Biedny, samotny człowiek

Jarosław Kaczyński to biedny, samotny człowiek. Nie doświadczył w swoim życiu miłości. Ani przyjaźni. Nie założył rodziny, więc nie wie, co to miłość rodzicielska albo partnerska, odpowiedzialność za dzieci, lęk o nie, radość
i duma z ich sukcesów, dbałość o trwałość związku, trud codziennego życia. Rozkosze seksu też są mu obce. Jarosław Kaczyński nigdy nie miał przyjaciół, a nawet politycznych partnerów, bo przez całe życie otaczało
go grono popleczników i lizusów. Za to miał i ma całą masę wrogów. Takich, których sam wykreował, albo takich, którzy go szczerze znienawidzili.

Biedny człowiek, samotny. A mimo to żyjący jednak intensywnym życiem, które mu wypełnia jedno pragnienie. Tym, czego Jarosław Kaczyński pragnie najbardziej, jest władza. Jarosław Kaczyński jest psychopatycznym imperoholikiem, jeśli mogę sobie pozwolić na taki neologizm. Imperoholik, wbrew narzucającemu się skojarzeniu, nie kocha imperium. Imperoholik kocha władzę. Poza władzą nic się dla niego nie liczy. Ani przyjaźń,
ani miłość, ani naród, ani państwo. Znacie takie typy z historii? Napoleon, Hitler, Stalin, Castro, Chavez. Wszyscy doprowadzili swoje państwa i narody do ruiny. Imperoholik to typ psychopatycznego narcyza. Najważniejszy jest on sam. Jego dewizą jest: Po mnie choćby potop.

Symphosphere – muzyczne uniwersum Możdżera

Leszek Możdżer przyzwyczaił nas do tego, że na swych koncertach pokazuje, co można zrobić z fortepianem. W swym projekcie  „Symphosphere” artysta pokazuje, co można zrobić z muzyką. Będziemy mieli do czynienia – zapowiada na początku utworu kompozytor i lider projektu – z fantazją, eksperymentem, inspiracją, odwagą, zaskoczeniem, muzyką, elektroniką… I tak właśnie jest. Projekt został zakrojony na zespół jazzowy: fortepiany – Leszek Możdżer, saksofony – Tia Fuller, gitara basowa i kontrabas – Lars Danielsson, gitara – Wojtek „Monter” Orszewski oraz perkusja – Wojciech Burliński i orkiestrę symfoniczną – złożona z młodych uzdolnionych muzyków Santander Orchestra prowadzona przez Marcina Sompolińskiego. Muzyczne uniwersum Możdżera obejmuje prawie wszystko, co możemy znaleźć w jazzie: od lirycznej bossanowy, przez bebop Parkera i Clotrane’a, pełen werwy jazz-rock w stylu późnego Milesa Davisa aż po klimaty free jazzowe. Podobnie z orkiestrą symfoniczną, która z wirtuozerią przechodziła od pełnych zadumy fraz, rodem z Sibeliusa czy Góreckiego, przez ekstatyczne partie współczesnej muzyki awangardowej, ocierając się o muzykę atonalną. I nie był to bynajmniej muzyczny collage w stylu popularnych pod koniec lat pięćdziesiątych eksperymentów spod szyldu  Jazz w Filharmonii, lecz muzyczny monolit, inteligentny projekt jak creatio ex nihilo w rozumieniu biblijnym. W kolejnych odsłonach Leszek Możdżer ukazuje nam nowe brzmienia, kolory , nastroje, wręcz nowe dźwiękowe przestrzenie. Te kosmiczne asocjacje nie są nic a nic przesadzone. Wielki Wybuch, narodziny supernowej, deszcz meteorów byłyby niezłymi metaforami dla tego, co dociera do ucha i wyobraźni słuchaczy.

Przyzwyczajona do symfonicznych koncertów publiczność w pierwszej połowie koncertu starała się zachować charakterystyczną dla filharmonii powściągliwość, nie przerywając oklaskami poszczególnych części utworu. Ale się nie dało. Ręce same składały do oklasków. Publiczność po każdym akcie kreacji potwierdzała głośnym aplauzem, że „było to dobre”, by w końcu nagrodzić artystów owacją na stojąco.

Bis był popisem samym w sobie orkiestry, zespołu jazzowego i przechadzającej się miedzy rzędami saksofonistki, której rozentuzjazmowana publiczność ponad dziesięć  minut wyklaskiwała rytm zapodany przez Leszka Możdżera. Utwór? „Przytul mnie” z repertuaru zespołu ‘Kombi”, ale zaaranżowany w stylu Herbie Hancocka. Wykonanie? Zachwycające! Jak cały koncert. Znakomity przykład, jak z prostego utworu zrobić arcydzieło. No, ale nic dziwnego, Leszek Możdżer to przecież artysta uniwersalny. W sensie kosmicznym.


JERZY KRUK

Fot0: Wojciech-Grzędziński

Fragment IV – Kazanie księdza Jana (ok. 22 minuty czytania)

Nie wiem, czy będę potrafił słowo w słowo odtworzyć kazanie księdza Jana. Pewnie nie, bo do tego trzeba by mieć jego dar słowa, którego ja nie posiadam, ale może mi się uda przekazać sens tego, co usłyszałem i zobaczyłem.

— Dobrze wiecie, że niedaleko od nas kilka lat temu powstał ośrodek dla cudzoziemców — zaczął ksiądz Jan zgodnie z wyznawaną przez siebie zasadą dydaktyczną, by wszelkie nauczanie uczeń rozpoczynał od siebie, od rozejrzenia się wokół. — Gdy go otworzyli, nikomu to się nie podobało. Ludzie mówili, że przesiedleńcy dostawali więcej kieszonkowego niż nasi bezrobotni na życie w ogóle, a oni mieli przecież zapewniony dach nad głową, wikt i opierunek. Ale im jeszcze było mało. Podobno chodzili nocą po wsiach i kradli owoce. Ludzie mówili, że w promieniu dziesięciu kilometrów na drzewach nie było ani jednego jabłka. Widocznie brakowało im witamin, że mieli tak wielki apetyt na owoce — zagajał z ironicznym uśmiechem, ale ja już wiedziałem, że w ten sposób wciąga słuchaczy w intelektualną pułapkę.

Ludzie pojmują jego ironię i też się uśmiechają, rozglądają się po sobie i kiwają z uznaniem głowami na znak, że ksiądz dobrze mówi. A wtedy on zwraca się do nich przyciszonym głosem:

— A ja się was pytam: Dlaczego oni pod osłoną nocy chodzili po sadach i kradli te jabłka? Jak myślicie? Dlaczego? Czy dostali za małe wsparcie? Źle im ustawiono dietę? — z twarzy parafian znikają uśmieszki i zalega cisza jak makiem zasiał.

— Nie! — odpowiada ksiądz sam sobie, pełnym głosem, ale bez krzyku, za to szorstko, z naciskiem. — Oni przyszli do nich, bo tamci do nich nie poszli. Nie zanieśli im tych jabłek. A powinni je zebrać i zanieść je im bez pytania, a właściwie z pytaniem: Czy nie potrzebujecie czegoś więcej? Ale nie! Oni lamentują: Złodzieje nas nachodzą. I co im ukradli? Te jabłka czy śliwki, których oni by i tak nie zebrali? Bo za tanie, bo im się nie opłaca, bo im się nie chce, bo i tak nie mają co z nimi zrobić?

Za oceanem jest wielki kraj. Wielki i bogaty, zbudowany na zbrodni i wyzysku. To jest właściwie kontynent. Zza wielkiej wody przybyli tam przybysze z innego kontynentu i wymordowali miejscową ludność. Wyrżnęli miliony mężczyzn, kobiet i dzieci. Zagarnęli ich ziemie, ale ziemi było tak dużo, że nie byli w stanie jej obrobić. Wybrali się więc na jeszcze inny kontynent, by wyłapać ludzi do pracy. Uczynili ich swoimi niewolnikami. Zakuli ich w kajdany i przewieźli za ocean. Miliony mężczyzn, kobiet i dzieci. Połowa z nich nie przeżyła podróży i zmarła w zatłoczonych ładowniach. Ci, co przeżyli, zostali batem zapędzeni do pracy na plantacjach bawełny i trzciny cukrowej. Harowali od świtu do zmierzchu, przez pokolenia. Tak, mieli dzieci, ale ich dzieci czekał taki sam los co rodziców. Niewolnicy płodzili niewolników. Dzieci nie chodziły do szkoły, nie uczono ich czytać ani pisać. Uczono ich tylko, jak zbierać bawełnę i trzcinę.

Na początku dziewiętnastego wieku zniesiono niewolnictwo w większości krajów Nowego Świata, ale nie w USA, bo ten ogromny kraj czerpał z niewolnictwa tak wielkie zyski, że nie chciał się pogodzić z ich utratą. Nastąpiło to dopiero w tysiąc osiemset sześćdziesiątym trzecim roku i to w wyniku wyniszczającej kraj wojny domowej. Murzyni, bo to przecież oni w większości byli niewolnikami, uzyskali wolność, mogli pójść, dokąd chcieli, ale z czym? Ale jak? Nie dostali żadnych odpraw, żadnych zaległych wypłat ani podziękowania, ani błogosławieństwa. Od samego początku zostali skazani na życie w nędzy i najgorzej płatną pracę. Jeszcze przez sto lat czarnoskóre i białe dzieci nie mogły się uczyć w tych samych szkołach. Ba! Nawet kościoły mieli oddzielne. Chrześcijańskie! A czarny musiał białemu ustępować miejsca w autobusie. Po stu latach sytuacja czarnych nieco się polepszyła, państwo stało się bogatsze, ale i tak tylko nieliczni przebijają się do elity. Chyba wiecie, że czarnoskóry nawet został prezydentem tego potężnego kraju? — Wierni uśmiechają się, że i oni wiedzą coś o świecie.

— Ale już mają nowego prezydenta. Czerwonoskórego. — Ludzie znów z uśmiechem rozglądają się po sobie. — Nie, nie Indianina, tylko blondyna o jasnej karnacji skóry. Ale on nie lubi czarnych, ani czerwonych, żółtych zresztą też nie. Obraża ich, ale znajduje miliony popleczników, którzy go popierają. Ich kraj stał się nieprawdopodobnie bogaty, tak bogaty, że niektórzy ludzie wariują od pieniędzy, nie wiedząc, co z nimi zrobić. Budują sobie pałace, kupują po sto samochodów, jachty i z tego nienasycenia potrafią się wykoleić, upaść na dno lub stracić życie z przedawkowania narkotyków. Nic dziwnego, że do tego Eldorado ciągną ludzie z całego świata, a najbardziej z krajów, w których toczy się wojna. Najwięcej ich jednak napiera z południa, z biednego Meksyku. I ten czerwonoskóry prezydent o białych włosach obiecał swoim wyborcom, że powstrzyma ten napór. Bo po co im te miliony biednych? Mają dosyć własnych, bo bogaci nie chcą się z nimi dzielić swym bogactwem. „Zbuduj mur, zbuduj mur” — krzyczeli na jego wiecach. W większości to byli ludzie, którzy identyfikowali się jako chrześcijanie. „Zbuduj mur” — woła dzisiejszy chrześcijanin. Ci, co chcą się dostać do środka to też chrześcijanie, więc ich bracia i siostry, powinni więc wołać „Otwórz bramy”, „Podzielmy się naszym bogactwem”, ale nie, oni wołają „Zbuduj mur”. Czy to jest postawa chrześcijańska? Czy tak nauczał Jezus? Ci ludzie może i nawet chodzą co niedzielę do kościoła, ale pewnie do takiego, do którego czarny nie ma wstępu albo co najmniej jest tam niemile widziany. Czy zatem, aby być chrześcijaninem, wystarczy chodzić do kościoła? Czy bycie chrześcijaninem polega na tym, by raz w tygodniu odbębnić tę godzinę na mszy świętej? A potem odgradzać się murem od innych, bo czarny, bo Żyd, bo uchodźca? Jak myślicie? Rozważcie to w swoich sumieniach.

Dzisiejsze czytanie Ewangelii jednoznacznie odpowiada na to pytanie. Gdy pewien uczony, chcąc wystawić Pana Jezusa na próbę, pyta Go: „Co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?”, Jezus odpowiada mu pytaniem, jakie przykazanie znajduje w tej kwestii w Piśmie Świętym, a on odpowiada: „Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całą swoją mocą i całym swoim umysłem; a swego bliźniego jak siebie samego”. Jednak uczony pyta dalej: „A kto jest moim bliźnim?” Słowo bliźni w sensie najściślejszym może wskazywać na bliźniaka. Bliźni to mój brat lub moja siostra, z którą byłem w łonie matki, a w sensie szerszym, to ktoś podobny do mnie, taki sam jak ja: mój sąsiad, mój krajan, mój współwyznawca. Inni są obcy. Jednak następne słowa Jezusa nie pozostawiają wątpliwości. Przytacza on przypowieść o miłosiernym Samarytaninie. Kim byli Samarytanie? To był lud, do dziś zresztą jest, który zamieszkiwał tereny na pograniczu dawnej Palestyny. Choć Samarytanie etnicznie, kulturowo i religijnie spokrewnieni byli z Żydami, nie byli przez nich uważani za żydów, ani przez małe, ani przez duże „Ż”. Żydzi odmawiali im przynależności do ludu Izraela i udziału w wyznaniu mojżeszowym. To byli obcy. Kseno, jak powiedzieliby Grecy. Barbarzyńcy. Jezus opowiada o człowieku w potrzebie, którego pobili zbójcy i na wpół umarłego pozostawili na pastwę losu. Przypadkiem przechodził tą drogą kapłan, taki ksiądz jak ja czy ksiądz wikary — ksiądz Jan puszcza do mnie oko — tylko że żydowski; zobaczył go i minął. Tak samo zachował się lewita, czyli ktoś przeznaczony do służby w świątyni — kościelny, organista czy członek rady parafialnej, powiedzielibyśmy dzisiaj. Albo po prostu osoba bardzo religijna, która często przebywa w kościele — wyjaśnia ksiądz Jan nonszalancko i wraca do biblijnej opowieści tonem wytrawnego gawędziarza: — Zobaczył go i minął. — I jak zawodowy aktor buduje napięcie za pomocą pauzy. — Ale przechodził tam również pewien Samarytanin, czyli ktoś obcy, inny, kseno, barbarzyńca. Gdy zobaczył rannego, wzruszył się głęboko, podszedł do niego i opatrzył mu rany, posadził na swoim osiołku, zawiózł do gospody, czyli schronienia dla podróżnych, oddał pod opiekę gospodarza i mu z góry za nią zapłacił. — Ksiądz Jan mówi tak, że w oczach słuchających powstają żywe obrazy. — I jeszcze mu przykazał, by go dobrze pielęgnował, i obiecał mu, że jeśli poniesie większe koszty, on mu je wyrówna, gdy będzie wracał. „Który z tych trzech okazał się bliźnim człowieka w potrzebie?” — pyta Jezus. — Długa pauza. — Zauważyliście to? „Pyta Jezus”. To nie są moje słowa. To są słowa Pana naszego Jezusa: „Który z tych trzech okazał się bliźnim — to słowo ksiądz Jan wypowiada głośno i z naciskiem — człowieka w potrzebie?” Czy kapłan i człowiek pobożny, którzy niemal bez przerwy przebywają w świątyni, a odwracają wzrok od człowieka w potrzebie, czy obcy, który okazał mu pomoc? Odpowiedź jest jednoznaczna. I przykazanie Jezusa też. — Ksiądz Jan znów stopniuje poziom głośności swojego głosu i napięcia słuchających i mówi z największą łagodnością: — „Idź, i ty czyń podobnie”. I to też nie są moje słowa. To mówi do nas sam Jezus. „Idź, i ty czyń podobnie.” — Znów cicho, łagodnie, kojąco, jak maść na rany. I dalej też spokojnie, łagodnie, bez podnoszenia głosu, niemal zmuszając słuchających do wytężenia słuchu: „Zbuduj mur, uchodźcy roznoszą zarazki, nie chcemy ich tutaj”— to nie są słowa chrześcijanina, to nie są słowa Ewangelii. To są słowa szatana. Rozważcie więc, czy się go naprawdę wyrzekliście, czy wciąż słuchacie jego podszeptów.

Jest jak najdoskonalszy dyrygent, von Karajan czy Bernstain z tych jego czarnych płyt, z wirtuozerią kierujący orkiestrą i emocjami słuchaczy. Ksiądz Jan robi długą przerwę. Nie mówi w próżnię, lecz zwraca się do nich osobiście. Podnosi wzrok i próbuje każdemu po kolei spojrzeć w oczy, ale oni spuszczają wzrok. Tylko nieliczni trzymają głowę prosto i odpowiadają na spojrzenie księdza łagodnym uśmiechem.

— Czy wzięliście sobie do serca słowa Ewangelii o tym, co będzie na Sądzie Ostatecznym? Że Syn Boży oddzieli jednych ludzi od drugich? Jednych postawi po prawej, a drugich po swojej lewej stronie? I odezwie się do tych po prawej: „Pójdźcie, błogosławieni Ojca mojego, weźcie w posiadanie królestwo, przygotowane wam od założenia świata! Bo byłem głodny, a daliście mi jeść; byłem spragniony, a daliście mi pić; byłem przybyszem — ksiądz wypowiada te dwa słowa głośno i z naciskiem, niemal na granicy krzyku — a przyjęliście mnie; byłem nagi, a przyodzialiście mnie; byłem chory, a odwiedziliście mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do mnie”. A kiedy oni go spytają: „Panie, kiedy widzieliśmy cię głodnym i nakarmiliśmy ciebie? Spragnionym i daliśmy ci pić? Kiedy widzieliśmy cię przybyszem i przyjęliśmy cię? Lub nagim i przyodzialiśmy cię? Kiedy widzieliśmy cię chorym lub w więzieniu i przyszliśmy do ciebie?”, Jezus im odpowie: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnieście uczynili” — ksiądz Jan znów szuka wzrokiem podniesionych twarzy, ale nawet w oczach tych, co mają siłę znieść siłę jego spojrzenia, stają łzy. Niektórym ciekną po policzkach. Ksiądz Jan przeciąga jeszcze przez chwilę milczenie i zmienia ton, jakby wypowiadał przestrogę:

— A potem Chrystus odezwie się do tych po lewej stronie — i to już nie jest przestroga, lecz surowy wyrok Najwyższego Sędzi, który ksiądz Jan wypowiada, zataczając lewym palcem wskazującym łuk przez cały kościół i zastygając z wciągniętą ręką i wyprostowanym palcem w pozie wskazującej na boczne drzwi do kościoła — „Idźcie precz ode mnie, przeklęci, w ogień wieczny, przygotowany diabłu i jego aniołom!” — Bierze głęboki wdech i wydech i znów wraca do łagodnego tonu, bez przestrogi, bez groźby, jak gdyby wyrażał skargę i żal bezbronnego — „Bo byłem głodny, a nie daliście mi jeść — pauza — byłem spragniony, a nie daliście mi pić — cedzi każde zdanie. — Byłem przybyszem — znów nacisk na to słowo — a nie przyjęliście mnie; byłem nagi, a nie przyodzialiście mnie; byłem chory i w więzieniu, a nie odwiedziliście mnie.” — Płaczą już wszyscy, nawet ja niby to się drapię w brew, a przy okazji ścieram palcem łzę z oka. Znów pauza, a po niej werdykt wygłaszany tonem łagodności i rezygnacji; nie tak, jak surowy sędzia grzmi na skazańca, lecz jak wyrozumiały rodzic przemawia do uznającego swą winę i wyrażającego skruchę dziecka:

— Pan Bóg nie spyta was na Sądzie Ostatecznym, ile godzin przesiedzieliście w kościele, ile tajemnic różańca odmówiliście, ile modlitw odklepaliście, ile daliście na tacę, bo to są gesty faryzeuszy, tylko spyta was o jedno — pauza, długa pauza — „Coście uczynili swoim bliźnim?”

Znów daje chwilę, by otrzeć łzy płaczący mogli i mówi do nich z perswazją, ale wciąż łagodnie:

— Nie wierzcie fałszywym prorokom, którzy każą wznosić mury i zamykać bramy przed potrzebującymi, którzy mówią, że obcy, uciekając od wojny, przynoszą tylko przestępczość i roznoszą zarazki. Tak jakbyśmy my ich nie roznosili — wtrąca z lekką drwiną. — Kiedy twoje dziecko zetknie się z grypą w przedszkolu, przychodzi chore do domu, samo choruje i zaraża całą rodzinę, to zamykasz przed nim drzwi? Nie. Pielęgnujesz je i leczysz. „Bo byłem chory, a odwiedziliście mnie”. Dlaczego przez tyle lat w Ameryce i RPA istniała segregacja rasowa? Dlaczego czarni nie mogli korzystać z tych samych co biali miejsc w środkach komunikacji publicznej, salach koncertowych, dworcowych poczekalniach? Dlaczego nie mogli korzystać z tych samych co biali szkół, szpitali, a nawet kościołów? Bo byli brudni, mówili rasiści, bo roznosili zarazki. Ci fałszywi prorocy, którzy zamykają bramy przed potrzebującymi i odwracają się od chorych i rannych, nie wyznają nauki Jezusa, choć modlą się na pokaz i niemal nie wstają z klęczek. Oni są jak ten kapłan i lewita, którzy bezustannie przebywają w świątyni, a odwracają wzrok od człowieka w potrzebie.

Po czym zdaje się, że zmienia temat, ale to tylko pozory, bo ja już wiem, że uderzy jeszcze mocniej:

— Największy zbrodniarz ludzkości, którego nazwiska brzydzę się wymawiać, w imię czystości narodu postanowił zabić wszystkich Żydów we własnym i w podbitych przez siebie krajach. Najpierw pozamykano ich w gettach, by oddzielić od nich przedstawicieli „ras wyższych”. Ale już podczas tej wstępnej segregacji zabijano ich na miejscu strzałem z karabinu, uderzeniem pałką w głowę albo trując ich spalinami samochodowymi. Tym zbrodniarzom, niestety, często ochoczo pomagała ludność podbitych krajów, grabiąc i zabijając własnych sąsiadów. Kijami, siekierami, łopatami, topiąc ich w studniach lub zapędzając do stodoły i podpalając żywcem. Mężczyzn, kobiety, starców i dzieci.

Pauza.

— Okazało się jednak, że aby unicestwić ich wszystkich, tak dużo ich było, trzeba było wynaleźć przemysłowe metody zabijania. Zbudowano więc prawdziwe fabryki śmierci, do których zwożono ich z całej Europy pociągami. Z Amsterdamu, z Paryża, z Wiednia, Hamburga i Berlina, z Łodzi i Warszawy, z Pragi i Budapesztu, i nawet z Salonik w Grecji. Wyobrażacie sobie taką podróż z Salonik do Oświęcimia? Grecja-Polska? Albo z Włoch czy nawet z Norwegii? W nieogrzewanym, bydlęcym wagonie? Ludzie stłoczeni, że szpilki nie ma gdzie wcisnąć? Mężczyźni i kobiety, starcy i dzieci, matki z niemowlakami przy piersi? Kobiety w ciąży? Bez toalety? Z jednym bochenkiem czarnego chleba na całą podróż? Bez wody? I w jakim celu? By ich zagazować, a ich ciała spalić w krematoriach. — Pauza na zaczerpnięcie powietrza, jak przy zabawie w podtapianie.

— A teraz wyobraźcie sobie podróż z Afryki przez Atlantyk do Nowego Świata. W statku zbudowanym specjalnie do przewozu black cargo. Wyobraźcie sobie afrykańskich niewolników poukładanych pod pokładem jeden przy drugim w kilu piętrach. Nie mogących nawet wstać i wyprostować ciała. W sztormie. Skutych łańcuchami… — Znów pauza. —Jan Paweł Drugi, podróżując po całym świecie, odwiedzając chrześcijan we wszystkich zakątkach Ziemi, odwiedzał także miejsca ludzkiej hańby. Na pewno widzieliście to w telewizji. Co czuł, modląc się w celi śmierci w Oświęcimiu? — Spróbuj nie płakać. — Albo w lochach twierdzy na wyspie Goree w Senegalu, skąd wysyłano za Atlantyk żywy towar? Czy chrześcijanin, wypowiadając słowo „Żyd” albo „Murzyn”, może czuć coś innego niż on? Jeśli nie czuje tego samego bólu, co nasz wielki papież, to czy wciąż jeszcze jest chrześcijaninem? Zwłaszcza jeśli zamiast tego bólu i współczucia nasuwają mu się inne skojarzenia: obcy, inny, gorszy? To samo dotyczy Cyganów, homoseksualistów, chorych umysłowo, których hitlerowcy w imię czystości rasy i narodu zabijali lub zamykali w obozach koncentracyjnych. Zastanówcie się więc, bracia i siostry — ksiądz Jan nie bał się w podniosłych momentach używać tego, zdawałoby się zarezerwowanego już tylko dla literatury epistolarnej, jak sam by powiedział, zwrotu — czy sądząc, że ci ludzie są kimś gorszym od was, wciąż jesteście chrześcijanami? Jeśli nie miłujecie bliźniego swego, jeśli odwracacie wzrok od człowieka w potrzebie, a zamiast tego uzyskujecie dobre samopoczucie odbębniając tę godzinkę na niedzielnej mszy świętej, nie jesteście w duchu chrześcijanami, lecz zachowujecie się jak ten bezduszny kapłan i lewita, co całymi dniami przesiadywali w świątyni, a nie widzieli cierpienia ni potrzeb drugiego człowieka. To nie jest chrześcijaństwo. To jest faryzeizm. Ludzie po mszy wychodzili zdruzgotani. Ksiądz Jan zresztą także. Zwykle po takich wystąpieniach długo dochodził do siebie. Gdy wracał na plebanię, zazwyczaj przepraszał, że nie będzie jadł obiadu i zamykał się w swoim pokoju do wieczora. Leżał na łóżku w sutannie i w butach, był tak wyczerpany, jakby przebiegł maraton.

Boże Ciało

W ostatnim roku mogliśmy oglądać co najmniej trzy świetne filmy na temat polskiego katolicyzmu: Kler, Tylko nie mów nikomu i Boże Ciało.  Jeden lepszy od drugiego. Pierwszy opowiada historię trzech księży, zmagających się ze swoimi ludzkimi słabościami, ukazując w tle rozpasanie polskiego duchowieństwa. Drugi – pokazuje bezkarność księży pedofili. Trzeci – hipokryzję i moralne zakłamanie polskich katolików. Który z nich najlepszy? Dla mnie – ten trzeci. Tylko on tak naprawdę wcisnął mnie w fotel, napędził do oczu łzy i złapał za gardło. Jak czytam, nie tylko mnie.

Świetny scenariusz Mateusza Pacewicza i reżyseria Jana Komasy; obaj nagrodzeni na 44 Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni,  a prócz nich jeszcze Eliza Rycambel – za najlepszą żeńską rolę drugoplanową. I nagroda publiczności! Festiwalowa publiczność doceniła film. A kinowa? Na pierwszych spektaklach tłumów nie było, więc i na późniejszych chyba też nie będzie. Szkoda. Film kontrowersyjny pod względem religijnym, ale pozbawiony aury skandalu i hałaśliwej promocji. Może jednak zgłoszenie jego kandydatury do Oskara przyniesie mu rozgłos? Na świecie, bo Polacy ani Oscarów, ani Złotych Palm czy Srebrnych Niedźwiedzi nie cenią, jeśli nie wiążą się z tym, co „nasze”. Wajdy, Olbrychskiego, Zanussiego, Kieślowskiego, Szumowskiej, Pawlikowskiego, Jandy, Stuhra niestety nie uważają za „naszych”. Anitę Gargas i Jana Pietrzaka, owszem, tak.

A Boże Ciało, jeśli uderza w jakiekolwiek wartości etyczno-polityczne, to uderza właśnie w „naszość”. Główny wątek filmu rozgrywa się w małym miasteczku, a właściwie we wsi, gdzie wszyscy się znają. Daniel, dwudziestoletni mężczyzna, udający się tam w poszukiwaniu pracy podczas zwolnienia warunkowego z więzienia, w wyniku zbiegu okoliczności zostaje uznany przez mieszkańców za księdza i na kilka tygodni zastępuje wyjeżdżającego na leczenie proboszcza. Nie przychodzi mu to z trudem, gdyż kapłaństwo jest powołaniem i marzeniem zresocjalizowanego młodocianego przestępcy.

Okazuje się jednak, że miejscowa społeczność żyje przepełniona traumą. Niedawno miał tam miejsce wypadek,   w którym samochód prowadzony przez byłego alkoholika zderzył się z samochodem, w którym jechała szóstka rozbawionej młodzieży. Zginęli wszyscy. Mieszkańcy wioski oskarżają, prawdopodobnie Bogu ducha winnego, dorosłego  uczestnika wypadku o morderstwo. Jakieś skojarzenia? Nie dziwię się. Ale nie one są najważniejsze. Dramat całej sytuacji będzie zrozumiały nie tylko dla polskiego widza. Rodzice zabitych dzieci i mieszkańcy wioski odmawiają pochowania szczątków kierowcy na miejscowym cmentarzu. 

W tę atmosferę wsiąka fałszywy ksiądz, który po amatorsku próbuje zastosować wobec nich psychoterapię metodami, które podpatrzył u więziennego kapelana. Nawet mu to nieźle wychodzi, bo zdobywa ich zaufanie. Ale zdobywa też informację o tym, jak było naprawdę. Wszystko wskazuje na to, że to nie dorosły mężczyzna, lecz pijane dzieciaki są winne katastrofy. Próbuje tę właśnie wersję wydarzeń podsunąć mieszkańcom wioski, ale wtedy napotyka na ich mur: To niemożliwe, by nasze dzieci były winne. Znów jakieś skojarzenia? Znów słuszne.

Przesłanie i sens filmu Pacewicza i Komasy można odczytywać na różne sposoby. I dobrze. Na tym polega wielkość dzieła artystycznego. Mnie – słusznie czy nie, mniejsza o to – narzuciła się jedna interpretacja, wynikająca z historycznego momentu, w jakim żyjemy. Nigdy nie przyznamy, że nasi są winni. Nigdy nie powiemy, że białe jest białe, a czarne jest czarne.

JERZY KRUK

Yuval Noah Harari

Yuval Noah Harari to pisarz, którego czyta cały świat. Jeśli masz się za człowieka wykształconego, kulturalnego i inteligentnego, nie możesz go nie poznać. Harari jest antropologiem i historykiem. Sapiens i jego dwie kolejne książki nie są książkami popularnonaukowymi, lecz stricte naukowymi. A mimo to nie ma w nich naukowego sztywniactwa, bo Harari to znakomity gawędziarz. Swe klarowne wywody ciągnie ze swadą i humorem. Yuval Noah Harari pracuje na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie. Jest Żydem, obywatelem państwa Izrael,  ale nie żydem, bo judaizm, tak samo jak każda inna religia, to dla niego narracja przeszłości. Harari jednak nie walczy z religią, nie podważa żadnych dogmatów, nie udowadnia nieistnienia Boga, a po prostu traktuje religię jako element kultury, taki sam jak rolnictwo, struktury społeczno-polityczne, ekonomia, przemysł czy nauka.

Jego pierwsza głośna na cały świat, wydana w milionach egzemplarzy książka  – Sapiens nosi podtytuł „Krótka historia ludzkości. Od zwierząt do bogów”. Jeśli chcesz zrozumieć, kim jest człowiek, możesz przyjrzeć się sobie i swojemu sąsiadowi, ale jeśli chcesz wiedzieć więcej, możesz spojrzeć z najwyższej wieży na swoje miasto i przypatrzyć się zachowaniom jego mieszkańców. Ale jeśli chcesz widzieć jeszcze więcej, powinieneś wspiąć się na najwyższy szczyt swego kraju, by ogarnąć jego historię i relacje z sąsiadami. Mimo to i tak pozostanie to tylko perspektywą zaścianka. Chcąc zrozumieć historię ludzkości, musisz wspiąć się jeszcze wyżej. Widok z balonu czy z samolotu, to wciąż za mało. Perspektywa, jaką przyjmuje Harari, to perspektywa widziana co najmniej ze statku kosmicznego.

Opowieść o historii naszego gatunku zaczyna się 2,5 miliona lat temu, gdy na Ziemi pojawiły się pierwsze istoty podobne do współczesnych ludzi, które niczym istotnym nie wyróżniały się z nieprzebranej liczby innych organizmów, z którymi dzieliły swoje środowiska. Dla znakomitego antropologa oczywiste jest, że homo sapiens to tylko jeden z gatunków zwierząt, który w wyniku rewolucji poznawczej uruchomił koło historii i błyskawicznie podbił świat. Ale tak samo szybko jak go podbił, może go zniszczyć. Ten problem jednak jest tematem dwu następnych książek Yuvaala Noaha Harari Homo deus i 21 lekcji na XXI wiek. Jeśli masz poczucie, że nie rozumiesz tego świata, że gubisz się w ocenach co do sensu współczesnej nauki, medycyny, polityki, jeśli czujesz, że twoje intuicje coraz bardziej wyślizgują ci się z rąk, książki Harariego na pewno będą pomocne w uporządkowaniu stanu twojej wiedzy.

Żeglarze mają takie powiedzenie: Jak się ściemni, to ci się rozjaśni. Chcą przez to powiedzieć, że po zapadnięciu zmroku na niebezpiecznych, przybrzeżnych wodach morskich zapalają się ułatwiające żeglugę znaki świetlne, widoczne wyraźniej i z dużo większej odległości niż wszelkie oznakowania widoczne w biały dzień. Podobnie z rozumieniem człowieka i kultury. Jeśli chcesz widzieć i rozumieć więcej, wznieś się z Hararim na poziom satelity kosmicznego.

JERZY KRUK

Kaczyński faszystą? Oczywiście, że faszystą

Rozważmy to na spokojnie. Nie twierdzę, że celem Jarosława Kaczyńskiego jest zbudowanie państwa faszystowskiego. On by oczywiście tego chciał, ale dobrze wie, że coś takiego w dzisiejszej Polsce i Europie nie przejdzie. Dlatego ogranicza się do nasycenia treściami charakterystycznymi dla faszyzmu i innych tyranii zastanej rzeczywistości społeczno-politycznej.

W skrócie: Twierdzenie, że nie musisz dbać o siebie, bo państwo ma obowiązek zapewnić ci środki do życia, i nawet pracę, to socjalizm. A budowanie przy tym tożsamości narodowej w oparciu o wrogość do innych, zwłaszcza do sąsiadów, to narodowy socjalizm. Z niemiecka: nazizm, a z włoska: faszyzm. A łączenie tych poglądów z wiarą katolicką
to katofaszyzm.

Zapytajmy więc wprost: Czy Jarosław Kaczyński jest faszystą? I udzielmy jednoznacznej odpowiedzi: Oczywiście, że tak. By nie pozostawać gołosłownym, przyjrzyjmy się bliżej temu, co charakteryzuje poglądy i działalność polityczną Jarosława Kaczyńskiego.

  1. Wytworzenie w społeczeństwie przekonania, że to nie jednostka jest odpowiedzialna za własną pomyślność i za pomyślność swojej rodziny, lecz że tę odpowiedzialność przejmuje państwo. To orientacja socjalistyczna, sama w sobie jeszcze niegroźna. Każdy przyzwoity człowiek jest po części socjalistą.
  2. Budowanie poczucia tożsamości narodowej w oparciu o wrogość do innych państw i narodów, zwłaszcza do sąsiadów. Kwestionowanie wartości międzynarodowych powiązań Polski, zwłaszcza z Unią Europejską. To orientacja nacjonalistyczna. Agresywna, niebezpieczna i szkodliwa.
  3. Naruszanie ładu politycznego państwa demokratycznego przez łamanie zasady trójpodziału władzy i kwestionowanie niezawisłości sądów. To postawa antydemokratyczna. Destrukcyjna, niebezpieczna i ogromnie szkodliwa.
  4. Zapędy dyktatorskie sprowadzające się do zajęcia pozycji dyktatora kontrolującego i ręcznie sterującego instytucjami sprawującymi władzę ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą. Czyli dyktatura.
  5. Blokowanie krytyki własnych działań przez utrudnianie pracy, a nawet prześladowanie wolnych mediów. Uczynienie z mediów państwowych własnej tuby propagandowej.
  6.  Zastąpienie obiektywnej prawdy o świecie mitem. Nauki społeczne, opisujące i próbujące zrozumieć zachodzące w dzisiejszym świecie zmiany: globalizację, migrację ludności, przewagę korporacji nad państwami w życiu ekonomicznym, laicyzację społeczeństw, rewolucję obyczajową i liberalizację form życia jednostkowego i zbiorowego zostały zastąpione zbiorem mitów. Wielkich: o mesjanistycznej roli narodu polskiego w obronie Europy przed islamizacją i o jego powołaniu do rechrystianizacji Zachodu; o wyzyskiwaniu biednego społeczeństwa polskiego przez nienasycone w swej zachłanności koncerny i elity; o utracie i odzyskiwaniu wielkości i suwerenności przez nasz naród i państwo (wstawanie z kolan). I małych: o wpływie dawnych agentów komunistycznych na nasze życie polityczne (lustracja i dezubekizacja); o żołnierzach wyklętych; o nienagannej postawie moralnej wszystkich Polaków w historii, zwłaszcza podczas II wojny światowej; o zamachu smoleńskim. Mnożąc kolejne mity Jarosław Kaczyński wpisuje się w opartą na narodowych i klasowych mitach oraz na teoriach spiskowych tradycję Mussoliniego, Hitlera i Stalina.
  7. Fałszowanie historii, pisanie jej na nowo. Usuwanie z kart historii dawnych bohaterów, którzy teraz stali się przeciwnikami politycznymi. Jak u Stalina albo w „Roku 1984” Orwella. To już horror, dla mnie zupełnie niepojęta zapalczywość szaleńca, który działa w myśl zasady: Po mnie choćby potop.
  8. Obnoszenie się ze swoją bigoterią i zawieranie ścisłego sojuszu z władzami Kościoła katolickiego. Negowanie laickiego charakteru państwa, nasycanie edukacji, polityki i uroczystości państwowych treściami religijnymi. Robiąc to, Jarosław Kaczyński i jego poplecznicy wpisują się w tradycję faszyzmu hiszpańskiego generała Franco.
  9. Korumpowanie wyborców socjalnymi prezentami i obietnicami jeszcze większych korzyści, które będzie można otrzymać bez pracy. Nie chodzi tu wyłącznie o korzyści finansowe, ale także o wcześniejszy wiek emerytalny, krótszy czas pracy czy dodatkowe dni wolne. Władza to wszystko daje ludowi (czy szaremu człowiekowi, jak kto woli), ale koszty przerzucane są na pracodawców. Ta forma zjednywania sobie sympatii ludu charakterystyczna jest dla populizmu. Najczęściej stanowi ona element przedwyborczej propagandy partii czy poszczególnych polityków, ale zdarzały się też przypadki, że populizm dochodził do władzy i przejmował stery państwowej polityki. Najsłynniejszym przypadkiem populizmu u władzy są rządy Juana Perona w Argentynie, które cofnęły kraj w rozwoju i doprowadziły do gospodarczej katastrofy i politycznego chaosu, który popchnął Argentynę w szpony wojskowej dyktatury.
  10. Głoszenie idei antyelitarnych. W historii ludzkości to elity polityczne, gospodarcze, intelektualne, kulturalne były motorem rozwoju poszczególnych krajów, społeczeństw czy całych cywilizacji. W ustach Jarosława Kaczyńskiego elity (brukselskie, warszawskie, finansowe, polityczne, kulturalne) stały się epitetem. To one wyzyskują szarego człowieka i pomniejszają jego poczucie wartości. Ba! Wręcz odbierają mu godność i powodują jego wykluczenie. Dlatego Kaczyński, jak każdy tyran i populista szczuje szarego człowieka przeciwko elitom: opozycyjnym politykom (krajowym i zagranicznym), przedsiębiorcom (zwłaszcza większym), sędziom, lekarzom, niezłomnym prawnikom, niezależnym artystom i rzetelnym dziennikarzom. W populistycznym społeczeństwie elitarna sztuka, elitarne gusta, elitarne wykształcenie są passe. A trendy staje się to, co swojskie i przaśne, typowe dla szarego, niewykształconego, nieoświeconego, niewyrobionego kulturowo szarego człowieka.
  11. Próby kontroli i podporządkowania władzy instytucji pozarządowych i wszelkich innych form życia obywatelskiego, ponieważ już samo ich istnienie i funkcjonowanie zagraża nieograniczonej władzy dyktatury (nienawiść do WOŚP i innych stowarzyszeń i fundacji).To już totalitaryzm czy wciąż jeszcze zwykły autorytaryzm?
  12. Upolitycznienie wojska i policji oraz wykorzystywanie ich oraz innych instytucji państwowych do ochrony własnych interesów i walki z przeciwnikami politycznymi.
  13. Próby zamknięcia ust wszystkim, którzy myślą, mówią i chcą żyć inaczej, niż to nakazuje czy propaguje model dyktatora. To już oczywisty totalitaryzm.
Polak, Węgier – dwa bratanki.

Czym jest ta mieszanka działań i postaw? Czy to autorytaryzm, tyrania, dyktatura, faszyzm czy totalitaryzm? Wszystko po trochu i wszystko razem. Jedno drugiego nie wyklucza. Dla mnie najbardziej adekwatnym określeniem politycznej orientacji Jarosława Kaczyńskiego jest faszyzm. Mówienie o autorytaryzmie czy o tyranii nikogo dziś nie rusza, a słowo „faszyzm” działa odstraszająco, bo to najgorszy polityczny epitet, jakiego dziś można użyć. Ale ja nie używam słowa „faszyzm” w odniesieniu do Kaczyńskiego jako epitetu. Ja go nie chcę obrazić, choć serdecznie go nie znoszę. Traktuję to słowo jako kategorię opisową, ponieważ – nie tylko moim zdaniem, ale również zdaniem politologów, socjologów i komentatorów politycznych – Jarosław Kaczyński to faszysta. I wszyscy jego poplecznicy, zwolennicy i wyborcy – też.

Nie ma się co oszukiwać. Popierając demokratów, sam stajesz się demokratą. Popierając faszystów, sam stajesz się faszystą.

JERZY KRUK

Pin It on Pinterest