Radosław Sikorski ledwo wszedł w kampanię, a już wyszedł ze studia, i to sprzyjającej jego opcji telewizji. Strach pomyśleć, co będzie, gdy zostanie zmuszony do odpowiadania na pytania nieprzychylnych, czy wręcz wrogich sobie dziennikarzy.
Kamieniem obrazy stało się pytanie zadane w studiu TVN przez Monikę Olejnik w jej programie „Kropka nad i”. Dziennikarka poprosiła kandydata na kandydata na prezydenta, by się odniósł do doniesień, że dla niektórych członków KO problemem jest pochodzenie jego żony.
Wg Radosława Sikorskiego „ustawianie pochodzenia żony kandydata jako temat w wyborach prezydenckich jest niedopuszczalne”. No, szanowny mężu żony kandydata, otóż jest. Już od dawna wiemy, że w polityce wszelkie chwyty są dozwolone i że walka o fotel prezydencki w Polsce w roku 2025 będzie niezwykle brutalna, więc każdy jej uczestnik powinien być przygotowany na najgorsze chwyty, także nieprzyzwoite czy wręcz obrzydliwe. Wiemy też, że karta antysemicka wciąż w Polsce jest w grze i zawsze była silna jak dżoker, którego przeciwnik wyciąga w krytycznym momencie. Nie zawahał się przed tym nawet Lech Wałęsa w walce o prezydenturę z Tadeuszem Mazowieckim. Nie zawahali się jej użyć oponenci Jacka Kuronia w roku 1995 ani Bronisława Komorowskiego w roku 2010 czy 2015; czy też Rafała Trzaskowskiego w roku 2020, a nawet Andrzeja Dudy w tym samym roku i pięć lat wcześniej. I nie ma co się łudzić. Ta karta będzie też w grze w roku 2025. I choćby Sikorski jak najusilniej czarował, że „nie jesteśmy krajem antysemitów”, to nie ma racji, bo jesteśmy. Pytanie „kto Żyd, a kto nie-Żyd” wciąż powraca i to nie tylko w polityce.
I niestety – choć jest obrzydliwe (ale nie ze strony dziennikarki Moniki Olejnik, lecz ze strony partyjnych kolegów Sikorskiego) — nie jest to jedyne niewygodne pytanie, na które musi być przygotowany Radosław Sikorski, jeśli zdecyduje się na walkę o stanowisko prezydenta czy samą kandydaturę, ponieważ jego nazwisko i biografię owiewa sporo tajemnic.
Tajemnica pierwsza: studia. Wiemy, że Sikorski jest absolwentem Oxfordu, gdzie był członkiem Klubu Bullingdona, który —jak precyzuje Wikipedia — zyskał rozgłos ze względu na zamożność swych członków, wywodzących się przeważnie z arystokracji, oraz urządzane przez nich huczne biesiady, które wielokrotnie kończyły się pijackimi burdami. Bullingdon od założenia był klubem dla synów szlachty, spadkobierców wielkich fortun. Członkostwo klubu uzyskać można do dziś wyłącznie w drodze zaproszenia przez osobę już będącą jego członkiem; wiąże się ono ze znacznymi kosztami, ze względu na obowiązek zakupu klubowego munduru i partycypacji w kosztach wystawnych biesiad i naprawy wyrządzanych przy tej okazji szkód, polegających na demolowaniu restauracji i innych lokali, niszczeniu miejskiej infrastruktury, autobusów czy samochodów, często wyrównywanych od ręki gotówką. „Noc w areszcie uchodziła za zachowanie godne bullingdończyków — relacjonowali biografowie słynnych postaci — podobnie jak proceder ściągania spodni każdemu, kto ich zdenerwował”. I to nie w XIX wieku czy szalonych latach dwudziestych, lecz w latach osiemdziesiątych, a więc w czasie gdy członkami klubu byli David Cameron, Boris Johnson i Radek Sikorski. Spośród Polaków do klubu należał także hrabia Alfred Potocki, ostatni ordynat na Łańcucie. Przynależność do niego niezamożnego studenta z komunistycznej Polski, którego rodzice byli szeregowymi pracownikami biura projektowego w Bydgoszczy, jest co najmniej zagadkowa. Czy Radosław Sikorski gotów jest tajemniczość tej zagadki wyjaśnić, czy też, zapytany o nią, znów opuści towarzystwo i trzaśnie drzwiami z hukiem?
Życie i studia w Oxfordzie obrosły mnóstwem mitów i owiane są niejedną tajemnicą, nie tylko z przeszłości, ale i współcześnie. Wśród absolwentów Oxford University jest 73 laureatów Nagrody Nobla, a ponad 100 zostało arcybiskupami lub kardynałami; jeden nawet został papieżem. W jego murach studiowała cała plejada słynnych poetów, pisarzy, aktorów i artystów. 30 absolwentów było premierami Wielkiej Brytanii, a wielu innych głowami takich państw, jak USA, Australia, Indie, Norwegia, Ghana, Węgry czy Peru. A teraz jeden z nich zamierza się ubiegać o tytuł głowy państwa polskiego. Nic więc dziwnego, że jego studenci jako potencjalni kandydaci do sprawowania najwyższa władzy narażeni są na inwigilację różnych instytucji i organizacji, zwłaszcza, że tradycja nieskrępowanej zabawy i hulaszczego trybu życia wielu niesubordynowanych i czujących się bezkarnie studentów do dziś ma się w Oksfordzie dobrze. Infiltracja międzynarodowych środowisk akademickich Oxbridge przez MI5 oraz MI6 jest w Wielkiej Brytanii tajemnicą poliszynela. Nie ma więc nic dziwnego w tym, że aura agenturalności od dawna ciągnie się za Radosławem Sikorskim, który piastował już stanowiska posła, senatora, ministra, marszałka Sejmu i europosła. Czy i tę tajemniczą aurę kandydat na kandydata na prezydenta RP będzie chciał i potrafił rozproszyć?
Tajemnica druga: światopogląd konserwatywny, do którego przywiązanie ostatnio znów zaczął manifestować nawrócony „liberał” Radosław Sikorski. Rafał Trzaskowski sytuował się w opozycji do Andrzeja Dudy jako prezydent wszystkich Polaków, którym wolno żyć tak, jak chcą, ale Radosław Sikorski, kreśląc opozycję „wrażliwości konserwatywnej wobec tożsamości lewicowej”, zdaje się przywracać hasło o „lewakach”, które funkcjonowało w Polsce przez ostatnią dekadę, że wprawdzie wszyscy obywatele są równi, ale konserwatyści, tradycjonaliści, narodowcy i katolicy są równiejsi, bo liberalna demokracja jest co najmniej różowa. Na co liczy kandydat Sikorski? Na przeciągnięcie na swoją stronę zwolenników Jarosława Kaczyńskiego? Na poparcie Kościoła? Rydzyka, Ordo Iuris? Politycy PiS muszą zacierać ręce, bo ich przeciwnik sam wchodzi w rolę konia trojańskiego koalicji prodemokratycznej. W dążeniu do startu w wyborach prezydenckich wspiera go jego koalicjant o dwuczłonowym nazwisku i dwuprocentowym poparciu, deprecjonując wartość kandydata, który nakazywał zdjęcie krzyży ze ścian miejskich urzędów i postuluje wyłonienie „wspólnego” kandydata antyautorytarnego frontu. Tym kandydatem, jego zdaniem, ma być właśnie Radosław Sikorski, który najlepiej będzie realizował program obrony krzyża od Tatr aż do Bałtyku. Wszak to program polski. Arcypolski! A zdejmowanie krzyży ze ścian urzędów, usuwanie religii ze szkół, uzwalnianie kapelanów z wojska i policji, dopuszczanie aborcji jest przecież antypolskie. Bo „kto podnosi rękę na Kościół, ten podnosi rękę na Polskę”.
Tajemnica trzecia: Chobielin. Jak to się stało, że korespondent prasowy na dorobku nabył wraz z tatą na skromnym urzędzie zdewastowany dworek z wielkim parkiem i w dwa lata go odrestaurował tak, że nadawał się do zamieszkania i urządzania dużych imprez? Oczywiście w odpowiedzi można wskazywać na pieniądze rodziny jego żony, pochodzącej z dobrze sytuowanej amerykańskiej rodziny adwokackiej. Tylko, że Radosław Sikorski i Anne Applebaum pobrali się w trzy lata po zakupie dworku przez syna i jego tatę. Mówi się, że pieniądze na zakup i odrestaurowanie dworku Radosław Sikorski miał z nagrody World Press Foto, którą dostał za zdjęcie zrobione w Afganistanie, gdy jako pierwszy wszedł do zburzonego budynku i sfotografował przysypaną kurzem zabitą rodzinę. Tylko pogratulować sukcesu, ale o innych sukcesach fotograficznych dziennikarza jakoś nie słychać. I to jest kolejna tajemnica. Nagroda za zdjęcie roku World Press Photo w dowolnej kategorii w roku 2023 wynosiła 5 tys. euro. To trochę za mało na zakup i remont dworku, nawet najbardziej zrujnowanego.
Ale nie o pieniądze mi chodzi. Dworek w Chobielinie wskazuje na co najmniej dwie rzeczy związane z prawicowym zaangażowaniem Sikorskiego. O pierwszym pisze jego żona Anne Applebaum (swoją drogą świetna pisarka, której jestem wielbicielem) w swojej książce Zmierzch demokracji, będącej połączeniem niby obiektywnej i bezstronnej analizy polskiej polityki i osobistych doświadczeń rodziny Sikorskich. Książka nosi podtytuł Zwodniczy powab autorytaryzmu. Autorka opisuje, jak to uległo mu wielu z ich znajomych, których wymienia z imienia i nazwiska, przytaczając ich antysemickie wypowiedzi i opisując homofobiczne przekonania, poparcie dla PiS i wiarę w przekaz Radia Maryja, ale o pisowskim ukąszeniu swojego męża nie wspomina ani słowem. Co prawda w jednym zdaniu wtrąca, że jej „mąż był przez półtora roku ministrem obrony w pierwszym koalicyjnym rządzie PiS. Później jednak zerwał z tą partią i przez siedem lat był ministrem spraw zagranicznych w koalicyjnym rządzie centroprawicowej Platformy Obywatelskiej”, ale o trwającej latami współpracy Sikorskiego z prawicowymi premierami Olszewskim, Marcinkiewiczem i Kaczyńskim nic nie mówi, ani o kandydowaniu do Senatu z ramienia PiS. Anne Applebaum we wspomnianej książce opisuje sylwestra 1999/2000 roku, kiedy to Sikorscy do swego remontowanego dworku zaprosili około setki gości. „Większość — pisze — można było określić mianem konserwatystów, antykomunistów, czyli tego, co Polacy nazwaliby ogólnie prawicą”. Zatem dobór według klucza politycznego. Trudno tego nie wziąć za przejaw przywódczych skłonności pana na Chobielinie.
Na jego ideologiczne zaangażowanie po stronie radykalnej prawicy może też wskazywać tablica, jaką Sikorski ustawił przy drodze do swojego dworu, na której widnieje napis „Strefa zdekomunizowana”. To wyraźne poparci dla sztandarowego projektu ultraprawicy: dekomunizacji i deubekizacji Polski. Co dziś sądzą o tej idei kandydat na kandydata i jego małżonka? Wyraźnie nabrali w tej sprawie wody w usta, ale w debacie prezydenckiej, o ile się w nią zaangażują, nie unikną takich pytań.
Na czym zasadzała się współpraca Radosława Sikorskiego z Jarosławem Kaczyńskim i dlaczego udzielił mu poparcia, to kolejna tajemnica, którą kandydat, miejmy nadzieję, że tylko na kandydata, a nie na prezydenta, będzie musiał wyjaśnić. Bo przecież Kaczyńscy nie wypłynęli dopiero w 2005, ani tym bardziej 2015 roku. „Polityka” i „Wyborcza” przestrzegały przed nimi już kilka lat wcześniej. A Radosław Sikorski chyba też miał swój rozum, by wiedzieć, kto zacz.
Tajemnica kolejna: ukryte zamiary. Radosław Sikorski do walki o fotel prezydencki przymierza się już co najmniej trzeci raz. W 2010 wziął udział w partyjnych prawyborach o nominację na kandydata na prezydenta z ramienia PO, którą przegrał z Bronisławem Komorowskim. W 2020 roku był wymieniany jako jeden z głównych kandydatów do zastąpienia Małgorzaty Kidawy-Błońskiej. Ostatecznie kandydatem na prezydenta RP z ramienia Koalicji Obywatelskiej został Rafał Trzaskowski. Dziś wskazuje na niego koalicjant Kosiniak-Kamysz jako na kandydata wspólnego dla koalicji 15 października, ale zaskoczył go jego sojusznik z bratniej partii Szymon Hołownia, niegdysiejszy zajadły przeciwnik Platformy Obywatelskiej, Donalda Tuska i Rafała Trzaskowskiego, który zadeklarował ponowny osobisty udział wyścigu, który już raz przegrał, lecz wtedy poparcie dla demokracji nie chciało mu przejść przez gardło i dostaliśmy Dudę na kolejne 5 lat.
Oczywistym kandydatem formacji prodemokratycznej jest Rafał Trzaskowski, który przygotowuje się do tej roli od 5 lat i przegrał z marionetką Kaczyńskiego dlatego, że wybory nie były ani powszechne, ani równe, ani bezpośrednie. Andrzej Duda po raz trzeci startować nie może. To, że do wyścigu o fotel prezydencki stają ci sami konkurenci co 5 lat temu, jest jak gdyby zrozumiałe samo przez się. Jak tu nie wziąć udziału w tym elitarnym wyścigu, skoro odbywa się raz na 5 lat, czyli rzadziej niż igrzyska olimpijskie? Ale co robi w tym gronie Radosław Sikorski? Wyraźnie wybiega przed orkiestrę.
Prawybory to poroniony pomysł Jarosława Kaczyńskiego; chciał je urządzić w PiS, bo naprawdę nie miał, i do dziś nie ma, swojego kandydata na prezydenta, a sam przecież żadnego urzędu piastować, a tym bardziej sprawować nie chce. Prezes jednak ugryzł się w język, bo zrozumiał, że wystawienie swoich wojowników, by się publicznie miedzy sobą gryźli, to nie jest dobry pomysł. Ale podrzucił go koalicji demokratycznej, jak Eris trzem boginiom jabłko niezgody. Dobrze wiemy, co było konsekwencją ich sporu. Wojna trojańska. I wiemy też, że historia lubi się powtarzać. Wszak konia trojańskiego już mamy.
Wiele poszlak wskazuje na to, że Sikorski, w przeciwieństwie do Trzaskowskiego, nie mógłby i nie chciałby być prezydentem wszystkich Polaków. Jego decyzja o kandydowaniu na najwyższy urząd w państwie i ostatnie wypowiedzi wyraźnie wskazują na ambicje osobiste i ciągoty wodzowskie, które miałyby go wynieść ponad Polskę liberalną, Koalicję 15 października i Donalda Tuska. Czy naprawdę chcemy wrócić do koncepcji i pozycji naczelnika państwa? Czy naprawdę takiego prezydenta Polacy potrzebują?
Jerzy Kruk