Przyłożyłem do tego ręki. To było ciekawe doświadczenie. W naszym Okapie nie było nas za wielu, może jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt osób, ale wszyscy świetnie się dogadywaliśmy. Jedni odbierali telefony, drudzy gadali, trzeci pisali, czwarci jeździli na prowincję, a inni tylko robili dobre wrażenie. Najprzebieglejsi już wtedy kombinowali, jak tu się zrobić wojewodą, prezydentem, prezesem czy dyrektorem dużej państwowej firmy. I, o dziwo – a może wręcz przeciwnie: zgodnie z logiką socjotechniki – większości z nich to się udało. Zostali milionerami. Niektórzy przy okazji trafili za kratki, a niektórym udało się wywinąć spod każącej ręki mocno przymykającej wtedy oko Temidy.
Nieliczni, bardzo nieliczni nosili Matkę Boską w klapie. Najważniejsi jeździli do Warszawy i spotykali się z naszym biskupem na miejscu. – Przychodzimy do niego pierwszy raz, a tu wszyscy na kolana i całują go w pierścień, byłem w szoku – opowiadał mi mój przyjaciel, późniejszy poseł i minister, ale szybko przeanalizowałem sytuację – mówił – i doszedłem do wniosku, że polityk musi mieć giętki kark, więc też przyklęknąłem i buchnąłem go w pierścień. Bo biskup, według klucza, miał przydział na jednego posła i jednego senatora. „Solidarność” – na dwóch robotników, a na resztę podziemie związane z KK. Wszyscy pojechali do Warszawy zrobić sobie z Wałęsą zdjęcie do plakatu.
Dwa lata wcześniej wyrzucili mnie z Uniwersytetu za kolportowanie nielegalnie wydawanych książek, byłem więc bez pracy. Założyłem już rodzinę i musiałem sobie radzić, jak mogłem. Głównie tłumaczyłem książki z niemieckiego, a jak ktoś z przyjaciół załatwił mi kontakt, to jeździłem na Zachód sprzątać, przenosić meble przy przeprowadzkach albo zmywać gary w restauracjach. W osiemdziesiątym ósmym roku dobrze wiedziałem, co się kroi. Czytałem nie tylko Orwella. Sołżenicyna, Havla, Kornay’a, Hayek’a i Michnika, ale i Wojewódzką Radę Narodową, którą podsunął mi mój przyjaciel. Drukowano w niej materiały z konsultacji, jak rozwiązać ten impas. Prosiłem o gazetę w kiosku, kioskarz rozcinał sznurek nierozpakowanego pliku, bo przecież nikt tego nie kupował i wręczał mi egzemplarz, a ja czułem, że należę do wąziutkiego grona wybrańców, którzy wiedzą, co się święci.
Gdy zaraz po Sylwestrze wyjechałem do Niemiec, opowiedziałem o tych sensacjach moim przyjaciołom. Że komuniści szykują wybory, że gwarantują sobie 65 procent miejsc, ale 35 procent pozostawiają do dyspozycji w wolnych wyborach. Zdrada! Oszustwo! – przekrzykiwali się jeden przez drugiego. Nie wolno wierzyć komunistom, znów chcą nas oszukać! Tylko jeden z nich, który zawsze zachowywał trzeźwy umysł, nawet w stanie najgłębszej nietrzeźwości, powiedział spokojnie: Policzmy. Mamy w Sejmie 460 miejsc. Jedna trzecia z tego daje ponad 150. Załóżmy, że uda nam się zdobyć z tego choćby połowę. Ba! Jedną trzecią. To jest 50 osób! Wyobrażacie sobie w Sejmie pięćdziesięciu Stommów albo Mazowieckich?! Takiego tłumu nie da się uciszyć. Tym argumentem gasił sceptyków.
Gdy wróciłem z Niemiec w marcu, prosto od zmywaka, na zapytanie, co jest grane, mój przyjaciel powiedział mi, że powstał OKP. Przyjdź jutro, jest mnóstwo roboty. Byłem jednym z nielicznych bez pracy, więc od razu chcieli mnie posadzić na całe dni przy biurku, ale gdy zobaczyli, jak tonę w stosach fiszek, papierów, karteczek, zapisków, zrozumieli, że buchalteria nie jest moją domeną. Posadzili przy biurku prostego chłopaka po zawodówce, który po dwudziestu kilku latach wysiedział fotel wojewody.
Ale zanim zrobiłem mu miejsce, musiałem zorganizować pierwszy przedwyborczy wiec. Pamiętam swoje przerażenie. Był piątek, piętnasta zero zero i wszyscy, ale to wszyscy, poszli sobie na weekend, a ja zostałem sam w biurze. A tu nic nie załatwione! Ani amfiteatr, ani nagłośnienie, ani zezwolenie na imprezę. Jeździłem więc taksówką – bo przecież samochodu nie miałem – od urzędu do telewizji i amfiteatru i załatwiałem sprawy. Dobrze, że wszędzie ktoś tam jeszcze został po godzinach. Jakoś się udało. Jakieś kwity? Podpisy? Nie pamiętam. Wszystko na gębę.
Perspektywa wystąpień publicznych zaskoczyła wszystkich. Starsi – byli nauczyciele, urzędnicy, radcy, prokuratorzy mieli jakieś garniturki, ale młodsi śmigali w tenisówkach i sweterkach. I tu nagle: na scenę. Skąd tu wziąć garnitur? Skąd pantofle? W mięsnym – same haki, a w odzieżowym – puste wieszaki. Weź szybki ślub – szydzili szydercy (bo dla par młodych były przydziały) albo pożycz od szwagra – doradzali życzliwi doradcy.
Przyszła niedziela, kasztany kwitły, pamiętam jak dziś. Amfiteatr pękał w szwach, na widowni szmer, pod sceną nyska z konsolą i kablami, konferansjer w garniturze od szwagra, kandydaci – w swoich: do kościoła, do urzędu, do sądu. – Jak się zacznie, mówię do pana w nysce, niech pan to włączy i daję mu zdezelowaną, rozkalibrowaną kasetę z powyciąganą taśmą. Tylko niech pan strony nie pomyli. Teraz! – pokazuję, gdy konferansjer zaprasza kandydatów na scenę. Wuu… wuu.. wuu… wyje w głośnikach. Co to jest? – pyta głośno mój przyjaciel, kandydat na posła. Ukrawacony, upantoflony, wygarniturowany, jakby znów szedł samego biskupa pocałować w pierścień. I nagle kaseta się naciąga, Janda się nadyma i zdecydowanie wchodzi w tango. Nie wiem, czy to odtwarzacz tak chrypi, czy jej w gardle zaschło: Chłopcy z Grabówka, chłopcy z Chyloni, dzisiaj policja użyła broni. Żywi bohaterowie wkraczają w rytmie marsza na scenę, a mój przyjaciel zaciska pięść i symuluje uderzenia w podbródek: Jak to się skończy, to dam ci w zęby. Gęsiego człapią na scenę w tych swoich wyglansowanych, lśniących w słońcu pantoflach, a publiczność wyje, jakby sami Stonsi albo Bitelsi do nas przyjechali. Lecą petardy, ścielą się gazy, mdleją dzieci, starcy, kobiety. Nie płaczcie matki to nie na darmo. Nad sceną sztandar z czerwoną kokardą.Za chleb i wolność i nową Polskę. Oj, dałem do pieca.
Oddałem ten uwierający mnie stołek gryzipiórka i wreszcie mogłem się oddać prawdziwemu pisaniu. Założyliśmy gazetę wyborczą. Byłem jednym z najmłodszych, trzydziestolatków. Najlepsze pióro, otwarty umysł, fontanna pomysłów – bechtały moją próżność stare żurnalistki. Miło mi było być ich pupilkiem. Kawka, herbatka, ciasteczko, czekoladka – rozpieszczały mnie przy każdej okazji. Wysyłały mnie na pierwszy ogień, gdy jakieś tępe pióro schrzaniło robotę. Najfajniejszy był ostatni numer. Miał być na luzie. O zainteresowaniach, hobby i czasie wolnym naszych kandydatów. Pojedź do kandydata biskupa, prosiły, bo to, co dostaliśmy, to kompletna kupa. Oczywiście nie wyrażały się ordynarnie i jako eufemizmów, używały niemieckich odpowiedników. Biskupi kandydat okazał się klocem nawet nie z gruba ciosanym. Fascynacje? Zainteresowania? Pasje? Nic. To może literatura? – chwytam się, jak tonący brzytwy. Taaak! Rozpromienia się kandydat. Lubię Sołżnicyna i tego… tego drugiego. Pasternaka? Właśnie. I robię z niego konesera literatury rosyjskiej. Świetne – komentują stare dziennikarki. Z klucza przypadła mi przyjemność zrobienie wywiadu z moim przyjacielem. Co zrobisz po wyborach? Pojadę z żoną i córką w góry. Oczywiście wolałbym z dwoma kochankami, z których przynajmniej jedna byłaby długonogą Mulatką – śmieje się stary satyr. Tylko nie pisz tego. Oczywiście, że nie napisałem. Rodzina, honor, ojczyzna – to był zestaw obowiązkowy.
Wynik przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. Wzięliśmy wszystko, co było do wzięcia. Dziewięćdziesiąt dziewięć i pół procenta głosów! Straciliśmy tylko jeden, ale nie przeciw komunistom, tylko przeciw hochsztaplerowi, który na swoich wiecach poił publiczność piwem i karmił kiełbasą wyborczą. Zignorowaliśmy go wtedy, nie przypuszczając, że za niespełna trzydzieści lat wybory przekształcą się w taką właśnie farsę: w prześciganie się, kto da więcej kiełbasy wyborczej, kto więcej obieca.
I jeszcze jedną rzecz zignorowaliśmy: frekwencję. 62 % wydawało się realną korektą dziewięćdziesięciu procent podawanych po każdych wyborach przez komunistyczną propagandę, ale zapomnieliśmy o tych prawie czterdziestu procentach nieobecnych. Dokonywał się polityczny przełom, który miał zmienić życie nas wszystkich, przestawialiśmy losy świata na nowe tory, a prawie połowa wyborców miała to w nosie. Na całym świecie uważano polskie społeczeństwo za polityczną elitę Europy Wschodniej, a tymczasem połowa z nas z punktu widzenia wartości obywatelskich już wtedy okazała się zwykłym motłochem. A dziś? Dziś już nas nikt nie uważa za elitę. W jakimkolwiek sensie.
Wygraliśmy wszystko, a jednak nie triumfowaliśmy. Wystraszyliśmy się tego triumfu. Co teraz? – pytaliśmy. Wiem, że sukces ma ojców wielu. Wiedziałem, przewidziałem! – powtarzają dziś – gdy odwaga staniała – różne bohatery, ale tak naprawdę, co dalej, nie wiedział nikt, nawet Adam czy Jacek, nawet prezydent USA i pierwszy sekretarz KP ZSRR. No, może w wyjątkiem naszego robotniczego herszta, który nigdy długo się nie zastanawiał nad żadnym pytaniem i walił prosto z mostu, co mu ślina na język przyniosła. Ale on też nie wiedział, co z tego będzie, wiedział tylko, że z desperacją będzie brnąć dalej, do zwycięstwa, do katastrofy albo ośmieszenia.
Pamiętam, że rozważaliśmy to w Okapie. Wypowiadali się wszyscy, jak jeden. Głosy były podzielone. Jedni mówili: Oni chcą nas skompromitować. Wciągną nas do władzy, a potem obciążą za niepowodzenia. Inni mówili, że skoro tak daleko zaszliśmy, to nie możemy odrzucić oferty współpracy. Ale nikt nie mówił, że władza leży na ulicy, że wystarczy ją podnieść.
Zrobiła to jednak pewna aktoreczka, naiwna, śmieszna, lekko pretensjonalna, która w kilka dni po wyborach podczas wywiadu w głównym wydaniu wiadomości spytała, czy mogłaby zabawić się w dziennikarkę i wygłosić wiadomość. Pozwolono jej. Proszę Państwa, powiedziała, czwartego czerwca osiemdziesiątego dziewiątego roku skończył się w Polsce komunizm. – Boże! Jakież to było naiwne! Jakie niebezpieczne! Partia kontrolowała wszystkie szczeble władzy i wszystkie jej formy: Sejm, samorządy, wojsko, milicję, sądy. W Polsce i innych krajach Układu Warszawskiego stacjonowały wojska Armii Czerwonej. Jakież to było głupie! A jednak to ona miała rację.
Komunizm rzeczywiście upadł. Kto go obalił? Robotniczy herszt wciąż jeździ po świecie z suto opłacanymi wykładami i opowiada, że to on. Lud twierdzi, że JP 2. Nowi historiografowie mówią, że to jednak Lech Kaczyński. A ja? Mnie tam nie było?
Od tamtego dnia wszystko się zmieniło. Nie z dnia na dzień, ale zmieniało się dzień po dniu. Partia komunistyczna oddała władzę, Armia Czerwona się wycofała, upadł Mur Berliński, rozpadł się Związek Radziecki, rozwiązano Układ Warszawski, zniesiono cenzurę, dostaliśmy paszporty do ręki, przyjęto nas do NATO i Unii Europejskiej. A konsumpcja? Pamiętacie te kaszlaki, do których nie mieliśmy nawet benzyny? Te haki bez mięsa, te puste półki, gołe manekiny? Te kolejki bez końca? Te lata bez nadziei?
Dziś trzydziesta rocznica. Nie mamy czego świętować?
JERZY KRUK