Co będzie dalej?

Wiem, że nie powinienem w recenzji zdradzać zakończenia, ale właściwie czemu nie? W całej książce nie dzieje się nic, więc chyba nie macie oczekiwań, że coś się wydarzy pod koniec? Słusznie, bo książka kończy się niczym. Na przedostatniej niemal stronie mafijni przeciwnicy Massima puknęli obie panienki na autostradzie, doprowadzając dona do szewskiej pasji. Pomińmy fakt, że wzięli się na tej autostradzie jak deus ex machina, ale w książczydle pisarki Blanka Lipińska wszystko pojawia się jak deus ex machina: pieniądze, pożądanie, miłość, ciąża, wypadki – wszystko pojawia się bez żadnego związku przyczynowo-skutkowego. Ale co tam dbałość o realizm,  pisarka Blanka Lipińska jest przecież czarodziejką słowa. Wystarczy, że coś sobie pomyśli, a to, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, natychmiast pojawia się na kartach książki, zupełnie jak kozaki, sukienki, samochody, jachty, mieszkania, lekarze, bramkarze, ochroniarze.

Historia kończy się happy endem. Żadnej z panien, mimo, iż obie puknięte, nic się nie staje. Za to szef mafii, mimo że nie  „cappo di tutti capi , a tylko campofamiglia”, zostaje dotknięty do żywego. Łatwo sobie wyobrazić, co będzie w kolejnych tomach, po które na pewno nie sięgnę. Na pewno puknie winowajców, a pewnie i kolejnych wrogów i do znudzenia będzie pukał Laurę, no bo co miałby robić z tym „kutasem po kolana, który jest piękny, równy i niebywale gruby; doskonały, idealny, nie za długi, ale gruby prawie jak jej nadgarstek, po prostu perfekcyjny”.

Czy ten ptak kala gniazdo, co je kala, czy ten, co o tym mówić nie pozwala?

„Zwalali pomniki, rwali bruk….” – pamiętacie te czasy? Śpiewaliśmy to na każdej imprezie. Czytaliśmy zakazaną literaturę, chodziliśmy na demonstracje, atakowała nas milicja i… w końcu obaliliśmy komunizm. Coś się działo. Dziś też coś się dzieje. Ci trzej odważni, choć być może nie do końca rozsądni, mężczyźni chcą na to zwrócić uwagę. A co się dzieje? To zależy od interpretacji.

Moim zdaniem zmienia się świat: kończy się narracja religijna, ludzie migrują na wielką skalę, mieszają się kulturowo i etnicznie. Korporacje dominują nad państwami, pogłębia się rewolucja obyczajowa. Co z tego wyniknie? Nie wiemy. Przyszłość jest nieprzewidywalna. Zobaczymy. A teza o końcu historii jest po prostu śmieszna.

Niektórzy, jak islamscy fundamentaliści czy polscy dewoci chcieliby ten proces zatrzymać, ale tego nie da się zrobić. Owszem, robi się trochę szumu, krzyku, jest nawet trochę spektakularnych i dramatycznych wydarzeń, jak obalenie wież WTC w Nowym Jorku czy inne głośne akty terroru, ale to procesów historycznych nie zatrzyma.

Tych kilku panów – moim zdaniem – chciało zwrócić uwagę na to, że w Polsce mają miejsce próby hamowania historii i pewnie przeciwko temu zaprotestować. Ciekawie, dość spektakularnie. Na pewno zostaną zauważeni.

Potępiać to czy pochwalać. Ocena zależy oczywiście od tego, po której stronie barykady stoimy. Jedni będą oburzeni, inni będą się cieszyć. Ale, niestety, już znalazły się liberalne świętoszki, które mówią, że tak nie można, że to bezczeszczenie świętości, podobnie, jak oburzali się na niby „lincz” na Magdalenie Ogórek. Boże drogi! Oni są dziennikarzami, a używają słów nieadekwatnych do sytuacji. Niech poczytają sobie o historii, a dowiedzą się, co to jest lincz.

Ci mężczyźni nikomu przecież nie zrobili krzywdy, niczego nie zniszczyli. Zrobili to z odkrytymi twarzami, podali nawet swoje nazwiska. Podziwiam ich odwagę. W swojej walce z klerykalizmem, agresywną dewocją, przestępczością księży i obłudą Kościoła są jak Adam Michnik I Jacek Kuroń, którzy nie podkładali bomb, tylko walczyli z komunizmem słowem i gestem, gotowi ponieść za to konsekwencje. A te nie były byle jakie, bo Michnik i Kuroń (wiem, wiem, nie oni jedni) zapłacili za swój upór i odwagę latami więzienia.

Podziwiam więc upór i odwagę Konrada Korzeniowskiego, Rafała Suszka i Michała Wojcieszczuka oraz Elżbiety Podleśnej i Piotra Łopaciuka demonstrujących przeciwko seksualnym zbrodniom księdza Jankowskiego i nieprzyzwoitości Magdaleny Ogórek. Pycha i buta księdza i dziennikarki domagały się właśnie takiej reakcji. Dlatego nie powinniśmy pozwolić, by którakolwiek z tych odważnych osób pozostała sama. Powinniśmy udzielić im naszego wsparcia. Zarówno moralnego, jak i finansowego.

Działanie grupy aktywistów w Gdańsku na pewno nie było aktem wandalizmu czy agresji. Oni przecież nie obalili tego pomnika, tylko go w miarę bezpiecznie położyli na gumowych oponach. I „ozdobili” dziecięcymi majteczkami i komżami ministrantów. I to jest najważniejszy element ich happeningu. Wszystko inne służyło tylko temu, by przyciągnąć uwagę opinii publicznej. Ale komże i majteczki zostały już dawno zebrane, a leżący na bruku ksiądz Jankowski został zasłonięty parawanem, bo to przecież wstyd patrzeć na leżący na bruku pomnik księdza z dziecięcymi majtkami w ręku. A wykorzystywać dzieci seksualnie przez księży, gwałcić je, to nie wstyd?! Co jest większym wstydem?! Co powinno budzić prawdziwe oburzenie?!

Norwid ujął to tak:

Czy ten ptak kala gniazdo, co je kala, czy ten, co o tym mówić nie pozwala?

JERZY KRUK

W Polsce fanatycy religijni palą książki

Najsłynniejsza książka współczesnego świata spłonęła na stosie w Gdańsku. Dzięki „Harremu Potterowi” dzieci na całym świecie znów zaczęły czytać. Fani młodego czarodzieja z Hogwartu pochłaniają grube tomiszcza z większym apatytem niż hamburgery z McDonaldsa. To źle, że dzieci czytają? Rodzice na całym świecie cieszą się, że ich na ogół stroniące od słowa pisanego pociechy znalazły coś, co je wciąga. Ale nie w Polsce. Tutaj książki o Harrym Potterze się pali.

Na czym polega fenomen Harrego Pottera? To świetna zabawa, trzymające w napięciu historie i rozbudzające wyobraźnię opowiadania. Czy ktoś z czytelników, nawet tych najmłodszych, bierze to na poważnie? Nie. Przecież to czysta fantazja. Czary nie istnieją. Ale nie w Polsce. Tu ciemny lud nie zna się na żartach. Tu ludzie wciąż wierzą, że czarownice latają na miotłach, spółkują z diabłem, sprowadzają choroby, opętanie, niepłodność i inne nieszczęścia, na przykład gradobicie, bo ożywczy deszcz zsyła Pan Bóg, i to na prośbę księdza, który w tej intencji odprawia mszę zwykle opłaconą przez najbogatszego rolnika lub najbardziej zagorzałą dewotkę we wsi. Ale co tam we wsi. W Polsce mszę o deszcz zamawiają posłowie! Polityczna elita kraju! Czy można się więc dziwić, że księża publicznie palą książki i maskotki, które uważają za atrybuty czarnej magii?

Publiczne palenie książek, to już nie są żarty. Polski fundamentalizm religijny powoli sięga… no właśnie czego? Zenitu czy dna?

Szukający poklasku proboszcz wygrzebuje fragment z Pisma sprzed trzech tysięcy lat, mówiący o tym, że kobieta nie powinna się ubierać jak mężczyzna ani na odwrót, bo to nie jest miłe Panu Bogu, wiec przejęta jego nauką bogobojna dziewczynka powinna pobiec do spowiedzi i wyznać grzech ciężki: Chodziłam w spodniach. Obraza Boska! Jak można! Kto to widział, żeby kobieta ubierała się w strój mężczyzny. Właśnie do czegoś takiego prowadzi szatańskie gender – argumentuje proboszcz. Ale tego, że Jezus chodził w sukni nie zauważa? I że rzymscy żołnierze grali w kości o tę Jego suknię, też nie? To właśnie jest gender, proszę księdza! To, jak kobieta i mężczyzna ubierają się w danej epoce i kulturze, jakie role pełnią w rodzinie i społeczeństwie, jak budują własną tożsamość i relacje pomiędzy sobą. Dlaczego w Kościele ewangelickim kobieta może być kapłanem, a w katolickim nie? Bo tu zakazuje, a tam zezwala na to gender! Nie trzeba czytać książek, żeby to zrozumieć, wystarczy sprawdzić znaczenie słowa w internecie. Jednak katolickie klechy nie wiedzą, czym jest gender, po części dlatego, że książki z dziedziny gender uważają za zakazane, a po części z nieuctwa i lenistwa. Za to wiedzą z góry, że gender to nowe oblicze szatana. Zatem? Cała literatura genderystyczna, feministyczna, pedalska na stos! A niech ją ogień pochłonie! A tymczasem gender to dziedzina socjologii i kulturoznawstwa. I kierunek studiów na zachodnich uczelniach. Tego nie da się spalić ani zniszczyć w inny sposób.

Tak samo z marksizmem, który, owszem, odpowiedzialny jest za komunizm i gułag, ale któremu zawdzięczamy także dzisiejsze państwo opiekuńcze, które polityka PiS tak żarliwie wspiera. Oni głoszą, że to przedłużenie chrześcijańskiego miłosierdzia, efekt społecznej nauki Kościoła, ale w Biblii nie ma słowa o ubezpieczeniach społecznych, systemie emerytalnym, bezpłatnej edukacji i służbie zdrowia. To spadek, który odziedziczyliśmy po myśli socjalistycznej. A fuj! Socjalizm? Marksizm? Ohyda! To przecież dziedzictwo tego podżegacza z Trewiru, który mówił, że religia to opium ludu! Jak śmiał! Zatem myśl socjalistyczna… Na stos!

Podobnie jak nauka. Biologia, antropologia, która uczy, że człowiek pochodzi od małpy. Dla Polaków, którzy uważają się za Boże dzieci, to obraza. Wystarczy otworzyć Pismo Święte, by już na pierwszej stronie przeczytać, jak było naprawdę. Adam – z gliny, a Ewa – z jego żebra. Należałoby więc zakazać nauczania tych herezji o ewolucji w szkole. Szkoła ma wychowywać, a nie deprawować nasze dzieci. A medycyna? Antykoncepcja, aborcja, zapłodnienie in vitro, eutanazja, słowem: cywilizacja śmierci. Na śmietnik z takim postępem.

Zepsucie na każdym kroku. I szkalowanie Kościoła. Pedofilię jakąś wśród księży sobie wymyślili. I szkalują niewinnych duchownych. A temu wszystkiemu winni są przecież rodzice. Gdyby relacje pomiędzy rodzicami były zdrowe, wielu molestowań udałoby się uniknąć – poucza arcybiskup. Zresztą iluż molestowań? Kilkudziesięciu w ciągu trzydziestu lat, jak podaje specjalna komisja Episkopatu. Ale gazety każdy przypadek rozdmuchują do nie wiadomo jakich rozmiarów. Gazety z Wyborczą na czele. Czy można im wierzyć? Prasa kłamie. Gazety Wyborczej nie biorę do ręki, musiałbym się myć – wyznaje ojciec dyrektor największego katolickiego radia i największej katolickiej telewizji, powszechnie znany ze swych czystych rąk. Zatem co z Wyborczą? Na stos! I najlepiej na sam początek, na podpałkę.

W Gdańsku na pierwszy ogień poszedł „Harry Potter”, potem „Zmierzch”, a zaraz za nim „Tajemnice starożytnej magii i medycyny”. Ciekawe, jakie będą następne tytuły. W Watykanie wciąż aktualny jest Indeks Ksiąg Zakazanych. Co prawda stracił swoją sankcję karną, ale pozostaje moralnym wyznacznikiem treści szkodliwych dla wiary i dobrych obyczajów. Długa lista, 4126 pozycji, a w wśród nich: Kopernik, Galileusz, Giordano Bruno. Kartezjusz, Hume, Kant, Locke, Marks, Wolter i Rousseau. Luter i Kalwin. Balzac, Defoe, Diderot, Flaubert i Dumas – ojciec i syn. Victor Hugo, Émile Zola, Jean-Paul Sartre. Mikołaj Rej, Andrzej Frycz Modrzewski, Andrzej Towiański, Adam Mickiewicz.

Tylko patrzeć, aż ich książki zaczną wynosić z bibliotek.

JERZY KRUK

Skąd ta popularność?

  1. Aspekt artystyczny.
    Jak to możliwe? – pytają wydawcy. Jak to możliwe? – pytają inni pisarze. Jak to możliwe? – pytają czytelnicy. Jak to możliwe, że taki knot, taki gniot, taka chała osiągnęła pół miliona nakładu? Przecież ona nie umie pisać. Książka odrzuca każdego w miarę wyrobionego czytelnika. Płaska, nudna, wulgarna. W miarę wyrobiony czytelnik zniechęca się do jej czytania po pierwszych kilku stronach. Tyle pomyj już wylano na głowę autorki, tyle szyderstw w jej stronę posłano, tyle lamentów do Boga wzniesiono, że widzi i nie grzmi, że szkoda mi własnego i waszego czasu na analizowanie walorów artystycznych tego dzieła, których ono po prostu nie ma. A mimo to wciąż się sprzedaje, i to jak! Zatem o jej komercyjnym sukcesie musiało przesądzać coś innego niż walory estetyczne.

  2. Aspekt etyczny.
    Wyobraź sobie, że jesteś kobietą. Wymarzył sobie ciebie, wyśnił pewien mężczyzna. Jesteś ucieleśnieniem jego ideału. Wspaniale, prawda? Ale okazuje się, że ten mężczyzna jest nieznośnym egoistą i chce cię odciąć od całego świata, od twoich bliskich, od twojej pracy, od twojego kraju, by mieć cię tylko dla siebie. Zaakceptowałabyś to? I jeszcze chce, byś go pokochała. Nie ty chcesz pokochać bestię, tylko bestia chce, byś pokochała ją. A to, że jest bestią, udowadnia ci od pierwszych chwil znajomości, z zimną krwią zabijając na twoich oczach człowieka, który wykazał się wobec niego nielojalnością. I jeszcze ci grozi, że jeśli go nie spróbujesz pokochać, on zabije twoją matkę, ojca i brata. W dodatku jest o ciebie chorobliwie zazdrosny. Na widok każdego mężczyzny, próbującego się do ciebie zbliżyć, chwyta za broń. I w końcu w szale zazdrości zabija twojego byłego chłopaka, z którym przeżyłaś sześć lat. Przeszłabyś nad każdym z tych przypadków do porządku dziennego? Każda kobieta mającą odrobine oleju w głowie powie, że nie. 365 dni odrzuca w aspekcie etycznym. Ale nie miłośniczki talentu Blanki Lipińskiej. Im to nie przeszkadza i w setkach tysięcy kupują kolejne tomy jej twórczości.

  3. Aspekt erotyczny.
    Co je zatem pociąga? Może aspekt erotyczny? Ale ta książka nie jest nawet romansidłem. Tam nie ma ani krzty uczucia, ani krzty czułości, ani krzty namiętności. Owszem, występujące w niej postaci pieprzą się jak aktorzy w filmie porno, ale to nie jest seks dwojga namiętnych kochanków, lecz seks porno robotów. Gdy główny bohater mówi głównej bohaterce, że chciałby, by nauczyła go czułości, ona mu odpowiada, że ona też tego nie zna, bo ona tylko ostro się pieprzy. Szczerze, ale i też mało oryginalnie. Już gdzieś słyszałem te słowa. Wy – chyba też. Zatem jeśli aspekt artystyczny, etyczny i erotyczny nie mogą przyciągać czytelników, to co? Uświadomiła mi to jedna z moich rozmówczyń.

  4. Aspekt masturbacyjny.
    Przestańcie się wytrząsać nad miernością artystyczną, mizerią moralną i pustką uczuciową tej książki – napisała do mnie i mnie oświeciła: No tak się właśnie pisze książki masturbacyjne. To proza użytkowa, a nie literatura piękna. Ma dosłownie sprawić, że czytelniczka w trakcie czytania zacznie się masturbować.  Wreszcie zrozumiałem. I tyle o książce. Dalej będzie już nie o książce, tylko o jej czytelniczkach.

  5. Kim one są?
    Moje znajome, mające głębszy i szerszy wgląd w życie kobiet niż ja jako mężczyzna, potwierdziły te opinię. Nawet nie wiesz, ile kobiet skazanych jest na życie bez seksu – tłumaczyły mi. Nie tylko te, uważane przez potencjalnych partnerów za nieatrakcyjne, za zbyt grube, za za stare, ale i te w kwiecie wieku i urody, żyjące w małżeństwie z całkiem młodymi jeszcze mężczyznami, takimi koło czterdziestki, trochę starszymi, ale i nawet dużo młodszymi. Czemu tak się dzieje? Bo mąż nie wykazuje zainteresowania, a jeśli już, to gdy naprawdę go przypili, gdzieś nad ranem, bez gry wstępnej, myśląc tylko o sobie. Nuda i upokorzenie. Czemu tak jest? Powody są różne. Bo stres, bo zmęczenie, bo rozczarowanie życiem, bo mają wygodniejsze formy rozładowania, na przykład masturbacja przed komputerem.  A one zostają same i nie mają tych samych szans. Na przykład porno. Wiadomo, że facetów to kręci i nawet jak któregoś przyłapać na gorącym uczynku, to dla niego żaden wstyd. A kobieta? Kto to widział? Jeśli w domu używa się jednego komputera, to zagrożenie jest zbyt duże, bo jeszcze mąż to odkryje, albo – to byłby wstyd! – dziecko. Albo masturbacja. Wiadomo, że facet jest łatwy w obsłudze, a kobieta – trochę trudniejsza. Potrzebuje większej intymności, spokoju, pewności. Nie każda potrafi to zrobić w toalecie w pracy.  A w domu? Obiad trzeba ugotować, mieszkanie sprzątnąć, dzieci dopilnować – nie ma nawet kiedy. Facet potrafi to zrobić bez żadnych gadżetów, a kobiecie one pomagają. Ale kupić sobie wibrator? I gdzie go trzymać? Jeszcze nie daj Boże mąż, dziecko albo teściowa odkryje. Ale byłaby afera! A książka Blanki Lipińskiej kusi. Jej bohaterka zabiera swojego gumowego kolegę nawet na urlop ze swoim chłopakiem. Pierwszy orgazm przyszedł po kilku sekundach, a kolejne nadchodziły falami w odstępie najwyżej pół minuty. Po kilku chwilach byłam tak wykończona, że z trudem wyjęłam różowego z siebie i zsunęłam nogi – wyznaje.  Która by nie chciała przeżyć fali orgazmów? W dodatku podniesionej do trzeciej potęgi, bo najgrubsza część wibratora – instruuje Lipińska – służy do zatapiania w pulsującym wnętrzu pochwy, gdy druga końcówka w kształcie króliczka wsuwa się w tylne wejście, a trzecia, najbardziej wibrująca, opiera się o nabrzmiałą łechtaczkę. Blanka, jesteś Wisłocką naszych czasów – piszą do niej miłośniczki. Więc może i jednak o to właśnie chodzi? O aspekt masturbacyjny. Ja kupiłem tę książkę z ciekawości, gdy było o niej już głośno, by sprawdzić, co trzeba napisać, żeby sprzedać pół miliona egzemplarzy. Z tego, co wiem, ogromna ilość kobiet dokładnie z tego samego powodu. Ale coś przecież już wcześniej musiało uczynić ją słynną. Aspekt masturbacyjny? OK, czemu nie? Jeśli to ludziom, a ściślej: przedstawicielkom płci pięknej potrzebne? Nie protestuję, nie oburzam się, nie wytrząsam. Ale wiecie, co dla mnie jest w tym wszystkim najbardziej przerażające? Że jest ich tak dużo.

JERZY KRUK

Mój 4 czerwca

Przyłożyłem do tego ręki. To było ciekawe doświadczenie. W naszym Okapie nie było nas za wielu, może jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt osób, ale wszyscy świetnie się dogadywaliśmy. Jedni odbierali telefony, drudzy gadali, trzeci pisali, czwarci jeździli na prowincję, a inni tylko robili dobre wrażenie. Najprzebieglejsi już wtedy kombinowali, jak tu się zrobić wojewodą, prezydentem, prezesem czy dyrektorem dużej państwowej firmy. I, o dziwo – a może wręcz przeciwnie: zgodnie z logiką socjotechniki – większości z nich to się udało. Zostali milionerami. Niektórzy przy okazji trafili za kratki, a niektórym udało się wywinąć spod każącej ręki mocno przymykającej wtedy oko Temidy.

Nieliczni, bardzo nieliczni nosili Matkę Boską w klapie. Najważniejsi jeździli do Warszawy i spotykali się z naszym biskupem na miejscu. – Przychodzimy do niego pierwszy raz, a tu wszyscy na kolana i całują go w pierścień, byłem w szoku – opowiadał mi mój przyjaciel, późniejszy poseł i minister, ale szybko przeanalizowałem sytuację – mówił – i doszedłem do wniosku, że polityk musi mieć giętki kark, więc też przyklęknąłem i buchnąłem go w pierścień. Bo biskup, według klucza, miał przydział na jednego posła i jednego senatora. „Solidarność” – na dwóch robotników, a na resztę podziemie związane z KK. Wszyscy pojechali do Warszawy zrobić sobie z Wałęsą zdjęcie do plakatu.

Dwa lata wcześniej wyrzucili mnie z Uniwersytetu za kolportowanie nielegalnie wydawanych książek, byłem więc bez pracy. Założyłem już rodzinę i musiałem sobie radzić, jak mogłem. Głównie tłumaczyłem książki z niemieckiego, a jak ktoś z przyjaciół załatwił mi kontakt, to jeździłem na Zachód sprzątać, przenosić meble przy przeprowadzkach albo zmywać gary w restauracjach. W osiemdziesiątym ósmym roku dobrze wiedziałem, co się kroi. Czytałem nie tylko Orwella. Sołżenicyna, Havla, Kornay’a, Hayek’a i Michnika, ale i Wojewódzką Radę Narodową, którą podsunął mi mój przyjaciel. Drukowano w niej materiały z konsultacji, jak rozwiązać ten impas. Prosiłem o gazetę w kiosku, kioskarz rozcinał sznurek nierozpakowanego pliku, bo przecież nikt tego nie kupował i wręczał mi egzemplarz, a ja czułem, że należę do wąziutkiego grona wybrańców, którzy wiedzą, co się święci.

Gdy zaraz po Sylwestrze wyjechałem do Niemiec, opowiedziałem o tych sensacjach moim przyjaciołom. Że komuniści szykują wybory, że gwarantują sobie 65 procent miejsc, ale 35 procent pozostawiają do dyspozycji w wolnych wyborach. Zdrada! Oszustwo! – przekrzykiwali się jeden przez drugiego. Nie wolno wierzyć komunistom, znów chcą nas oszukać! Tylko jeden z nich, który zawsze zachowywał trzeźwy umysł, nawet w stanie najgłębszej nietrzeźwości, powiedział spokojnie: Policzmy. Mamy w Sejmie 460 miejsc. Jedna trzecia z tego daje ponad 150. Załóżmy, że uda nam się zdobyć z tego choćby połowę. Ba! Jedną trzecią. To jest 50 osób! Wyobrażacie sobie w Sejmie pięćdziesięciu Stommów albo Mazowieckich?! Takiego tłumu nie da się uciszyć. Tym argumentem gasił sceptyków.

Gdy wróciłem z Niemiec w marcu, prosto od zmywaka, na zapytanie, co jest grane, mój przyjaciel powiedział mi, że powstał OKP. Przyjdź jutro, jest mnóstwo roboty. Byłem jednym z nielicznych bez pracy, więc od razu chcieli mnie posadzić na całe dni przy biurku, ale gdy zobaczyli, jak tonę w stosach fiszek, papierów, karteczek, zapisków, zrozumieli, że buchalteria nie jest moją domeną. Posadzili przy biurku prostego chłopaka po zawodówce, który po dwudziestu kilku latach wysiedział fotel wojewody.

Ale zanim zrobiłem mu miejsce, musiałem zorganizować pierwszy przedwyborczy wiec. Pamiętam swoje przerażenie. Był piątek, piętnasta zero zero i wszyscy, ale to wszyscy, poszli sobie na weekend, a ja zostałem sam w biurze. A tu nic nie załatwione! Ani amfiteatr, ani nagłośnienie, ani zezwolenie na imprezę. Jeździłem więc taksówką – bo przecież samochodu nie miałem – od urzędu do telewizji i amfiteatru i załatwiałem sprawy. Dobrze, że wszędzie ktoś tam jeszcze został po godzinach. Jakoś się udało. Jakieś kwity? Podpisy? Nie pamiętam. Wszystko na gębę.

Perspektywa wystąpień publicznych zaskoczyła wszystkich. Starsi – byli nauczyciele, urzędnicy, radcy, prokuratorzy mieli jakieś garniturki, ale młodsi śmigali w tenisówkach i sweterkach. I tu nagle: na scenę. Skąd tu wziąć garnitur? Skąd pantofle? W mięsnym – same haki, a w odzieżowym – puste wieszaki. Weź szybki ślub – szydzili szydercy (bo dla par młodych były przydziały) albo pożycz od szwagra – doradzali życzliwi doradcy.

Przyszła niedziela, kasztany kwitły, pamiętam jak dziś. Amfiteatr pękał w szwach, na widowni szmer, pod sceną nyska z konsolą i kablami, konferansjer w garniturze od szwagra, kandydaci – w swoich: do kościoła, do urzędu, do sądu. – Jak się zacznie, mówię do pana w nysce, niech pan to włączy i daję mu zdezelowaną, rozkalibrowaną kasetę z powyciąganą taśmą. Tylko niech pan strony nie pomyli. Teraz! – pokazuję, gdy konferansjer zaprasza kandydatów na scenę. Wuu… wuu.. wuu… wyje w głośnikach. Co to jest? – pyta głośno mój przyjaciel, kandydat na posła. Ukrawacony, upantoflony, wygarniturowany, jakby znów szedł samego biskupa pocałować w pierścień. I nagle kaseta się naciąga, Janda się nadyma i zdecydowanie wchodzi w tango. Nie wiem, czy to odtwarzacz tak chrypi, czy jej w gardle zaschło: Chłopcy z Grabówka, chłopcy z Chyloni, dzisiaj policja użyła broni. Żywi bohaterowie wkraczają w rytmie marsza na scenę, a mój przyjaciel zaciska pięść i symuluje uderzenia w podbródek: Jak to się skończy, to dam ci w zęby. Gęsiego człapią na scenę w tych swoich wyglansowanych, lśniących w słońcu pantoflach, a publiczność wyje, jakby sami Stonsi albo Bitelsi do nas przyjechali. Lecą petardy, ścielą się gazy, mdleją dzieci, starcy, kobiety. Nie płaczcie matki to nie na darmo. Nad sceną sztandar z czerwoną kokardą.Za chleb i wolność i nową Polskę. Oj, dałem do pieca.

Oddałem ten uwierający mnie stołek gryzipiórka i wreszcie mogłem się oddać prawdziwemu pisaniu. Założyliśmy gazetę wyborczą. Byłem jednym z najmłodszych, trzydziestolatków. Najlepsze pióro, otwarty umysł, fontanna pomysłów – bechtały moją próżność stare żurnalistki. Miło mi było być ich pupilkiem. Kawka, herbatka, ciasteczko, czekoladka – rozpieszczały mnie przy każdej okazji. Wysyłały mnie na pierwszy ogień, gdy jakieś tępe pióro schrzaniło robotę. Najfajniejszy był ostatni numer. Miał być na luzie. O zainteresowaniach, hobby i czasie wolnym naszych kandydatów. Pojedź do kandydata biskupa, prosiły, bo to, co dostaliśmy, to kompletna kupa. Oczywiście nie wyrażały się ordynarnie i jako eufemizmów, używały niemieckich odpowiedników. Biskupi kandydat okazał się klocem nawet nie z gruba ciosanym. Fascynacje? Zainteresowania? Pasje? Nic. To może literatura? – chwytam się, jak tonący brzytwy. Taaak! Rozpromienia się kandydat. Lubię Sołżnicyna i tego… tego drugiego. Pasternaka? Właśnie. I robię z niego konesera literatury rosyjskiej. Świetne – komentują stare dziennikarki. Z klucza przypadła mi przyjemność zrobienie wywiadu z moim przyjacielem. Co zrobisz po wyborach? Pojadę z żoną i córką w góry. Oczywiście wolałbym z dwoma kochankami, z których przynajmniej jedna byłaby długonogą Mulatką – śmieje się stary satyr. Tylko nie pisz tego. Oczywiście, że nie napisałem. Rodzina, honor, ojczyzna – to był zestaw obowiązkowy.

Wynik przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. Wzięliśmy wszystko, co było do wzięcia. Dziewięćdziesiąt dziewięć i pół procenta głosów! Straciliśmy tylko jeden, ale nie przeciw komunistom, tylko przeciw hochsztaplerowi, który na swoich wiecach poił publiczność piwem i karmił kiełbasą wyborczą. Zignorowaliśmy go wtedy, nie przypuszczając, że za niespełna trzydzieści lat wybory przekształcą się w taką właśnie farsę: w prześciganie się, kto da więcej kiełbasy wyborczej, kto więcej obieca.

I jeszcze jedną rzecz zignorowaliśmy: frekwencję. 62 % wydawało się realną korektą dziewięćdziesięciu procent podawanych po każdych wyborach przez komunistyczną propagandę, ale zapomnieliśmy o tych prawie czterdziestu procentach nieobecnych. Dokonywał się polityczny przełom, który miał zmienić życie nas wszystkich, przestawialiśmy losy świata na nowe tory, a prawie połowa wyborców miała to w nosie. Na całym świecie uważano polskie społeczeństwo za polityczną elitę Europy Wschodniej, a tymczasem połowa z nas z punktu widzenia wartości obywatelskich już wtedy okazała się zwykłym motłochem. A dziś? Dziś już nas nikt nie uważa za elitę. W jakimkolwiek sensie.

Wygraliśmy wszystko, a jednak nie triumfowaliśmy. Wystraszyliśmy się tego triumfu. Co teraz? – pytaliśmy. Wiem, że sukces ma ojców wielu. Wiedziałem, przewidziałem! – powtarzają dziś – gdy odwaga staniała – różne bohatery, ale tak naprawdę, co dalej, nie wiedział nikt, nawet Adam czy Jacek, nawet prezydent USA i pierwszy sekretarz KP ZSRR. No, może w wyjątkiem naszego robotniczego herszta, który nigdy długo się nie zastanawiał nad żadnym pytaniem i walił prosto z mostu, co mu ślina na język przyniosła. Ale on też nie wiedział, co z tego będzie, wiedział tylko, że z desperacją będzie brnąć dalej, do zwycięstwa, do katastrofy albo ośmieszenia.

Pamiętam, że rozważaliśmy to w Okapie. Wypowiadali się wszyscy, jak jeden. Głosy były podzielone. Jedni mówili: Oni chcą nas skompromitować. Wciągną nas do władzy, a potem obciążą za niepowodzenia. Inni mówili, że skoro tak daleko zaszliśmy, to nie możemy odrzucić oferty współpracy. Ale nikt nie mówił, że władza leży na ulicy, że wystarczy ją podnieść.

Zrobiła to jednak pewna aktoreczka, naiwna, śmieszna, lekko pretensjonalna, która w kilka dni po wyborach podczas wywiadu w głównym wydaniu wiadomości spytała, czy mogłaby zabawić się w dziennikarkę i wygłosić wiadomość. Pozwolono jej. Proszę Państwa, powiedziała, czwartego czerwca osiemdziesiątego dziewiątego roku skończył się w Polsce komunizm. – Boże! Jakież to było naiwne! Jakie niebezpieczne! Partia kontrolowała wszystkie szczeble władzy i wszystkie jej formy: Sejm, samorządy, wojsko, milicję, sądy. W Polsce i innych krajach Układu Warszawskiego stacjonowały wojska Armii Czerwonej. Jakież to było głupie! A jednak to ona miała rację.

Komunizm rzeczywiście upadł. Kto go obalił? Robotniczy herszt wciąż jeździ po świecie z suto opłacanymi wykładami i opowiada, że to on. Lud twierdzi, że JP 2. Nowi historiografowie mówią, że to jednak Lech Kaczyński. A ja? Mnie tam nie było?

Od tamtego dnia wszystko się zmieniło. Nie z dnia na dzień, ale zmieniało się dzień po dniu. Partia komunistyczna oddała władzę, Armia Czerwona się wycofała, upadł Mur Berliński, rozpadł się Związek Radziecki, rozwiązano Układ Warszawski, zniesiono cenzurę, dostaliśmy paszporty do ręki, przyjęto nas do NATO i Unii Europejskiej. A konsumpcja? Pamiętacie te kaszlaki, do których nie mieliśmy nawet benzyny? Te haki bez mięsa, te puste półki, gołe manekiny? Te kolejki bez końca? Te lata bez nadziei?

Dziś trzydziesta rocznica. Nie mamy czego świętować?

JERZY KRUK

365 dni. Skąd ta popularność?

Powodzenie 365 dni Blanki Lipnickiej i dwóch jej  kolejnych książek jest chyba najgłośniejszym od lat wydarzeniem w branży księgarsko-czytelniczej.

  1. Aspekt artystyczny.
    Jak to możliwe? – pytają wydawcy. Jak to możliwe? – pytają inni pisarze. Jak to możliwe? – pytają czytelnicy. Jak to możliwe, że taki knot, taki gniot, taka chała osiągnęła pół miliona nakładu? Przecież ona nie umie pisać. Książka odrzuca każdego w miarę wyrobionego czytelnika. Płaska, nudna, wulgarna. W miarę wyrobiony czytelnik zniechęca się do jej czytania po pierwszych kilku stronach. Tyle pomyj już wylano na głowę autorki, tyle szyderstw w jej stronę posłano, tyle lamentów do Boga wzniesiono, że widzi i nie grzmi, że szkoda mi własnego i waszego czasu na analizowanie walorów artystycznych tego dzieła, których ono po prostu nie ma. A mimo to wciąż się sprzedaje, i to jak! Zatem o jej komercyjnym sukcesie musiało przesądzać coś innego niż walory estetyczne.

  2. Aspekt etyczny.
    Wyobraź sobie, że jesteś kobietą. Wymarzył sobie ciebie, wyśnił pewien mężczyzna. Jesteś ucieleśnieniem jego ideału. Wspaniale, prawda? Ale okazuje się, że ten mężczyzna jest nieznośnym egoistą i chce cię odciąć od całego świata, od twoich bliskich, od twojej pracy, od twojego kraju, by mieć cię tylko dla siebie. Zaakceptowałabyś to? I jeszcze chce, byś go pokochała. Nie ty chcesz pokochać bestię, tylko bestia chce, byś pokochała ją. A to, że jest bestią, udowadnia ci od pierwszych chwil znajomości, z zimną krwią zabijając na twoich oczach człowieka, który wykazał się wobec niego nielojalnością. I jeszcze ci grozi, że jeśli go nie spróbujesz pokochać, on zabije twoją matkę, ojca i brata. W dodatku jest o ciebie chorobliwie zazdrosny. Na widok każdego mężczyzny, próbującego się do ciebie zbliżyć, chwyta za broń. I w końcu w szale zazdrości zabija twojego byłego chłopaka, z którym przeżyłaś sześć lat. Przeszłabyś nad każdym z tych przypadków do porządku dziennego? Każda kobieta mającą odrobine oleju w głowie powie, że nie. 365 dni odrzuca w aspekcie etycznym. Ale nie miłośniczki talentu Blanki Lipińskiej. Im to nie przeszkadza i w setkach tysięcy kupują kolejne tomy jej twórczości.

  3. Aspekt erotyczny.
    Co je zatem pociąga? Może aspekt erotyczny? Ale ta książka nie jest nawet romansidłem. Tam nie ma ani krzty uczucia, ani krzty czułości, ani krzty namiętności. Owszem, występujące w niej postaci pieprzą się jak aktorzy w filmie porno, ale to nie jest seks dwojga namiętnych kochanków, lecz seks porno robotów. Gdy główny bohater mówi głównej bohaterce, że chciałby, by nauczyła go czułości, ona mu odpowiada, że ona też tego nie zna, bo ona tylko ostro się pieprzy. Szczerze, ale i też mało oryginalnie. Już gdzieś słyszałem te słowa. Wy – chyba też. Zatem jeśli aspekt artystyczny, etyczny i erotyczny nie mogą przyciągać czytelników, to co? Uświadomiła mi to jedna z moich rozmówczyń.

  4. Aspekt masturbacyjny.
    Przestańcie się wytrząsać nad miernością artystyczną, mizerią moralną i pustką uczuciową tej książki – napisała do mnie jedna z czytelniczek mojej recenzji 365 dni i mnie oświeciła: No tak się właśnie pisze książki masturbacyjne. To proza użytkowa, a nie literatura piękna. Ma dosłownie sprawić, że czytelniczka w trakcie czytania zacznie się masturbować.  Wreszcie zrozumiałem. I tyle o książce. Dalej będzie już nie o książce, tylko o jej czytelniczkach.

  5. Kim one są?
    Moje znajome, mające głębszy i szerszy wgląd w życie kobiet niż ja jako mężczyzna, potwierdziły tę opinię. Nawet nie wiesz, ile kobiet skazanych jest na życie bez seksu – tłumaczyły mi. Nie tylko te, uważane przez potencjalnych partnerów za nieatrakcyjne, za zbyt grube, za za stare, ale i te w kwiecie wieku i urody, żyjące w małżeństwie z całkiem młodymi jeszcze mężczyznami, takimi koło czterdziestki, trochę starszymi, ale i nawet dużo młodszymi. Czemu tak się dzieje? Bo mąż nie wykazuje zainteresowania, a jeśli już, to gdy naprawdę go przypili, gdzieś nad ranem, bez gry wstępnej, myśląc tylko o sobie. Nuda i upokorzenie. Czemu tak jest? Powody są różne. Bo stres, bo zmęczenie, bo rozczarowanie życiem, bo mają wygodniejsze formy rozładowania, na przykład masturbacja przed komputerem.  A one zostają same i nie mają tych samych szans. Na przykład porno. Wiadomo, że facetów to kręci i nawet jak któregoś przyłapać na gorącym uczynku, to dla niego żaden wstyd. A kobieta? Kto to widział? Jeśli w domu używa się jednego komputera, to zagrożenie jest zbyt duże, bo jeszcze mąż to odkryje, albo – to byłby wstyd! – dziecko. Albo masturbacja. Wiadomo, że facet jest łatwy w obsłudze, a kobieta – trochę trudniejsza. Potrzebuje większej intymności, spokoju, pewności. Nie każda potrafi to zrobić w toalecie w pracy.  A w domu? Obiad trzeba ugotować, mieszkanie sprzątnąć, dzieci dopilnować – nie ma nawet kiedy. Facet potrafi to zrobić bez żadnych gadżetów, a kobiecie one pomagają. Ale kupić sobie wibrator? I gdzie go trzymać? Jeszcze nie daj Boże mąż, dziecko albo teściowa odkryje. Ale byłaby afera! A książka Blanki Lipińskiej kusi. Jej bohaterka zabiera swojego gumowego kolegę nawet na urlop ze swoim chłopakiem. Pierwszy orgazm przyszedł po kilku sekundach, a kolejne nadchodziły falami w odstępie najwyżej pół minuty. Po kilku chwilach byłam tak wykończona, że z trudem wyjęłam różowego z siebie i zsunęłam nogi – wyznaje.  Która by nie chciała przeżyć fali orgazmów? W dodatku podniesionej do trzeciej potęgi, bo najgrubsza część wibratora – instruuje Lipińska – służy do zatapiania w pulsującym wnętrzu pochwy, gdy druga końcówka w kształcie króliczka wsuwa się w tylne wejście, a trzecia, najbardziej wibrująca, opiera się o nabrzmiałą łechtaczkę. Blanka, jesteś Wisłocką naszych czasów – piszą do niej miłośniczki. Więc może i jednak o to właśnie chodzi? O aspekt masturbacyjny. Ja kupiłem tę książkę z ciekawości, gdy było o niej już głośno, by sprawdzić, co trzeba napisać, żeby sprzedać pół miliona egzemplarzy. Z tego, co wiem, ogromna ilość kobiet dokładnie z tego samego powodu. Ale coś przecież już wcześniej musiało uczynić ją słynną. Aspekt masturbacyjny? OK, czemu nie? Jeśli to ludziom, a ściślej: przedstawicielkom płci pięknej potrzebne? Nie protestuję, nie oburzam się, nie wytrząsam. Ale wiecie, co dla mnie jest w tym wszystkim najbardziej przerażające? Że jest ich tak dużo.

JERZY KRUK

365 dni

Blanka Lipińska, jeśli mierzyć sukces w kategoriach komercyjnych, to największa polska pisarka ostatnich czasów. Na swoim koncie ma już chyba milion sprzedanych egzemplarzy! W kilkanaście miesięcy! Na listach dziesięciu najlepiej sprzedających się książek znajdują się aż trzy pozycje jej autorstwa, z których największym przebojem jest „365 dni„.

Trudno się oprzeć wrażeniu, że bohaterka tego powieścidła jest alter ego autorki. Tak samo pusta, wulgarna i nudna. Na głowie ma czarne włosy, które w połowie powieści, pewnie z braku pomysłu na zwrot akcji, zostają „genialnie obcięte na boba” i przefarbowane na blond. Jednak w środku główki – niestety fiu-bździu. I to zarówno pod względem intelektualnym, jak i emocjonalnym.

Wprawdzie bohaterka tego gniota nie pozostaje niewzruszona, gdy jej oprawca, a później ukochany na jej oczach z zimną krwią zabija człowieka, który mu podpadł, a potem w szale zazdrości topi w stawie jej dawnego chłopaka, z którym przeżyła sześć lat, ale nie są to doznania zbyt głębokie; bohaterka szybko o nich zapomina, gdy dostaje w prezencie sukienkę od Roberta Cavalliego, szpilki od Louboutina , torebkę od Louisa Vuittona, zegarek z napisem Patek Philippe albo bieliznę Victoria’s Secret, bo Laura uwielbia chwile, gdy „czuje się atrakcyjna i bardzo markowa”. W takich momentach jej emocje są naprawdę silne i szczere. „Aż podskoczyłam z zachwytu na ich widok” – pisze jako narratorka, a jako bohaterka mocno przytula dwie pary kozaków, które dostała w prezencie od Czarnego, każda po trzy i pół tysiąca złotych. „Byłam szaleńczo zakochana w tych butach, ale nikt normalny nie wydałby na nie prawie siedmiu tysięcy” – wyznaje z rozbrajającą pensjonarską bezpretensjonalnością. Voucher do luksusowego spa też przytula do serca. To też od Czarnego. Wszystko ma od Czarnego: SUV, BMW, porsche, ferrari, zegarek o wartości mieszkania, platynową kolię z diamentami od… kogo? Zgadnijcie! Oczywiście od Tiffaniego! Koronkowe majtki i staniki, spodnie, sukienki, tuniki. Kozaki, sandałki i szpilki. Wszystko na poziomie producentów wymienionych powyżej. Od rana do wieczora popija różowego moëta, aż dziw, że się w nim nie kąpie.

Czarny nie jest Murzynem. To Włoch, więc ponad wszelką wątpliwość w jego określeniu chodzi o to, że to brunet o ciemnej karnacji skóry. I o czarnym charakterze. Jest szefem sycylijskiej mafii – co prawda „nie cappo di tutti capi , a tylko campofamiglia, czyli don, tak jak w Ojcu Chrzestnym”– dla którego zastrzelenie czy uduszenie własnymi rękami człowieka, to tyle co zabicie muchy packą. Twardy lecz czuły (był kiedyś serial o takim tytule z Rogerem Moore’m w roli głównej, ale nie wiem, czy leciał w Polsce) i też nie za mądry. Biegle włada pięcioma językami, w tym rosyjskim, ale ani słowa nie rozumie z tego, co jego kobieta mówi po polsku. A ta używa ojczystego języka, gdy się spotyka ze swoimi ziomalami: „Kurwa, ja pierdolę, zajebiście. Wkurwiasz mnie, jesteś jebnięta, gówno mnie to obchodzi” – to jest język, jakim bohaterka rozmawia z rodakami, nawet ze swą matką. Polski czytelnik (bo chyba jeszcze nie ma zagranicznych?) może czuć się w jej powieści swojsko jak na ulicy w swoim mieście.

O Czarnym dowiadujemy się niewiele, bo ciągle pracuje. Głównie na Sycylii, ale też w Rzymie, w Wenecji, w Warszawie, w Lublinie, w Szczecinie. Wszędzie ma pracę, a prócz tego „prowadzi interesy w Rosji, Wielkiej Brytanii, w Stanach Zjednoczonych”. Nie wszędzie może zabierać swą kobietę mafii, bo wiadomo: mafia ma swoje tajemnice. Jednak czasami może, by ją w drodze „co sto kilometrów wydymać”. I jej i jego bez przerwy strzegą ochroniarze, ale w momencie dymania dyskretnie usuwają się na stronę. A ma czym to robić, bo „ma kutasa po kolana”, jak mówi najbliższa i chyba jedyna przyjaciółka Laury, jeszcze większy pustak niż ona, utrzymanka „fagasa, który podbija kolejne rynki kosmetyczne”, nie przepuszczająca żadnemu przystojniakowi, co „dyma się jak rakieta”.

Czarny nazywa się Massimo Dutti, czy jakoś tak. Jest chorobliwie zazdrosny o swoją Laurę i nie potrafi panować nad emocjami, a emocje ma na poziomie przedszkolaka. Gdy do jego kobiety zbliży się jakiś inny mężczyzna, Massimo natychmiast sięga po broń, dusi lub topi. Jednak gdy do Laury zbliży się on, „jego nabrzmiały kutas o mało nie rozerwie spodni”. Laura też jest jakaś rozchwiana emocjonalnie. Na przemian to mdleje, to rzyga. To, że rzyga, gdy jej macho „przy obciąganiu spuści się jej do gardła”, to nic dziwnego, ale ona rzyga też kompulsywnie, gdy doznaje silnych emocji.

Laura jest kobietą marzeń (sennych) Massima. Wyśnił ją sobie, a właściwie – umierając – miał wizję na kształt widzenia Matki Boskiej, tyle tylko, że Massimo nie zobaczył Maryi, lecz Laurę i – jak potężny renesansowy mecenas (jakiś książę czy papież) – po zmartwychwstaniu zlecił wybitnym malarzom uwiecznienie jej wizerunku na dziesiątkach obrazów, które zdobią pokoje jego willi, biur i hoteli.

„Szukał jej na całym świecie”, więc czy można się mu dziwić, że – będąc człowiekiem, który może mieć wszystko – gdy jego senna zjawa zjawia się na urlopie na Sycylii w osobie Laury Biel, menedżerki hotelowej z Polski, ten ją porywa i więzi w „domu , który wygląda trochę jak willa z Dynastii”? Nie zamyka jej w celi, lecz „w pokoju, który ma pewnie z osiemdziesiąt metrów i jest w nim wszystko, czego kobieta może zapragnąć, na przykład wielka garderoba, żywcem jak z Seksu w wielkim mieście”. Na razie pusta, jak makówka Laury, ale wkrótce szybko się zapełni. Czaicie te klimaty? Te chaty?

Massimo „daje Laurze szansę, by go pokochała i została z nim nie z przymusu, ale dlatego, że zechce”. Gwałci ją wielokrotnie, ale w sposób nie zanadto brutalny, bo gdy to robi, ona „czuje każdy mięsień tego niezwykle harmonijnie zbudowanego mężczyzny”. Informuje ją, „nie proponuje, tylko informuje”, że najbliższe 365 dni spędzi w jego złotej klatce, a on „postara się zrobić wszystko, by go pokochała, a jeśli za rok, w jej urodziny, nic się nie zmieni”, obiecuje ją wypuścić. Jako polisę, że mu nie ucieknie przedstawia jej ultimatum: Jeśli by to uczyniła, on zabije jej rodzinę: matkę, ojca i brata.

Nie potrzeba było roku. Laura, więziona, gwałcona, zastraszana i szantażowana, lecz rozpieszczana bezustannym leniuchowaniem, przeskakiwaniem po kanałach włoskiej telewizji, której nie rozumie, bo nie zna języka, popijaniem szampana i drobiazgami od Diora, YSL, Guerlaina, Chanel, „a przede wszystkim od Lancôme’a„, zakochuje się w nim na zabój w niespełna półtora miesiąca. Psychologia dla określenia takiego przypadku używa pojęcia „syndrom sztokholmski”, jednak głębia, a raczej płycizna, psychologiczna pisarki Blanka Lipińska nie odwołuje się do takich pojęć.

Blanka Lipińska to pisarka, która dba o najdrobniejsze detale: „Przepakowałam się w kremową torbę od Prady” – pisze rzeczowo. Albo: „Z kolejnego pudła wyciągnęłam czarną, przezroczystą krótką sukienkę, a z następnego pasujące do kompletu szpilki Lauboutina” – wyjaśnia fachowo. Czy też: „Wyjątkowo było mi wszystko jedno, w co się ubiorę. Chwyciłam biały dres Victoria’s Secret” – informuje nonszalancko. I jeszcze: „Spotkałam Domenica rozkładającego wielkie walizki LV”. Nie trzeba być matematykiem, łamiącym kod Enigmy, by rozszyfrować branżowy skrót. I jeszcze mój ulubiony: „Leżał w łóżku z komputerem na kolanach. Był nagi, nie licząc białych bokserek CK”.

Albo z innej beczki: „Ciągnęłam mocno i szybko, a moje palce delikatnie głaskały jego jądra”. A w innym miejscu: „Pierwszy orgazm przyszedł po kilku sekundach, a kolejne nadchodziły falami w odstępie najwyżej pół minuty. Po kilku chwilach byłam tak wykończona, że z trudem wyjęłam różowego z siebie i zsunęłam nogi”. Czy można się dziwić popularności bestsellera „Wisłockiej Instagrama” – jak ją nazywają fanki czytające instrukcje używania erotycznych gadżetów? Która nie marzy o orgazmie na żądanie, już po kilku sekundach, a potem o całych falach orgazmów? I wszystko dzięki małemu różowemu gadżetowi? „Różowy” to „gumowy kolega” Laury, trójelementowy wibrator, „którego najgrubsza część służy do zatapiania w pulsującym wnętrzu pochwy, gdy druga końcówka w kształcie króliczka wsuwa się w tylne wejście, a trzecia, najbardziej wibrująca, opiera się o nabrzmiałą łechtaczkę”, gdy ona, Laura wyobraża sobie stojącego pod prysznicem Czarnego, „trzymającego w rękach swojego pięknego kutasa”. W rolach głównych: Czarny i różowy.

Książkopodobny wyrób Blanki Lipińskiej reklamowany jest za pomocą sloganu „Ojciec chrzestny i Pięćdziesiąt twarzy Greya w jednym”. Pomińmy niestosowność porównania do twórczości Mario Puzo, ale 50 twarzy przy 365 dniach, to Himalaje literatury. Może nie Himalaje, ale co najmniej Alpy, no, może Sudety. Ale to i tak wysoko w porównaniu z poziomem bagien na Żuławach, w jakich tapla się twórczość pisarki Blanka Lipińska.

JERZY KRUK

P.S.
W cudzysłów zostały ujęte oryginalne cytaty z opisywanego, najgłośniejszego w ostatnich latach polskiego dzieła literackiego.

Dlaczego Jurek Owsiak i Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy są tacy ważni dla Polski?

„Róbta, co chceta” to znienawidzone przez PiS i Kościół hasło lansowane przez liberalny ruch Jerzego Owsiaka, który – zdaniem jego krytyków – pragnie wmówić młodym ludziom, że wszystko im wolno. I jakie są tego konsekwencje? – pytają. Wiadomo: rock and roll, a wraz z nim narkotyki, alkohol, nieskrępowany seks. Jednym słowem: zepsucie. Kto nie wierzy, niech pojedzie na „Woodstock” – argumentują oponenci – a na własne oczy zobaczy, co się dzieje w, pod i pomiędzy namiotami. Dlatego partia i Kościół zwarły szyki, by chronić naród przed upadkiem.

Jak chcą tego dokonać? W pierwszym rzędzie próbują podważyć fundamenty liberalizmu. Wszem i wobec więc głoszą, że liberalizm to dzieło szatana. Za pomocą swojej tuby propagandowej mówi to wprost i dosłownie naczelny ojciec redaktor. Jego zwolennikom tego kłamstwa nie trzeba powtarzać tysiąc razy, by przyjęli je za prawdę. Dla słuchaczy Radia Maryja i Telewizji trwam, ale także i TVPiS, „liberał” to epitet jakim obrzucają nie tylko opozycyjnych polityków, ale także niechodzących do kościoła sąsiadów czy krewnych odmawiających swoim dzieciom dobrodziejstwa sakramentu chrztu, komunii świętej, bierzmowania, a sobie samym – ślubu kościelnego. Kobiety broniące się przed fundamentalistycznym uprzedmiotowieniem swego ciała i osoby to dla nich aborcjonistki, tak samo jak aborcjonistami są rodzice starający się o potomstwo metodą zapłodnienia in vitro. Środowisko LGBT to dla nich pedofile, którzy chcieliby uzyskać prawo do adopcji dzieci, by je móc seksualnie deprawować i wykorzystywać. Jedynym ratunkiem przed tym upadkiem – zdaniem katolickich fundamentalistów – może być powrót do religijnych korzeni. Tak czy owak, liberalny diabeł tkwi w szczegółach. Seksualnych. Choć nie tylko.

Przejawia się także w międzynarodowej tolerancji i otwartości, która – zdaniem prawdziwych Polaków – prowadzi do zdrady i pohańbienia własnego narodu. Dlatego liberalny diabeł przybiera postać kseno – obcego: imigranta, uchodźcy, Żyda, a nawet sąsiada zza miedzy. I w tym momencie pałeczkę przejmują politycy z wiadomym przywódcą, który zorientowane na dobrosąsiedzkie układy rządy liberalne nazywa kondominium niemiecko-rosyjskim, a polityków zorientowanych na integrację europejską – brukselskimi elitami. Tych zagranicznych, bo o rodzinnych mówi, że to zdrajcy narodu. I znów jedynym środkiem pozwalającym nam zachować suwerenność ma być tradycja narodowo-katolicka. Stąd rodzi się potrzeba konstruowania nowych mitów: o mesjanistycznym powołaniu narodu polskiego do obrony Europy przed islamizacją oraz do rechrystianizacji kontynentu, o żołnierzach wyklętych, o zamachu smoleńskim, o Lechu Kaczyńskim.

Najlepszym wzorem patriotyzmu staje się matka Polka, wychowująca swe dzieci do cierpienia w walce z okupantem i zaborcą oraz ojciec Polak, oczywiście – katolik. Każdy, kto te wzory odrzuca i próbuje budować swą tożsamość w oparciu o wartości międzynarodowe, europejskie, liberalne – według nacjonalistów – jest zdrajcą.

Diabeł przejawia się też we władzy, a mianowicie, tkwi w szczegółach liberalnej demokracji. Dlatego trzeba ją zastąpić demokracją nieliberalną, czyli takim modelem władzy, który przejmie ją na stałe, wyeliminuje opozycję i potrzebę wyborów. Bo po co wybory, skoro władzę przejęła dobra zmiana?

Właśnie temu wszystkiemu przeciwstawia się Jerzy Owsiak, zgromadzony wokół niego ruch i skumulowana dzięki niemu dobra energia milionów Polaków.

Naprawdę?! Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy ma aż takie znaczenie? Działalność, której kwintesencją jest finał, czyli jednodniowa impreza? Tak! Już wyjaśniam dlaczego.

Po pierwsze. WOŚP pokazuje, że możliwe jest budowanie sensu ludzkiego życia i społecznej aktywności w oparciu o wartości humanistyczne, zatem świeckie, i że nie jest do tego niezbędny ani Kościół, ani religia. Stąd niechęć, a nawet nienawiść, większości przedstawicieli Kościoła do WOŚP.

Po drugie, WOŚP pokazuje także, że w oparciu o wartości humanistyczno-liberalne można zbudować wielki ruch społeczny, którego zasadą działania jest pomoc drugiemu, współodpowiedzialność, solidarność społeczna, co zaprzecza poglądom katolickich fundamentalistów, że pomoc drugiemu może wyrastać jedynie z chrześcijańskiego miłosierdzia. WOŚP pokazuje także, że Polaków może jednoczyć zabawa, zainteresowania, pasje, odmienność, bez odwoływania się do nacjonalistycznych nastrojów czy charakterystycznych dla imprez sportowych manifestacji skierowanego przeciw całemu światu szowinizmu. Stąd nienawiść do WOŚP środowisk nacjonalistycznych.

Po trzecie. Zepsucie młodzieży. Widzieliście te tłumy co roku zaangażowanych w kwestowanie i akcje WOŚP dzieci i młodych ludzi na ulicach, koncertach i w telewizji? To jest zdegenerowana przez seks, narkotyki i rock and roll młodzież? Życzyłbym sobie i wszystkim, żeby taka była cała nasza młodzież. Nie tylko od święta, ale i na co dzień.

I po czwarte. Niemożliwe jest, żeby w Polsce była choć jedna osoba, która nie widziałaby fragmentu finału WOŚP na własne oczy lub w telewizji, żeby nie dostrzegła tego entuzjazmu i radości, który przepełnia każdą imprezę. Przecież tam są wszyscy! Artyści, aktorzy, politycy, urzędnicy, tancerze, muzykanci, śpiewacy, sportowcy, kucharze, kolekcjonerzy, biegacze, akrobaci, sztukmistrze, pływacy, morsy, nurkowie, jeźdźcy, rowerzyści, motocykliści, automobiliści, piloci, spadochroniarze, indianie, kowboje, wikingowie, rycerze, księżniczki i zapaleńcy wszelkiej maści. Do niedawna byli też żołnierze, strażacy i policjanci, ale warczący wielkorządca zakazał im opuszczania koszar, posterunków i wychodzenia z domów w mundurach. Prezydentowi – też. WOŚP pokazuje, że podział na Polskę liberalną i solidarną jest fałszywy, że Polacy mogą się jednoczyć w pomocy, radości, zabawie i dumie z tego, co robią. W dodatku bezpiecznie i odpowiedzialnie, bez potrzeby otaczania imprez policyjnym kordonem.

Dlatego właśnie WOŚP jest tak ważny. Bo WOŚP to inna Polska. To Polska pomocna, odpowiedzialna, aktywna, radosna, otwarta, tolerancyjna, pełna pomysłów. Jeśli WOŚP ma być alternatywą dla czegokolwiek, to jest alternatywą dla egoizmu i partykularnych interesów, dla wrogości i agresji, dla ksenofobii, dla zamknięcia, dla zaściankowości, dla lenistwa i gnuśności.

WOŚP jest tak ważny, ponieważ może być iskrą, która przywróci Polakom ich dawny zapał i sprawi, że taka właśnie będzie cała Polska. Już jutro.

JERZY KRUK

Pin It on Pinterest