniach nie ma odrobiny agresji
czy pretensji do kogokolwiek, tak jakby od nikogo niczego nie oczekiwała. W jej
opowiadaniach o ludziach, na których się zawiodła, nie zauważyłem nawet cienia
pogardy. Choć Marika nie ma wykształcenia ani nie jest oczytana, jej język nie
ma typowych dla dzisiejszych czasów pospolitych naleciałości. Ona nawet nie
używa słowa „facet”. Kiedyś musiała przy mnie odebrać telefon od męża, który
właśnie był na treningu na siłowni. Słyszałam, jak panowie stękali, wyciskając
ciężary – skomentowała przy mnie. „Panowie”, „mężczyźni”, ale nie: „faceci”.
Inspiracją do rozpoczęcia mojej opowieści o Marice był e-mail, który jej
wysłałem wieczorem po naszym spotkaniu. Opisałem w nim wrażenia, jakie wywołało
we mnie obserwowanie jej odejścia i mieszania się z miejskim tłumem. Marika
odpisała mi z czułością, że jeszcze nigdy nikt tak pięknie o niej nie pisał.
Owładnięty tą czułością, postanowiłem pozwolić swym myślom swobodnie płynąć dalej
i opisać nie tylko jej obraz, który pozostał w moich oczach, ale także i ten,
który wyrył się w moim sercu. Gdy jej napisałem, że wyszło mi z tego
opowiadanie, Marika zareagowała: O rety! Naprawdę? Piszesz o mnie opowiadanie?
„O rety!” Połowa dziewczyn w jej sytuacji zareagowałaby pewnie: „Kurwa,
zajebiście!” – a ona: „O rety!” Pamiętam, że „O rety” mówiła moja mama, której
nigdy z ust nie wymsknęło się żadne przekleństwo. Prawdopodobnie w ten sposób
musiała wyrażać się jej babcia, która chyba była z pokolenia mojej mamy. Ktoś
ją przecież musiał nauczyć tej czułości i łagodności.
Podczas naszego pierwszego spotkania, gdy jeszcze nie
odkryliśmy pozycji w kołysce jej stóp, leżeliśmy naprzeciw siebie oboje na
prawym boku, dotykając nawzajem tyłem swych głów kolan lub ud partnera. Nasze
spojrzenia instynktownie splotły się w uścisku, w którym zawsze potem
najbardziej lubiliśmy prowadzić nasze rozmowy: odważnie – oko w oko i otwarcie
– twarzą w twarz, oculo ad oculum et
facie ad faciem. Leżeliśmy nago po pierwszym, nieśmiałym akcie uniesienia,
gdy dopiero poznałem jej urok, ale jeszcze nie poznałem jej czułości. Marika,
zauważywszy moją obrączkę, spytała: Od dawna jesteś żonaty? Już ponad
trzydzieści lat. Ponad trzydzieści? To pobraliście się jeszcze przed maturą?
Czemu? Pisałeś, że jesteś mężczyzną po czterdziestce. Gdy cię spytałam, ile,
odpowiedziałeś, że maksymalnie. Sądziłam więc, że masz czterdzieści dziewięć
lat. No wiesz, taka mała nieścisłość. Nie chciałem cię odstraszyć. Mam już
kilkanaście lat po czterdziestce. Musimy to wszystko tak dokładnie ustalać? Nie
możemy przyjąć, że mam tyle, na ile wyglądam? Czyli czterdzieści dziewięć? –
mówię i myślę sobie po cichu: Przynajmniej przez kilka dni po fryzjerze, który
mnie odmładza o parę ładnych lat.
Opowiesz mi, jak poznałeś swoją żonę? Opowiem, to ładna
historia. Chodziliśmy w szkole średniej do tej samej klasy. Bardzo szybko się
zaprzyjaźniliśmy. Lubiliśmy ze sobą rozmawiać. Pamiętam nasz pierwszy kontakt.
Nie zakochałem się w Annie od pierwszego wejrzenia, ale bardzo mi zaimponowała
jej dojrzałość. Nie mieliśmy jeszcze szesnastu lat. Wiesz, że piętnastoletnia
dziewczyna jest dużo dojrzalsza od piętnastoletniego chłopca. Ja czytałem wtedy
jeszcze kryminały i książki przygodowe, a ona dyskutowała o czystej formie i
sztuce dla sztuki. To wszystko było jeszcze przede mną. Imponowało mi, że tak
dobrze nam się rozmawia. Przez rok bardzo dojrzałem, zacząłem czytać poezję.
Namiętnie. Wiedziałem, że gdzieś przede mną rozpościera się rozległe pole
wielkiej literatury, ale jeszcze po nią nie sięgałem. Z radością oddawałem się
sportowi, trenowałem lekkoatletykę sześć razy w tygodniu, i rockowi. Im cięższe
brzmienie, tym bardziej było dla mnie ekscytujące. No i szkoła. Wypełniała mi
dużo czasu. W pierwszej i drugiej klasie jeszcze grzecznie się uczyłem, potem
już nie.
Pamiętam, jak na koniec pierwszej klasy, po rozdaniu świadectw
poszliśmy dużą grupą na piwo. Siedzieliśmy w kawiarnianym ogródku, a ja przez
cały czas rozmawiałem z Anną. Ona miała tego dnia urodziny i robiła u siebie
imprezę z przyjaciółmi ze swojej dzielnicy. Takie towarzystwo wzajemnej
adoracji. Byli od nas rok, dwa starsi i myśleli o sobie, że są artystami i
intelektualistami. Stroili się w kapelusze, chusty i kożuchy. Myślałem, że po
takiej długiej i poważnej rozmowie Anna i mnie zaprosi, ale nie zaprosiła. Na
koniec rozmowy życzyła mi, żebym zachował swoją wrażliwość i czystość. Poczułem
się jak prawiczek, którym zresztą byłem. Pomyślałem sobie, że uważa, iż jestem
za młody i za głupi, żeby się z nimi zadawać. Gdy już byliśmy razem, po latach,
powiedziała mi, że kiedyś w pierwszej klasie, gdy była chora i leżała w łóżku
przez tydzień, marzyła sobie, żebym ją odwiedził i że była bardzo rozczarowana,
gdy zamiast mnie odwiedził ją kolega, który mieszkał w sąsiedztwie i którego
zresztą właśnie z tej racji poprosiła o to nasza wychowawczyni. Ale skąd ja
miałem wiedzieć, że tak o mnie myśli? Może i dobrze, że tego nie wiedziałem, bo
ona zaraz potem miała swojego chłopaka. Chodził do naszej szkoły, do czwartej klasy.
Był już dorosły. I ona była dorosła. Bez przerwy prowadzali się, obejmowali i
całowali, aż nauczyciele zwracali im uwagę, że to nie do przyjęcia na terenie
szkoły. No i wiadomo było, że nie tylko się całują. Dziewczyny wtedy bardzo
chętnie i otwarcie rozprawiały o swoich problemach seksualnych: o orgazmie,
twardniejących sutkach, suchej lub wilgotnej pochwie. Rówieśników to krępowało,
bo szesnastolatkom zostawało wtedy pokątne onanizowanie się. Wszyscy to robili,
ale nikt się nie przyznawał. Gdy ja to robiłem, zabraniałem sobie myśleć o niej
i starałem się snuć jakieś abstrakcyjne wyobrażenia.
Z każdym następnym rokiem zaczęliśmy niezauważalnie zrastać
się ze sobą. Nasze zainteresowania zbiegły się w jedną linię. Wymienialiśmy się
książkami i płytami, więc czytaliśmy i słuchaliśmy tego samego. Chodziliśmy
razem do kina i do teatru, na koncerty i na te same imprezy. U mnie, u niej, u
jej chłopaka lub u innych znajomych. Ona oczywiście chodziła ze swoim
chłopakiem, a ja po prostu byłem w tej samej paczce. Jej chłopak skończył
szkołę i poszedł do wojska i jakiś czas potem ona go zostawiła. Nie podobało mi
się to, bo jak można było przerwać taką wielką miłość? A jeszcze bardziej mi
się nie spodobało, gdy zauważyłem, z iloma przystojniakami flirtuje. Pod koniec
czwartej klasy jeden z kolegów zrobił u siebie imprezę, ponieważ jego rodzice
wyjechali na weekend. Ja wtedy byłem jeszcze młody i głupi. Chociaż były z nami
dziewczyny, strasznie się upiłem. Dopiero po kilku latach nauczyłem się, że jak
są dziewczyny i alkohol, to ten drugi idzie w odstawkę. Napić się zawsze
zdążysz, a okazja do wyrwania jakiejś dziewczyny może ci się długo nie trafić.
Jeśli już ktoś ma pić, to lepiej, żeby robiły to one. Pij, pij, będziesz
łatwiejsza – Marika pokazuje mi z uśmiechem, że i ona dobrze zna tę zasadę.
Ten kolega, co organizował imprezę, chyba już to wiedział. Był
z niego taki przystojniak podobny do Jacka Nicholsona. I w gruncie rzeczy cynik
i cwaniaczek, jak typy, które zwykle grał Jack Nicholson. W każdym razie ja
dość wcześnie położyłem się spać, ale nad ranem zachciało mi się do toalety.
Idę .przez przedpokój i słyszę przez drzwi do jednego z pokojów jęki i spazmy
Anny. Nie wytrzymałem i zacząłem to głośno komentować, ale nie wszedłem do
środka. To i tak wystarczyło, żebym im popsuł zabawę. Rano wszyscy byli na mnie
obrażeni, bo, ponoć pijany, zachowywałem się najgorzej ze wszystkich. Gdyby to
był film, wyciągnąłbym pistolet, zastrzeliłbym ją i jego, a potem siebie, ale
to nie był film tylko rzeczywistość, w której wszyscy troje musieliśmy żyć
wspólnie co najmniej jeszcze przez rok. Ale okazało się, że żyliśmy wspólnie
dłużej.
Razem uczyliśmy się do matury. Anna, Mariola – jej najlepsza
koleżanka i ja. Już prawie całe dni spędzaliśmy ze sobą. Wciąż te same książki,
sztuki, filmy i koncerty, zwłaszcza jazzowe, bo oboje wyrośliśmy z rocka i
zaczęliśmy namiętnie słuchać jazzu. Ona chciała iść na medycynę, ale nie zdała
egzaminów wstępnych. Ja dostałem się na wymarzone studia w stolicy. Mieszkałem
w akademiku w jednym pokoju z innym kolegą z naszej klasy, takim
przystojniakiem, podobnym do George’a Clooney’a i jeszcze z innym, trzecim
kolegą, z mojego kierunku. Oczywiście, przy pierwszej okazji zaprosiłem Annę na
festiwal jazzowy. To był rarytas, na który zjeżdżali się jazzfani z całego
kraju, a nawet i z zagranicy. Pierwszego dnia byliśmy na radosnym koncercie
Sonny Rollinsa, którego przebojem było grane na jazzowo Isn’t She Lovely Steve’a Wondera. Cudowny wieczór, wspaniała
zabawa, cała sala koncertowa tańczyła na siedząco. Byłem taki szczęśliwy, że
możemy tego słuchać z Anną. Widziałem ją, jak promienieje radością i
szczęściem, jak jest mi wdzięczna za to zaproszenie. Następnego dnia mieliśmy
iść na koncert orkiestry Woody Hermanna. Gdy gotowaliśmy wspólnie z Anną obiad
w kuchni, zauważyłem jej podenerwowanie. Ciągle rozwijała i zawijała torebkę z
przyprawami. O co chodzi – spytałem – że jesteś taka zdenerwowana? A ona na to:
Muszę ci powiedzieć coś ważnego. Tak?… – przedłużyłem pytanie. Zakochałam
się. W tobie? – pyta Marika. Nie – odpowiadam. – W George’u Clooney’u.
To był weekend – opowiadam dalej – i ten trzeci kolega, który
z nami mieszkał, wyjechał do domu, ale odwiedził nas Jack Nicholson, który
studiował na akademii wojskowej i akurat dostał przepustkę. Przyniósł ze sobą butelkę
wódki, po której całkowicie przeszła nam ochota na koncert. Miałem chęć się
upić. Anna została z nimi dwoma, a ja pojechałem pod salę koncertową i
sprzedałem bilety. W drodze powrotnej kupiłem dwie następne butelki wódki.
Wypiliśmy je w czwórkę, ale nie była to ilość, żeby się upić. Zrobiło się późno
i trzeba było iść spać. Anna poszła pod prysznic, George Clooney i ja
położyliśmy się we własnych łóżkach, a Jack Nicholson zajął łóżko tego
trzeciego kolegi, w którym poprzedniej nocy spała Anna. Anna wraca, a tu:
wszystkie łóżka zajęte. Pamiętam jej konsternację, że musi podjąć decyzję,
czyje łóżko wybrać. Jak myślisz, do kogo się położyła? Oczywiście, że do ciebie
– odpowiada bez wahania Marika. Wiesz? Opowiadałem tę historię kilku kobietom i
żadna się nie pomyliła. To oczywiste. Tylko tobie mogła zaufać.
Gdy przyjeżdżałem do naszego miasta, wciąż się spotykaliśmy,
ale już nie spędzaliśmy tyle czasu razem. Pamiętam, że między Świętami a Nowym
Rokiem przypadkowo odprowadzałem ją i Georga Clooney’a na dworzec kolejowy.
Wybierali się na parę dni do hotelu w jakieś zaciszne miejsce. Ale Sylwestra
spędziliśmy już razem. Zaprosiła mnie moja nowa koleżanka, a ja – ich. Ta
koleżanka miała dla mnie swoją inną koleżankę, całkiem fajną dziewczynę, o
wdzięcznym przezwisku Myszka. Nawet trochę się pobawiłem myszką Myszki, ale
szybko straciłem zainteresowanie. Znów popełniłem ten sam błąd: zamiast
dziewczyny wybrałem alkohol. Spiłem się ze smutku w trupa.
Po miesiącu okazało się, że ich związek to pomyłka. Przyszły
ferie i pojechałem z Georgem Clooney’em na narty. Jakbyście byli jedną wielką
rodziną. Tak. Spotykamy się wszyscy do dziś. Anna, ja, George Clooney ze swoją
żoną i Jack Nicholson. Zresztą nie tylko on. Był ktoś jeszcze? Tak, powiem ci
za chwilę. Z Anną wciąż widywałem się za każdym razem, gdy przyjeżdżałem do
domu, ale nie było to już tak często. Raz w miesiącu. Wciąż się wymienialiśmy
książkami, ale do kina, do teatru i na koncerty chodziliśmy osobno. Ja – w
stolicy, a ona – w naszym mieście. Ja jej opowiadałem o swoich studiach, a ona
mi – o swojej pracy. Próbowałem się w kimś zakochać, ale jakoś mi się nie
udawało. Za to jej – tak. Zakochała się w swoim szefie, żonatym mężczyźnie. To
ten trzeci? Nie, ten trzeci też był z naszej klasy. Hmm… kochliwa była – zauważa
z niepewnym uśmiechem Marika, jakby nie wiedziała, czy może sobie pozwolić na
taką poufałość. Można tak to nazwać.
Po pierwszym roku wyjechałem na całe lato do Wiednia. Przez
cały tydzień próbowałem zarobić jakiś grosz, żeby w weekend go przepuścić do
zera. No i zwiedzałem to piękne miasto. W muzeum, do którego w soboty wstęp był za darmo, odkryłem kilkanaście
obrazów Pietera Bruegla. Aż mi dech zaparło. Znasz Bruegla? U-u – ledwo
zauważalnie kreci głową Marika. To jeden z moich ulubionych malarzy. Malował
ciekawe sceny rodzajowe. Obrazy, które mówią więcej niż pokazują.
Najsłynniejszy jest chyba Upadek Ikara.
Naprawdę nie znasz? Nie – odpowiada mi Marika z lekkim poirytowaniem. Po raz
pierwszy zobaczyłem czarno-białą reprodukcję tego obrazu w podręczniku dla klas
ósmych. Zawsze przeglądałem nowe książki podczas wakacji, gdy już mi je rodzice
kupili w księgarni. Lubiłem świeży zapach farby drukarskiej. Najbardziej
podobały mi się książki do przyrody, bo miały najwięcej kolorowych obrazków. Ty
też lubiłaś przeglądać nowe książki przed rozpoczęciem roku szkolnego? Nie.
Zawsze miałam używane książki. Nigdy nie pachniały świeżością. Robi mi się
wstyd z powodu tego niefortunnego pytania. W każdym razie w tym podręczniku, na
tej czarno-białej reprodukcji z początku nie zauważyłem żadnego Ikara. Na
pierwszym planie rolnik orze ziemię, na drugim – pasterz pasie owce, a rybak
zarzuca sieci. W tle – krajobraz morski ze statkami pod pełnymi żaglami.
Dopiero gdy się dobrze przypatrzeć, widać wystającą z morza nogę. Wymowa tego
obrazu narzuca się sama: Ludzie są tak skupieni na swych codziennych sprawach,
na swoim życiu, że nie widzą, co się dzieje poza nim, nawet jeśli miałyby to
być ważne sprawy. W Wiedniu nie ma tego obrazu, ale jest inny, mający podobny
sens: Golgota. Tutaj Bruegel znów
pokazuje szeroki krajobraz, tym razem z niewysokim wzgórzem w tle, do którego
ciągną rozbawione tłumy ciekawskich, jak na jakieś jarmarczne wydarzenie. I znów
trzeba się dobrze przypatrzyć, żeby w tym zabieganym i rozbawionym tłumie
znaleźć scenę z Jezusem upadającym pod krzyżem. Przesłanie obydwu obrazów może
być takie samo: Nikt nie widzi twojego smutku, nikt nie widzi twojego
cierpienia, nikt nie widzi twojego strachu.
Widzę, że Marika jest poruszona, ale na jej twarzy maluje się
też niepewność. Nie wie, co ma powiedzieć. Nie wie, czy w ogóle powinna
cokolwiek powiedzieć. No, ale w tym Wiedniu oprócz Bruegla poznałem także Tuli,
piękną Turczynkę. Ale nie taką zahukaną, w chuście na głowie, tylko wyzwoloną,
liberalnie wychowaną dziewczynę. Bardzo wyzwoloną. Z typu tych, które opisuje Orhan
Pamuk. Czytałaś Pamuka? Marika, podnosząc brwi, spogląda na mnie
zniecierpliwionym, wręcz karcącym wzrokiem. Jej ojciec – kontynuuję – był
bogatym złotnikiem w Stambule, a ona studiowała w Wiedniu pedagogikę. Pamiętam
nasze zabawy w łóżku, były inne od tych, które znałem. Tuli zachowywała się
tak, jakby sprawienie przyjemności chłopakom było dla niej czymś niezwykle
naturalnym. W dotychczasowych kontaktach z dziewczynami za każdym razem czułem
się tak, jakbym coś im wykradał, a Tuli dawała mi przyjemność z radością i
otwartym sercem. Pamiętam też, że miała aksamitną skórę. Nigdy więcej nie
spotkałem dziewczyny o takiej fakturze skóry. Widzę w oczach Mariki błysk
zainteresowania, który, oczywiście, wciąga mnie w ich głębię. Zanurzam się w
niej bez wahania, jakbym w upalny dzień wskakiwał do wody. Tak samo, jak nigdy
nie spotkałem dziewczyny o spojrzeniu, uśmiechu i dotyku takim jak twój. Nie
wiem, na czym polega ich tajemnica, ale bardzo chciałbym ją zgłębić.
Wyraz zainteresowania w oczach Mariki natychmiast się zmienia
w wyraz niepewności, zupełnie jakbym lekko obrócił kalejdoskop, a następnie
powoli przekształca się w łagodne błaganie: Nie zaskakuj mnie takimi słowami,
bo ja naprawdę nie wiem, jak powinnam na nie zareagować. „Zrób to, zrób to –
mówię sobie w myślach. – Zrób to!” – Próbuję z naciskiem przekazać jej tę myśl
swoim wzrokiem. Działa, działa! Marika ulega mojej hipnozie. Patrzy na mnie
wzrokiem, w którym miesza się podziw i ciekawość. Wyciąga do mnie dłoń i
głaszcząc mnie po policzku przekazuje mi swą czułość. Delikatnie napina mięśnie
policzków i uśmiechem przekazuje mi swą ufność. Dziękuję – mówi. Jeszcze nigdy
nikt tak do mnie nie mówił. Tajemnica spojrzenia Giocondy jest niczym w
porównaniu z tajemnicą twojego spojrzenia – mówię patrząc w jej przepełnione
lękiem, niepewnością, ciekawością, podziwem, czułością i ufnością oczy.
Giocondę Leonarda da Vinci chyba znasz? – pytam z obawą i nadzieją, by moja
uczennica zdała egzamin z historii sztuki chociaż na mierny. Tak – odpowiada mi
spokojnie. Mona Lisa?
Oddycham z ulgą i kontynuuję: Gdy wróciłem i spotkałem się z
Anną, opowiadałem jej o tej pięknej przygodzie z Tuli, a ona opowiadała mi o
swoich wakacyjnych przygodach. Tym razem dostała się na studia, na jej
wymarzoną medycynę. W oczekiwaniu na rozpoczęcie roku szyła sukienki i spódnice
i jeździła z nimi po kraju po różnych jarmarkach. Zarabiała sporo pieniędzy i
mogła sobie pozwolić na wygodne życie w hotelach, gdzie też jej się przytrafiło
kilka przygód, ale chyba nie tak ciekawych jak moja. Od października oboje
mieliśmy mnóstwo pracy, ale za każdym razem, gdy wracałem do naszego miasta,
znajdowaliśmy czas na spotkanie. W listopadzie ona odwiedziła mnie z dwójką
naszych przyjaciół w domu moich rodziców. Odprowadzałem ich wszystkich na
przystanek. Pamiętam, że było ciemno, zimno i ponuro. Dość długo czekaliśmy na
autobus. I nagle ni z tego ni z owego zaczęliśmy się z Anną całować. Nasi
przyjaciele opowiadali nam potem, że stanęli jak wryci. Patrzyli na siebie i
zadawali sobie wzrokiem pytanie: Co ich napadło? My też chyba nie znaliśmy na
nie odpowiedzi. Zwłaszcza ja. Nie przyjechałem w najbliższy weekend do domu,
ani w następny. Upiłem się strasznie i próbowałem podciąć sobie żyły. Naprawdę?
– nie dowierza mi Marika. Zdobywasz dziewczynę, o której marzysz od lat i
podcinasz sobie żyły? Chyba zwariowałeś? Chyba tak. Ale chyba też tak naprawdę
nie chciałem popełnić samobójstwa, bo zrobiłem to bardzo nieudolnie. Zamiast
naprawdę przeciąć sobie żyły, tylko pociąłem sobie skórę tępym nożem. To było
coś w rodzaju wołania o pomoc.
Marika swoją lewą ręką podnosi moją lewą rękę i przygląda się
wewnętrznej stronie przedramienia, po czym delikatnie przesuwa palcami od
nadgarstka do stawu łokciowego. Myślałam, że to rozstępy, a to blizny.
Sześćdziesiąt sześć – mówię. Niektóre już tak zarosły, że ich nie widać.
Sześćdziesiąt sześć? – pyta Marika. Symboliczna liczba. Rzeczywiście, chyba
zabiłem wtedy w sobie coś złego. Tutaj też są? – Marika rozprostowuje mi prawe
ramię. Znów przeciąga palcami po jego wewnętrznej stronie i mówi: Dużo mniej. Zgadza
się – odpowiadam. Lewą rękę mam zdecydowanie mniej sprawną od prawej.
I co było potem? Wróciłem do domu. Pamiętam, że to były
Andrzejki, bo byliśmy na imprezie u jej nowych znajomych ze studiów.
Znaleźliśmy z Anną pusty pokój i schowaliśmy się tam przed innymi. Po raz
pierwszy całowaliśmy się bez świadków. Anna ostrożnie zdjęła ze mnie koszulę i
spodnie i ułożyła mnie na dywanie. Sama też rozebrała się do naga i usiadła na
mnie. Do dziś pamiętam ten widok, jak wyciągam do góry zabandażowane od
przegubów po pachy ręce i palcami głaszczę jej małe piersi. Anna zawsze miała
ładną figurę. Znałem ją, bo przecież chodziliśmy razem na basen i na plażę.
Krągłe biodra i pełne piersi, ale od momentu gdy zaczęła studiować, gwałtownie
schudła, a wiesz, co się dzieje z piersiami kobiety, gdy gwałtownie chudnie.
Myślałem, że jak pierwszy raz zobaczę ją nago, będę zachwycony, a mnie ogarnęła
żałość. Wydała mi się taka krucha i bezbronna. Głaszcząc swoimi dłońmi moje
bandaże, Anna powiedziała: Mnie też nie jest łatwo. Nie dam rady z tymi
studiami. Wiesz, że śpię z trupem w jednym pokoju? Co ty mówisz? –spytałem.
Musiałam zdobyć czaszkę na anatomię. Poszłam na cmentarz i kupiłam od grabarza.
Wykopał ją specjalnie dla mnie. Jak ją rozwinęłam w domu, cała była zabrudzona
ziemią. Miała jeszcze zęby i włosy. Trzy dni ją gotowałam i rzygałam. To był
nasz pierwszy stosunek. Bezgłośny, bez spazmów i jęków. Byliśmy jak Adam i Ewa
wygnani z raju. Nadzy i samotni. Ale razem. Jak na obrazie Masaccia. I wiesz…
poczułem wtedy nagły przypływ siły. Zawsze to ona była dla mnie kimś
silniejszym i większym ode mnie. To ona mi imponowała, to ja ją podziwiałem i
nagle dostrzegłem jej samotność i bezbronność. I zrozumiałem, że to ja mam być
silny. Dla niej. Nagle moje rany wydały mi się nic a nic nieważne. Zagoją się,
zabliźnią. Poczułem się mężczyzną, ale nie przez to, że wreszcie udało mi się z
nią odbyć stosunek. Pomyślałem sobie, że muszę ją chronić i wspierać, że jestem
za nią odpowiedzialny. I to był mój ślub, bo przecież nie ten teatr z
obrączkami, welonem i Ave Maria, który odegraliśmy w kościele. Zrozumiałem, że
nie mogę zachować się jak Adam wobec Ewy… Wiesz, co było pierwszym aktem,
jakiego Adam dokonał wobec Ewy? – pytam Marikę. Nie – mówi Marika z nieruchomymi,
szeroko otwartymi oczami. Zdrada. Zdrada. On ją zdradził. Gdy Bóg go pyta,
dlaczego zerwał zakazany owoc, on zamiast jej bronić, zrzuca na nią winę:
Niewiasta, którą umieściłeś przy mnie, dała mi owoc z tego drzewa i zjadłem.
Tchórz i skarżypyta. I żarłok, jak prawie każdy pospolity mężczyzna. I gdy
wtedy Anna siedziała na mnie, powoli poruszając biodrami, by zaspokoić moje
łaknienie podczas naszej pierwszej komunii, pomyślałem sobie, że nigdy jej nie
zdradzę. I chyba mi się udało. Naprawdę? – pyta z powątpiewaniem Marika. A
teraz co robimy? To nie jest zdrada. Nigdy jej nie zdradziłem, bo nigdy nie
pragnąłem, żeby jakakolwiek inna kobieta była na jej miejscu. A jeśli już ją
zdradziłem, to tylko wtedy, gdy ją zawiodłem, gdy nie potrafiłem albo nie wiedziałem,
jak ją wesprzeć. Gdy nie zauważyłem, że potrzebuje pomocy. Gdy została sama,
beze mnie.
I od tej pory byliście już razem? – pyta Marika. Tak. Ona
przyjeżdżała do mnie, a ja do niej. Co drugi tydzień na zmianę. Wynajmowaliśmy
w akademiku pokój dla gości, w którym nie było łóżek, tylko poukładane jeden na
drugim materace. Rozkładaliśmy te materace na podłodze i przez cały weekend na
przemian kochaliśmy się i uczyliśmy wśród porozrzucanych książek i notatek.
Wtedy właśnie Anna uczyła się na mnie anatomii. Czasami puszczaliśmy sobie
jakąś płytę, ona mi obcinała, a ja jej malowałem paznokcie u rąk i nóg. Gdy
odwiedzałem ją w jej domu, często po kryjomu zostawałem do rana. Kiedyś jej
mama spostrzegłszy, że zostałem na noc, powiedziała do mnie: Jerzy, ja nie mam
nic przeciwko temu, żebyś zostawał u Anki na noc, ale co powie na to twoja
mama? Wszyscy strasznie się bali mojej matki. Patrzę, jak Marika zareaguje na
moją anegdotę, ale ona tylko lekko marszczy czoło. Po jakimś czasie Anna
powiedziała do mnie: Może byśmy się pobrali? Tak będzie wygodniej. No i co
miałem zrobić? Nie mogłem odmówić swojej najlepszej przyjaciółce, a do tego
dawnej koleżance z klasy i wzięliśmy ślub.
Znów czekam na wyraz rozbawienia u Mariki, ale ona tylko pyta
surowo: „Jerzy”? Przecież cały czas mówiłeś, że masz na imię Tomasz.
Przepraszam, taki mały wirtualny kamuflaż. Prędzej czy później i tak bym ci
powiedział. Wirtualny kamuflaż? No tak, o swoim wieku i imieniu pisałem ci,
zanim się spotkaliśmy. Ale jak się spotkaliśmy, ja ci się przedstawiłam swoim
prawdziwym imieniem. To już twoje drugie kłamstwo, które dziś wyszło na jaw.
Ciekawe, jakie będą następne. Nie będzie następnych. Nazywam się Jerzy Kruk.
Jestem tłumaczem. Szczegółowe dane, kontakt ze mną możesz znaleźć na stronie www.translator.com/jerzy.kruk.
Moja żona ma na imię Anna. Jest logopedą. Zaczęła studiować medycynę, ale nie
dała rady psychicznie. Poddała się, gdy musiała samodzielnie brzeszczotem
odciąć czerep czaszki trupa, z którym spała w jednym pokoju od kilku miesięcy.
Po pierwszym roku przeniosła się na psychologię. Mamy dwoje dzieci, dwie córki.
Co jeszcze chcesz wiedzieć? W jakim są wieku. Są od ciebie trochę starsze. Jak
dużo? Jedna o rok, a druga o trzy lata.
Marika to moje prawdziwe imię – mówi Marika, po czym podaje mi
swoje dwa nazwiska. Obecne – po mężu i poprzednie – panieńskie. Mówiłam ci też,
jak mój mąż ma na imię i to jest prawda. Jest mechanikiem samochodowym. Nawet
ci powiedziałam, jakie jest prawdziwe imię naszej córeczki. Adres, pod który po
mnie przyjeżdżasz nie jest prawdziwy. Mieszkam dwie ulice dalej, ale chyba nie
musisz znać szczegółów. Nie muszę. Przepraszam cię za te dwie nieścisłości.
Wszystko inne, co ci mówiłem, jest prawdą. Wiesz, ilu mężczyzn odpowiedziało na
mój anons? Ponad dwustu. Sami oszuści albo jacyś mitomani obiecujący złote
góry. Ty mi się wydałeś jedynym godnym zaufania. Chciałam cię poznać, bo nigdy
nie spotkałam człowieka, który by nie kłamał. Ale okazuje się, że to jakaś iluzja.
Całe życie otaczało mnie kłamstwo. I tak już chyba musi być… Nie musi. Wiesz
przecież, że to, co robiliśmy, to była tylko gra. Ale jeśli ma być naprawdę, to
ci obiecuję, że już nigdy cię nie oszukam. Cenię u ludzi prawdomówność – zamyka
temat Marika.
Mówiłeś, że był ktoś jeszcze. Tak. Gdy zaczęliśmy być ze sobą,
zrobiłem się obrzydliwe zazdrosny, retrospektywnie. Nie mogłem przeboleć
Nicholsona i Clooney’a. Robiłem z tego powodu sceny. Pytałem Annę, kiedy i mnie
kopnie w tyłek. Raz spytałem z pretensją: Ciekawe, kto był jeszcze? Anna z
wahaniom spojrzała na mnie, jakby próbowała zgadnąć, czy wiem. Koledzy w tym
wieku opowiadają sobie przecież różne historie i lubią się chwalić swoimi
podbojami. Okazało się, że był ktoś trzeci. Także kolega z klasy, taki przystojniak
w typie młodego Anthony’ego Quinna. Zapamiętałem to jej wahanie, czy ma mi to
wyznać i wyraz przykrości na twarzy, że ją do tego zmusiłem. Zrobiło mi się
strasznie wstyd. Nie miałem do tego prawa. To było jej życie, zanim zaczęliśmy
być razem. Wcześniej byliśmy dla siebie najbliższymi przyjaciółmi, ale nie
mieliśmy wobec siebie żadnego zobowiązania. Długo to jeszcze przerabiałem. Gdy
ją kiedyś spytałem: Czemu oni wszyscy po kolei, a czemu nie ja? Przecież
wiedziałaś, jak cię kochałem i jak cię pragnąłem, Anna mi odpowiedziała: Bo ty
nie byłeś do zabawy. Ta rozmowa, to było bardzo ważne doświadczenie dla naszego
związku. Nauczyliśmy się rozumieć i akceptować granice naszej wolności. Ale
kompleks tej trójki pięknych, choć wcale nie tak wspaniałych, z naszej klasy
pozostał mi na długo. Nawet dziś zdarza mi się jakiś żart albo jakaś złośliwość
na ten temat, wtedy Anna mówi do mnie z uśmiechem i pobłażaniem: Oj, przestań
już wyciągać te trupy z szafy.
Musicie chyba być z Anną świetną parą – mówi Marika. Wielu tak
mówi. Ja zresztą też tak uważam. A ona? Dla mnie sprawa jest oczywista. Anna
jest dziewczyną moich marzeń, która stała się kobietą mego życia. Mamy dwójkę
dzieci, które zawsze były jego treścią. Wychowaliśmy je na mądrych, dobrych i
ciekawych świata ludzi. Jedna córka skończyła Oksford, a druga LSE. Obie
pracują w Londynie. Jako adwokat i analityk finansowy. Ale to wszystko ogromnie
dużo nas kosztowało. Do dziś spłacamy kredyty, z których chyba nie wyplączemy
się do końca życia. Ja czuję się spełnionym ojcem, uważam, że warto było, ale
Anna ma do mnie trochę pretensji, że to wszystko za dużo, zwłaszcza, że musi
dodatkowo pracować na nasze długi. Mówi, że niepotrzebnie rozbudziłem w
dzieciach takie wygórowane ambicje. A dzieci nie mogą wam pomóc, skoro tyle
osiągnęły? – pyta z troską Marika. One mają swoje długi do spłacenia. Kredyty
studenckie. Żadna z nich jeszcze nie stanęła na własnych nogach.
Naprawdę jesteście dla siebie tak tolerancyjni? Tak chyba
jest. Na pewno tak jest. Niedawno Anna powiedziała mi, że seks między nami był
wspaniały i że jest jej bardzo żal, że powoli się kończy. Ale powiedziała mi
też: Jeśli miałbyś okazję przeżycia jeszcze czegoś ekscytującego, nie
powinieneś się przed tym bronić. Twoja żona musi być naprawdę niezwykłą kobietą
– mówi Marika. Taka jest. Dlatego tak bardzo ją kocham.
Patrzę na zegarek. Została nam niecała godzina. Przewracam się
na lewy bok, wyciągam ręce w kierunku Mariki i przyciągam do siebie jej skulone
drobne ciało. Cmokam moją elfetkę delikatnie w usta i zaglądam w głąb jej oczu.
Znajduję tam smutek. Patrzę długo, próbując przez jej źrenice dotrzeć do dna
jej duszy. Marika nie wykazuje żadnej reakcji. Przysuwam swoje usta do jej ust
i muskam je delikatnie, a potem wykonuję nimi ruchy jak ryba, która podpłynęła
do szyby akwarium. Coraz szersze i mocniejsze. Tym razem Marika reaguje.
Trzecia zasada dynamiki sprawdza się bezbłędnie. Actioni contrariam semper et aequalem esse reactionem. Im szerzej
otwierają się nasze usta, tym mocniej zamykają się nasze oczy.
Ostrożnie przewracam Marikę na plecy, zawisając nad nią
podparty łokciami przy jej bokach. Marika wspiera lewą rękę na moim ramieniu, a
prawą gładzi mnie po karku. Otwieram oczy i podglądam ją, jak całuje się ze mną
z zamkniętymi swoimi. Delikatnie odsuwam usta od jej ust, pieszcząc je lekkimi
muśnięciami, a potem przenoszę je do oczu Mariki i całuję ją po zamkniętych
powiekach. Prawa, lewa. I jeszcze raz: prawa, lewa. Unoszę lekko głowę i
przyglądam się, jak Marika powoli odsłania kurtynę swoich rzęs, ukazując pod
nimi najsłodszy uśmiech swoich szmaragdowych oczu, który natychmiast jej spływa
na policzki i dalej: na usta. Pieścimy się teraz w objęciach naszych spojrzeń.
Marika przytrzymuje się mocniej mojego karku i przewraca
mnie na wznak, uważając, by nie uronić perlących się w jej oczach kropli, a ja,
pomagając jej swym ciałem w zmianie pozycji, unoszę je, przenoszę, jak
ramionami – wzrokiem.
Marika
kładzie się całym ciałem na mnie, a potem wyciąga szyję i składa na mych oczach
dwa soczyste, miłosierne pocałunki. Powoli, przez całą twarz, nos, usta, szyję
delikatnymi muśnięciami swoich ust schodzi w okolice mojego splotu słonecznego,
plexus solaris, a następnie,
dołączając do pieszczot warg pieszczoty swojego języka, przenosi się do mojego
lewego ramienia i przesuwa się po jego wewnętrznej stronie aż do samego
nadgarstka. Naciskając swą prawą dłonią na wnętrze mojej lewej przytwierdza ją
do powierzchni łóżka. Podnosi głowę i znów przyciska swe usta w okolice plexus solaris i daje tę samą pieszczotę
wnętrzu mojego prawego ramienia, przytwierdzając na końcu do łóżka naciskiem
swojej lewej dłoni moją prawą. Po raz trzeci wraca ustami do plexus solaris i wędruje nimi w dół
mojego ciała. Leżę z szeroko rozłożonymi rękami, a ona kończy to misterium krzyża,
zakradając się do mojego ogrodu rozkoszy i swoimi czarami sprawiając, że z
mojego zwiotczałego korzenia wyrasta drzewo życia, którego owoc Marika pożywa w
stanie najczystszej niewinności.
Żegnając się z Mariką, mówię: Następnym razem opowieści
waginy. Co masz na myśli? – pyta zdezorientowana Marika. Twoje opowieści. Ze
mną nie jest tak łatwo, ja nie potrafię opowiadać tak jak ty – a zresztą – nie
mam o czym. Nieprawda. Nie wierzę w to. Każdy człowiek jest ciekawą księgą.
Jeśli tak, to moja jest zamknięta. I niech na razie taka zostanie. Ja ją rzadko
otwieram, nawet sama przed sobą. Chciałbym móc do niej zajrzeć. Może kiedyś….
Ale nie naciskaj, ja sama muszę chcieć ją otworzyć. Najlepiej razem z udami.
Ułożę się między nimi, wtulę się głową i będę słuchał monologów twojej waginy.
Nie podoba mi się to określenie. Czemu tak to nazywasz? Nie czytałaś Monologów waginy? Nie, nigdy o czymś
takim nie słyszałam. To tytuł książki Eve Ensler, amerykańskiej pisarki, raczej
słabej, która zebrała w niej wypowiedzi różnych kobiet na temat ich kobiecości,
wygłaszane właśnie z perspektywy ich waginy, ich wręcz fizjologicznej
seksualności. Znam ją, bo przez jakiś czas leżała u nas w domu niewstawiona na
półkę, czytana przez moją żonę i dorastające córki.
Wieczorem znajduję książkę w Internecie i wysyłam Marice
fragment o tym, jak pewnej nastolatce elegancka i podziwiana przez nią
trzydziestoletnia sąsiadka pomogła odnaleźć jej seksualną, lesbijską tożsamość.
Marika jest pod wrażeniem. Ciekawe – odpisuje.
Na następnym spotkaniu mam dla niej niespodziankę. Podczas
wypoczynku na pierwszej przełęczy naszych uniesień wyciągam książkę Eve Ensler,
kładziemy się na brzuchu i wspólnie czytamy wybrane przeze mnie fragmenty.
Gdyby twoja pochwa się ubierała, to co by nosiła? – powtarzam pytanie autorki.
Jedwabne pończochy – wybiera Marika z listy odpowiedzi. Suknię wieczorową –
pada mój wybór. Dżinsy, tak jak lubię – dodaje od siebie Marika. Czarną,
przezroczystą bieliznę, tak jak ja lubię – pieczętuję swój wybór krótkim
cmoknięciem ust Mariki, a ona odpowiada mi uśmiechem, że zrozumiała aluzję.
Maseczkę karnawałową – Marika zagląda mi w oczy z szelmowskim uśmiechem.
Fioletową piżamę z aksamitu. Czerwoną muchę. Jedwabne kimono. Spodnie dresowe.
Wysokie obcasy. Okulary przeciwsłoneczne. Koronki. Tatuaże. Kapelusze. Bikini.
Kabaretki. Listek figowy. Wieniec laurowy – przekrzykujemy się, rzucamy się na
siebie ze śmiechem i turlamy od jednego do drugiego końca łóżka. Gdy się
uspokajamy, Marika mówi do mnie: Nie znam bardziej zwariowanego mężczyzny. A ja
drugiej takiej kobiety, na punkcie której mógłbym tak zwariować.
Sięgam po książkę, która spadła na podłogę i czytam pytanie do
kolejnej litanii: Gdyby twoja pochwa umiała mówić, to co by powiedziała w kilku
słowach? Marika wybiera z listy: Pobawmy się. Przytul mnie. Obejmij. Powolutku.
Delikatnie. Taaak, taaak. Wyliż mnie. Nie przestawaj. Pragnę. Nakarm mnie.
Błagam, jeszcze. Za mocno. Teraz dobrze. Jeszcze, jeszcze. Kołysz mnie. Tak,
tutaj. O matko! O Boże!
Przechodzi mnie dreszcz podniecenia. Rozkładam szeroko na boki
nogi Mariki i próbuję odegrać wszystko, o co prosiła. Czy poeta to właśnie miał
na myśli, pisząc: Oby język giętki wyraził wszystko, co pomyśli głowa? Nie trwa
długo, by Marikę przeszyły dwa kolejne skurcze, ale tym razem dodaje do nich
długi i głęboki pomruk ulgi. Odczekuję moment i ponownie przywieram do niej
ustami, ale jej ciało wygina się w obronnym odruchu. Podciągam się lekko ku
górze i kładę głowę na jej brzuchu. Opuszkami palców wyczuwam na jej mons pubis ostrą tarkę odrastających
włosków. Zapada cisza. Wyraźnie słyszę przez czaszkę szelest włosów na mojej
głowie, uginających się pod delikatnym dotykiem jej dłoni, zupełnie jak poszum
wiatru pośród drzew w lesie. Oczyma wyobraźni widzę, jak moją głowę pokrywa
skóra jej brzucha. Ten cud życia, pulsujący pod tą napiętą kopułą, czekający na
swe ponowne narodziny, to ja.
Mein Schnuckel – mówię
do niej z czułością. Wiesz, co to znaczy? Die
Schnucke to po niemiecku owca, a das
Schnuckel to tyle, co owieczka. W ten sposób po niemiecku z najwyższą
czułością można powiedzieć o dziecku lub najukochańszej osobie. Zsuwam się z
jej brzucha i oboje układamy się na boku. Ja – w kołysce jej stóp, a ona – w
kolebce mych lędźwi. Wyciągam do niej swoją prawą dłoń i głaszczę ją po jej
lewym policzku. Mein Schnuckel, moja
owieczko, moja mała owieczko – szepcę z czułością, wpatrując się w szmaragdowe
źrenice w łódeczkach jej kocich oczu. Ona zdejmuje moją dłoń ze swego policzka,
przyciska ją delikatnie wnętrzem do swoich ust i zaczyna całować regularnymi
cmoknięciami, co chwila to przyciskając, to odrywając od niej usta. By spojrzeć
mi w oczy, musi unieść wzrok, tak jakby spoglądała na mnie sponad okularów. A
ponieważ trzyma moją dłoń nieruchomo, by wydać kolejne cmoknięcia, musi
delikatnie poruszać głową. Z kolei pragnąc utrzymać spojrzenie prosto w moje
oczy, musi sterować balansem naszych spojrzeń. A potem odwraca moją dłoń
grzbietem do swoich ust i zaczyna całować mnie w zupełnie inny sposób, próbując
przyssać się do niej ustami jak pijawka. Ale im silniej próbuje się przyssać,
tym szybciej jej usta odrywają się od mojej skóry. Wreszcie rozchyla swoje usta
szeroko i udaje jej się wytworzyć podciśnienie wciągające skórę mojej dłoni
gdzieś pod jej górną wargę. Myślę, że jestem już na Polach Elizejskich, ale za
moment okazuje się, że to były dopiero Asfodelowe Łąki. Ssąc skórę mojej dłoni
ustami, zaczyna jednocześnie pieścić ją językiem, wpychając ją pod wargę jego
naprężoną końcówką. Cierpliwie, powoli, wciąż nie wypuszczając mojego
spojrzenia z objęcia swego wzroku. Jak bazyliszek. Gdy już jestem bliski
omdlenia, ona odsuwa usta od mojej dłoni, ale tylko na tyle, by nie utracić
kontaktu z porastającymi ją włoskami. Muska ich końcówki przenosząc się z
grzbietu dłoni poprzez przegub i dalej, wzdłuż przedramienia, aż gdzieś w jego
połowie miękko ląduje ustami na suchym lądzie skóry, zwilżając ją odrobiną swej
życiodajnej śliny. Wyobrażam sobie, że jestem wyschniętym stepem, któremu niebo
przez całe miesiące skąpiło kropli deszczu. Sięgam za głowę, do oparcia jej
stóp. Chwytam je dłonią i bliski płaczu ze wzruszenia pytam: Czy ty widzisz łzy
w moich oczach? Marika odpowiada: Wszystko widzę, wszystko słyszę, wszystko
chłonę i wszystko pamiętam.
Próbuję przez jej źrenice wypatrzeć dno jej oczu i szeptem
recytuję z najwyższym wzruszeniem Polały
się łzy me, czyste, rzęsiste. Szklistymi oczami wpatruję się w jej
szmaragdowe źrenice, a wtedy ona wysuwa swą lewą stopę zza mej głowy i zaczyna
nią głaskać mnie pod pachą. Ale jak?! Muska mnie płynnym ruchem jak foka
płetwą: klap, klap, klap. Chwytam ją w kostce i przysuwam jej palce do swych
ust. Cmokam w duży – nie protestuje. W środkowy – też nie. W malutki – także
nie. Biorę więc w usta wszystkie, tak jak w dzieciństwie zdarzało mi się jeść
garściami czereśnie. Digitus primus, digitus secundus, digitus tertius,
quartus, quintus. Jaka prosta łacina.
Ssę
je, przeżuwam w swoich ustach i co chwila wypluwam. Kostki czy pestki? Sam już
nie wiem, co jest, a co było. W oszołomieniu świadomość miesza mi się z
pamięcią. Gdy już się nasycam, chwytam jedną ręką za piętę, a drugą za palce i
podbicie. Wgryzam się delikatnie zębami w podeszwę jej stopy. Ssę ją ustami,
jakbym chłonął miąższ z arbuza. A kiedy wysysam go doszczętnie, na koniec jeszcze
wylizuję językiem jej wnętrze aż do samej skórki.
Widzę, że Marika traci równowagę swojego spojrzenia i co
chwila przenosi wzrok to do moich oczu, to do swojej stopy, choć wymaga to
ledwo zauważalnej zmiany kąta spojrzenia. Gdy zauważam, że jej nozdrza znów
rozchylają się coraz szerzej przy wciąganiu powietrza, pojmuję, że znów mamy
sprzyjającą falę przyboju. Czas na surfing. Tylko jak? Bodyboard jak leniwi plażowicze na Costa Brava na leżąco na
krótkiej i szerokiej desce czy jak muskularni młodzieńcy i wysportowane panny
na jaws na Hawajach? Hawaje! Hawaje!
Oczywiście, że Hawaje! Wypuszczam z dłoni jej stopę, staję obok łóżka i biorąc
ją pod pachy stawiam na nim, a następnie, nie zmieniając uchwytu, zwinnym
ruchem przenoszę na podłogę i podprowadzam do okna. (Come over to
the window, my little darling.I’d
like to try to read your palm). Zasłaniając je widziałem, że
rozpościera się z niego widok na szerokie błonia, za którymi w odległości mniej
więcej dwóch kilometrów majaczyły bloki betonowego osiedla. Ustawiam Marikę
przed sobą. Mój niepokorny przyjaciel pręży się jak święty Jerzy, Saint George,
Saint Georges, Sant Jordi, swiatyj Gieorgij gotujący się do walki ze smokiem.
Silnym ruchem obu rąk z głośnym szelestem rozsuwam zasłaniające okno zasłony. Stajemy
z Mariką na scenie świata. Jak w Dyskretnym
uroku burżuazji – myślę sobie, ale nie wypowiadam swojej myśli na głos, bo
Marika, oczywiście, nie zna Buñuela. Pewnym ruchem zatapiam lancę świętego
Jerzego w oślizłym smoku Mariki. Niechcący popycham ją przy tym biodrami tak,
że traci równowagę i musi się podeprzeć rękami o parapet. Nasz pokój znajduje
się na piętrze hotelu i gdyby ktoś pojawił się na błoniach, bez przeszkód
moglibyśmy się usunąć na bok lub z powrotem zasunąć zasłony. A żeby ktoś nas wypatrzył
z któregoś z mieszkań osiedla, celując akurat w nasze okno lunetą, musiałby
zdarzyć się chyba cud na miarę odkrycia przez Galileusza czterech księżyców
Saturna. Chwytam Marikę za biodra i próbuję dopaść bestię od dołu, dźgając
swoją lancą jak szalony. Marika, wciąż opierając się lewą ręką o parapet, prawą
sięga do mojego krocza. Gładzi mnie mocno po wiszącym worku scrotum i bierze w dłoń jego zawartość,
miesząc ją jak monety w sakiewce, którą jak gdyby, prócz podwiązki, zamierzała
wręczyć swemu rycerzowi. W tej sytuacji nie trzeba długo czekać, by święty
Jerzy ostatecznie ugodził smoka, zalewając jego paszczę produktem swej cudownej
spermatogenezy i powodując, by wyzionął ducha, wydając przez usta Mariki
ochrypłe charczenie. Wystraszam się nie na żarty, bo jakiś ciepły płyn wylewa
się w jej pochwie na lancę świętego Jerzego i dalej na moje uda. Czyżby smok
odpowiedział swoim jadem? Przerażam się, że przebiłem ją na wylot, gdy osuwa
się na nogach jak omdlała. Objąwszy jej tułów jednym ramieniem na wysokości
talii, a drugim na wysokości piersi, nie wychodząc z niej, przenoszę ją na
łóżko. Całuję w szyję i pytam: Zrobiłem ci coś? A ona: Tak, miałam squirt. Co
to jest? Opowiem ci zaraz. Daj odsapnąć.
Lanca świętego Jerzego powoli taje we wnętrzu Mariki, podobnie
jak na przestrzeni wieków tajała jego legenda. Nie słyszałeś nic o squircie?
Nie. To kobiecy wytrysk. Niektóre kobiety mają takie zdolności. Podczas orgazmu
następuje wytrysk płynów podobnych do męskiego ejakulatu. Moczu? Nie. Niektóre
kobiety popuszczają, ale prawdziwy squirt, to nie mocz. Często ci się
przydarza? Ostatnio prawie wcale, ale kiedyś miałam partnera, który miał bardzo
dużego. Miałam z nim squirt prawie za każdym razem, ale tylko w jednej pozycji.
Na jeźdźca. Czy to było przyjemne? Orgazm ze squirtem to prawdziwy odlot, ale
moje są bardzo bolesne. Wiesz przecież, że jestem małą dziewczynką. A ja też
mam dużego? Taaak. Nie wkładaj mi tak głęboko. Proszę cię. Obiecałeś być
delikatny. Jak dotyk motyla. A dziś nie byłem? Nie żartuj. Dziś byłeś jak dzika
bestia. Proszę cię, nie rób tego więcej. Przepraszam cię, owieczko maleńka. Mein Schnuckel, mein Schnuckelchen – mówię, głaszcząc ją po włosach.
Lubisz niemiecki? Język tak, ale swojej pracy – nie. Czemu?
Kiedyś ją lubiłem. Zaraz po studiach tłumaczyłem książki, nawet dwie mi wydali.
Ale prawie nic na nich nie zarobiłem. Rok pracy za darmo. A przecież trzeba
jakoś zarobić na życie. Gdy jeszcze wszyscy myśleli, że komputer to taka
zabawka dla dzieci, zainwestowałem w swoją pierwszą maszynę. I to był strzał w
dziesiątkę. Moi koledzy przepisywali każde tłumaczenie na maszynie do pisania,
a ja miałem gotowe schematy. Dowody osobiste, paszporty, akty małżeństwa, akty
urodzenia…. Akty nierządne – zdobywa się na żart Marika, wywołując we mnie
delikatny uśmiech. W każdym razie miałem gotowe schematy, zmieniałem tylko daty
i nazwiska. Trzaskałem tłumaczenia setkami i zarabiałem krocie. Wtedy
postanowiłem przejąć od rodziny nasz wielki dom, myślałem, że będę mógł zrobić
z niego hotel czy coś takiego. Wziąłem w banku duży kredyt i wykończyłem go
tak, by dawał jakiś dochód. Hotel z tego nie wyszedł, ale trzy mieszkania i
lokal użytkowy. A potem każdy mógł sobie kupić komputer i cudowne źródełko
wyschło. Zresztą tłumaczenia dokumentów przestały być potrzebne. Nie starczało
mi na spłatę raty i ratowałem się kolejnymi kredytami, aż pętla zacisnęła się
tak mocno, że myślałem, że mnie udusi. Ale wtedy bardzo mocno zaczęły się
rozwijać nasze kontakty handlowe z zagranicą i okazało się, że można zarobić na
tłumaczeniach dla firm. Umowy handlowe, instrukcje obsługi i warunki gwarancji
wiertarek, mikserów, maszyn. Ekspertyzy, kosztorysy, opisy projektów, analizy.
I tak to trzepię do dziś. Kokosów z tego nie ma, ale da się wyżyć.
A pomógłbyś mi coś napisać? Może… a co takiego? Mam do
napisania pracę semestralną. Kompletnie nie wiem, jak się za nią zabrać. Taka
trudna? Może nie, ale… wiesz, mój niemiecki jest szczątkowy. Prześlę ci zadanie
na e-mail, jak chcesz. Dobrze.
Wieczorem
dostaję e-mail z zadaniem. Poziom: pierwsza klasa liceum w zakresie
podstawowym. Oba zadania mają początek i koniec, trzeba je tylko uzupełnić.
Wystarczy napisać cztery zdania – nawet z błędami, byle komunikatywnie – a
tekst będzie brzmiał, jakby egzaminowany naprawdę znał język. Odpowiadam
Marice, że mógłbym to napisać w pięć minut, ale nie będę tego robił za nią.
Mogę się z nią spotkać w dodatkowym terminie i z nią nad tym popracować, a
najlepiej by było, żebyśmy spotykali się regularnie dwa razy w tygodniu. Raz na
nasze spotkanie, a raz na korepetycje z niemieckiego, ale Marika mi odpowiada,
że nie ma tyle wolnego czasu. Spotykamy się więc w naszym normalnym czasie.