Kto i dlaczego głosuje na Nawrockiego

Naziol, gangster, alfons, sutener, chuligan, mięśniak, niezbyt lotny osiłek, oszust, lichwiarz, kłamca, ćpun, lizus, człowiek bez właściwości — to tylko kilka z całej masy krążących w mediach i necie epitetów odnoszących się do Karola Nawrockiego, używanych nie tylko przez anonimowych internautów, ale i przez nieukrywających swej tożsamości polityków. Człowiek rozsądny wie, że ta kolejna marionetka Kaczyńskiego nie ma żadnych kompetencji, by sprawować jakikolwiek urząd państwowy, nie mówiąc już o najwyższym. Dlatego ogromne zdumienie musi budzić poparcie, jakim się cieszy. Powiedzieć, że wynosi ono 50 %, to jakby rozmywać prawdę w kategoriach statystyki, bo prawda polega na tym, że to 10 milionów Polaków jest gotowych oddać na niego swój głos. 10 milionów ludzi, którzy przed komisją wyborczą potwierdzają swoją tożsamość z imienia i nazwiska, 10 milionów wyborców, którzy w przeważającej mierze uważają się za ludzi wierzących, odwołujących się do fundamentalnego rozróżnienia pomiędzy dobrem a złem, ludzi, którzy uważają się za prawdziwych patriotów, rzekomo najlepiej wiedzących, w przeciwieństwie do liberałów i kosmopolitów, na czym polega dobro ojczyzny.Idą jak w dym za swoim kandydatem „obywatelskim” (o czym od początku do końca wiadomo, że jest wierutnym kłamstwem). Nie przeszkadza im ani brak jego kompetencji do sprawowania urzędu prezydenta (moralnych, politycznych, intelektualnych), ani szkodzenie pozycji Polski w Europie, która jest dla nas gwarantem bezpieczeństwa i dobrobytu, ani oczywiste służenie interesom Putina. Jak to możliwe?

Zadając to pytanie nie mam zamiaru podejmować racjonalnego sporu z tą grupą wyborców, by ich do czegokolwiek przekonać; chodzi mi raczej o psychologiczną analizę tego społecznego przypadku. Tak, bo dowodzi on, że nasze społeczeństwo potrzebuje nie kolejnej dyskusji, lecz terapii, psychoterapii.

Powtórzmy więc pytanie: Jak to możliwe, że 10 milionów ludzi gotowych jest oddać swój głos na takie indywiduum jak Nawrocki? Uwiódł ich swym urokiem? Przekonał siłą rzeczowych argumentów? Zaimponował osiągnięciami? Na pewno nie, bo wszystkich tych walorów mu brak. Co więc skłania te 10 milionów do takiej decyzji?

Mogę się mylić, ale moim zdaniem wynika to z chęci obrony własnej tożsamości, która się streszcza w wierze, tradycji i poczuciu osobistej godności. Ci ludzie wierzą, że ich katolicyzm, przywiązanie do religijnych rytuałów i ludowych zwyczajów oraz antyelitarny stosunek do kultury i innych ludzi, łączący się z niewykształceniem, nieoczytaniem i przaśnością, czynią ich kimś lepszym od ludzi zepsutych nowoczesnością, wyznających relatywizm moralny, ulegających politycznym modom, nakierowanych w życiu na sukces i przyjemność. Oczywiście nie każdy wyborca PiS-u to nieoświecony, niewykształcony, nieokrzesany prostak, ale taki model osobowy w tym środowisku dominuje.

By bronić swej tożsamości, ludzie ci nie tylko gardzą kosmopolitycznymi liberałami i uważają, że są od nich lepsi, ale wręcz podważają system, który na taką konfrontację pozwala, stąd ich niechęć do liberalnej demokracji podkreślającej wolność przekonań każdego i pozwalającej każdemu, by żył i myślał po swojemu. Jednym z czynników zachęcających do przyjęcia takiej postawy z pewnością jest resentyment — odrzucający wszystko, co jest związane z ludźmi sukcesu, czyli lepszymi ode mnie: ich przekonania polityczne i światopoglądowe (laickie, liberalne, proeuropejskie) i gusta estetyczne wyrażające się w zainteresowaniu sztuką wysoką, upodobaniach modowych i formach spędzania czasu wolnego (sport, czytanie, podróże).

Z ich resentymentu wywodzi się nie tylko pogarda dla lepszych, ale i agresja, brak szacunku dla prawa, dla prawdy, dla zasad, dla demokracji. I ten plugawy język, który zwolennicy prawicy dali sobie narzucić, oraz zapał i łatwość do rzucania kamieniem w drugiego człowieka.

Kto wyznaje tę postawę? Oczywiście w pierwszym rzędzie ludzie starsi, którzy nie potrafią znaleźć sobie miejsca w nowoczesności, nieużywający komputerów, internetu, nieznający języków, którzy nie widzieli świata i prawie nigdzie poza własnym miejscem zamieszkania nie byli. Łatwo zrozumieć ich lęki, dewocję i przywiązanie do tradycji, ale dlaczego dają posłuch agresywnym nacjonalistycznym demagogom? Czy oni nie widzą, że to, co głoszą, stoi w całkowitej sprzeczności z tym, w co oni wierzą?

Dlaczego starsi tak łatwo przyjmują te treści? Bo tym, co im najbardziej doskwiera, jest samotność, zwłaszcza gdy już owdowieli. Oni są samotni, bo nie potrafią zbudować wspólnoty ze swoimi wykształconymi dziećmi, o które tak dbali, którym chcieli wpoić religijne i obyczajowe wartości, a one, niewdzięczne, tego nie chcą, ponieważ mają swoją „liberalną” wiarę, swoje przekonania i żyją we wspólnocie ludzi podobnych sobie.

Ale nie tylko starsze osoby zwracają się przeciwko światowi liberalnemu. Podobnie ludzie w sile wieku, którzy kiedyś spróbowali wziąć sprawy w swoje ręce i im nie wyszło. Zawiedli się na świecie liberalnym, przegrali. I kto jest winien? Oni? Tacy pracowici, tacy odważni, tacy pomysłowi? Ich zdaniem, oczywiście nie. Oni myślą, że skrzywdził ich ten nowoczesny, liberalny świat. „Bierz sprawy w swoje ręce”. „Jesteś kowalem swego losu”. „Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz”. To są wszystko oszustwa liberalnego świata, iluzje, którymi zostali zwabieni w sidła swojej „wolności”.

Albo — całkiem paradoksalnie — osoby, które dopiero zaczynają przygodę swojej wolności i wyobrażają sobie, że oni na pewno by odnieśli sukces, gdyby nie przeszkody stojące im na drodze i blokujące ich aktywność: podatki, „nieudolny, leniwy rząd, który nic nie robi”, zasiłki rozdawane „nierobom”, Unia Europejska i… Żydzi. Jednym słowem: system. System demokracji liberalnej, którą trzeba zastąpić rządami ekonomicznych ekstremistów i religijnych fundamentalistów. Dla nich PiS i Jarosław Kaczyński są źli, bo za mało radykalni. Trzeba więc oczyścić pole polskiej polityki i dopiero gdy się spełni marzenie jednego z takich wizjonerów, „żeby nie było nic”, przed młodymi otworzą się szanse na życiowy sukces. Ale z drugiej strony mąci im w głowach inny demagog, który od państwa domaga się mieszkań dla młodych. I co ma począć taki młody skołowany człowiek, który połączył obie fantasmagorie w jedno, jego zdaniem spójne i niesprzeczne, hasło: „mieszkania — tak, podatki — nie”. Na pewno nie opowie się za demokracją liberalną, która każe mu się uczyć, pracować, zarabiać, płacić podatki i dawać żyć innym tak, jak chcą.

To poparcie dla ultraliberalnego ekstremizmu ekonomicznego musi dziwić, bo po tej samej stronie, przeciw demokracji liberalnej, są całe masy ludzi, którzy przeżyli szok w czasie transformacji 89. roku, którym nikt nie pomógł, którzy przez lata nie mogli znaleźć pracy. To były całe fabryki, państwowe gospodarstwa rolne, całe miasta, całe regiony. I nawet jeśli wreszcie ich życie jakoś się poukładało, to ani oni, ani ich dzieci na pewno nie zagłosują na liberałów, choćby się świat walił. Bo według nich, jeśli wolny, czyli liberalny rynek, kiedykolwiek wyciągnął do nich swą niewidzialną rękę, to tylko po to, by ich skrzywdzić. To, co miało miejsce potem, nawet jeśli warunki ich życia radykalnie się poprawiły, nie ma dla nich znaczenia, bo uraz do wolnego rynku i liberalnej demokracji pozostał.

Ale najwięcej ludzi odwraca się od liberalnej demokracji i popiera naszego warczącego wielkorządcę i jego szemraną marionetkę na zasadzie jakiejś instynktownej empatii, bo oni, tak jak jeden i drugi, mają osobowość wypaczoną, niezdrową, toksyczną. To są ludzie, którzy zawsze mają komuś coś za złe. Zawsze czują się pokrzywdzeni przez los i zawsze ktoś jest temu winien, ale nigdy oni sami.

Zdawać by się mogło, że to wszystko jest typowe dla starych, złośliwych ludzi, ale co robią młodzi, dwudziesto- czy trzydziestokilkulatki, które tyle pracy włożyły w zdobycie wykształcenia, tylu wyrzeczeń dokonały? Skończyli studia, najczęściej płatne, które im nic nie dały; nawet nie uchyliły drzwi do żadnej kariery, choć poszli na zarządzanie w tej czy innej dziedzinie. Cynicy mówią, że to były studia „śmieciowe” i że teraz czeka na nich tylko śmieciowa praca, śmieciowe umowy, śmieciowe kontrakty. Dla takich ludzi wolność oznacza samotność, porażkę, zawód życiowy. Dlatego nie chodzą nawet na wybory, a jak już pójdą, to głosują na faszystów. Czemu tak się dzieje? Przecież w historii to młodzi robili rewolucje. Barwne, błyskotliwe, urzekające, nawet jeśli historia pokazała, że się mylili. A dziś? Ręka w rękę idą z konserwatystami, ze swoimi dziadkami, którzy chcieliby zatrzymać falę postępu. Wielu z tych ludzi wyrosło w atmosferze bezstresowej zabawy i tego właśnie oczekują od życia: zabawy. Ma być śmiesznie i w miarę ciekawie, lekko, łatwo i przyjemnie. I bezproblemowo. A polityka? O, to już dla nich zbyt męczące. Przysłuchiwać się debatom, czytać długie artykuły naszpikowane specjalistycznymi pojęciami z zakresu politologii, socjologii, ekonomii? Analizować te wcale niezabawne wywody? Brr! Ohyda. „Problemy” to wymysł nudnych intelektualistów, nawiedzonych aktywistów. Oni chcą chleba i igrzysk! I dlatego najchętniej dają posłuch tym, co negują wszelką politykę. Dla nich nie ma być mądrze, tylko zabawnie. I im większa bzdura, tym lepiej, bo jest z czego się pośmiać. A jeśli kandydat oprócz wygadywania wierutnych bzdur jeździ na hulajnodze, to sukces ma gwarantowany. A gdy inny do tego dorzuca mieszkanie? No głupi by nie brał.

Ale obaj ekstremalni kandydaci odpadli. Czy zatem jest na kogo głosować? W gruncie rzeczy nic się nie zmieniło, alternatywa jest ta sama. Bo nie pójść na wybory czy zagłosować na demagogów to w gruncie rzeczy to samo, ponieważ jedno i drugie oznacza ucieczkę od wolności.

Jedno jest jasne: system liberalnej demokracji odrzucają osoby nie czujące się w nim dobrze: odczuwające lęk wobec obcych, zwłaszcza wyglądających inaczej z powodu koloru skóry, sposobu ubierania się czy oznak przynależności do innej religii; odbierające nowoczesność jako zagrożenie dla ich tożsamości narodowej, religijnej, kulturowej; pojmujące wolny rynek jako nieuczciwą konkurencję, w której stoją na z góry przegranej pozycji. Obrońcy i analitycy populizmu podkreślają, że te obawy i kompleksy są uzasadnione, że ludzie mają do nich prawo. I że nie znikną z zachodnich społeczeństw, bo rodzi ich system. To prawda, zawsze w nich byli obecni, choć przez swą niewielką liczebność czy aktywność politycznie zmarginalizowani. Ale gdy poparcie dla populizmu i nacjonalizmu osiąga poziom 30 %, podnosi się larum. A co jeśli dochodzi do 50 %? Albo gdy populizm i nacjonalizm dochodzą do władzy? System się wali? Czasem się wali, jak w Niemczech w 1933 roku, albo „tylko” trzęsie się w posadach, jak w Polsce czy USA po dojściu do władzy Kaczyńskiego czy Trumpa.

Co wydarzy się 1 czerwca? Nie wiemy, ale jedno jest pewne: ludzie odwołujący się do takich wartości jak wolność, demokracja, praworządność, nie mogą spać spokojnie. I im ich sen bardziej niespokojny, tym większa uciecha dla tych, którzy w systemie liberalnej demokracji, a pewnie i we własnej skórze, czują się nieswojo, za to tam, gdzie panuje chaos, kłótnia, zadyma, nawalanka, czują się jak ryby w wodzie.

Jerzy Kruk

Jakie będą przepływy elektoratu

Dla uproszczenia przyjmijmy, że mamy sytuację sprzed weekendu, czyli 47% poparcia dla jednego i drugiego kandydata, a 6% się waha. Jeżeli frekwencja byłaby taka jak w pierwszej turze, to oznacza, że na obu kandydatów chce głosować po ok. 9,5 mln osób, a milion dwieście tysięcy jest niezdecydowanych. Łącznie stanowi to ok. 20 mln głosów. Jednak weekend wyborczy był tak bardzo burzliwy, że musi wywołać jakieś fluktuacje poparcia. Załóżmy, że obie partie mają 30-procentowe poparcie żelaznych elektoratów, czyli mniej więcej po 6 milionów głosów. Zatem tym fluktuacjom, czyli przepływowi podlega 8 milionów wyborców — niezdecydowanych i takich, które głosowały na kandydatów, którzy odpadli w pierwszej rundzie. Oczywiście wśród nich są osoby zdecydowanie nienawidzące Tuska i Platformy, ale i osoby nieakceptujące Kaczyńskiego i PiS-u. Co zrobią? Zostaną w domu czy pójdą do urn, wybierając mniejsze zło? Tego nie wiemy. A wahający się? Zostali przekonani? Argumentów do podjęcia decyzji mieli w ten weekend co niemiara. Po pierwsze, odbyła się bezpośrednia debata; po drugie „grillowanie” u Mentzena z propozycją podpisania „lojalki”; po trzecie Marsz Patriotów i Marsz dla Polski. We wszystkich tych starciach na pewno punktował Trzaskowski. A jeszcze był snus zażyty przez Nawrockiego na wizji i filmy pokazujące, że robi to notorycznie (uzależniony?) i ujawnienie, że brał udział w ustawkach kiboli. Jego przeciwnik natomiast trzasnął sobie piwko z Mentzenem. Nie wiemy jeszcze, czy z korzyścią czy stratą dla siebie. Rafał Trzaskowski we wszystkich tych sytuacjach pokazał klasę: dobre przemówienia, rozsądne argumenty, luz, naturalny uśmiech, i przede wszystkim wykazał się stałością i pewnością swoich przekonań. Nawrocki — przeciwnie: bez przekonania recytował zgrane frazesy, uśmiechał się sztucznie i (o zgrozo!) publicznie się wyparł Jarosława Kaczyńskiego, bez którego byłby niczym. Czy dlatego prezes PiS nie wszedł na mównicę, mimo, iż go wypychano? Nikt nie wszedł. A u Trzaskowskiego? Gorące, entuzjastyczne, szczere, momentami wręcz radosne wyrazy poparcia Biejat, Hołowni, Kosiniaka-Kamysza, Czarzastego, Senyszyn, Tuska i… żony! Uśmiechniętej, pogodnej, sympatycznej, elokwentnej.

A, i jeszcze były dwa epizody rumuńskie. W wiecu Nawrockiego wziął udział przegrany kandydat na prezydenta Rumunii otwarcie popierający Putina i zwracający się przeciw demokracji. Natomiast Trzaskowskiego wsparł na jego wiecu zwycięski prezydent Rumunii, opowiadający się za demokracją i Unią Europejską.

Wszystkie te wydarzenia śledzone były przez miliony telewidzów i internautów, tak że chyba nikt z zainteresowanych nie może powiedzieć: „Nie wiem, nie widziałem, nie słyszałem, nie wierzę”. Tak że przepływ wyborców musi nastąpić. Wydarzenia ostatniego weekendu nie wskazują na to, by jego zasadniczy strumień popłynął w kierunku PiS-u i jego kandydata. Nie znaczy to jednak, że wynik jest rozstrzygnięty. Po pierwsze, do końca tygodnia może się jeszcze wydarzyć coś zaskakującego, a po drugie, wynik głosowania nie zależy wyłącznie od preferencji wyborców, ale i od ich aktywności (frekwencja). Od tego, czy pójdą na wybory, czy zostaną w domu, bo nie mają na kogo głosować, bo sondaże pokazują, że już wszystko pozamiatane itd., itp. Na wybory trzeba po prostu iść. I pamiętać: jak trza, to trza!

Jerzy Kruk

Tusku, nie daj się!

Pisowski „kandydat obywatelski” do tej pory w kampanii prezydenckiej głównie prężył muskuły. A ponieważ nie dawało to specjalnych efektów, jego spin doktorzy (bo przecież nie on sam) postanowili, by pokazał, że jest równie mocny w gębie. No i zaostrzył retorykę. Chcąc uświadomić wyborcom, że ma polityczny pazur, zaczął się kreować na jastrzębia, bo od początku było wiadomo, że nie jest gołębiem ani tym bardziej orłem. Za cel obrał sobie nie swojego konkurenta w walce o fotel (prezydencki), lecz premiera RP Donalda Tuska. Boże drogi! Co by ci pisowcy z Kaczyńskim na czele poczęli bez tego Tuska? Oni przywołanemu Bogu powinni na klęczkach dziękować, że takiego Tuska mają, że taki Tusk istnieje. Bo jego istnienie stanowi rację ich istnienia, działania i myślenia. Gdyby nie było Tuska, to z kim by walczyli? Z emerytowanym Wałęsą? Ze świętej pamięci Mazowieckim? Z nieobecnym w polityce Balcerowiczem? Z nieangażującym się w walkę o stołki Michnikiem? Z Merkel czy Putinem?

Warto zwrócić uwagę, że dla Kaczyńskiego i jego akolitów ani Merkel, ani Putin nigdy nie byli wrogami samymi w sobie. Czy Kaczyński kiedykolwiek (poza kwestią wraku) podjął krytykę Putina albo polemikę z Merkel? Nie. Bo jego i ich zdaniem ani Putin, ani Merkel nie są problemem dla Polski. Problemem jest tzw. Tusk, rzekomo „ulegający rosyjskim wpływom” i „będący niemieckim agentem”. Z polskiej perspektywy Tusk staje się racją istnienia nie tylko Kaczyńskiego i PiS-u, ale także putinowskiej Rosji i „jak świat światem wrogich Polsce” Niemiec.

Człowiek przyzwoity i rozsądny z przykrością słucha tych wszystkich inwektyw rzucanych w kierunku Polaka, który, zaraz po papieżu, zajmował najwyższe międzynarodowe stanowisko i zdobył sobie przez to uznanie całego świata. No, ale – jak mówi przysłowie – trudno być prorokiem we władnym kraju. We własnym kraju nazwisko „Tusk” jest raczej synonimem diabła. Dla prawicowców, dewotów, populistów czy nacjonalistów całe zło, które się u nas wydarza – katastrofa lotnicza, bieda, kolejki do lekarza, inflacja, powódź, gradobicie czy inne plagi to oczywiści „Tuska wina”. To stało się tak powszechne, że przestało być straszne, a zrobiło się śmieszne. I tak jak zły diabeł powoli się przekształcił w figlarnego aniołka z różkami, tak teraz coraz bardziej z „Tuska” opada diaboliczna maska i ukazuje się pod nią pogodne oblicze człowieka sympatycznego, kulturalnego, pełnego radości życia i rozsądnego polityka o anielskiej cierpliwości i wyrozumiałości dla własnych przeciwnikow.

No i teraz w tego mitycznego „Tuska” postanowił uderzyć obywatel kandydacki, nazywając go politykiem antyamerykańskim. Bo Karol Nawrocki jest przecie „politykiem” proamerykańskim. Co to znaczy? Oj, nic specjalnego, przecież nie będziemy o to pytać amerykanistów; chodzi po prostu o to, że jak ten żłosny Duda, wieczny Adrian z przedpokoju, stanął murem za Trumpem. A Tusk i Trzaskowski? Oni popierali Bidena, są więc antyamerykańscy. Bo przecież Biden nie był prezydentem amerykańskim, tak samo jak Tusk nie jest premierem polskim.

Ale czy Nawrocki, Duda i Kaczyński nie zreflektowali się, że stojąc murem za Trumpem (w przedpokuju czy na politycznym zadupiu), są proputinowscy? Przecież trąbi o tym cały świat! Trąbi, ale protestuje ostrożnie, by nie rozsierdzić jeszcze bardziej psychopaty. Donald Tusk swej „antyamerykańskości” też specjalnie nie manifestuje, wszak jest mężem stanu, który musi zachowywać się dyplomatycznie, w przeciwieństwie do dwóch psychopatów, którzy chcą udowodnić światu, że nim rządzą.

Powiedzmy to wyraźnie: „proamerykański” Nawrocki jest po prostu protrumpowski, a to znaczy: proputinowski. Tak jest, Nawrocki jest najlepszym kandydatem dla Putina, lepszym nawet od Mentzena, bo Mentzen nie wiadomo z czym może wyskoczyć. Na razie jest tylko antyukraiński, ale przez jakieś potknięcie, chlapnięcie czegoś w stylu „Polski bez podatków, zasiłków, gejów i Żydów”, może stać się antybiałoruski czy antyrosyjski. Na razie Putin się cieszy, że ma w Polsce kolejnego pożytecznego idiotę. A Nawrocki? Od początku był i jest marionetką Kaczyńskiego. I nią będzie, bo jego „kampania” pokazuje, że na nic więcej go nie stać.

Obywatelu Tusk! Panie premierze! Drogi Donaldzie! Czemu pozwalasz, by Kaczyński bezkarnie nazywał cię niemieckim agentem, a Nawrocki politykiem antyamerykańskim? Czemu nie mówisz głośno, że te bezwstydne ataki ze strony Nawrockiego, Kaczyńskiego, Morawieckiego i całego PiS-u, to woda na młyn Putina, działania prorosyjskie? Czemu pozwalasz, by z prawicowych gadzinówek wciąż bezkarnie sączyły się kłamstwo, szkalowanie i mowa nienawiści? Czemu nie podejmiesz rękawicy, którą ci rzucono? Niech, według ewangelicznej zasady, ten kto mieczem wojuje, od miecza zginie.

Jerzy Kruk

Pin It on Pinterest