fbpx

Zmiany

Zmiany w ogrodzie, tak jak w całej przyrodzie zachodzą bezustannie. Tak że każde zdjęcie, które chce zatrzymać czas, przestaje być aktualne w momencie pstryknięcia. Oczywiście, po godzinie nie zauważymy z ogrodzie żadnych zmian, następnego dnia raczej także – nie, ale po roku? Prawdopodobnie coś się zmieni. Rośliny urosną, bądą kwitnąć słabiej, albo obficiej niż w zeszłym roku, niektóre się rozsieją, rozmnoża przez rozłogi, rozrosną się, zmarnieją, albo w ogóle umrą. A po dziesięciu lub piętnastu latach zmiany będą zauważalne gołym okiem.

Żaden element z tego zdjęcia po piętnastu latach nie jest aktualny. Widać, że wierzba mandżurska jest już stara. Ma chyba dwadzieścia lat. To dużo jak na to krótkowieczne drzewo. Kora zaczyna pękać i poszczególne konary murszeją. Obcinałem je jeden po drugim i w końcu musiałem usunąć całe całe drzewo. Obok rósł wielki złotokap, także krótkowieczny. Zniknął tak szybko , jak się pojawił (z samosiejki). Pewnej wiosny po prostu usechł. Taka strata w małym ogrodzie to duży problem. Wszystkie przestrzenie są gęsto wypełnione roślinami i nagle pojawia się duża luka. Coś z nią trzeba zrobić.

Niełatwo (i nietanio) jest wprowadzić do ogrodu duże drzewa, które natychmiast by wypełniły pustą przestrzeń. Zwykle na efekty trzeba cierpliwie kilka lat poczekać. Ale ta pokora, ta cierpliwość to dobra życiowa nauka dla człowieka.

Przy okazji pojawia się pokusa, by ogród przebudować, skomponować rabatę na nowo, przesadzić rośliny w inne miejsce, posadzić nowe, często takie, o których istnieniu nawet nie wiedzieliśmy przed kilku laty. I ogród się zmienia. Ale mimo to, jeśli mamy w głowie jakiś trwały zamysł, pozostaje ten sam.

Rozdział I (ok. 50 minut czytania)

Nieraz na ulicy wpadnie mi w oko jakaś dziewczyna. Potrafię się na nią zapatrzyć i dyskretnie zachwycać jej sylwetką, nogami, twarzą, ubiorem albo sposobem poruszania się. Dziś też przytrafiło mi się coś takiego. Długo wpatrywałem się, jak szybkim, drobnym krokiem szła przez miasto nieduża, szczupła dziewczyna w ciemnoszarych botkach na nogach i w wytartych dżinsach ciasno opinających jej jędrną pupę. Miała na sobie kusą skórzaną kurtkę i zabawną futrzaną czapkę z klapkami na uszy, która całkowicie zasłaniała jej włosy, ale za to cudownie eksponowała jej piękną twarz. Oddalała się ode mnie, więc nie mogłem widzieć jej twarzy, ale nie musiałem jej widzieć, by wiedzieć, jaka jest piękna. Gdyby ujrzał ją Leonardo da Vinci, na pewno by wpadł na pomysł, by narysować jakąś swoją wersję facies ad circulum. Najpierw by umieścił całą jej głowę w prostokącie, którego krawędzie stykałyby się z uszami, górną linią włosów i brodą, a samą twarz — w owalu, odcinającym od niej uszy i włosy, którego dolna antypoda stykałaby się z dolną krawędzią prostokąta. A potem by odmierzył jedną trzecią wysokości owalu na czoło, która wypadłaby dokładnie w punkcie pomiędzy jej oczami, gdzie zaczyna się wznosić nos. Na pewno z tego punktu poprowadziłby tuż nad brwiami lekko ukośne linie, które przecinałyby obrysowujący głowę prostokąt dokładnie w dwóch trzecich jego wysokości. Dokonując następnych pomiarów, stwierdziłby, że środek owalu wypada idealnie w połowie wysokości jej nosa, środkowa linia jej oczu — w połowie wysokości prostokąta, a górna krawędź jej ust — dokładnie w jednej czwartej wysokości owalu. Na pewno taki rysunek głowy i twarzy kobiety, wrysowanych w prostokąt i elipsę, poprzecinanych liniami pokazującymi ich proporcje, uchodziłby za wzór dla wyrażenia ideału kobiecej urody, podobnie jak jego homo ad circulum uchodzi za wzór ukazujący idealne proporcje sylwetki mężczyzny.

Znam tę twarz. Ja też zeskanowałem ją do swej pamięci, ale nie matematycznie. Zapamiętałem coś innego niż te idealne proporcje. Kiedy na nią patrzę, widzę najpierw błysk szmaragdowych światełek w łódeczkach jej kocich oczu, których wewnętrzne kąciki lekko zaginają się ku dołowi, a zewnętrzne — ku górze, przyozdobionych długimi, czarnymi, zawijającymi się na zewnątrz rzęsami. Nad oczami widzę rysunek jej brwi — dwie grube czarne kreski namalowane dwoma śmiałymi pociągnięciami pędzla przez jakiegoś nieznanego mistrza japońskiej kaligrafii. Wiem, że te oczy zwykle patrzą nieco w górę, jak u kogoś, kto spogląda sponad okularów. Może dlatego, że dziewczyna jest niewysoka i rozmawiając z na ogół wyższymi od siebie osobami, by spojrzeć im w oczy, musiałaby nieco unieść głowę. Ale jej głowa podczas rozmowy pozostaje zwykle nieruchoma, za to ona wyraźnie unosi sam wzrok. Widzę też jej odkryte poniżej czubka nosa dziurki, radośnie pokazujące się światu. I jej usta, które również dwoma zdecydowanymi pociągnięciami pędzla namalował ten sam mistrz japońskiej kaligrafii, tyle tylko, że nie czarną, lecz czerwoną kreską. Ale najbardziej kocham piegi, które słońce szczodrze wypaliło na jej twarzy. Te piegi są zwykle zamaskowane pod warstwą pudru, ale ja je mogę zobaczyć przy okazji każdego naszego spotkania, ponieważ puder wyciera się przy naszych namiętnych pocałunkach. Gdy pierwszym razem zachwyciłem się jej cudnymi piegami, ona z lekkim zawstydzeniem odpowiedziała mi, że wiedząc, że im się przyglądam, czuje się naga. Tak, znam te piegi i znam tę twarz. Zapamiętałem ją tak dobrze, bo to twarz mojej dziewczyny, która właśnie przed chwilą wysiadła z mojego samochodu.

Wiedziałem, że pod kurtką ma czerwoną koronkową bluzkę, przez którą prześwituje czarny stanik, dobrany do jej czarnych koronkowych majtek. Oczywiście na ulicy nikt tego nie widział, ale ja to wiedziałem, ponieważ ranek i przedpołudnie spędziliśmy razem w małym podmiejskim hoteliku, gdzie, rozbierając ją, mogłem zobaczyć nie tylko to, co ma na sobie, ale także i to, co nosi pod spodem.

Ujęło mnie, jak z chodnika wchodzi na jezdnię. Mężczyzna, kiedy ma do pokonania przeszkodę w postaci krawężnika lub kałuży, zwykle robi zdecydowany wykrok, przenosi na przednią nogę ciężar ciała i przechodząc przez pion, wypina przed siebie tors i ramiona, a potem naprężając się od stóp do głów i wybijając z tej samej, teraz już tylnej, nogi, wyrzuca za nimi swoje ciało. Dziewczyny, kobiety — a przynajmniej wiele z nich — robią to inaczej, lekko przysiadając przed przeszkodą, wysuwając nogę i dopiero za nią wysyłając biodra i resztę ciała. Podobne dygnięcie zauważyłem u niej. Zbliżywszy się do krawężnika, szybko dostawiła prawą stopę do lewej, lekko obniżyła biodra i zdecydowanie weszła na jezdnię lewą nogą, zupełnie jak tanguero, który zmienia nogę właśnie w ten, niewyczuwalny dla partnerki, sposób. Wiem coś o tym, bo sam tańczę tango.

Chciałbym i ją nauczyć tanga, pokazać jej, jak subtelny to taniec. Marika — tak ma na imię — mówi, że najbardziej lubi pieszczoty delikatne jak muśnięcie motyla. Obdarza mnie nimi i sama ich ode mnie oczekuje. Patrząc na tango, na jego zdecydowane figury, gdy na przykład partner prowadzi partnerkę do ocho atrás i ona porusza się po parkiecie na planie ósemki, zdecydowanie wysuwając nogi w ruchu kroczącym do tyłu, jakby się przed nim zapierała, albo na boleo, gdy tancerz, wprowadzając ciało partnerki w rotację, a następnie je blokując, powoduje wyrzucenie jej nogi do przodu lub do tyłu, czy też na głęboką sakadę, gdy mężczyzna wchodzi w miejsce partnerki, wykonując zdecydowany krok pomiędzy jej uda, i wyrzuca jej nogę na bok— można mieć wrażenie, że tango to taniec bardzo agresywny, taniec argentyńskich machistas manifestujących swą dominację w stosunku do kobiet. Ale w takiej opinii nie ma nic bardziej błędnego. Tango to taniec niezwykle delikatny, opierający się na subtelnej komunikacji pomiędzy partnerami. Oczywiście, że mężczyzna w nim prowadzi, a kobieta za nim podąża, ale w żadnym ruchu on jej nie przestawia, nie pociąga ani nie popycha. Nie każe jej wykonywać żadnych figur — on ją tylko do nich subtelnie zaprasza. Prawdziwy mistrz tanga swoimi dłońmi właściwie ledwo dotyka partnerki. Łączy ich coś na wzór poduszki magnetycznej. Może właśnie to jest to, o czym mówi Marika: dotyk motyla? Bliski kontakt cielesny w tangu wielu, jakże mylnie, bierze za żelazny uścisk i dlatego tango wydaje się im tańcem modliszki albo jadowitego pająka, ale to nieprawda. Tango to raczej taniec motyla: z kwiatka na kwiatek, nieprzewidywalnie; przyspieszenie, zwolnienie, zmiana rytmu, pauza, zatrzymanie; wahanie i powrót do ruchu; płynnie, płynnie, rotacja, balans, zmiana kierunku i znowu płynnie. Chciałbym to pokazać Marice. Ona pewnie nie wie, że tango to taniec motyla. Wielu rzeczy nie wie.

Nieraz nie mogę się nadziwić, że wiedza, którą łapie się z powietrza, nie stała się w ogóle jej udziałem. Marika mówi mi, że często czuje się zawstydzona, nie znając słów, których ja używam, albo nie wiedząc, co mi odpowiedzieć, jak skomentować to, co mówię. Muszę jej wyjaśniać, co znaczą słowa: „krezus”, „hedonizm” albo „poliamoria”. Hasła: „czarodziejska góra”, „sto lat samotności”, „czekanie na Godota”, „paragraf 22” czy nawet „monologi waginy” nic jej nie mówią. Marika nie odebrała dobrej edukacji i niewiele czytała. Towarzyszami jej dzieciństwa nie byli ani Kubuś Puchatek, ani miś Paddington. Ani Alicja w Krainie Czarów, ani Ania z Zielonego Wzgórza. Mówi, że jej rodzice nigdy nie dojrzeli do rodzicielstwa, dlatego wychowywała ją babcia. Szkoły, do których chodziła, to nie były szkoły, w których wszyscy ciężko pracują, by osiągnąć jasno wytyczony cel: studia na prawie, ekonomii czy medycynie. Raczej dryfowała z całym otoczeniem swoich znajomych ku łatwemu życiu z rozrywkami, imprezami i przyjemnościami polegającymi na niewyszukanej konsumpcji smaków, dźwięków i obrazów, a może i jakichś delirycznych substancji, nie przejmując się, co będzie robić jako dorosła. Aż ją zniosło do zawodówki, w której niczego nie uczyli i niczego nie wymagali. Potem próbowała nadrobić zaległości i zrobić maturę w szkole wieczorowej, ale w szkole wieczorowej znów niewielu ciężko pracuje, by osiągnąć jasno wytyczony cel. Nawet jeśli niektórzy go mają, to na pewno nie są nim studia prawnicze, menedżerskie albo medyczne. Marika zdała wszystkie egzaminy z wyjątkiem matematyki, której przecież zawsze będzie mogła się nauczyć. Tak przynajmniej mówi.

Póki co studiuje kosmetologię, choć ostatnio zawiesiła studia, „bo brakuje jej czasu”. Planuje w przyszłości otworzyć własny gabinet. Mówi, że ma do tego smykałkę i zainteresowanie. Najbardziej ją pociąga tworzenie sztucznych wizerunków za pomocą makijażu, który może zmienić człowieka nie do poznania. Lubię to, mówi. Malując się i pozując do zdjęcia, mogę być, kim zechcę. I chyba też chciałaby to potrafić: stawać się tym, kim by chciała. Może właśnie dlatego najbardziej lubi poradniki z psychologii społecznej, o których mi powiedziała, gdy ją zapytałem, co czyta. Potęga podświadomości i temu podobne proste recepty na szczęście i powodzenie w życiu. Powiedziała mi, że pracuje jako fotomodelka, prezentując głównie biżuterię i galanterię albo grając w dziwnych klipach na zlecenie, gdy zamawiający chce dostać filmik z chichotem dziewczyny łaskotanej w stopy lub pod pachami albo z jej piskiem spod zimnego prysznica. Nawet mi przysłała kilka próbek ze swoimi zdjęciami i podobnymi filmikami. Dłonie lub stopy w kolorowych wełnianych rękawiczkach bez palców. Film z widokiem lekko drgających stóp łaskotanych co chwila piórkiem lub palcem, z głośnym chichotem w tle. Jednak na pierwszym zdjęciu, które mi przysłała, chyba chciała być dziwką. Pozuje na nim w czarnym gorsecie ze złotą lamówką i w czarnych pończochach w siateczkę. Zdecydowanie wpatruje się w obiektyw sponad okularów słonecznych. Gdy powiększyłem fotografię, zobaczyłem za okularami femme fatale z demonicznym czarno-srebrnym makijażem, wpatrującą się we mnie wzrokiem pełnym pogardy, jakby mówiła: Wchodzisz w to, chłopcze? Zastanów się, bo mogę zrobić z tobą wszystko, co zechcę.

To zdjęcie przysłała mi w odpowiedzi na moją odpowiedź na jej anons w eamore.com. Gdy wyraziłem swoje zaintrygowanie, ona mi odpowiedziała: Pozowanie do zdjęć to zupełnie inny świat, w którym mogę być, kim zechcę. Raz sobą, raz aniołem, raz wcieleniem diabła. Ale na ogół w kontaktach z ludźmi jestem bardzo ostrożna i nieśmiała. Nieśmiałość? — odpisałem. Trudno w to uwierzyć, bo sprawiasz wrażenie dziewczyny, która już z niejednego pieca chleb jadła. A ona na to: Nie wiem, jak to odebrać :/. Tak zinterpretowałem twoje zdjęcie w kabaretkach: O, dziewczyna niezwykle swobodna seksualnie, która miała sporo erotycznych doświadczeń. Nie zgadza się? To tylko zabawa i mistyfikacja? Źle mnie odebrałeś i przykro mi z tego powodu, ale masz prawo. Nie miałam wielu erotycznych doświadczeń i chciałabym ci udowodnić, że nie jest tak, jak sobie pomyślałeś. Nie jestem złą, zepsutą dziewczyną. Ani przez moment nie pomyślałem, że jesteś zła, nawet jeślibyś była nienasyconą nimfomanką, doświadczoną kurtyzaną czy łatwą dziewczyną. A może i nawet byłyby to atuty? Złem w tych relacjach byłyby dla mnie: cynizm, pogarda, przedmiotowe traktowanie drugiego człowieka. Pięknie ujęte, ale odpowiem ci wprost: Nigdy nie byłam nimfomanką, kurtyzaną ani łatwą dziewczyną. Na decyzję o takim układzie poświęciłam dużo czasu. Mam nadzieję, że ta znajomość będzie głęboka również dla duszy, a nie tylko dla uciech fizycznych. Jak napisałam w ogłoszeniu, interesuje mnie przyjaźń i podtrzymanie znajomości. Nie chcę traktować tego przedmiotowo, chcę cię poznać, polubić i być częścią świata, do którego z chęcią będziesz chciał wracać. Aż mi się nie chce wierzyć, że aż tak dobrze możemy się rozumieć — odpisałem. Ja też długo szukałem takiego kontaktu.

Tak, Marika spotyka się ze mną za pieniądze. Ale rzeczywiście nie jest dziwką ani femme fatale. Chyba powinienem być dumny, że spośród kilkudziesięciu mężczyzn, którzy odpowiedzieli na jej anons, wybrała właśnie mnie. Bo wydawałeś mi się najciekawszym z nich wszystkich — napisała. I najbardziej godnym zaufania. Tylko ty napisałeś, że chcesz otoczyć mnie troską. „Cieszyłbym się, gdybym mógł otoczyć cię opieką i czułością. W zamian oczekiwałbym tego samego”. Tak było? — cytuje moją odpowiedź na swój anons.

To dlatego tak się do mnie tuli? Dlatego z taką ufnością patrzy mi w oczy? Dlatego obsypuje mnie deszczem czułych pocałunków? W żadnym calu nie zachowuje się jak dziwka. Wyczułem to już podczas pierwszego spotkania, a podczas drugiego przekonałem się na pewno i wiedziałem nawet, jak to nazwać. Takiej czułości pocałunków i pieszczot, jakimi mnie obdarzyła, doświadczyłem do tej pory jedynie od kobiet, które mnie kochały. Każda z nich przekazywała to w inny sposób, ale żadna — tak subtelnie. Może dlatego, że one kochały się ze mną naprawdę, podniecając się i zmierzając w szale uniesień do szczytu własnej rozkoszy? Ja też potrafię dać Marice rozkosz, ale muszę nad nią popracować metodycznie. Może więc to nie jest rozkosz, tylko rozładowanie? Zaspokojenie — mówi Marika. Autentyczna czułość jej dotyku, pieszczot, pocałunków, spojrzenia stoi w tak oczywistej sprzeczności z naszym układem — sponsorskim — że już na pierwszym spotkaniu cisnęło mi się na usta pytanie, dlaczego to robi. Dlaczego uprawia seks za pieniądze. Ale nie chciałem wydać się jej moralizującym klientem, który próbuje sprowadzić zepsutą dziewczynę na właściwą drogę, i tylko spytałem oględnie, skąd pomysł na takie spotkania. Odpowiedziała mi, że po prostu chciała spróbować takiego doświadczenia. Chyba wiem, co miała na myśli, bo opowiadała mi też o próbach innych doświadczeń na tym polu. Na przykład: seks z kobietą. W sumie — z kobietami, bo znalazła ich już kilka. Internet to świetny wynalazek do tego rodzaju poszukiwań. Niełatwo jest znaleźć odpowiedniego partnera lub odpowiednią partnerkę w swoim środowisku, jeśli nie chce się ujawniać pewnych skłonności. Zawsze istnieje niebezpieczeństwo niezamierzonej kompromitacji, która może skomplikować relacje ze znajomymi. A w necie? Piszesz: Chciałabym spróbować seksu z inną dziewczyną — i już po paru godzinach masz kilka kandydatek. Albo: Młoda dziewczyna zaprzyjaźni się ze starszym panem — i od razu zgłasza się kilkudziesięciu.

Oddała mi się cała? Nie. Nie, bo to niemożliwe w jej przypadku. By oddać się w całości, trzeba w całości się otworzyć, a to u niej chyba niemożliwe. Nie w tym sensie, że skrywa jakieś tajemnice, których nie chciałaby ujawnić, lecz raczej w tym, że jest monadą. A monady — wiadomo — są bez okien. Nie można w nie zajrzeć ani ich prześwietlić. Monady nie promieniują całym swoim światłem. Raczej przesącza się przez nie tyle światła, ile można zobaczyć w ciemnym korytarzu, gdy wydobywa się spod drzwi jakiegoś zamkniętego i oświetlonego wewnątrz pomieszczenia. Nie można więc ich zobaczyć, a da się tylko stwierdzić, że świecą.

Marika pragnie pieszczot delikatnych jak muśnięcie motyla. Przez cały czas pozostaje opanowana w swej delikatności. To ona nadaje ton i tempo naszym pieszczotom. I robi to bez słów. Podczas pierwszego naszego spotkania cierpliwie uprzystępniała mi swoje ciało, jak gdyby badając moje potrzeby i upodobania, ale na początku drugiego — zdecydowanie przewróciła mnie na plecy i obsypała deszczem pocałunków i lawiną pieszczot swojego języka. Nie, nie. Nie deszczem, nie lawiną. Śniegiem, puchem, mgłą… Sam już nie wiem: manną. Uczę się jej niemego kodu, gdy kieruje czepigą mego ramienia, kiedy lemiesz mej dłoni zgłębia istotę jej rzeczy samej w miejscu, gdzie różany jej ogród się szerzy. Wystarczy muśnięcie palców, bym zrozumiał: wzgórek łonowy, pachwina, wargi, pochwa, łechtaczka. Mons pubis, inguine, labia majora, labia minora, vagina, clitoris. Wolniej, nie tak głęboko, stop! Tak, taak, taak, taaaak… Non pudet, quia pudendum est.

Przeżyłem z nią kilka momentów, których nie zapomnę do końca życia. Któregoś razu nasze pieszczoty skończyły się długim zespoleniem. Marika leżała na wznak, a ja, zawieszony nad nią swoim torsem i oparty dłońmi o materac łóżka, w powolnym rytmie, łagodnie napierałem na nią i cofałem się swoimi biodrami. Marika przez cały czas muskała mnie palcami po przegubach i niewzruszonym wzrokiem wpatrywała się w moje oczy. To była cudna pieszczota z jej strony. Dotyk motyla na moich przegubach. Marika wodziła palcami po moich przegubach, a ja, wpatrując się w jej wpatrujące się we mnie oczy, nie przestając delikatnie z nią kopulować, zacząłem szeptem powoli recytować: Nad łódeczką księżyc świeci, trójgraniasty groszek leci. Czworoboczna większa mniejszą uderzyła, główką haczyk zaczepiła. Co to? — spytała Marika, nie przestając gładzić mnie palcami po przegubach i nieruchomo wpatrywać się w moje oczy. Jakiś wierszyk? Tak — odpowiedziałem. W ten sposób studenci medycyny uczą się nazw kości nadgarstka.

Marika opuściła wzrok do mojego lewego nadgarstka i przerwała głaskanie. Prawym kciukiem zaczęła gładzić wewnętrzną powierzchnię przegubu mojej lewej ręki, a pozostałymi czterema palcami — zewnętrzną. Zatrzymała ruch czterech palców, wsparła się nimi na zewnętrznej krawędzi mojej ręki, a kciukiem wyczuła końcówkę kości promieniowej i zaczęła nim ją obwodzić z lekkim naciskiem. Processus styloideus radii — powiedziałem. Wyrostek rylcowaty kości promieniowej. Marika wróciła pytającym spojrzeniem do moich oczu, a ja wykonałem cztery delikatne ruchy frykcyjne. Nie odrywając wzroku od moich oczu ani swoich czterech palców od zewnętrznej krawędzi mojej dłoni, przesunęła kciukiem w dół, wciskając go w zagłębienie tuż pod przegubem. Os scaphoideum,łódeczka — przypomniałem sobie i wykonałem kilka następnych delikatnych i powolnych ruchów frykcyjnych, które miały naśladować kołysanie się łódki na krótkiej fali. Marika z niewzruszonym wyrazem twarzy zwolniła napięcie swojego kciuka i z lekkim naciskiem poruszyła do przodu i do tyłu środkowym palcem. Os lunatum — szepnąłem tajemniczo i z uśmiechem i szeroko otwartymi oczami przełożyłem na nasze: Księżyc. Bezzwłocznie spróbowałem kilkoma mocniejszymi ruchami frykcyjnymi wyrzeźbić w jej pochwie kształt, jaki przybiera na początku cyklu.

Naprawdę nie jesteś lekarzem? — spytała. Nie, mówiłem ci. To moja żona studiowała medycynę. Podczas studiów uczyła się na mnie anatomii. Zapamiętałem co nieco.

Uważając, by nie oderwała swych palców od mych nadgarstków, przesunąłem jej ręce ruchem okrężnym ponad jej głowę, spocząłem na niej całym ciężarem ciała, przysunąłem swoje usta do jej ust i pocałowałem ją delikatnie trzema cmoknięciami, a potem przywarłem mocniej, rozchylając je ruchem swoich warg i wchodząc w nie językiem. Marika odpowiedziała na moje cmoknięcia cmoknięciami. Na mój silniejszy nacisk na jej usta — naciskiem swoich, a na wsunięcie języka — spleceniem z nim swojego. Znów uniosłem się nad nią i wsparłem się dłońmi na materacu łóżka, ale teraz — opierając się nad jej głową. Ująwszy palcami prawej dłoni przegub jej lewej ręki, wyrecytowałem ponownie z długimi przerwami: Łódka płynie… księżyc świeci… trójgraniasty groszek leci… Na trapezie… trapeziku… wisi główka na haczyku — naciskając kolejno palcami na jej os scaphoideum, os lunatum, os pisiforme, os trapezium, os trapezoideum, os capitatum i os hamatum.

Ale dla mnie trwało to za długo, więc musiałem zmienić pozycję i wraz z nią przewróciłem się na bok. Marika podciągnęła nogi wzdłuż mojego ciała, oparła pięty na mych ramionach i splotła stopy za moją głową. Wpatrywała się we mnie, a ja leżałem zachwycony w kołysce jej stóp. Patrzyłem w jej szmaragdowe oczy i podziwiałem mistrzostwo kaligrafii jej brwi i ust. Lekkimi ruchami lędźwi przypominałem, że wciąż w niej jestem, ale gdy zauważyłem, że jej dziurki od nosa zaczynają coraz silniej się rozszerzać przy wciąganiu powietrza, natychmiast podążyłem za falą jej oddechu, by złapać jej rytm. Kołysałem się na jej falach przyboju wzbierających z każdym moim ruchem i czekałem, aż docierając do brzegu, odśpiewa syreni hymn rozkoszy, ale ona wydała tylko krótki, tłumiony spazm ulgi jak zdjęta z haczyka i wyrzucona na ląd ryba, która nie podejmuje już walki. Dwa nieme skurcze: plask, plask.

Leżeliśmy na brzegu, a rozkołysane morze naszych oddechów uspokajało się i cichło. Znów wpatrywała się we mnie swym ołowianym spojrzeniem, a ja podziwiałem jej cudną twarz, tym razem zmąconą wyraźnymi oznakami zmęczenia: wypieki na policzkach, spocone czoło, zmierzwione włosy, przyćmiony blask szmaragdowych światełek w łódeczkach kocich oczu unoszonych na czerwonych i czarnych falach jej ust i brwi. A wszystko to w półmroku pokoju, ledwo rozjaśnionego światłem przedostającym się przez szczeliny zaciągniętych na okno zasłon. Jednak z twarzy Mariki — jakimś niepojętym cudem — bił blask, wyraźnie ukazujący jej szczegóły, jak na obrazach Caravaggia, jednego z pierwszych mistrzów światłocienia, który malował swe postaci spowite — podobnie jak Marika w moich oczach (zarówno dosłownie, jak i w przenośni) — głębokim mrokiem, widziane jakby w piwnicznym oświetleniu. Ten blask bijący z twarzy Mariki był czymś w rodzaju lume sacrale, którego źródło na obrazach Caravaggia pozostawało niezgłębioną tajemnicą. Dla mnie jednak wszystko było aż nader oczywiste. Było to światło mojego zachwytu.

Ponadto Caravaggio zdawał się mówić do Leonarda: Człowiek nie jest taki idealny, jak ty go przedstawiałeś; nęka go zmęczenie, choroba, cierpienie; zwycięża go śmierć. Ale czy w tym nie tkwi również jego piękno? Caravaggio kocha człowieka i świat takimi, jakie są. Nawet na obrazach przedstawiających Jezusa owoce są robaczywe, a nie jakieś wyidealizowane. Takie było piękno Mariki, zmierzwione wysiłkiem naszego uniesienia i bijące z jej twarzy w zaciemnionym pokoju hotelowym. Nigdy jej tego nie mówiłem, ale jej zaledwie dwudziestosześcioletnie ciało nie wzbudzało we mnie czysto estetycznego zachwytu, podobnego do tego, jaki we mnie budziło dziewicze piękno nieródek z ich jędrnymi piersiami, pośladkami i wymodelowanymi brzuchami, którym zwykle mówiłem, że nie musiałbym ich dotykać, by się nimi zachwycić, bo wystarczyłoby mi tylko na nie patrzeć. Piersi Mariki po powrocie jej figury od krągłości matki karmiącej do elfiej smukłości nastolatki straciły swą jędrność. I o ile tę stratę dało się jeszcze retuszować optycznie usztywniającym stanikiem czy odpowiednim ustawieniem ciała do zdjęcia, to przy dotknięciu cała prawda wychodziła na jaw. Pod naciskiem palców jej piersi zapadały się jak sylwestrowe baloniki w święto Trzech Króli, do którego nie zdążono ich posprzątać. I choć Marika karmiła piersią tylko swą jedyną córeczkę, jej sutki kończyły się wyciągniętymi smoczkami, jak gdyby wykarmiła nimi co najmniej piątkę dzieci. Przebiła je kolczykami, które sprawiają wrażenie, jakby końcówki zostały wydłużone specjalnie w tym celu, by ozdobić je biżuterią. Podobnie z łechtaczką — nie była już wdzięcznym śliskim kamyczkiem leżącym na skraju uroczego jeziorka, nie perełką, którą można znaleźć po otwarciu muszli niektórych perłopławów, jak chociażby Pinctada albina, która byłaby chyba najlepszym odpowiednikiem waginy blondynki, lecz sterczącym z górnej części małża bisiorem, którego napletek Marika przebiła takim samym co sutki kolczykiem z dwoma rubinowymi zakończeniami. Przydawało to jej uroku wykwintnie podanego zagadkowego owocu morza. Kolejna zagadka — na prawej łopatce: tatuaż węża zjadającego własny ogon. Dlaczego taki? To symbol transformacji i odrodzenia, wyjaśnia mi Marika. Tatuaż niezbyt wyrazisty, jakoś dziwnie wyblakły. Ale mimo wszystko nie oddałbym tego, noszącego już tylko ślady dawnej świetności, ciała Marki za wszystkie razem wzięte perfekcyjne ciała trzech innych panienek, z którymi spotykałem się w tym czasie. Ja nie kochałem i nie pożądałem ciała Mariki. Ja kochałem ją samą.

Kołyska jej stóp pozostała ulubioną pozycją dla naszych rozmów. Moszczę się w niej swoją głową i z odległości kilkudziesięciu centymetrów podziwiam tak kochane przeze mnie szczegóły jej twarzy. To jest dla mnie idealna odległość do patrzenia, ponieważ wtedy mogę widzieć je wszystkie wyraźnie. Jestem mniej więcej dwa razy starszy od Mariki, noszę już okulary do czytania i gdy patrzę na jej twarz z bliska, całując ją lub łowiąc jej oddech, widzę jej detale podwójnie. Jedne nakładają się na drugie, jak na portretach Dory Maar Picassa. Rzęsy bez oczu i oczy bez rzęs. Oczy w miejscu nosa, czasem dwa nosy i troje oczu, pomieszane czarne i czerwone kreski jej brwi i ust. Ja się moszczę głową w kołysce jej stóp, a ona się mości swymi małymi pośladkami w legowisku, jakie jej robię ze swych lędźwi. Leżąc głową w kolebce jej stóp, wyciągam jedną rękę i wsuwam dłoń pod jej policzek, a drugą głaszczę jej ramię lub ucho. Ona też czasami wyciąga rękę, by mnie pogłaskać po ramieniu, po brodzie lub twarzy, ale zwykle trzyma dłonie z zaciśniętymi pięściami zsunięte razem na klatce piersiowej, tuż pod brodą. Czasami rozplata kołyskę swych stóp zza mej głowy i ściąga kolana do łokci, przyjmując pozycję embrionalną. Wtedy ja obejmuję ją szeroko rękami, a ona przytula głowę do mojego ramienia. Mam ją całą tak blisko. Obejmując ją szeroko rozpostartymi dłońmi — jedną za łopatki, a drugą za wygięty pośladek — próbuję poruszyć jej całym ciałem i umościć ją jeszcze lepiej w swych objęciach. Uwielbiam wtedy wąchać jej włosy, pachnące ziołowym szamponem. Ale dziś jeszcze nie wiem, co tulę. Jej samotność czy pustkę? Czy jakąś nienazwaną tęsknotę? Gdy ją o to pytam, odpowiada mi z uśmiechem, że jest jej po prostu zimno. Że kiedy kochaliśmy się nago na kołdrze, byliśmy aktywni, wydzielaliśmy ciepło, a teraz, leżąc bez ruchu, ona marznie i musi się jakoś ogrzać. I zwykle składa mi czuły, delikatny pocałunek w miejscu, gdzie akurat znajdują się jej usta. Albo na mej piersi, albo na ramieniu, albo na dłoni. Boże! Ona całuje moje dłonie! Z zewnątrz i wewnątrz. Dotyka ich wnętrzem lub grzbietem swojej ręki lub tylko opuszkami palców, rozchyla moje palce i przeciąga między nimi swoje. Jak mógłbym nie kochać kogoś, kto daje mi taką, najczulszą, pieszczotę?

Któregoś dnia kochaliśmy się trzeci raz pod koniec spotkania. Zrobiło mi się wstyd z powodu mojej zachłanności, ponieważ zrozumiałem, że mimo dość silnej erekcji nie będę w stanie osiągnąć kolejnej ejakulacji. Wycofałem się z niej i dyskretnie poprosiłem, by pomogła mi dojść do końca. Marika w pełnym oddaniu robiła, co mogła. Dłonią, palcami, ustami. Prącie, żołądź, napletek, wiązadełko, moszna, jądra. Penis, glans penis, preputium, frenulum, scrotum, testis. Cudowna pieszczota, ale wciąż tylko na krawędzi spełnienia. Brakowało jednego kroku, bym mógł — jak lotniarz — rzucić się w przestwór i odlecieć. Postanowiłem wziąć sprawy (dosłownie) w swoje ręce. Poprosiłem Marikę, by teraz całowała mnie w usta, a dłonią pieściła moje scrotum i testis. Wiedziałem, jak stymulować swój członek, by dojść do końca, ale osiągnięcie tego po raz trzeci w ciągu trzech godzin nie było łatwe. Teraz ja sam kilkukrotnie zbliżyłem się do krawędzi, ale gdy byłem już tuż, tuż, mechanizm nagle się rozprzęgał. Potrzebował nie więcej siły, nie większej dynamiki, lecz precyzyjniejszej stymulacji, dlatego w tym przypadku moja dłoń musiała się okazać skuteczniejsza niż kochana i czuła dłoń Mariki. W końcu udało mi się wywołać ostateczny skurcz, wyrzucający ze mnie na zewnątrz kolejne porcje świeżej gamety. Wydałem z siebie ryk ulgi i upokorzenia. Było mi wstyd przed Mariką, że robię to sam na jej oczach, niewrażliwy już na jej wdzięki, pieszczoty i czułość. Ona musiała to chyba zrozumieć. Delikatnie ujęła moją dłoń, zdjęła ją z mojego członka, podsunęła ją sobie do ust i pocałowała z najwyższą czułością. A potem to samo zrobiła z moim najlepszym przyjacielem.

Czy można kochać kobietę za jej inteligencję, mądrość i błyskotliwość? Wszyscy odpowiedzą, że tak. A za jej piękno, wdzięk, urodę? I tu nikt nie zaprzeczy. Za oddanie, dobro, wierność? I tego nie można nie docenić. A ja kocham Marikę za jej czułość. Za rodzaj czułości, jakiego nigdy nie dostałem od kobiety. Ani od matki, ani od żony, ani od córki czy żadnej z kochanek. Czułość, jakiej doświadczyłem w życiu — a było jej mnóstwo — była innego rodzaju niż ta, którą mi daje Marika. Być może aby jej zaznać, trzeba pokonać pewną granicę wieku. Może to właśnie miał na myśli poeta, pisząc: Polały się łzy me czyste, rzęsiste, na me dzieciństwo sielskie, anielskie, na młodość moją górną i durną, na mój wiek męski, wiek klęski; polały się łzy me czyste, rzęsiste… Zawsze myślałem, że ten wiersz mówi o łzach smutku, tęsknoty. A może — myślę sobie dziś — chodzi tu o łzy wzruszenia? Kiedy masz już grubo ponad pięćdziesiąt lat, twoja stara matka, o ile wciąż ją jeszcze masz, nie przytuli cię jak małe dziecko. Ani twoja żona, o ile jej nie straciłeś, nie obejmie cię w odruchu czułości jak przed laty po zapierającym dech w piersiach akcie uniesienia, gdy oboje marzyliście, że nasienie, które właśnie złożyłeś w jej łonie, wykiełkuje i wyda wspaniały owoc żywota waszego. Ani twoje dzieci, o ile wciąż potrafisz z nimi rozmawiać, nie przytulą się do ciebie z taką ufnością jak dawniej, niczym pisklęta szukające schronienia pod skrzydłami kwoki. One pewnie mają już kogoś innego do przytulania.

Jesień życia, nawet jeśli jest najbardziej pogodna, prędzej czy później musi przynieść jakieś niedomagania: pogarszanie się wzroku, psucie się zębów, trudności z oddawaniem lub trzymaniem moczu. Nawet jeśli nie imają się ciebie jeszcze poważniejsze choroby, to i tak ogólna kondycja zaczyna mniej lub bardziej szwankować. Ale starzenie się oznacza coś jeszcze. Twoje fizyczne więzi z innymi ludźmi, nawet jeśli są twoimi najbliższymi, powoli się rozluźniają. Nikt już nie chce cię dotykać, może z wyjątkiem wnuków, ale to też do czasu. Chcąc nie chcąc, powoli robisz się jak stary grzyb, który aż się prosi, by go kopnąć z odrazą.

Kiedy patrzę w lustro, wyraźnie widzę, jak czas powoli naciąga na moją twarz maskę starości. Siwiejące włosy, coraz głębsze bruzdy zmarszczek, nabrzmiałe powieki, worki pod oczami. Jesień nadciąga nieubłaganie, nawet jeśli wciąż jeszcze całkiem szwarny z ciebie gość. I dobrze wiesz, że to, co ci się może przytrafić najpiękniejszego, to babie lato. Dni już wyraźnie krótsze i zimniejsze, ale od czasu do czasu rozświetla i ogrzewa je cudowne słońce. Woda w jeziorach już naprawdę rześka, ale jeśli jesteś zahartowany i zostały ci resztki dziarskości, wskoczysz do niej, by przypomnieć sobie dreszcz, jaki ogarniał cię przed laty, gdy jako chłopiec w ciepłe dni przed Świętym Janem, nie mogąc się doczekać lata, w tajemnicy przed rodzicami wskakiwałeś do rzeki lub stawu. Noce już chłodne, ale mimo wszystko pójdziesz za głosem romantycznych wspomnień i znów zatęsknisz za tym, by przesiedzieć od zmierzchu do świtu przy ognisku w środku lasu. A gdy usłyszysz pohukiwanie puchacza lub chichot puszczyka, albo klangor przelatujących kluczy żurawi, zdziwisz się, z jaką łatwością przywykłeś do codziennego szumu samochodów i tykania zegara.

Marika przyniosła mi babie lato czułości. Daje mi ją w najwyższym stopniu, gdy układam się w pozycji embrionalnej i wtulam w jej ramiona. Wtedy ona obejmuje mnie szeroko rękami i przytula mą głowę do swojej piersi lub ramienia. Ona — mała lala, ja — wielki niedźwiedź. Ona — Wielka Niedźwiedzica, ja — mały miś. Ja — Wielki Wóz z długim dyszlem, szkieletem puszystego ogona Wielkiej Niedźwiedzicy — jej. Mam ją całą tak blisko. Obejmując mnie rozpostartymi dłońmi, jedną za łopatki, a drugą za wygięty pośladek, próbuje poruszyć moim całym ciałem i ułożyć mnie jeszcze lepiej w swych objęciach. Uwielbiam wtedy wąchać jej skórę pachnącą ziołowym balsamem i oddawać się bezgranicznie tej pieszczocie: metafizycznemu zespoleniu z czymś, co ogarnia mnie całego, niepodzielonego na role, które muszę grać w swym realnym życiu. W jej ramionach wiekuista cisza tych nieskończonych przestrzeni, której doświadczam od zarania dorosłości, nie przeraża mnie. Nie muszę tłumić jej poczucia, grając rolę niewzruszonego mędrca lub nieustraszonego herosa. Rozpoznaję w Marice tę samą samotność i pustkę, która tkwi we mnie.

Rozmowa z Mariką jest mało skomplikowana. Gdy ją o coś pytam, odpowiada mi krótkimi zdaniami. Jeśli chcę wiedzieć więcej, sam muszę się dopytywać o szczegóły. Marika rzadko się otwiera i rzadko podejmuje dłuższe opowiadania. Mówi, że woli słuchać, kiedy ja coś opowiadam. Lubię snuć długie opowieści o przygodach i doświadczeniach ze swojego życia i lubię, jak ona słucha ich w skupieniu, wpatrując się w moje oczy. Nie lubi, kiedy wypytuję o szczegóły z jej życia. Mówi, że jeśli będzie czuła taką potrzebę, powoli sama się otworzy. Ale gdy to robi, nie opowiada długich historii, nie opisuje osób w szczegółach. To nie są nawet impresje. To jakby szkice do obrazów. Kilka kresek, owal twarzy bez żadnych szczegółów i już jest postać.

Wiem, że ją i jej siostrę wychowywała babcia. Kim była babcia? — pytam. Babcia? Babcia była babcią. Na tym wyczerpuje się moja wiedza o niej — odpowiada mi trochę obcesowo Marika. Siostra jest od niej starsza o trzy miesiące. To córka siostry jej mamy. Co się stało, że obie siostry oddały swoje córki na wychowanie matce, tego nie wiem. Może się kiedyś dowiem, a może nie. Może Marika kiedyś mi sama to opowie, a może poprzestanie na tym, co często powtarza: że nie ma o czym opowiadać. Marika nieco się rozgaduje, gdy odwożę ją do domu albo do miasta. Być może uzyskuje wtedy jakieś poczucie bezpieczeństwa, wiedząc, że za chwilę będzie mogła wysiąść i zostawić mnie bez ceregieli ze wszystkimi moimi pytaniami.

Czy babcia wciąż żyje? — zapytałem ją któregoś razu. Ta babcia? — upewniła się retorycznie Marika, pewnie dla zyskania czasu na odpowiedź. Uhu — potwierdziłem mruknięciem. Nie — odpowiedziała krótko, a po chwili zadumy dodała: Znalazłam ją martwą, gdy miałam dwanaście lat. Jak to „znalazłam”? Zwyczajnie. Siedziała nieżywa w fotelu. Podeszłam do niej i zobaczyłam, że nie żyje. Wystraszyłaś się bardzo? Nie. Od razu zrozumiałam, że umarła. I co zrobiłaś? Poszłam zawołać rodziców. Byli w drugim pokoju. Było ci smutno? Tak. Ona mnie bardzo kochała. Bardzo płakałaś? Nie. Możesz się tutaj zatrzymać?

Taka jest Marika. Zanim wysiadła, zwróciła twarz ku mnie i powiedziała: Dziękuję za miłe przedpołudnie — i przytrzymała na moment mój wzrok swoim wzrokiem, delikatnie kiwając głową jak piesek maskotka, jaką niektórzy kierowcy lubią umieszczać w swoich pojazdach. Te pieski kiwają głową pociesznie i bardzo wyraźnie, w rytm kołysania się samochodu, a Marika zrobiła to niemal niezauważalnie. Nie wiem, czy kto inny by to zauważył, może i ja też nie, ale tyle razy spostrzegłem ten gest, gdy nasze głowy nie spoczywały akurat w żadnym podparciu, lecz utrzymywały się w górze dzięki pracy mięśni szyi, że nie mogłem nie zwrócić nań uwagi. Nie zdawałem sobie do tej pory sprawy z tego, że aby nasze głowy utrzymywane były w pozycji pionowej, mięśnie szyi, musculi colli, stale muszą pracować. Marika otwiera mi nowy, subtelny wymiar rzeczywistości. W sumie to nie ona to robi. On mi się sam przy niej otwiera. Ta próba utrzymania przez nią naszych spojrzeń w równowadze nie była ani skinieniem na pożegnanie, ani ukłonem podziękowania, raczej przyjacielskim objęciem i uściskiem zakończonym czułym przytuleniem pierś w pierś. W środku miasta i wewnątrz samochodu Marika nie mogła zrobić tego ramionami, przekazała więc mi to wzrokiem. Nie słowa, lecz spojrzenie, uśmiech, dotyk. To są środki językowe nowego rodzaju mowy, który poznaję: mowy ciała i duszy Mariki.

Znam jeszcze parę szczegółów z jej życia. Ma małą córeczkę, która jest dla niej wszystkim. I ma męża, dla którego być może i one są wszystkim, ale — mówi — przestała go kochać. Kocha go jako ojca swego dziecka, ale przestała go kochać jako mężczyznę. I nie pozwala mu być mężczyzną u swego boku. Chce od niego odejść, bo — to też jej słowa — nie potrafi kochać ani z obowiązku, ani z litości.

Wiem, że Marika jest na rozdrożu, w punkcie, w którym będzie musiała coś zdecydować i ruszyć do przodu. Kocham ją, ale ja nie jestem dla niej żadnym rozwiązaniem, żadną alternatywną drogą. Jestem zaułkiem, w którym się skryła w pewnym momencie swego życia. Nie wiem, jak długo w nim pozostanie. Prawie nic nie wiem, co się wydarzyło w jej życiu, i nie wiem kompletnie nic, co się w jej życiu wydarzy. Może jeśli poznam ją bliżej, będę mógł o nim opowiedzieć, ale boję się, że któregoś dnia, oddalając się ode mnie swoim drobnym krokiem i pokonując przeszkody — kałużę czy krawężnik — swoim wdzięcznym dygnięciem i wysunięciem nogi, odejdzie na zawsze i już nigdy więcej nie pojawi się w naszym tajemnym świecie. Już teraz, gdy za nią tęsknię pomiędzy spotkaniami, łapię się na tym, że bezwiednie zakładam dłonie za głowę, głaszczę się palcami po karku i wyobrażam sobie, że leżę w kołysce jej stóp.

Książkę możesz kupić tutaj:
(przesyłka przez RUCH za 1 grosz, a przez innych przewoźników – za pół ceny)


Pin It on Pinterest