fbpx

Rozdział IV

By mieć swobodne umysły do pracy, od razu zabieramy się do roboty. Dajemy sobie nawzajem orgazm oralnie. Cudownie! Jednocześnie. Szybki prysznic i jesteśmy gotowi. Podnoszę poduszki u wezgłowia łóżka, siadam, opierając się o nie plecami i sadowię moją uczennicę pomiędzy swoimi udami. Przygotowałem tekturową podkładkę z klipsem, papier, ołówki i gumkę. Marika lewą ręką podtrzymuje podkładkę, a prawą – pisze. Ja mam dwie ręce wolne, więc głaszczę jej piersi. Co chwila całuję jej ramię i szyję. Swobodnie mogę sięgnąć do jej brzucha i między nogi, ale nie robię tego za często, by jej nie rozpraszać.

Przeczytaj zadanie pierwsze. Marika czyta: Chcesz zaprosić do siebie kolegę z Niemiec. Napisz do niego list i zaplanuj jego podróż. W liście: zaproś go do miejsca, w którym mieszkasz; zapytaj o dogodny termin podróży; zaproponuj ciekawe miejsca i obiekty, które można zwiedzić; napisz, co powinien ze sobą zabrać. Dobrze, przeczytaj teraz początek e-maila. Po niemiecku? No taak – odpowiadam z uśmiechem. Marika czyta po niemiecku, nawet nieźle, bez specjalnych błędów: Hallo Max, Vielen Dank für deine E-Mail, ich habe mich sehr darüber gefreut. Teraz przetłumacz. No, że… dziękuję za twój e-mail i coś tam mam. Co mam? Habe mich gefreut – co to za forma? ….? No, jak mamy czasownik haben i Partizip zwei, na przykład: ich habe gemacht, ich habe gesagt, to co to za forma? Marika odwraca głowę i spogląda mi z rozbrajającym uśmiechem w oczy: Przypomnisz mi? Z rozbawieniem cmokam ją w usta. To przecież czas przeszły, Perfekt. No tak, no tak, zapomniałam, jak to się nazywa. A co to znaczy? Ich habe gemacht, ich habe gesagt? Zrobiłam? Powiedziałam? Dobrze. A: Ich habe mich gefreut? Sich freuen – cieszyć się. Ucieszyłam się? – pyta rozradowana Marika, ciągle patrząc mi w oczy. Świetnie – odpowiadam z uśmiechem i rozbawieniem. Cieszysz się? Taak – odpowiada mi Marika z uśmiechem na ustach, na policzkach i w oczach. Boże! Jak ja kocham to jej radosne: Taak. Żartobliwie wydaję komendę: Buziak! I Marika posłusznie robi dzióbek. Cmokam ją w ten dzióbek, zsuwam prawą dłoń z jej piersi i układam na niej głowę Mariki. Zaglądamy sobie w oczy. Ona patrzy z radością, podziwem, ufnością, ja – ze wzruszeniem, zachwytem, miłością. Nie będę potrafił się powstrzymać. Zakocham się w tobie. Nie rób tego, nie warto – mówią usta Mariki, ale jej oczy mówią coś zupełnie odwrotnego. Czy te oczy mogą kłamać? Chyba nie.

Dobra, wystarczy tych amorów – mówię. Bierzmy się do pisania. Poprawiam Marikę w swych objęciach i przytulam jeszcze mocniej, sięgając od dołu prawą dłonią do jej lewej piersi, a lewą – do prawej. Punkt pierwszy. Zaproś go do miejsca, w którym mieszkasz. Pamiętasz, jak jest „zapraszać”? Ledwo zauważalne wzniesienie ramion. Einladen. Najprościej będzie napisać: Chciałabym cię do mnie zaprosić, bo inaczej musiałabyś użyć Imperativu, a tego chyba nie potrafisz. Ich möchte dir zu mich einladen? No, pięknie. Pisz, tylko na odwrót: dich zu mir. Punkt drugi: „Zapytaj o dogodny termin podróży”. No właśnie – mówi Marika. Spytaj po prostu: Kiedy możesz przyjechać? Jak jest „kiedy”? Wenn? Wenn to jeśli: Wann. Aha. Wann kannst du … jak będzie przyjechać? Tak samo jak przyjść, przybyć, pochodzić. Kommen? Brawo. Pisz. Wann kannst du kommen? Super. Widzisz, jaka jesteś zdolna? To ty jesteś wspaniały – mówi Marika. Podnosi do góry mój prawy łokieć i całuje mnie z silnym cmoknięciem w przedramię. Punkt trzeci – mówię. „Zaproponuj ciekawe miejsca i obiekty, które można zwiedzić”. No właśnie, co my tu mamy do zwiedzania? No co? Starówkę… Dobrze, wystarczy. I czego mamy dużo w naszym mieście? Wody? Aha haha ha! – wybucham niepohamowanym śmiechem. Ale przecież wody nie będziecie zwiedzać. No niee – przyznaje Marika rozbrajająco. Woda jest niebieska – mówię – a to drugie – zielone. Parki? – pyta Marika. No, jaka zdolna dziewczynka. No i jeszcze, co tu u nas można robić? U nas? – zastanawia się Marika. Nic. No, a co ty robiłaś wieczorami ze znajomymi, gdy byłaś młodsza? Chodziliśmy do klubu… albo na koncert. No właśnie. Zaproponuj mu to samo. Wiesz jak jest zwiedzać? U-u.- Besichtigen. Ale może łatwiej będzie: „pokazać” – zeigen. Napisz: Chciałabym ci pokazać stare miasto i nasze liczne parki. Marika pisze: Ich möchte dir zajgen… Dobrze, a jak jest miasto? Właśnie… Die Stadt. A stary? Old. To po angielsku, a po niemiecku? Znów napięcie mięśni ramion. Podobnie. Alt? Brawo. Napisz to i dopisz jeszcze te parki. Dużo parków. Dużo, czyli wiele. Tak samo jest po niemiecku, tylko pisze się przez v. OK. No i co jeszcze ma wziąć ze sobą? No właśnie. A co będziecie robić w tych parkach? No… spacerować. Więc co ma wziąć ze sobą, chyba nie rower? Nie rób ze mnie idiotki, wiadomo, że buty. No, ale jakie? Kozaki, szpilki, gumowce? Ale się wygłupiasz. No powiedz, jakie. Musisz to napisać. Marika odwraca się do mnie i jak mała, przekomarzająca się dziewczynka wymawia, dzieląc na sylaby: Adi-dasy. A jak nosi najki? To najki. A jak reeboki? To reeboki. Czyli jakie buty? No, sportowe. A jakie powinny być buty sportowe? Jakie? Wygodne. Buty sportowe są zawsze wygodne. OK. Dajmy spokój z tą wygodą. Wystarczy, że są sportowe. Napisz: Weź ze sobą buty sportowe, będziemy dużo spacerować. Jak będzie: „Weź”? Brać to nehmen, a jak będzie brzmiał Imperativ „Weź”? Podpowiedz mi. Są takie niemieckie cukierki, cytrynowe i pomarańczowe. Nimm zwei? – pyta Marika z zalotnym uśmiechem. Oczywiście. Ależ ty jesteś dziś wesoła. Nigdy jeszcze nie byłaś taka wesoła i wyluzowana. Czemu zawsze jesteś taka smutna? Marika odkłada na bok ołówek i podkładkę z klipsem, zdejmuje ze swych piersi moje dłonie i zakłada sobie na ramiona moje ręce, zupełnie jakby owijała się szalem. Wtula się w nie i mówi: Bo nie ma ciebie przy mnie. Kokietka, cudna kokietka. Chcę, żebyś częściej była taka wesoła – mówię, nie wiedząc wtedy jeszcze, że już nigdy taka nie będzie.

Zatapiam nos w jej włosy i delektuję się zapachem ziołowego szamponu zmieszanego z zapachem jej potu, po czym sięgam po kolei po podkładkę z klipsem i ołówek i podaję jej mówiąc: Nimm zwei. Piszemy. Nimm Sportschuhe – dyktuje sama sobie Marika. Mit. Proszę? Nie, nic. Podpowiadam ci coś, ale niech będzie tak, jak sama potrafisz. No i: Będziemy dużo spacerować. Wir werden… Noo, zadziwiasz mnie. Coś tam jeszcze pamiętam ze szkoły… Dużo, dużo…. Było, było… No tak: viele. Bez „e”. Masz wszystko? Tak. Przeczytaj.

Marika czyta, patrzę jej przez ramię, sprawdzam, co napisała i rozluźniam uchwyt, rozsuwając dłonie. Prawą na prawy cycuszek, a lewą – na lewy. Wiesz, że tu jest cała masa błędów? Ale ja ci nie będę ich poprawiał. Ma być tak, jak potrafisz. Co tam, wrzucę sobie do translatora i mi poprawi błędy. Jak chcesz, ale zrób to sama. Translator. Tak jakby to była pralko-suszarka. Wrzucasz brudne, a wyciągasz czyste i suche. Ciekawe, jak on ci to poprawi. Oj, dam sobie radę. Używam translatora, gdy pracuję na niemieckim czacie i jakoś sobie radzę. Jak to: „Pracuję na niemieckim czacie”? Normalnie, nie wiesz co to jest czat? Wiem, ale nie wiem, co to znaczy: ”Pracować na czacie”. Kamerki. Siedzisz przed kamerką i się uśmiechasz. I za to płacą pieniądze? Uhu. Ale pewnie do tego dochodzą jakieś … usługi… erotyczne… wirtualny seks… pokazy. Marika jakby pochmurnieje. Niee. Ktoś ci pisze: Jak się masz, ile masz lat, ładnie dziś wyglądasz, no, czasami: Jaka jest twoja ulubiona pozycja? Coś tam odpowiadasz i już. Ja korzystam z translatora. Bardzo przydatne narzędzie. I zarabiasz na tym? Nioo. Ciekawe, mógłbym to kiedyś zobaczyć? Nie. Te stronki, na których nadaję, nie są dostępne w naszym kraju. Sygnał idzie tylko za granicę, a poza tym: nie warto. Widzę, że dzisiaj nic z tobą nie warto.

Marika znów odchyla głowę i spogląda mi w oczy ze słodkim uśmiechem. Wymieniam go na słodkiego buziaka. Ale jeśli transmitujesz za granicę, to pewnie masz jakiegoś moderatora, który zamiast ciebie rozmawia z klientami, a ty tylko podkładasz swoją twarz. No coś ty, nie mam żadnego moderatora, pracuję sama. Hmm, sama? Sama jako moderator? Nie. Jako wideomodelka. Wideomodelka! Kto by pomyślał. Jakie sprytne określenie. I jak ktoś cię pyta, jaka jest twoja ulubiona pozycja, to co odpowiadasz? Missionary position albo: doggy position… To co, robimy drugą część? – pyta Marika i sięga po podkładkę z klipsem. Tak od razu? A nagroda? Nie zasłużyłem?

Marika bez słowa odkłada na bok podkładkę z klipsem, zsuwa się plecami na moje uda i leżąc na wznak sięga prawą ręką do mojej szyi i przyciąga moje usta do swoich. Całuje inaczej niż zwykle. Robi to mocniej i intensywniej. To nie jest jej zwyczajna pieszczota. Ona wypłaca mi nagrodę. Jesteś cudna. Druga część jest dla ciebie za trudna. Musiałabyś wszystko pisać w czasie przeszłym, którego nie znasz. Podyktuję ci ją, będzie szybciej. Ty tylko napiszesz, jak potrafisz. Nie będę ci poprawiał błędów. Zajmuje nam to mniej niż pięć minut. No proszę – mówi Marika, patrząc na swoje notatki – i mam. Hmm. Gotowa praca. Dzięki. Moim zdaniem, trójkę minus powinnaś dostać, a jeśli pani będzie sprawdzać za pomocą szablonu, to nawet lepiej.

To była moja najwspanialsza lekcja niemieckiego, chyba się przekwalifikuję na nauczyciela.

Naprawdę nie chciałabyś się tak pouczyć raz w tygodniu? Nie mogę, naprawdę – mówi Marika przepraszająco. Nie mam tyle czasu. A jak z twoim angielskim? – pytam moją studentkę. Dużo gorzej. Angielski w ogóle mi nie leży. Hmm – wydaję cichy pomruk i próbuję sobie wyobrazić, co może znaczyć „dużo gorzej”. Rozkładam się wygodnie na wznak, by rozciągnąć plecy. Popieścisz mnie jeszcze? – pytam swoją studentkę. Oralnie? Jak chcesz, żeby tylko było przyjemnie. Na co masz ochotę? Nieważne, chcę, żebyś była ze mną.

Marika przysiada obok moich bioder i pieści mnie czule. Oralnie. Jest przyjemnie. Bardzo przyjemnie. Robię sobie w tym czasie powtórkę z łaciny: penis, glans penis, preputium, frenulum, scrotum, testis.

Rozdział III

Żegnając się z Mariką, mówię: Następnym razem opowieści waginy. Co masz na myśli? – pyta zdezorientowana Marika. Twoje opowieści. Ze mną nie jest tak łatwo, ja nie potrafię opowiadać tak jak ty – a zresztą – nie mam o czym. Nieprawda. Nie wierzę w to. Każdy człowiek jest ciekawą księgą. Jeśli tak, to moja jest zamknięta. I niech na razie taka zostanie. Ja ją rzadko otwieram, nawet sama przed sobą. Chciałbym móc do niej zajrzeć. Może kiedyś…. Ale nie naciskaj, ja sama muszę chcieć ją otworzyć. Najlepiej razem z udami. Ułożę się między nimi, wtulę się głową i będę słuchał monologów twojej waginy. Nie podoba mi się to określenie. Czemu tak to nazywasz? Nie czytałaś Monologów waginy? Nie, nigdy o czymś takim nie słyszałam. To tytuł książki Eve Ensler, amerykańskiej pisarki, raczej słabej, która zebrała w niej wypowiedzi różnych kobiet na temat ich kobiecości, wygłaszane właśnie z perspektywy ich waginy, ich wręcz fizjologicznej seksualności. Znam ją, bo przez jakiś czas leżała u nas w domu niewstawiona na półkę, czytana przez moją żonę i dorastające córki.

Wieczorem znajduję książkę w Internecie i wysyłam Marice fragment o tym, jak pewnej nastolatce elegancka i podziwiana przez nią trzydziestoletnia sąsiadka pomogła odnaleźć jej seksualną, lesbijską tożsamość. Marika jest pod wrażeniem. Ciekawe – odpisuje.

Na następnym spotkaniu mam dla niej niespodziankę. Podczas wypoczynku na pierwszej przełęczy naszych uniesień wyciągam książkę Eve Ensler, kładziemy się na brzuchu i wspólnie czytamy wybrane przeze mnie fragmenty. Gdyby twoja pochwa się ubierała, to co by nosiła? – powtarzam pytanie autorki. Jedwabne pończochy – wybiera Marika z listy odpowiedzi. Suknię wieczorową – pada mój wybór. Dżinsy, tak jak lubię – dodaje od siebie Marika. Czarną, przezroczystą bieliznę, tak jak ja lubię – pieczętuję swój wybór krótkim cmoknięciem ust Mariki, a ona odpowiada mi uśmiechem, że zrozumiała aluzję. Maseczkę karnawałową – Marika zagląda mi w oczy z szelmowskim uśmiechem. Fioletową piżamę z aksamitu. Czerwoną muchę. Jedwabne kimono. Spodnie dresowe. Wysokie obcasy. Okulary przeciwsłoneczne. Koronki. Tatuaże. Kapelusze. Bikini. Kabaretki. Listek figowy. Wieniec laurowy – przekrzykujemy się, rzucamy się na siebie ze śmiechem i turlamy od jednego do drugiego końca łóżka. Gdy się uspokajamy, Marika mówi do mnie: Nie znam bardziej zwariowanego mężczyzny. A ja drugiej takiej kobiety, na punkcie której mógłbym tak zwariować.

Sięgam po książkę, która spadła na podłogę i czytam pytanie do kolejnej litanii: Gdyby twoja pochwa umiała mówić, to co by powiedziała w kilku słowach? Marika wybiera z listy: Pobawmy się. Przytul mnie. Obejmij. Powolutku. Delikatnie. Taaak, taaak. Wyliż mnie. Nie przestawaj. Pragnę. Nakarm mnie. Błagam, jeszcze. Za mocno. Teraz dobrze. Jeszcze, jeszcze. Kołysz mnie. Tak, tutaj. O matko! O Boże!

Przechodzi mnie dreszcz podniecenia. Rozkładam szeroko na boki nogi Mariki i próbuję odegrać wszystko, o co prosiła. Czy poeta to właśnie miał na myśli, pisząc: Oby język giętki wyraził wszystko, co pomyśli głowa? Nie trwa długo, by Marikę przeszyły dwa kolejne skurcze, ale tym razem dodaje do nich długi i głęboki pomruk ulgi. Odczekuję moment i ponownie przywieram do niej ustami, ale jej ciało wygina się w obronnym odruchu. Podciągam się lekko ku górze i kładę głowę na jej brzuchu. Opuszkami palców wyczuwam na jej mons pubis ostrą tarkę odrastających włosków. Zapada cisza. Wyraźnie słyszę przez czaszkę szelest włosów na mojej głowie, uginających się pod delikatnym dotykiem jej dłoni, zupełnie jak poszum wiatru pośród drzew w lesie. Oczyma wyobraźni widzę, jak moją głowę pokrywa skóra jej brzucha. Ten cud życia, pulsujący pod tą napiętą kopułą, czekający na swe ponowne narodziny, to ja.

Mein Schnuckel – mówię do niej z czułością. Wiesz, co to znaczy? Die Schnucke to po niemiecku owca, a das Schnuckel to tyle, co owieczka. W ten sposób po niemiecku z najwyższą czułością można powiedzieć o dziecku lub najukochańszej osobie. Zsuwam się z jej brzucha i oboje układamy się na boku. Ja – w kołysce jej stóp, a ona – w kolebce mych lędźwi. Wyciągam do niej swoją prawą dłoń i głaszczę ją po jej lewym policzku. Mein Schnuckel, moja owieczko, moja mała owieczko – szepcę z czułością, wpatrując się w szmaragdowe źrenice w łódeczkach jej kocich oczu. Ona zdejmuje moją dłoń ze swego policzka, przyciska ją delikatnie wnętrzem do swoich ust i zaczyna całować regularnymi cmoknięciami, co chwila to przyciskając, to odrywając od niej usta. By spojrzeć mi w oczy, musi unieść wzrok, tak jakby spoglądała na mnie sponad okularów. A ponieważ trzyma moją dłoń nieruchomo, by wydać kolejne cmoknięcia, musi delikatnie poruszać głową. Z kolei pragnąc utrzymać spojrzenie prosto w moje oczy, musi sterować balansem naszych spojrzeń. A potem odwraca moją dłoń grzbietem do swoich ust i zaczyna całować mnie w zupełnie inny sposób, próbując przyssać się do niej ustami jak pijawka. Ale im silniej próbuje się przyssać, tym szybciej jej usta odrywają się od mojej skóry. Wreszcie rozchyla swoje usta szeroko i udaje jej się wytworzyć podciśnienie wciągające skórę mojej dłoni gdzieś pod jej górną wargę. Myślę, że jestem już na Polach Elizejskich, ale za moment okazuje się, że to były dopiero Asfodelowe Łąki. Ssąc skórę mojej dłoni ustami, zaczyna jednocześnie pieścić ją językiem, wpychając ją pod wargę jego naprężoną końcówką. Cierpliwie, powoli, wciąż nie wypuszczając mojego spojrzenia z objęcia swego wzroku. Jak bazyliszek. Gdy już jestem bliski omdlenia, ona odsuwa usta od mojej dłoni, ale tylko na tyle, by nie utracić kontaktu z porastającymi ją włoskami. Muska ich końcówki przenosząc się z grzbietu dłoni poprzez przegub i dalej, wzdłuż przedramienia, aż gdzieś w jego połowie miękko ląduje ustami na suchym lądzie skóry, zwilżając ją odrobiną swej życiodajnej śliny. Wyobrażam sobie, że jestem wyschniętym stepem, któremu niebo przez całe miesiące skąpiło kropli deszczu. Sięgam za głowę, do oparcia jej stóp. Chwytam je dłonią i bliski płaczu ze wzruszenia pytam: Czy ty widzisz łzy w moich oczach? Marika odpowiada: Wszystko widzę, wszystko słyszę, wszystko chłonę i wszystko pamiętam.

Próbuję przez jej źrenice wypatrzeć dno jej oczu i szeptem recytuję z najwyższym wzruszeniem Polały się łzy me, czyste, rzęsiste. Szklistymi oczami wpatruję się w jej szmaragdowe źrenice, a wtedy ona wysuwa swą lewą stopę zza mej głowy i zaczyna nią głaskać mnie pod pachą. Ale jak?! Muska mnie płynnym ruchem jak foka płetwą: klap, klap, klap. Chwytam ją w kostce i przysuwam jej palce do swych ust. Cmokam w duży – nie protestuje. W środkowy – też nie. W malutki – także nie. Biorę więc w usta wszystkie, tak jak w dzieciństwie zdarzało mi się jeść garściami czereśnie. Digitus primus, digitus secundus, digitus tertius, quartus, quintus. Jaka prosta łacina. Ssę je, przeżuwam w swoich ustach i co chwila wypluwam. Kostki czy pestki? Sam już nie wiem, co jest, a co było. W oszołomieniu świadomość miesza mi się z pamięcią. Gdy już się nasycam, chwytam jedną ręką za piętę, a drugą za palce i podbicie. Wgryzam się delikatnie zębami w podeszwę jej stopy. Ssę ją ustami, jakbym chłonął miąższ z arbuza. A kiedy wysysam go doszczętnie, na koniec jeszcze wylizuję językiem jej wnętrze aż do samej skórki.

Widzę, że Marika traci równowagę swojego spojrzenia i co chwila przenosi wzrok to do moich oczu, to do swojej stopy, choć wymaga to ledwo zauważalnej zmiany kąta spojrzenia. Gdy zauważam, że jej nozdrza znów rozchylają się coraz szerzej przy wciąganiu powietrza, pojmuję, że znów mamy sprzyjającą falę przyboju. Czas na surfing. Tylko jak? Bodyboard jak leniwi plażowicze na Costa Brava na leżąco na krótkiej i szerokiej desce czy jak muskularni młodzieńcy i wysportowane panny na jaws na Hawajach? Hawaje! Hawaje! Oczywiście, że Hawaje! Wypuszczam z dłoni jej stopę, staję obok łóżka i biorąc ją pod pachy stawiam na nim, a następnie, nie zmieniając uchwytu, zwinnym ruchem przenoszę na podłogę i podprowadzam do okna. (Come over to the window, my little darling. I’d like to try to read your palm). Zasłaniając je widziałem, że rozpościera się z niego widok na szerokie błonia, za którymi w odległości mniej więcej dwóch kilometrów majaczyły bloki betonowego osiedla. Ustawiam Marikę przed sobą. Mój niepokorny przyjaciel pręży się jak święty Jerzy, Saint George, Saint Georges, Sant Jordi, swiatyj Gieorgij gotujący się do walki ze smokiem. Silnym ruchem obu rąk z głośnym szelestem rozsuwam zasłaniające okno zasłony. Stajemy z Mariką na scenie świata. Jak w Dyskretnym uroku burżuazji – myślę sobie, ale nie wypowiadam swojej myśli na głos, bo Marika, oczywiście, nie zna Buñuela. Pewnym ruchem zatapiam lancę świętego Jerzego w oślizłym smoku Mariki. Niechcący popycham ją przy tym biodrami tak, że traci równowagę i musi się podeprzeć rękami o parapet. Nasz pokój znajduje się na piętrze hotelu i gdyby ktoś pojawił się na błoniach, bez przeszkód moglibyśmy się usunąć na bok lub z powrotem zasunąć zasłony. A żeby ktoś nas wypatrzył z któregoś z mieszkań osiedla, celując akurat w nasze okno lunetą, musiałby zdarzyć się chyba cud na miarę odkrycia przez Galileusza czterech księżyców Saturna. Chwytam Marikę za biodra i próbuję dopaść bestię od dołu, dźgając swoją lancą jak szalony. Marika, wciąż opierając się lewą ręką o parapet, prawą sięga do mojego krocza. Gładzi mnie mocno po wiszącym worku scrotum i bierze w dłoń jego zawartość, miesząc ją jak monety w sakiewce, którą jak gdyby, prócz podwiązki, zamierzała wręczyć swemu rycerzowi. W tej sytuacji nie trzeba długo czekać, by święty Jerzy ostatecznie ugodził smoka, zalewając jego paszczę produktem swej cudownej spermatogenezy i powodując, by wyzionął ducha, wydając przez usta Mariki ochrypłe charczenie. Wystraszam się nie na żarty, bo jakiś ciepły płyn wylewa się w jej pochwie na lancę świętego Jerzego i dalej na moje uda. Czyżby smok odpowiedział swoim jadem? Przerażam się, że przebiłem ją na wylot, gdy osuwa się na nogach jak omdlała. Objąwszy jej tułów jednym ramieniem na wysokości talii, a drugim na wysokości piersi, nie wychodząc z niej, przenoszę ją na łóżko. Całuję w szyję i pytam: Zrobiłem ci coś? A ona: Tak, miałam squirt. Co to jest? Opowiem ci zaraz. Daj odsapnąć.

Lanca świętego Jerzego powoli taje we wnętrzu Mariki, podobnie jak na przestrzeni wieków tajała jego legenda. Nie słyszałeś nic o squircie? Nie. To kobiecy wytrysk. Niektóre kobiety mają takie zdolności. Podczas orgazmu następuje wytrysk płynów podobnych do męskiego ejakulatu. Moczu? Nie. Niektóre kobiety popuszczają, ale prawdziwy squirt, to nie mocz. Często ci się przydarza? Ostatnio prawie wcale, ale kiedyś miałam partnera, który miał bardzo dużego. Miałam z nim squirt prawie za każdym razem, ale tylko w jednej pozycji. Na jeźdźca. Czy to było przyjemne? Orgazm ze squirtem to prawdziwy odlot, ale moje są bardzo bolesne. Wiesz przecież, że jestem małą dziewczynką. A ja też mam dużego? Taaak. Nie wkładaj mi tak głęboko. Proszę cię. Obiecałeś być delikatny. Jak dotyk motyla. A dziś nie byłem? Nie żartuj. Dziś byłeś jak dzika bestia. Proszę cię, nie rób tego więcej. Przepraszam cię, owieczko maleńka. Mein Schnuckel, mein Schnuckelchen – mówię, głaszcząc ją po włosach.

Lubisz niemiecki? Język tak, ale swojej pracy – nie. Czemu? Kiedyś ją lubiłem. Zaraz po studiach tłumaczyłem książki, nawet dwie mi wydali. Ale prawie nic na nich nie zarobiłem. Rok pracy za darmo. A przecież trzeba jakoś zarobić na życie. Gdy jeszcze wszyscy myśleli, że komputer to taka zabawka dla dzieci, zainwestowałem w swoją pierwszą maszynę. I to był strzał w dziesiątkę. Moi koledzy przepisywali każde tłumaczenie na maszynie do pisania, a ja miałem gotowe schematy. Dowody osobiste, paszporty, akty małżeństwa, akty urodzenia…. Akty nierządne – zdobywa się na żart Marika, wywołując we mnie delikatny uśmiech. W każdym razie miałem gotowe schematy, zmieniałem tylko daty i nazwiska. Trzaskałem tłumaczenia setkami i zarabiałem krocie. Wtedy postanowiłem przejąć od rodziny nasz wielki dom, myślałem, że będę mógł zrobić z niego hotel czy coś takiego. Wziąłem w banku duży kredyt i wykończyłem go tak, by dawał jakiś dochód. Hotel z tego nie wyszedł, ale trzy mieszkania i lokal użytkowy. A potem każdy mógł sobie kupić komputer i cudowne źródełko wyschło. Zresztą tłumaczenia dokumentów przestały być potrzebne. Nie starczało mi na spłatę raty i ratowałem się kolejnymi kredytami, aż pętla zacisnęła się tak mocno, że myślałem, że mnie udusi. Ale wtedy bardzo mocno zaczęły się rozwijać nasze kontakty handlowe z zagranicą i okazało się, że można zarobić na tłumaczeniach dla firm. Umowy handlowe, instrukcje obsługi i warunki gwarancji wiertarek, mikserów, maszyn. Ekspertyzy, kosztorysy, opisy projektów, analizy. I tak to trzepię do dziś. Kokosów z tego nie ma, ale da się wyżyć.

A pomógłbyś mi coś napisać? Może… a co takiego? Mam do napisania pracę semestralną. Kompletnie nie wiem, jak się za nią zabrać. Taka trudna? Może nie, ale… wiesz, mój niemiecki jest szczątkowy. Prześlę ci zadanie na e-mail, jak chcesz. Dobrze. Wieczorem dostaję e-mail z zadaniem. Poziom: pierwsza klasa liceum w zakresie podstawowym. Oba zadania mają początek i koniec, trzeba je tylko uzupełnić. Wystarczy napisać cztery zdania – nawet z błędami, byle komunikatywnie – a tekst będzie brzmiał, jakby egzaminowany naprawdę znał język. Odpowiadam Marice, że mógłbym to napisać w pięć minut, ale nie będę tego robił za nią. Mogę się z nią spotkać w dodatkowym terminie i z nią nad tym popracować, a najlepiej by było, żebyśmy spotykali się regularnie dwa razy w tygodniu. Raz na nasze spotkanie, a raz na korepetycje z niemieckiego, ale Marika mi odpowiada, że nie ma tyle wolnego czasu. Spotykamy się więc w naszym normalnym czasie.

Norwegia w jeden dzień

Jak opisać Norwegię w kilku słowach? Strome góry nad brzegami przepięknych fiordów, zachwycające potężne wodospady i rwące rzeki, przyprawiające o zawrót głowy urwiska. Liczne jeziora i porośnięte lasem doliny, ciągnące się po horyzont wyżyny, lśniące w oddali majestatyczne lodowce. Malownicze miasta i wioski z drewnianą zabudową. Otwarci, życzliwi ludzie. To wszystko możemy zobaczyć w jeden dzień podczas wycieczki „Norway in a Nutshell” (Norwegia w łupince orzecha).

Norwegia, jako najdroższy kraj w Europie może się wydawać niedostępna dla polskiego turysty, jednakże tanimi liniami lotniczym, jeśli tylko odpowiednio wcześnie kupimy bilet, do Oslo lub do Bergen możemy polecieć już za 149 zł. A jeśli weźmiemy ze sobą namiot i prowiant, możemy uniknąć wydatków na noclegi i wyżywienie, których ceny szokują nawet zachodnich turystów. Ze względów turystycznych szczególnie atrakcyjne jest połączenie z Bergen, gdzie możemy zwiedzić nie tylko to najpiękniejsze miasto Norwegii, ale także jej największą atrakcję – najwspanialsze w świecie fiordy.

Turystom proponuje się kilka jednodniowych wycieczek po fiordach Zachodniej Norwegii, spośród których najpopularniejszą jest „Norway in a Nutshell”. Podczas wycieczki podróżować będziemy jadącym nad przepaściami i znikającym co chwila w tunelach pociągiem, pokonującym serpentyny dróg na niewiarygodnie stromych zboczach autokarem i statkiem, który, widziany z górskich szczytów, pomiędzy potężnymi ścianami fiordów wygląda jak zabawka.

Wycieczkę można rozpocząć w Bergen albo w Oslo, ale także w dowolnym innym punkcie trasy. W ciągu 2 godzin z Bergen, a 5 z Oslo pociąg dowozi pasażerów do Voss lub Myrdal, w zależności od tego, w jakim kierunku zdecydujemy się pokonać pętlę wycieczki. W Voss podstawiane są autokary, które przez wąwóz Stalheim zawożą turystów do Gudvangen, gdzie czeka statek, by zabrać ich w rejs przez Nærøyfjorden i Aurlandsfjorden, dwie odnogi długiego na ponad 120 km Sognefjorden, najdłuższego fiordu na świecie. Statek przypływa do Flåm, w dolinie Flåmsdalen, przez którą brawurowo poprowadzono linię kolejową Flåmsbana. Na odcinku 20 km pociąg wjeżdża na wysokość prawie 900 m. Wycieczka kończy się w Myrdal, skąd turyści pociągiem mogą wrócić do punktu wyjścia lub udać się dalej do Oslo lub Bergen.

Latem wycieczka trwa jeden dzień, zimą trzeba ją podzielić na dwa dni. Niektóre biura turystyczne oferują przebycie trasy w ciągu 3 do 5 dni z noclegami i posiłkami w luksusowych hotelach po drodze.

W jakim kierunku zamierzamy pokonać Pętlę Myrdal – Flåm – Gudvangen – Voss należy ustalić przy kupowaniu biletu. Ale to nie jedyna możliwość elastycznego kształtowania programu. Jeśli na zwiedzanie tej części Norwegii chcemy poświęcić więcej niż jeden dzień, w ramach biletu bez trudności możemy zaplanować nawet kilkudniową przerwę w podróży, by skorzystać z dodatkowych atrakcji regionu: pływania po Nærøyfjorden kajakiem, wycieczek pieszych z Aurland, czy z Flåm, podczas których z górskich zboczy i szczytów możemy oglądać zachwycające widoki na fiordy, wędkowania w górskich rzekach i jeziorach w Voss czy z wyprawy na lodowiec, wędrówek po płaskowyżu Hardangervidda lub przejazdu rowerem po słynnej drodze budowniczych kolei, Rallarvegen z Finse. Przed lub po zakończeniu wycieczki możemy spędzić dzień lub dwa w Oslo lub Bergen.

W Bergen wycieczka rozpoczyna się przed dziewiątą rano na dworcu kolejowym. Cały czas poruszamy się publicznymi środkami lokomocji, z których korzysta – choć rzadko – także miejscowa ludność. Wycieczka nie ma pilota, ale nie martwmy się, nie sposób się tu zgubić.

Bergen, najpiękniejsze miasto Norwegii

Przewodniki opisują podróż pociągiem pomiędzy Oslo i Bergen jako jedną z najpiękniejszych w świecie, ale opinia ta jest grubo przesadzona, zwłaszcza w odniesieniu do odcinka w pobliżu Bergen. Trasa wiedzie wprawdzie wzdłuż pięknej rzeki, koło Voss możemy podziwiać piękną dolinę, ale widoki te trwają bardzo krótko, ponieważ przeważnie trasa prowadzi przez tunele, tunele, tunele… Na szczęście trwa to tylko godzinę.

Gdy na stacji Voss zobaczymy, że z pociągu wraz z nami wysiada tłum podróżnych – większość z walizkami na kółkach, z czego przynajmniej połowa to turyści japońscy – możemy być spokojni, że nie zbłądziliśmy. Na miejscu czekają dobrze oznakowane autokary.

AUTOKAREM PRZEZ WĄWÓZ

Gdy po drodze pojawiają się pierwsze potężne wodospady, atmosfera od razu się rozgrzewa. Idą w ruch aparaty japońskich turystów. Prawdziwa wycieczka rozpoczyna się jednak dopiero, gdy autokar wspina się pod górę do hotelu Stalheim.

Widok z okna autokaru na wawóz Stalheim

Z przełęczy rozpościera się wspaniały widok na długi na kilka kilometrów i głęboki na kilkaset metrów wąwóz Stahlheim. Droga, którą mamy jechać w dół wygląda jak splątana serpentyna. Gdy bierzemy kolejne zakręty i zatrzymujemy się przy przepięknych wodospadach, wśród pasażerów powstaje wyraźne poruszenie. Od tej chwili atmosfera napięcia i zachwytu towarzyszyć nam będzie do końca wycieczki.

Wawóz Stalheim widziany z dołu w miejscowosci Gudvangen

Miejscowość Gudvangen to zaledwie kilkanaście domów, restauracja, sklep z pamiątkami, wypożyczalnia kajaków i przystań, na której już czeka na nas statek. Walizki na kółkach tym razem wjeżdżają na pokład, na którym przygotowano na nie specjalny wielki regał.

Najbardziej typowe pamiątki z Norwegii to gadżety z flagą narodową

PROMEM PREZ FIORDY

Nærøyfjorden, przez który wiedzie pierwsza część rejsu jest najwęższym fiordem na świecie. W niektórych miejscach wysokość jego ścian dwukrotnie przekracza szerokość lustra wody. Fiord został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Kajaki w Nærøyfjorden

Pokonując kolejne zakręty, raz płyniemy przez skąpane w słońcu przestrzenie, to znów pogrążamy się w cieniu kilkusetmetrowych ścian fiordu. Mijamy nieliczne maleńkie miejscowości, czasami statek bez cumowania dobija do brzegu, by na pomost wyrzucić worek z pocztą. Co jakiś czas pojawiają się samotne gospodarstwa, założone w miejscach maleńkich wypłaszczeń, jedne tuż nad wodą, inne wysoko zawieszone nad pionową skałą. Do wielu dotrzeć można jedynie drogą wodną.

Klimaty fiordu Nærøyfjorden

Położone na odludziu pojedyncze gospodarstwa i wioski Nærøyfjorden uprzytamniają nam, jak od wieków wyglądało życie w Norwegii, gdy mieszkające w trudno dostępnych zakątkach pojedyncze rodziny lub niewielkie społeczności żyły z pola, lasu i morza. Norwegowie są bardzo dumni z tej chłopskiej kultury, w której mimo izolacji i wielkich odległości pomiędzy ludzkimi osiedlami, obecne były szkoły, muzyka i książki. Jej dowody zgromadzono w muzeach i skansenach, gęsto rozsianych po całym kraju.

Czy tam w ogóle można mieszkać?
Samotne gospodarstwa nad Nærøyfjorden
Do wioski Undredal nad Aurlandsfjorden można przybyć droga lądową dopiero od 20 lat, dzięki kilkukilometrowemu tunelowi

W połowie drogi zmieniamy kurs i wpływamy do Aurlandsfjorden. Aurland jest jedyną większą miejscowością w regionie. Stąd do końca fiordu zaledwie kilka kilometrów. Już z daleka widać olbrzymie transoceaniczne wycieczkowce, cumujące na przystani w miejscowości Flåm. Ich obecność uświadamia nam, jak wielkie i głębokie są fiordy Zachodniej Norwegii.

Olbrzymie wycieczkowce cumujące w pobliżu Flåm

Wielkie statki turystyczne podczas wycieczek po fiordach robią kilkugodzinne postoje, by turyści mogli zwiedzić czekające na lądzie atrakcje. Z Flåm jedni wybierają się motorówkami na „Fjordsafari”, podpływając do pionowych brzegów i spadających z nich wprost do wody wodospadów, inni udają się na przejażdżkę Flåmsbana, najbardziej niezwykłą koleją w Norwegii.

POCIĄGIEM NAD PRZEPAŚCIAMI

Flåmsbana

Na stacji urządzone jest małe muzeum Flåmsbana, w którym zgromadzono prymitywne pojazdy, urządzenia i narzędzia wykorzystywane przy budowie kolei w okresie międzywojennym, a także ciekawe stare zdjęcia, dokumenty, mundury i rekwizyty kolejowe. Patrząc na makietę doliny Flåm, trudno uwierzyć, że ktoś wpadł na pomysł poprowadzenia tędy kolei.

Budowa, którą rozpoczęto w 1923 r., by połączyć miejscowości położone nad fiordem Sognefjorden z uruchomioną 14 lat wcześniej linią kolejową Bergen-Oslo, trwała 20 lat. Zbudowanie drogi kolejowej, prowadzącej z wyżyny w Myrdal po ostro opadających w dół zboczach górskiej doliny było niezwykłym wyzwaniem dla inżynierów tamtych czasów, a wydrążenie spiralnego tunelu, dzięki któremu pociąg zataczając pętle na coraz niższych poziomach to wjeżdża, to wyjeżdża ze zbocza góry, jest dowodem niezwykłej śmiałości projektantów i sztuki inżynierskiej najwyższego lotu.

Pociąg, który na pokonanie 20-kilometrowej trasy potrzebuje około godziny, jedzie przez 20 tuneli o łącznej długości 6 km. 18 z nich zostało wykopanych ręcznie. Wykopanie jednego metra tunelu kosztowało kopaczy miesiąc ciężkiej pracy. By ominąć miejsca zagrożone lawinami, trasa trzykrotnie przekracza rzekę i dno doliny. Zamiast budowania mostów ponad rzeką, poprowadzono rzekę tunelem poniżej torów.

Widok z okna pociągu na wioskę Flåm

Flåmsbana należy do najpiękniejszych i najefektowniejszych tras kolejowych w świecie. Z okien pociągu można podziwiać zapierające dech w piersiach widoki na dolinę Flåmsdalen. W dole leżą malownicze wioski, pojedyncze gospodarstwa tulą się do stromych zboczy, rwąca rzeka i potoki wiją się w głębokich jarach i dolinach, wodospady spadają ze zboczy pokrytych śniegiem gór.

Widok z okna pociągu. Tylna ściana doliny Flåmsdalen. Na horyzoncie rysuje się budynek
stacji w Myrdal. Po lewej stronie u góry widać fragmenty linii kolejowej. Widoczna w środku
serpentyna to łagodniejsza cześć górnego odcinka drogi rowerowej Rallarvegen.

Wśród pasażerów mieszają się uczucia zachwytu tymi wspaniałymi widokami i rozczarowania, że znikają tak szybko. Rekompensatą za to jest przystanek przy wodospadzie Kjosfossen, na którym mogą wysiąść z wagonów i z bliska podziwiać żywioł ogromnych mas wody spadających z jeziora Reinungavatnet. To przepiękne górskie jezioro możemy oglądać na pożegnanie, gdy pociąg zatrzymuje się na przedostatniej stacji.

KONICA MINOLTA DIGITAL CAMERA
Wodospad Kjosfossen

Wycieczka kończy się w Myrdal, na samotnej stacyjce wśród ośnieżonych górskich szczytów. Na peronie znów tłumy turystów z walizkami na kółkach, czekających na pociąg w kierunku Bergen lub Oslo. Pomiędzy nimi ostrożnie przejeżdżają rowerzyści, którzy zjeżdżają z peronu na drogę budowniczych kolei, Rallarvegen, wiodącą po kamieniach i ubitej ziemi w dół do samego fiordu. Zjechać tędy rowerem i doświadczyć piękna doliny z bliska, to jest dopiero przeżycie!

Stacja w Myrdal. Zjazd rowerem drogą Rallarvegen (na razie bardzo łagodny)

Tekst i zdjęcia: Jerzy Kruk

Cena wycieczki „Norway in a Nutshell”: Voss – Voss – 625 NOK; Bergen – Bergen – 935 NOK; Bergen – Oslo – 1295 NOK, 1 NOK = 0,50 PLN.

Bilety można kupić na stronie www.fjordtours.com, w kasach kolei norweskich (NSB) oraz w biurach informacji turystycznej w Bergen, Oslo, Voss i Flåm.

Pin It on Pinterest