fbpx

Yuval Noah Harari

Yuval Noah Harari to pisarz, którego czyta cały świat. Jeśli masz się za człowieka wykształconego, kulturalnego i inteligentnego, nie możesz go nie poznać. Harari jest antropologiem i historykiem. Sapiens i jego dwie kolejne książki nie są książkami popularnonaukowymi, lecz stricte naukowymi. A mimo to nie ma w nich naukowego sztywniactwa, bo Harari to znakomity gawędziarz. Swe klarowne wywody ciągnie ze swadą i humorem. Yuval Noah Harari pracuje na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie. Jest Żydem, obywatelem państwa Izrael,  ale nie żydem, bo judaizm, tak samo jak każda inna religia, to dla niego narracja przeszłości. Harari jednak nie walczy z religią, nie podważa żadnych dogmatów, nie udowadnia nieistnienia Boga, a po prostu traktuje religię jako element kultury, taki sam jak rolnictwo, struktury społeczno-polityczne, ekonomia, przemysł czy nauka.

Jego pierwsza głośna na cały świat, wydana w milionach egzemplarzy książka  – Sapiens nosi podtytuł „Krótka historia ludzkości. Od zwierząt do bogów”. Jeśli chcesz zrozumieć, kim jest człowiek, możesz przyjrzeć się sobie i swojemu sąsiadowi, ale jeśli chcesz wiedzieć więcej, możesz spojrzeć z najwyższej wieży na swoje miasto i przypatrzyć się zachowaniom jego mieszkańców. Ale jeśli chcesz widzieć jeszcze więcej, powinieneś wspiąć się na najwyższy szczyt swego kraju, by ogarnąć jego historię i relacje z sąsiadami. Mimo to i tak pozostanie to tylko perspektywą zaścianka. Chcąc zrozumieć historię ludzkości, musisz wspiąć się jeszcze wyżej. Widok z balonu czy z samolotu, to wciąż za mało. Perspektywa, jaką przyjmuje Harari, to perspektywa widziana co najmniej ze statku kosmicznego.

Opowieść o historii naszego gatunku zaczyna się 2,5 miliona lat temu, gdy na Ziemi pojawiły się pierwsze istoty podobne do współczesnych ludzi, które niczym istotnym nie wyróżniały się z nieprzebranej liczby innych organizmów, z którymi dzieliły swoje środowiska. Dla znakomitego antropologa oczywiste jest, że homo sapiens to tylko jeden z gatunków zwierząt, który w wyniku rewolucji poznawczej uruchomił koło historii i błyskawicznie podbił świat. Ale tak samo szybko jak go podbił, może go zniszczyć. Ten problem jednak jest tematem dwu następnych książek Yuvaala Noaha Harari Homo deus i 21 lekcji na XXI wiek. Jeśli masz poczucie, że nie rozumiesz tego świata, że gubisz się w ocenach co do sensu współczesnej nauki, medycyny, polityki, jeśli czujesz, że twoje intuicje coraz bardziej wyślizgują ci się z rąk, książki Harariego na pewno będą pomocne w uporządkowaniu stanu twojej wiedzy.

Żeglarze mają takie powiedzenie: Jak się ściemni, to ci się rozjaśni. Chcą przez to powiedzieć, że po zapadnięciu zmroku na niebezpiecznych, przybrzeżnych wodach morskich zapalają się ułatwiające żeglugę znaki świetlne, widoczne wyraźniej i z dużo większej odległości niż wszelkie oznakowania widoczne w biały dzień. Podobnie z rozumieniem człowieka i kultury. Jeśli chcesz widzieć i rozumieć więcej, wznieś się z Hararim na poziom satelity kosmicznego.

JERZY KRUK

Kaczyński faszystą? Oczywiście, że faszystą

Rozważmy to na spokojnie. Nie twierdzę, że celem Jarosława Kaczyńskiego jest zbudowanie państwa faszystowskiego. On by oczywiście tego chciał, ale dobrze wie, że coś takiego w dzisiejszej Polsce i Europie nie przejdzie. Dlatego ogranicza się do nasycenia treściami charakterystycznymi dla faszyzmu i innych tyranii zastanej rzeczywistości społeczno-politycznej.

W skrócie: Twierdzenie, że nie musisz dbać o siebie, bo państwo ma obowiązek zapewnić ci środki do życia, i nawet pracę, to socjalizm. A budowanie przy tym tożsamości narodowej w oparciu o wrogość do innych, zwłaszcza do sąsiadów, to narodowy socjalizm. Z niemiecka: nazizm, a z włoska: faszyzm. A łączenie tych poglądów z wiarą katolicką
to katofaszyzm.

Zapytajmy więc wprost: Czy Jarosław Kaczyński jest faszystą? I udzielmy jednoznacznej odpowiedzi: Oczywiście, że tak. By nie pozostawać gołosłownym, przyjrzyjmy się bliżej temu, co charakteryzuje poglądy i działalność polityczną Jarosława Kaczyńskiego.

  1. Wytworzenie w społeczeństwie przekonania, że to nie jednostka jest odpowiedzialna za własną pomyślność i za pomyślność swojej rodziny, lecz że tę odpowiedzialność przejmuje państwo. To orientacja socjalistyczna, sama w sobie jeszcze niegroźna. Każdy przyzwoity człowiek jest po części socjalistą.
  2. Budowanie poczucia tożsamości narodowej w oparciu o wrogość do innych państw i narodów, zwłaszcza do sąsiadów. Kwestionowanie wartości międzynarodowych powiązań Polski, zwłaszcza z Unią Europejską. To orientacja nacjonalistyczna. Agresywna, niebezpieczna i szkodliwa.
  3. Naruszanie ładu politycznego państwa demokratycznego przez łamanie zasady trójpodziału władzy i kwestionowanie niezawisłości sądów. To postawa antydemokratyczna. Destrukcyjna, niebezpieczna i ogromnie szkodliwa.
  4. Zapędy dyktatorskie sprowadzające się do zajęcia pozycji dyktatora kontrolującego i ręcznie sterującego instytucjami sprawującymi władzę ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą. Czyli dyktatura.
  5. Blokowanie krytyki własnych działań przez utrudnianie pracy, a nawet prześladowanie wolnych mediów. Uczynienie z mediów państwowych własnej tuby propagandowej.
  6.  Zastąpienie obiektywnej prawdy o świecie mitem. Nauki społeczne, opisujące i próbujące zrozumieć zachodzące w dzisiejszym świecie zmiany: globalizację, migrację ludności, przewagę korporacji nad państwami w życiu ekonomicznym, laicyzację społeczeństw, rewolucję obyczajową i liberalizację form życia jednostkowego i zbiorowego zostały zastąpione zbiorem mitów. Wielkich: o mesjanistycznej roli narodu polskiego w obronie Europy przed islamizacją i o jego powołaniu do rechrystianizacji Zachodu; o wyzyskiwaniu biednego społeczeństwa polskiego przez nienasycone w swej zachłanności koncerny i elity; o utracie i odzyskiwaniu wielkości i suwerenności przez nasz naród i państwo (wstawanie z kolan). I małych: o wpływie dawnych agentów komunistycznych na nasze życie polityczne (lustracja i dezubekizacja); o żołnierzach wyklętych; o nienagannej postawie moralnej wszystkich Polaków w historii, zwłaszcza podczas II wojny światowej; o zamachu smoleńskim. Mnożąc kolejne mity Jarosław Kaczyński wpisuje się w opartą na narodowych i klasowych mitach oraz na teoriach spiskowych tradycję Mussoliniego, Hitlera i Stalina.
  7. Fałszowanie historii, pisanie jej na nowo. Usuwanie z kart historii dawnych bohaterów, którzy teraz stali się przeciwnikami politycznymi. Jak u Stalina albo w „Roku 1984” Orwella. To już horror, dla mnie zupełnie niepojęta zapalczywość szaleńca, który działa w myśl zasady: Po mnie choćby potop.
  8. Obnoszenie się ze swoją bigoterią i zawieranie ścisłego sojuszu z władzami Kościoła katolickiego. Negowanie laickiego charakteru państwa, nasycanie edukacji, polityki i uroczystości państwowych treściami religijnymi. Robiąc to, Jarosław Kaczyński i jego poplecznicy wpisują się w tradycję faszyzmu hiszpańskiego generała Franco.
  9. Korumpowanie wyborców socjalnymi prezentami i obietnicami jeszcze większych korzyści, które będzie można otrzymać bez pracy. Nie chodzi tu wyłącznie o korzyści finansowe, ale także o wcześniejszy wiek emerytalny, krótszy czas pracy czy dodatkowe dni wolne. Władza to wszystko daje ludowi (czy szaremu człowiekowi, jak kto woli), ale koszty przerzucane są na pracodawców. Ta forma zjednywania sobie sympatii ludu charakterystyczna jest dla populizmu. Najczęściej stanowi ona element przedwyborczej propagandy partii czy poszczególnych polityków, ale zdarzały się też przypadki, że populizm dochodził do władzy i przejmował stery państwowej polityki. Najsłynniejszym przypadkiem populizmu u władzy są rządy Juana Perona w Argentynie, które cofnęły kraj w rozwoju i doprowadziły do gospodarczej katastrofy i politycznego chaosu, który popchnął Argentynę w szpony wojskowej dyktatury.
  10. Głoszenie idei antyelitarnych. W historii ludzkości to elity polityczne, gospodarcze, intelektualne, kulturalne były motorem rozwoju poszczególnych krajów, społeczeństw czy całych cywilizacji. W ustach Jarosława Kaczyńskiego elity (brukselskie, warszawskie, finansowe, polityczne, kulturalne) stały się epitetem. To one wyzyskują szarego człowieka i pomniejszają jego poczucie wartości. Ba! Wręcz odbierają mu godność i powodują jego wykluczenie. Dlatego Kaczyński, jak każdy tyran i populista szczuje szarego człowieka przeciwko elitom: opozycyjnym politykom (krajowym i zagranicznym), przedsiębiorcom (zwłaszcza większym), sędziom, lekarzom, niezłomnym prawnikom, niezależnym artystom i rzetelnym dziennikarzom. W populistycznym społeczeństwie elitarna sztuka, elitarne gusta, elitarne wykształcenie są passe. A trendy staje się to, co swojskie i przaśne, typowe dla szarego, niewykształconego, nieoświeconego, niewyrobionego kulturowo szarego człowieka.
  11. Próby kontroli i podporządkowania władzy instytucji pozarządowych i wszelkich innych form życia obywatelskiego, ponieważ już samo ich istnienie i funkcjonowanie zagraża nieograniczonej władzy dyktatury (nienawiść do WOŚP i innych stowarzyszeń i fundacji).To już totalitaryzm czy wciąż jeszcze zwykły autorytaryzm?
  12. Upolitycznienie wojska i policji oraz wykorzystywanie ich oraz innych instytucji państwowych do ochrony własnych interesów i walki z przeciwnikami politycznymi.
  13. Próby zamknięcia ust wszystkim, którzy myślą, mówią i chcą żyć inaczej, niż to nakazuje czy propaguje model dyktatora. To już oczywisty totalitaryzm.
Polak, Węgier – dwa bratanki.

Czym jest ta mieszanka działań i postaw? Czy to autorytaryzm, tyrania, dyktatura, faszyzm czy totalitaryzm? Wszystko po trochu i wszystko razem. Jedno drugiego nie wyklucza. Dla mnie najbardziej adekwatnym określeniem politycznej orientacji Jarosława Kaczyńskiego jest faszyzm. Mówienie o autorytaryzmie czy o tyranii nikogo dziś nie rusza, a słowo „faszyzm” działa odstraszająco, bo to najgorszy polityczny epitet, jakiego dziś można użyć. Ale ja nie używam słowa „faszyzm” w odniesieniu do Kaczyńskiego jako epitetu. Ja go nie chcę obrazić, choć serdecznie go nie znoszę. Traktuję to słowo jako kategorię opisową, ponieważ – nie tylko moim zdaniem, ale również zdaniem politologów, socjologów i komentatorów politycznych – Jarosław Kaczyński to faszysta. I wszyscy jego poplecznicy, zwolennicy i wyborcy – też.

Nie ma się co oszukiwać. Popierając demokratów, sam stajesz się demokratą. Popierając faszystów, sam stajesz się faszystą.

JERZY KRUK

Jowita

Osiemnasty rok mojego życia był dla mnie, w pewnym sensie, rokiem przełomowym. Powiedzieć, że stałem się wtedy mężczyzną, to zbyt górnolotne, a że przestałem być prawiczkiem to jakoś wstydliwe i nie do końca prawdziwe. Kochałem się w Annie od pierwszej klasy szkoły średniej. Znowu: powiedzieć, że się w niej zakochałem od pierwszego wejrzenia, to też jakoś tak przesadnie stereotypowo i chyba również nie do końca prawdziwe. Prawdziwe było na pewno to, że od pierwszego kontaktu poczuliśmy do siebie sympatię, która stopniowo przekształcała się w przyjaźń, coraz głębszą i coraz bardziej zażyłą. Tak dalece, że dość wcześnie wiedziałem, że Anna będzie kobietą ważną dla mojego życia i to nie tylko we wspomnieniach. Nie mogłem jednak wtedy wiedzieć, że stanie się kobietą mego życia, zwłaszcza, że długo zakazywałem sobie, by stała się kobietą moich marzeń.

Chodziliśmy z Anną do jednej klasy, ale szesnastoletnia dziewczyna, dojrzała i wyzwolona, przerasta szesnastoletniego chłopca, który dopiero zaczyna marzyc o dojrzałości i wyzwoleniu. Nic więc dziwnego, że już po kilku tygodniach Anna zaczęła chodzić z chłopakiem z czwartej klasy. Boże, jak oni się kochali, jak się tulili, jak całowali! Patrzyła na to cala szkoła i musiałem na to patrzeć i ja, błędny rycerz żywcem wzięty z romantycznych wierszy, ale nie Mickiewicza czy Schillera, wzdychających do obiektów swej namiętności, lecz Norwida, który był piewcą rezygnacji. Stając się jej przyjacielem, stałem się też przyjacielem jego. Chodziliśmy razem do teatru i na koncerty, spotykaliśmy się na imprezach, gdzie siedząc na podłodze i paląc papierosy, rozprawialiśmy o sensie życia. No, ale ile czasu młody mężczyzna może sobie zabraniać, by marzyć o ukochanej? By nie marzyć o niej, postanowiłem zainteresować się innymi. Programowo, by wreszcie z kimś „chodzić”.

Mieszkałem na peryferiach naszego miasta. Prawie godzina jazdy autobusem do Centrum. Z powrotem, oczywiście, to samo. Kiedy wracałem ze szkoły, chcąc podjechać pod sam dom, musiałem wysiąść na przedostatnim przystanku i przesiąść się na jedną z dwóch linii, które jeździły dalej, na sam koniec miasta. Często spotykałem tam swoje dawne koleżanki z podstawówki. Zwykle jechaliśmy tym samym autobusem, ale w tłoku nie widzieliśmy się nawzajem. Gdy jednak wysiadaliśmy na tym samym przystanku, musieliśmy się spotkać. Przy okazji zamienialiśmy parę słów. Nie było nas wielu. Mieszkaliśmy w robotniczej dzielnicy i ci, co poszli do liceum, wyróżniali się spośród większości rówieśników, którzy po podstawówce przeważnie lądowali w zawodówkach. Chodziłem już do czwartej klasy, gdy zacząłem systematycznie napotykać Jowitę. Była ode mnie o rok starsza. Mała, filigranowa dziewczynka z wydatnymi, trochę jak u Murzynki, ustami. Od kiedy ją pamiętam, nosiła włosy przycięte do połowy szyi. Może czasami odrastały jej do ramion, ale nigdy dłużej. Oczy miała duże, ciemne, chyba orzechowe, zawsze jakieś smutne, przeniknięte tęsknotą. Gdy ją poznałem i gdy już zbliżyliśmy się do siebie, odkryłem, że potrafią się także śmiać i promieniować radością. Ale zawsze, gdy ktoś próbował się w nie zagłębić, pozostawał w nich jakiś odruch wstydliwej ucieczki na bok.

Mieszkałem w jednym z sześciu małych dwupiętrowych bloków, wybudowanych przez miejscowy zakład włókien sztucznych, o którym wszyscy mówili „Fabryka”. — Gdzie pracuje twój tata? —W Fabryce.— A mama? —Też w Fabryce. Prawie wszyscy tam pracowali. Moi rodzice również. Ten przystanek, na którym się spotykaliśmy, też był przed Fabryką. Jowita mieszkała trochę dalej od Fabryki niż ja, w jednym z przedwojennych domów. Przed Blokami zawsze coś się działo. Jako małe dzieci lubiliśmy bawić się w chowanego. Potem namiętnie graliśmy w klipę. Później w kapsle — w Wyścig Pokoju. W piaskownicy, z której już wyrośliśmy (małe dzieci przestały się rodzić w Naszej Dzielnicy, a przynajmniej w Blokach) wytyczaliśmy fantazyjne trasy z ostrymi zakrętami, lotnymi finiszami i wzniesieniami z premiami górskimi. Rowery i kolarzy zastępowały kapsle, które się posuwało za pomocą pstryknięcia palcem. Wewnątrz kapsli, na gumowej uszczelce wypisywaliśmy numery kolarzy. Najpopularniejsza była szóstka. Wiadomo: Szurkowski. Zawsze się o te numery kłóciliśmy, bo przecież nie mogły startować same szóstki. Kiedyś jeden z kolegów powycinał z atlasu flagi państw, które rozlosowaliśmy między sobą i poprzyklejaliśmy do kapsli. Od tej pory bawiliśmy się w prawdziwy MWP, Międzynarodowy Wyścig Pokoju. To było szczęśliwe, beztroskie dzieciństwo w cieniu wielkich fabrycznych kominów.

Pamiętam, jak obok naszych zabaw Jowita przemykała się ze skrzypcami na lekcje muzyki. W sąsiednim bloku mieszkał pan Baron, który w filharmonii grał na fagocie, a jego córka uczyła Jowitę gry na skrzypcach. Ci muzycy mieszkali w takim samym mieszkaniu co my wszyscy, ubierali się tak samo jak my, jeździli tym samym autobusem, ale Jowita, przemykająca obok nas ze skrzypcami, ubrana zawsze czyściutko, w czerwony płaszczyk, białe rajstopy, błyszczące buciki lub coś podobnego, nie bawiąca się z nami w chowanego, była jak ktoś z innego świata. Potem dojrzeliśmy do piłki nożnej i znikaliśmy na całe popołudnia za szkołą. Na parę lat znikła z mojego świata również Jowita, która wciąż dwa razy w tygodniu przechodziła obok mojego bloku na lekcje skrzypiec, ale ja tego nie widziałem, namiętnie grając w nogę na szkolnym boisku.

Moja namiętność do sportu została jednak brutalnie stłumiona. Postrachem całej szkoły był, nomen omen, Teofil Wilk, nauczyciel fizyki i wychowania muzycznego. Miękli przy nim nawet najwięksi chuligani. Nieuków prał w magazynku pracowni fizyko-chemicznej ebonitowym wskaźnikiem, a w przypływie szału potrafił podnieść tępaka za uszy i walić jego głową o tablicę, recytując: „Ruch-jest-po-ję-ciem-względ-nym. Powtórz!” Przynajmniej raz w roku zdarzał się wypadek, gdy rodzice któregoś z uczniów przychodzili do dyrektora szkoły na skargę, pokazując ponadrywane uszy swoich dzieci. I co roku pod koniec wakacji po podwórku krążyły plotki, że Wilk odchodzi. Ale nie odchodził. Przetrwał w szkole jeszcze wiele lat, do samej emerytury. W piątej klasie wcielił mnie bez pytania o zgodę do swojego chóru. W naszej szkole działały dwa chóry. Ci, którzy potrafili śpiewać, śpiewali w chórze fabrycznym, a ci, co nie potrafili — w chórze szkolnym. Pragnąłem wtedy zostać kajakarzem w fabrycznym klubie sportowym, ale moje marzenia w ogóle się nie liczyły. Sekcja kajakarska miała nawet medalistów olimpijskich, a ja, zamiast zostać jednym z nich, zostałem skazany na trzy i pół roku śpiewania stalinowskich piosenek, które Wilk uwielbiał. Dla budowy młode dłonie, To idzie młodość, Ukochany kraj, umiłowany kraj. Sam nawet się chwalił, że wielokrotnie zwracano mu uwagę, że to repertuar już nie z tej epoki, ale on pewnie w tych piosenkach widział wspomnienie swojej młodości i trwał przy nich niezłomnie.

W szóstej klasie pojawiła się nadzieja na wyrwanie się ze szponów Wilka. Chór miał próby w klubie fabrycznym. Tam też powstał teatrzyk dla dzieci. Prowadziła go elegancka pani, nosząca olbrzymi czerwony kapelusz z wielkim rondem, która była mamą Jowity. Pracowała w wojewódzkim domu kultury. Piękna, atrakcyjna kobieta. Była jak kolorowy motyl, który z pobliskiej łąki zbłądził na jedną z wielkich hałd miału węglowego, które było widać ponad betonowym ogrodzeniem Fabryki. Mama Jowity nie pasowała do naszej dzielnicy. Nie tylko przez sposób ubierania się. W wieku trzydziestu kilka lat miała trójkę dzieci, choć nie była mężatką. Każde z innym mężczyzną. Jowita była jej najstarszą córką. Samo imię Jowity kłuło w uszy, jak drobny tupot czółenek, w których chodziła jej mama, która — jak dowiedziałem się później — chciała, żeby imię jej córki pisało się przez „v”, ale w urzędzie stanu cywilnego powiedziano jej, że w polskim alfabecie nie ma takiej litery. Wszystkie moje koleżanki miały na imię jakoś zwyczajnie: Anka, Kaśka, Elka, Jolka, Baśka. Już Bożena, Marzena i Grażyna były wystarczająco oryginalne, a tu nagle: „Jovita”. Tego nawet nie dało się zdrobnić, imię Jowita, pisane nawet przez zwykłe „w” a nie przez „v”, zawsze trzeba było wymawiać oficjalnie, podniośle. Ale chyba właśnie o to chodziło mamie Jowity, która sama chodziła i nosiła się dumnie i elegancko. Mówiono o niej, że się wynosi i zadziera nosa. Jako dziecko myślałem, że to znaczy, że chodzi wyprostowana z wysoko uniesioną głową, co przecież wszyscy widzieli.

Zapisałem się do teatrzyku i z radością rozwijałem swoje talenty aktorskie. Okazało się jednak, że teatrzyk nie zwalnia z chóru. Zwalniały tylko taniec i orkiestra. Dzięki temu miałem zagospodarowane cztery dni w tygodniu. Zbliżał się dzień premiery. Okazało się, że nasza sztuka potrzebuje muzyki. Dostarczyła jej Jowita, grając za kulisami na skrzypcach. Była na kilku próbach, ale nie pamiętam, żebyśmy ze sobą rozmawiali. Była nieprzystępna. Nie — żeby była zarozumiała. Raczej wstydliwa, zamknięta w sobie, smutna.

Potem pamiętam ją z ósmej klasy. Ona była już w liceum. Było lato. Jakiś koncert w fabrycznym amfiteatrze. Dekada luzu i „dobrobytu”. Iwona przyszła ze swoją koleżanką, z którą dobrze się znałem z chóru. Już wtedy nie śpiewałem w chórze. Wilk zwolnił mnie w połowie ósmej klasy. Podczas jednej z prób zawiesił wysoką nutę i podszedł do mojego głosu sprawdzić, kto fałszuje. „Kto tak skuczy?” – spytał zdenerwowany. Śpiewałem w tenorach i nie potrafiłem wyciągnąć wysokich dźwięków. Pamiętam swoje przerażenie, bo to ja wtedy fałszowałem. Zamiast śpiewać wysokim męskim głosem, czego nigdy nie potrafiłem, piszczałem jak nasz stalowy, kupiony przez mamę na wycieczce do NRD czajnik. Wilk przykładał ucho do ust każdego z moich kolegów i kiedy zbliżył się do mnie, myślałem, że mnie wciśnie w podłogę, a on tylko się roześmiał i powiedział: „Chłopie, ty masz mutację. Daj sobie spokój, jesteś wolny”.

To był chyba najpiękniejszy dzień, jaki przeżyłem w podstawówce, moje wyzwolenie ze stalinowskiej niewoli.

Ale wtedy, w ten letni dzień koncertu dwie rzeczy podziałały na moje zmysły. Koleżanka Jowity była brunetką z gęstymi, kręconymi włosami. Było lato i dziewczyny były lekko ubrane. Pamiętam, że nie mogłem oderwać wzroku od jej mocno owłosionych przedramion. Wrażenia dopełniał duży, męski zegarek, który nosiła na ręce, czego dziewczyny zazwyczaj nie robiły, bo zwykle nosiły małe, damskie zegareczki. Wtedy bym tego tak nie nazwał, ale była w tym jakaś perwersja, która mnie w niej pociągała. To jednak było niczym w porównaniu do Jowity. Miała na sobie chabrowe, wełniane szorty. Nogi odsłonięte niemal do samych pachwin. Spodenki ciasno opinały jej jędrne, nieduże pośladki. Największe wrażenie robił sam kolor. Takiego fioletu, chabru nigdy jeszcze nie widziałem. Naprawdę kłuł w oczy po okresie szarości poprzedniej dekady. Takie spodnie można było kupić tylko od marynarza, a w naszym mieście o okazję do kupienia zachodnich ciuchów nie było trudno. I jak się zmieniła! Cały czas żartowała, śmiała się, rozmawiała tym swoim lekko zachrypniętym głosem. I… nie odwracała wzroku.

Znów znikła z mojego pola widzenia na jakiś czas. Chodziła do Dwójki, jednego z najlepszych liceów w Mieście. Jeździliśmy autobusem tej samej linii, ale jej szkoła znajdowała się w samym Centrum, a moja nieco dalej, więc ona jeździła parę minut później ode mnie. Przez dwa tata przemierzaliśmy tę samą drogę, stykając się ze sobą tylko od czasu do czasu i tylko przelotnie, właściwie nawet ze sobą nie rozmawiając.

Kiedy zdałem sobie sprawę, że spotykam ją systematycznie w czasie powrotu do domu, była wiosna. Czas na jej maturę. Ale Jowita rzuciła szkołę. Bała się, że nie zda matury i w ogóle nie chciała do niej przystępować. Znalazła pracę jako pomoc dentystyczna w fabrycznej przychodni zdrowia. Kończyła pracę o piętnastej — stąd te nasze systematyczne spotkania. Nie była olśniewającą pięknością, ale była ładna. Zawsze mi się podobała. Jej zadarty, lekko rozszerzający się u dołu nosek świetnie pasował do wydatnych, grubych ust na jej małej twarzy. Wyglądała ciekawie, inteligentnie. Robiła wrażenie artystki… intelektualistki… Zwłaszcza gdy się wiedziało, że gra na skrzypcach. Jako dorosła dziewczyna nie zdejmowała z twarzy swojego szczerego uśmiechu, który łączyła z ufnym, przyjaznym spojrzeniem, ale mimo to w wyrazie jej twarzy wciąż pozostała pewna nuta smutku i tęsknoty. Wkrótce zacząłem odprowadzać ją do domu. Szliśmy od przystanku do jej domu, tylko jakieś dwieście metrów, ale bardzo powoli. Niebawem przyszły wakacje i zacząłem spędzać u niej każdy wieczór. Po wizycie u niej najpierw ona odprowadzała mnie, a potem ja ją. Trwało to za każdym razem na pewno ponad godzinę. Najpierw całowaliśmy się za jej domem, potem pod wierzbą płaczącą, która rosła od frontu, potem w ciemnej uliczce, przy kiosku z gazetami, a następnie w tych samych miejscach, tylko w odwrotnej kolejności.

Mieszkała z mamą, z babcią i z dwójką rodzeństwa. Siostra była od niej młodsza o osiem lat, a braciszek o osiemnaście. Bardzo ich kochała. Do brata miała stosunek niemal macierzyński. W domu straszna bieda. Pierwsze odwiedziny u niej były dla mnie szokiem. Zaskoczył mnie kontrast zapuszczonego od brudu mieszkania z elegancją czerwonego kapelusza jej mamy. Bywałem w domach ludzi biedniejszych, którzy jednak bardzo dbali o siebie i swoje mieszkanie: wypolerowane podłogi, świeżo pomalowane ściany, wykrochmalone firanki, lśniące czystością okna — to była norma w mieszkaniach rodzin robotników. Na stole zwykle leżały koronkowe obrusy, a na szafkach serwetki w tym samym stylu. Podobnie na telewizorze, ale do tego zwykle stał na nim jakiś cenny drobiazg: trójwymiarowa pocztówka z Japonką mrugającą jednym okiem, gdy spojrzało się pod odpowiednim kątem, albo pamiątka z wycieczki do stolicy czy Trójmiasta: plastikowa miniaturka Syreny, Pałacu Kultury lub pomnika na Westerplatte. Jeszcze 20 lat po wojnie w takich mieszkaniach w jednym pokoju na ogół urządzona była sypialnia z wielkim łóżkiem, które ledwo się mieściło w ciasnym metrażu nowego budownictwa, ale gdy najważniejszym meblem stał się telewizor, sypialnię z wielkim łożem trzeba było przekształcić w pokój stołowy. Łóżka zastąpiono poręcznymi kanapami, które rozkładało się do spania tylko na noc, a w ciągu dnia pełniły rolę sofy, najczęściej przykryte wełnianym kilimem z rodzinnych stron. Zwykle nad drzwiami wejściowymi wisiał mały krzyż z Panem Jezusem, a w pokoju stołowym obraz Matki Boskiej. W pokoju dziecinnym — obrazki dzieci od pierwszej komunii. No i, gdzie się dało — plastikowe kwiaty w wazonach. Mieszkania inteligencji: inżynierów, urzędników, nauczycieli, którzy często należeli do partii, wyglądały inaczej, nowocześniej. Ława z fotelami zamiast stołu z krzesłami, bieżniki i narzuty zamiast serwetek. Jeśli nawet ludowe, to w nowoczesnej stylizacji z Cepelii, zasuszone naturalne kwiaty zamiast plastikowych. No i żadnych pocztówek z Japonkami na telewizorze ani świętych obrazków. Zamiast nich kopie pejzaży lub obrazów z kwiatami. Ale wszędzie królowały meblościanki. W mieszkaniach robotników, czyli fizycznych — na ogół ciemne, na wysoki połysk, w mieszkaniach inteligencji, czyli umysłowych, na ogół jasne i matowe. Mieszkania umysłowych, choć posiadające taki sam metraż, co mieszkania fizycznych, były urządzone wyraźnie bogaciej i nowocześniej, ale zdarzało się też, że było dokładnie na odwrót. W rodzinie pana Barona nikt nie zniżał się do codziennego pucowania kuchni czy łazienki, prania firanek czy malowania ścian. Kiedyś Tadeusz, jego syn, dwa lata starszy ode mnie, skusił się na wymianę ze mną znaczków pocztowych. Zbieranie znaczków było kolejną naszą zabawą w Blokach. Gdy byliśmy w pierwszych klasach podstawówki, znaczki układało się w serie. Albo tematycznie: zwierzęta do zwierząt, kwiaty do kwiatów, w jednej przegródce kosmos, w innej technika, a w jeszcze innej politycy: Ulbricht z Leninem, Bierutem i Mao Tse—Tungiem, albo według krajów i trzymało się w starych zapisanych zeszytach, których kartki składało się w trójkąt, jakby na kształt koperty. Z tymi zeszytami wychodziliśmy na klatkę schodową, żeby powymieniać się znaczkami. Mówiliśmy na to: „pohandlować znaczkami”. Na początku znaczki odklejało się nad parą z listów i kartek pocztowych, ale z czasem w sprzedaży pojawiły się eleganckie klasery i całe pakiety znaczków gotowych do ułożenia. Rodzice niektórych z nas wykupywali w fabrycznym kole filatelistycznym abonament i raz na kwartał przynosili zestaw kilku kompletnych serii. Ojciec Tadeusza miał kilka eleganckich klaserów, w których przekładał znaczki nie palcami, jak większość z nas, śliniąc wcześniej kciuk, żeby dało się wyciągnąć znaczek spod celofanowej tasiemki, lecz elegancką pincetą. Tadeusz też miał swój klaser z niekompletnymi seriami, ale nie można mu go było wynosić z domu, nie mówiąc już o klaserach jego taty, których nie wolno mu było nawet dotykać. Gdy handlowaliśmy na klatce schodowej, Tadeusz zawsze w milczeniu tylko łakomie się przyglądał. Wypatrzył kiedyś u mnie dinozaura, którego brakowało mu do serii i pod nieobecność rodziców zaprosił mnie i wpuścił do siebie, byśmy mogli się powymieniać. Wszyscy widzieli z zewnątrz wiszące w oknach państwa Baronów szare od kurzu i starości firanki, ale nikt nie zdawał sobie sprawy, jak naprawdę może wyglądać mieszkanie artysty. W rogach pod sufitem było aż czarno od brudu, wokół kontaktów tłuste plamy od wieloletniego dotykania palcami.

Zhandlowałem tego dinozaura za trzy Ulbrichty. Miałem już osiem, w różnych kolorach, ale Tadeusz miał podwójny fioletowy, różowy i seledynowy, nic więc nie tracił oddając mi trzy znaczki za jeden. Nie lubiliśmy tego, bo taka wymiana nie była ekwiwalentna (wiadomo, że w tamtych czasach nikt z nas, nawet dorośli, nie używał takich słów). Uważaliśmy, że sprawiedliwie jest tylko wtedy, jeżeli obie strony wymiany muszą coś poświęcić.

„Ale on jest taki piękny, arab czystej krwi” — mówiła Jolka, od której Marek chciał zhandlować znaczek do serii z końmi za znaczek z kwitnącą różą. „A ja tę różę dostałem od mamy, przyniosła mi ją z pracy i też nie chcę jej oddawać” — ubolewał nad swoja stratą Marek.

Aby wyrównać rachunek strat i zysków, poprosiłem Tadeusza, żeby dodatkowo pokazał mi jeden klaser swojego taty. Zgodził się, ale musiałem przedtem umyć ręce, pewnie tak samo jak to musiał robić on, zanim mógł wyciągnąć klaser taty z witryny. Zaprowadził mnie do kuchni i tutaj dopiero się przeraziłem. Cerata na stole była tak wytarta, że wzór w regularną kratkę było widać tylko na krawędzi przy ścianie. Kuchenka — aż czarna od przypalonego jedzenia. Gaz odkręcało się przy niej kombinerkami, ponieważ plastikowe pokrętła już dawno popękały i się pourywały. Wszyscy już dawno powymieniali stare zlewy na nowoczesne: płaskie i dwukomorowe, montowane na szafkach, a u państwa Baronów wciąż wisiał przy ścianie starodawny półokrągły, jednokomorowy żeliwny zlew, wokół którego zwisał kawałek materiału, zasłaniający stojące pod nim szczotki, szufelkę i wiadro na śmieci.

Tadeusz drogo przypłacił swoją filatelistyczną ciekawość, ponieważ rodzice dowiedzieli się, że wpuścił do domu obcego i dostał za to porządne lanie od ojca. Jego tata zauważył niedosuniętą szybę od witryny z klaserami i wypytał syna, czego tam szukał. Tadeusz wiedział, że lanie za wpuszczenie obcego do domu będzie niczym w porównaniu do lania, jakie by dostał, gdyby ojciec przyłapał go na kłamstwie.

Tadeusz nie grał z nami w piłkę, nigdy nie bawił się z nami w chowanego, nie grał w klipę ani nawet w kapsle, w Wyścig Pokoju. Tata Tadeusza chciał, żeby Tadeusz został pianistą, ale nie stać ich było na kupno pianina, więc Tadeusz całymi dniami ćwiczył na akordeonie. Pan Baron prowadził orkiestrę w klubie fabrycznym, w której, oczywiście, grał również Tadeusz. Na wszystkich instrumentach, w zależności od potrzeb. Na akordeonie, na saksofonie, a nawet na perkusji. Tadeusz przewyższał swymi umiejętnościami pozostałych chłopców z orkiestry, więc jego tata, po paru minutach próby wysyłał go do dużej sali, żeby poćwiczył na pianinie, oczywiście, jeśli w tym czasie chór nie miał próby i pianino nie było potrzebne Wilkowi. Tadeusz wyróżniał się od nas nie tylko swoją nieobecnością w zabawach. Gdy tylko wyszedł na chwilę zaczerpnąć świeżego powietrza, wszyscy chłopcy mu dokuczali i wołali: — Tadeusz, gdzie idziesz? Na pijawki? Bo Tadeusz chodził w ubraniu, z którego wyraźnie wyrósł. Rękawy marynarki sięgały mu do połowy ramion, a spodnie — wysoko ponad kostki, zupełnie jak nam wszystkim w rocznicę pierwszej komunii, gdy trzeba było iść do kościoła w garniturze z zeszłego roku. Tadeusz nie chodził jednak w garniturze od komunii, bo u komunii po prostu nie był. Nikt z nas się nie dziwił, bo przecież jego tata pracował w filharmonii, więc chyba musiał należeć do partii.

Gdy jego tata dowiedział się, że wpuścił do domu obcego i bez pytania wyjął jego klaser z witryny, spokojnym ruchem wyciągnął pasek ze spodni i kazał Tadeuszowi spuścić swoje. Tadeusz dostawał lanie na gołą pupę, jak małe dziecko, tyle, że nie klapsa, lecz porządne lanie pasem. Stasiek, który mieszkał z nimi po sąsiedzku, opowiadał, że wiele razy słyszał przez ścianę, jak ojciec mówił do niego podniesionym głosem: „Ściągaj spodnie!”. Teraz też to słyszał. Wybiegł na podwórko i zawołał do nas: „Baron dostaje lanie na gołą dupę!”. Wszyscy pobiegli za blok pod okno państwa Baronów. Nie miałem chęci tego słuchać, ale pobiegłem tam ze wszystkimi. Zwyczajny odruch stadny. Chłopcy stali pod oknem w milczeniu i słuchali, jak Tadeusz wydziera się w niebogłosy: „Tatusiu przepraszam, Tatusiu, już nie będę! Tatusiu!” I ryczał jak syrena. Czułem się winny, że to przeze mnie Tadeusz dostaje lanie. Lolek nie był chuliganem, ale był cynicznym żartownisiem. Przykucnął i powiedział: „Chłopaki, samym piaskiem, bez kamieni, żeby nie stłuc szyby”. Wszyscy przykucnęli, więc i ja to zrobiłem. Wciąż przecież należałem do stada baranów. Nabraliśmy w ręce drobnego żwiru. „Trzy-czte-ry!” — powiedział zdecydowanie Lolek i wszyscy na tę komendę rzuciliśmy pisakiem w okno. „Zostaw go Baronie, ty stary baranie!” — wykrzyknął Lolek i w tej samej chwili puściliśmy się pędem przed siebie, żeby stary Baron nie mógł nikogo zobaczyć, gdy cichaczem podejdzie do okna i ukradkiem uchyli firankę. Dalej się nie posuwał. Nigdy na zewnątrz nie objawiał agresji, ograniczał się wyłącznie do przemocy domowej. Jego żona, tak jak on wyraźnie starsza od naszych rodziców, nie pracowała i prawie nie wychodziła z domu, chyba że do komórki, żeby nakarmić kury lub powybierać z gniazd jajka. Zwykle przemykała po ścianą bloku, jakby chciała, by nikt jej nie zauważył. Inne sąsiadki, gdy zetknęły się z sobą na podwórku, zwykle zamieniały kilka słów. Często też wpadały do siebie na pogaduszki, ale nie pani Baronowa, całymi dniami zamknięta w twierdzy, w jaką ich dom zamienił jej mąż, który poza domem był eleganckim, dystyngowanym i miłym mężczyzną, zawsze pod krawatem. Nie to co Kowalski z parteru w trzecim bloku. Starsi chłopcy notorycznie mu dokuczali, a mniejsze dzieci strasznie się go bały. Krążyły wśród nas powieści, że czai się za drzwiami swojej klatki schodowej, by znienacka wyskoczyć i wykręcać uszy dzieciom. W tych opowieściach było trochę prawdy, bo starsi chłopcy drażnili się z nim, szurając po jego oknach gałęziami, rzucając w nie patykami lub piaskiem. Szczytem zuchwałości było zwabienie Kowalskiego do okna, by prawdziwy bohater wcisnął dzwonek przy jego drzwiach wyjściowych, blokując go zapałką. Nic dziwnemu, że Kowalskiemu często puszczały nerwy i w furii wybiegał na podwórko goniąc za kim popadnie. Raz nawet wybiegł w kalesonach i już nie tylko dzieci, ale i dorośli śmiali się z niego, ze to wariat, co straszy dzieci. Pani Baronowa i pani Kowalska nie były jedynymi wśród sąsiadek, co nie ośmieliły się podnieść wzroku.

Jowita też mieszkała w inteligenckim domu. Od razu rzucało się w oczy, że brakuje w nim mężczyzny, który by naprawił popsute sprzęty, wyrzucił błyszczące od brudu tapicerowane krzesła i fotele, wyremontował rozwalające się okna, których ramy straszyły ciemnoszarym drewnem, widocznym pod płatami złuszczonej, kiedyś białej, a teraz szarej farby.

Miałem już osiemnaście lat i od dwóch lat wyjeżdżałem na wakacje bez rodziców. Podczas dwóch ostatnich wakacji włóczyliśmy się z Tomkiem, moim najlepszym kolegą z podstawówki, autostopem po kraju. W sierpniu zaplanowaliśmy wyjazd nad morze do fabrycznego domu wczasowego, w którym nasi rodzice mieli nam wynająć pokój, ale tym razem mój kolega coś przeskrobał i jego mama w ostatniej chwili powiedziała zdecydowane „Nie”. No i zostałem na lodzie. Mimo wszystko rodzice wykupili mi pokój jednoosobowy i pojechałem sam. Opaliłem się niesamowicie. Od rana do wieczora czytałem na plaży Kafkę, Joyce’a, Borgesa i Camusa. Poznałem kilka dziewczyn, które były ciekawe, czy osiemnastoletni chłopak rzeczywiście przyjechał na wczasy sam, bez rodziców i czy prócz rakiety tenisowej przywiózł ze sobą pół walizki książek. Dobrze, że nie udał nam się ten wyjazd we dwójkę, z Tomkiem. Wtedy na pewno nie chciałyby rozmawiać o Kafce i jego przemianie w karalucha, lecz wolałyby sprawdzać, jak całuje taki przystojniak jak Tomek. A ponieważ nie było go ze mną, mogłem im pokazać, jak robię to ja.

Na sobotę, jak się wcześniej umówiliśmy, przyjechała do mnie Jowita. Plaża, lody, spacer, zachód słońca. Zatrzymała się oczywiście u mnie. I oczywiste było również to, co nastąpiło później. Zanim poszliśmy do łóżka, Jowita spytała mnie, czy mogę pożyczyć jej swoją szczoteczkę do zębów. Myła nią sobie zęby patrząc na mnie z uśmiechem, raz po raz wypluwając do umywalki obfite ilości piany, która wypływała jej z ust. Podnieciłem się tym, co najmniej jakby robiła mi laskę, ale Jowita, bezwstydnie myjąca sobie zęby moją szczoteczką, w łóżku okazała się wstydliwa i nigdy nie wzięła mi do buzi. Także za tym pierwszym razem wrażenia w łóżku nie były oszałamiające. Ani dla mnie, ani tym bardziej dla niej. Rozebrałem ją i siebie pod kołdrą. Całowaliśmy się leżąc na boku, a ja przyciskałem swój twardy członek do jej brzucha. Bałem się, że się skończę, zanim w nią wejdę. Kompromitacja była jednak tylko połowiczna. Położyłem się na Jowicie, a ona rozłożyła nogi. Zsunąłem się nieco w dół, poniżej jej bioder. Właściwie już czując skurcze ciał jamistych, udało mi się jeszcze na moment opóźnić ejakulację i wysłać mojego przyjaciela w odwiedziny do jej przyjaciółki, która mu ledwie uchyliła drzwi, by mógł się przedstawić. „Właśnie przestałem być prawiczkiem” — powiedziałem z ulgą, ale bez dumy. Czułem raczej zawstydzenie. Jowitę zdziwiło, że był to mój pierwszy stosunek. Wiedziała, że przed nią chodziłem z Marleną, ale Marlena była dziewicą, a ja nie potrafiłem sobie z tym poradzić. Mój najlepszy przyjaciel albo się kurczył ze strachu , albo eksplodował z podniecenia. I tak było do czasu, gdy ze sobą nie zerwaliśmy: Marlena, pozostała na zawsze dziewicą, przynajmniej przy mnie.

Leżeliśmy z Jowitą pod kołdrą. Ja na wznak, a ona na boku, z głową na moim ramieniu i z nogą na biodrze, głaszcząc nawzajem swoje piersi i opowiadając o swych doświadczeniach. Ja w zasadzie nie miałem o czym opowiadać, ale Jowita — przeciwnie: miała większe doświadczenie. Dopiero co rozstała się ze swoim „chłopakiem”, którym okazał się o kilkanaście lat starszy od niej mężczyzna. Wyznała mi, że była z nim w ciąży. Po jej usunięciu odeszła od niego. Jowita — mała, delikatna dziewczynka ze skrzypcami. Dziewczynka z bajki, z innego świata: przerwana szkoła, niezdana matura, brak perspektyw na studia, praca, dojrzałe współżycie z kolejnym facetem, usunięta ciąża… Jak na dwadzieścia lat — spory bagaż doświadczeń. I to zupełnie innych, niż kazały się domyślać pozory.

Zaczęliśmy chodzić ze sobą. Ja byłem w piątej klasie technikum, a ona próbowała skończyć liceum wieczorowo. Dołączyła do mojej szkolnej paczki, z Anną na czele. Chodziliśmy razem do teatru, do kina, na koncerty i na imprezy. Siadała z nami na schodach w teatrze albo na podłodze przed salą koncertową. Annie wychodziło to zawsze jakoś naturalnie, jakby schody albo podłoga były właściwym miejscem, na którym powinna spocząć jej pupa. Jowita na początku szukała jakiegoś krzesła, ale kiedy zdała sobie sprawę, że nikt z nas nie zawraca sobie głowy takimi wygodami, też zaczęła siadać na schodach albo na podłodze, ale robiła to jakoś niezgrabnie, wstydliwie. Najpierw kucała, jak mała dziewczynka, która chce zrobić siku pod krzaczkiem, a potem czym prędzej opadała pupą na podłoże, jakby się bała, że ktoś ją podpatrzy przy robieniu tej wstydliwej czynności. Jowita nosiła lee, które od kanciasto skrojonych kieszeni levisów i wranglerów odróżniały się zaokrąglonymi kieszeniami w kształcie serca, albo liścia. Gdy szliśmy objęci, podawałem jej za swoimi plecami prawą rękę, a ona za swoimi podawała mi także swą prawą. Obejmowałem ją szeroko swoim lewym ramieniem, ale też lubiłem od czasu do czasu wsuwać lewą dłoń pod serduszko jej lee, ciasno opinających jej małą, jędrną pupę.

Jowita musiała, oczywiście, zauważyć, że pomiędzy mną a Anną jest jakaś szczególnego rodzaju relacja. Obdarowała ją zresztą tą samą sympatią, którą Anna zjednywała sobie u wszystkich. Pod koniec technikum musieliśmy wykonać pracę dyplomową. Robiłem ją, jakże by inaczej, w parze z Anną. Jowita przepisywała nam na maszynie część teoretyczną. W tym czasie wielki law Anny nagle się skończył, Zostawiła swojego chłopaka podczas drugiego roku odbywania służby wojskowej. A jeszcze parę tygodni temu wszyscy widzieliśmy, jak na jego przepustce prasuje mu spodnie i usuwaliśmy się dyskretnie na bok na dworcu, gdy żegnała go swoim niesamowitym pocałunkiem, który trwał kilka minut. Krótko przed maturą Anna była sama. No, niezupełnie. Był to okres jej intensywnych poszukiwań wrażeń z co przystojniejszymi chłopakami. Dzięki temu, że byłem z Jowitą, łatwiej mogłem to znieść. Ale ona chyba zauważała moją zazdrość. Nigdy na ten temat nie rozmawialiśmy. Jowita była cicha, łagodna. Nie narzucała się nikomu. Nigdy nie forsowała ani zbyt usilnie nie broniła swojego zdania. Zawsze była trochę wstydliwa, zupełnie jak w łóżku. Nie było między nami wielkiej namiętności, ale było mnóstwo czułości. Nie pamiętam, czy mówiłem jej, że ją kocham. Ale nawet jeślibym tak mówił, musieliśmy obydwoje wiedzieć, że znaczy to tylko tyle, że jest mi z nią dobrze. Że daje mi czułość i ciepło. Nie mogło jednak znaczyć, że chcę z nią ułożyć sobie życie, że chcę być z nią na zawsze. Ciągnęło mnie gdzieś dalej od naszego miasta. Chciałem studiować w stolicy. Marzyłem o tym. Te marzenia dotyczyły nie tylko filozofii. Stolica w moich marzeniach to był inny świat, inne życie. Wiadomo, że książki, czytelnie, wykłady, koncerty, teatry, wystawy, ale również imprezy, koleżanki studentki, intelektualiści, artyści i ludzie, którzy już wtedy nie bali się otwarcie krytykować systemu i głośno domagać się wolności i prawdy historycznej. Marzyłem, by zostać jednym z nich. Chciałem żyć właśnie tam. Równie wolny, nieobciążony żadnymi zobowiązaniami w swoim dawnym mieście.

Krótko przed moją maturą (Jowita ze swojej ponownie zrezygnowała) okazało się, że jest w ciąży. Wiedziała, że w zasadzie już jej się wymykam, już się wyrywam do nowego świata. I tu nagle taka niespodzianka.

Życie w systemie autorytarnym zawsze trochę przypominało rosyjską ruletkę. Pozornie nic w nim się nie działo. Nie trzeba było się specjalnie wysilać i zwykle jakoś się udawało. W szkole rzadko chodziło o rzetelną wiedzę. Już od najmłodszych klas uczniowie orientowali się, że gra toczy się o stopnie. I wszędzie, gdzie miały one jakieś znaczenie, wypracowywali metody ich zdobywania. Na co dzień kombinowało się, by nic nie robić. Zadania domowe spisywało się na przerwach od bardziej pokornych i przystosowanych. Na każdej lekcji nauczyciel wywoływał dwóch, trzech uczniów do odpowiedzi; albo według swojego systemu, albo na chybił trafił. Najlepiej było rozpracować system albo zgłosić się do odpowiedzi samemu na początku semestru i zdobyć kilka dobrych ocen. Na klasówki i egzaminy przygotowywało się ściągi. To było jeszcze całkiem fair, bo przecież tylko przepisywało się własne notatki, ale wpisywanie sobie samemu ocen do dziennika było już wielką bezczelnością i było bardzo niebezpieczne. Do szkoły jeździło się autobusem albo tramwajem. Rodzice zwykle dawali kilkadziesiąt złotych na sieciówkę, ale, gdy się miało szesnaście czy osiemnaście lat, wydawało się je na papierosy, a jeździło się na gapę. Gdy wpadała kontrola, trzeba było szybko wysiąść, co nie było takie trudne, bo wsiadających do autobusu lub tramwaju kanarów poznawało się po twarzy. Na dyskotekę szło się potańczyć, ale zwykle z nadzieją, że uda się wyhaczyć jakąś dziewczynę i bzyknąć ją w krzakach, w zaułku albo nawet na sali za kotarą. Chłopak zwykle nie miał gumki, a ona — pigułki. Ale myślało się, że jakoś to będzie. I jakoś bywało, ale czasami kulka z rewolweru trafiała w ciebie. I dostawało się dwóję, płaciło mandat, albo zachodziło w ciążę.

Jowita jakiś czas się łudziła, że ciąża może być jej argumentem przetargowym w kwestii przyszłości naszego związku, ale szybko zrozumiała, że nasze bycie razem nie może podlegać żadnym przetargom. Że jeśli nawet jedno z nas wytarguje coś teraz, to nie będzie to dobra lokata na przyszłość. Pozorne kompromisy mogły nas tylko unieszczęśliwić. W następnych latach wśród naszych przyjaciół widziałem wiele takich kompromisów. Jedno nie potrafiło odejść od drugiego, choć bardzo tego chciało, ale nie mogło zdecydować się na zadanie bólu partnerowi. Po dramatycznych rozstaniach wracali do siebie. Krótko potem pojawiały się dzieci. Zupełnie jakby miały być środkiem cementującym rozsypujący się związek. Dziś żadna z tych par nie jest razem. Wszyscy po paru latach przeżyli dramat rozstania, gdy on albo ona wreszcie zdecydowali się odejść. Teraz jednak musieli porzucić już nie tylko partnera, lecz także rodzinę.

Gdybym wtedy musiał, pewnie zrezygnowałbym ze swych marzeń. Myślę jednak, że tęsknota za nimi by mnie zabiła. Na pewno stałbym się innym człowiekiem. Jowita dobrze to rozumiała i myślała podobnie. Nie musiałem jednak z niczego rezygnować. Usunęła ciążę. Wtedy było to bardzo proste. Nawet mówiło się tylko: pójść na zabieg. Odprowadziłem ją do dyskretnego prywatnego gabinetu ginekologicznego i miałem wrócić po dwóch godzinach. Chodziłem po mieście i trafiłem do pobliskiej księgarni. W księgarniach, podobnie jak w sklepach, nie było niczego ciekawego, ale od czasu do czasu pojawiała się dobra albo wartościowa książka, która, jeśli była dość droga, leżała przez kilka dni. Już na wystawie wypatrzyłem trzytomowe wydanie Historii filozofii. Z przejęciem wertowałem każdy z tomów: Platon, Arystoteles, Epikur, Kartezjusz, Kant, Nietzsche, Heidegger, Scheler. O Boże, jak ja chciałem to wszystko chłonąć! Od samego zapachu farby drukarskiej kręciło mi się w głowie, ale cena była nie na moją kieszeń, zwłaszcza w ten dzień, bo to ja musiałem zdobyć pieniądze na zabieg, który, jak na moje możliwości, kosztował fortunę. I właśnie wtedy fortuna się do mnie uśmiechnęła. Na dwa dni przed zabiegiem postawiłem wszystko na jedna kartę. Umówiłem się z kolegami na pokera i akurat miałem świetną passę. Wgrałem tyle, ile mi było potrzeba.

Wróciłem po Jowitę do gabinetu. Jeszcze z wypiekami na twarzy zacząłem jej opowiadać o moim księgarskim odkryciu, ale ona, wymęczona, blada i strasznie smutna powiedziała mi tylko: „Chcę wrócić do domu. Ale nie taksówką, nie chcę by wszyscy widzieli. Pojedziemy normalnie, autobusem”. Podczas jazdy prawie nie rozmawialiśmy. Wszedłem z nią do mieszkania, a ona powiedziała: ”Idź już. Chcę się położyć”. Odwiedzałem ja codziennie i czułem, jak powiększa się przepaść między nami. Nie kochaliśmy się. Jowita nawet nie chciała, bym ją całował ani przytulał. Za każdym razem mi mówiła, że jest zmęczona i że chce się jej spać.

Po najbliższej wypłacie — jej wypłacie, bo przecież ja nie pracowałem — gdy znów przyszedłem ją odwiedzić, powiedziała mi: „Mam coś dla ciebie”. Na jej biurku leżała duża paczka, zawinięta w szary papier. Rozpakowałem ją. Z przejęciem wziąłem do ręki jedną z trzech książek w twardej, zielonkawej, płóciennej oprawie. Przystawiłem ją sobie do nosa i powąchałem z zachwytem. Historia filozofii? — spytałem. Jowita lekko się uśmiechnęła i bez słowa skinęła głową. „Tak, dla ciebie” — powiedziała po chwili. Zobaczyłem, jak w jej smutnych oczach powoli wzbierają dwie duże łzy i nagle pod swoim ciężarem odrywają się od nich i spływają na jej ledwo uśmiechnięte policzki, znacząc na nich długi wilgotny ślad.

***

Zdałem maturę i dostałem się na studia. Gdybym wtedy wiedział, na jaką loterię się decyduję, pewnie nawet bym nie próbował. Niektórzy z moich znajomych tylko pukali się w czoło: „Człowieku — mówili — czy ty wiesz, na co się porywasz? Po technikum chcesz zdawać na uniwersytet, w dodatku w stolicy? Wiesz, ilu jest tam kandydatów na jedno miejsce?” Nie wiedziałem. Ale też wiedziałem doskonale, że nie chcę być inżynierem. Przez pięć lat nie potrafiłem wzbudzić w sobie zainteresowania megahercami i nie chciałem skazywać się na zajmowanie się przez całe życie czymś, co mnie nie interesuje, nawet jeśli mój przyszły zawód miałby być zabezpieczeniem na przyszłość. Po przeczytaniu Idioty wiedziałem, co jest moim powołaniem. Czytanie takich grubych książek. O dobru i złu, o wolności i niewoli. o prawdzie i pięknie: filozofia.

Podczas egzaminów okazało się, że jest ponad stu sześćdziesięciu kandydatów na osiemnaście miejsc. Po każdym etapie coraz gęstsze egzaminacyjne sito odsiewało kolejnych pechowców. Do części ustnej dopuszczono zaledwie dwudziestu czterech. Napisałem dobrą pracę o Norwidzie, ale z rosyjskiego byłem zielony. Siedziałem jednak obok dziewczyny, która wszystkim wokół dyktowała odpowiedzi.

Anna oblała egzamin na medycynę i od razu przyjechała do mnie. Na ustnym — obowiązkowa część z polskiego. Pytali mnie o mesjanizm i prometeizm. O podobieństwa i różnice. Widziałem, że przewodniczącemu komisji spodobało się moje wskazanie na umiłowanie ludzkości jako na najważniejsze podobieństwo. Przeszedłem! Do ostatniego etapu dopuszczono tylko dwunastu! Drugą połowę oblali. Ostatni egzamin był do wyboru: historia, wiedza o społeczeństwie, biologia, fizyka, matematyka. Wybrałem fizykę, bo uznałem, że jestem w stanie samodzielnie przerobić program szkoły średniej i nadrobić zaległości, jakie zaczęły mi się nawarstwiać od trzeciej klasy. Nie było to trudne. Pamiętam, że przerobiłem wielkie repetytorium w dziesięć dni. Siedziałem od rana do wieczora. Wydawało mi się, że fizykę mam w jednym paluszku. I rzeczywiście chyba tak było. Kazali mi wystrzelić rakietę na Księżyc. Prościna! Prawo Galileusza. Jeden rozbudowany wzór. Trzeba go było tylko przekształcić. Brawurowo zapisałem dwie tablice. Olśniłem komisję. Pod największym wrażeniem byli fizycy, którzy mówili, że poziom egzaminów z fizyki jest u nas wyższy niż na ich wydziale. Byłem studentem! Wyszedłem z sali i rzuciłem się Annie w ramiona. Tym razem zdali wszyscy. Dwunastu wybrańców losu. Dziś jednak wiem, że jedno potknięcie mogło mi odebrać szansę stania się tym, kim jestem. Bez studiów filozoficznych, bez tych książek, przyjaciół, profesorów, wyjazdów do Wiednia i Tybingi, czasu „Solidarności” i stanu wojennego, na który przypadło moje studiowanie, dziś na pewno byłbym kimś innym. I, oczywiście, bez jeszcze kogoś. Bez Jowity, która potrafiła ze mnie zrezygnować i pozwoliła mi odejść do świata moich marzeń.

***

Odwiedziła mnie jeszcze w stolicy w sierpniu, podczas moich praktyk robotniczych. Ale chyba tylko po to, żeby zobaczyć że żyję już w innym świecie. Mieszkałem w akademiku w pokoju czteroosobowym i Jowita spała, oczywiście, ze mną w jednym łóżku. Jowita zatrzymała się u mnie na tydzień, potem wróciła do naszego miasta, bo nie miała więcej urlopu. Darmowe miejsce do spania w stolicy było czymś, czego nie można było zmarnować, więc w kilka dni później przyjechała do mnie Anna z gotowym planem wyjść do teatru i na koncerty. Oczywiście, spaliśmy również w moim łóżku. Koledzy z pokoju patrzyli na mnie z uznaniem, że co tydzień śpi ze mną inna dziewczyna, ale mylili się w swych domysłach. Z żadną z nich nie kochałem się w tym czasie. Ani w łóżku, ani pod prysznicem, pod którym razem się kąpaliśmy. Jowitę mogłem wprawdzie namydlić całą, ale Anna, rozebrawszy się, szybko znikała w kabinie, nie pokazując mi nawet swych piersi. Jedyną przyjemnością było oglądanie jej nagiej od tyłu, gdy błyskawicznie się umywszy, wycierałem się na zewnątrz i rozmawiałem z nią, podziwiając jej plecy i pośladki.

Potem spędziłem dwa tygodnie na obozie integracyjnym. Gdy z niego wróciłem i spotkałem się z Jowitą, wiedziała, że myślę już tylko o tym, co mnie czeka na studiach. Powiedziała tylko, że dobrze zrobiliśmy, że nie próbowaliśmy na siłę zostać ze sobą. Nie bylibyśmy szczęśliwi.

Po paru miesiącach spotkaliśmy się raz jeszcze. W stolicy. Chciała mi przedstawić swojego narzeczonego, Niemca. Wraz z koleżanką, tą z owłosionym przedramionami i z męskim zegarkiem na ręku, poznały się w naszym mieście z dwoma przyjaciółmi z Niemiec. Młodzi mężczyźni, trochę od nich starsi, zwiedzali właśnie nasz kraj chyba z wyraźnym zamiarem znalezienia żony. W każdym razie obydwie dziewczyny dość szybko postanowiły wyjść za nich za mąż.

Cztery lata później wyjechałem na parę tygodni do Niemiec, do swojego kolegi ze studiów, który nie wrócił stamtąd po wprowadzeniu w naszym kraju stanu wojennego. Przez cały ten czas utrzymywaliśmy z Jowitą wątły kontakt. Miałem jej adres i numer telefonu. Odwiedziłem ją czym prędzej. Miała rocznego synka, ale swoje macierzyństwo przypłaciła komplikacjami zdrowotnymi. Przytyła w ciąży czterdzieści kilo. Ta mała, drobna dziewczyna wyglądała teraz jak wieloryb, ale z jej oczu niezmiennie biło to samo pełne tęsknoty spojrzenie, a na twarzy pojawiał się ten sam pełen ufności uśmiech. Przywitaliśmy się serdecznie. „Co u ciebie? — spytała w pierwszych słowach. —Ożeniłeś się?” „Tak”— odparłem. „Z Anną?” — z nadzieją czekała na odpowiedź. „Tak”. Odetchnęła. „Cieszę się” — odrzekła ze swoim łagodnym, pełnym ufności uśmiechem i przyjaźnie spojrzała mi w oczy tym swoim pełnym tęsknoty spojrzeniem.

Puszcza Bukowa

Puszcza Bukowa, Puszcza Bukowa, Puszcza Bukowa – pisali jeden przez drugiego na naszych forach grzybiarskich pod zdjęciami borowików szlachetnych. Na jednych – grzyby wciąż jeszcze żywe, niezerwane, na tle suchych liści albo zielonego  mchu i paproci. Na innych – już zerwane  – w garści, w koszyku, w wiaderku, na stole, na ławie, ale też jak żywe. Sto! Sto pięćdziesiąt, dwieście, dwieście dziewięćdziesiąt osiem! – licytowali się jeden przez drugiego grzybiarze-internauci. Największe wrażenie zrobiło na mnie dwóch takich, co rozłożyli na stole dwieście prawdziwków i dopisali , że  sto kozaków już im się nie zmieściło. No i taka jedna damulka. 15 minut spacerku z pieskiem – napisała pod zdjęciem, na którym lewą ręką przytula cztery dorodne prawdziwki do swych dorodnych piersi, a prawą – domyślam się – strzela sweetfocię. Piękne, piękne! – szeptałem nie mogąc oderwać wzroku.

Puszczę Bukową znam dość dobrze.  Co najmniej od trzydziestu lat biegam po niej, spaceruję, jeżdżę rowerem, oprowadzam gości. Uwielbiam jej krajobraz o każdej porze roku. Te buki, te strumyki, wzgórza i wąwozy! Ale grzyba w niej nie znalazłem żadnego, co najwyżej hubę. Aż tu  nagle: Prawdziwki! Skąd te prawdziwki? – myślałem. Jadę, jadę, jutro jadę – postanowiłem.

Rankiem zerwałem się skoro świt, jeszcze przed południem. Postanowiłem, że wypuszczę się w puszczę głęboko w jej paszczę, w same trzewia jej się wgryzę w pobliżu kamiennego Serca. Przy drodze – samochodów tyle, że pomyślałem, czy tu czasem autogiełdy nie przenieśli. Zaparkowałem. Idę, idę, idę i na początku niby to nie patrzę, ale od razu patrzę, czy czegoś nie wypatrzę. Sucho. Tak sucho, że od razu w gardle sucho mi się zrobiło, a woda – w samochodzie, ale co tam, idę. Nie wracam się, tylko dalej idę i upajam się marzeniami o prawdziwkach. Tak się śpieszyłem, żeby zdążyć na słońce w zenicie, że nawet śniadania nie zjadłem. Nic dziwnego, że mi kiszki marsza grają. A z muzyką – wiadomo – piechurowi łatwiej. Rozwijam się więc w marszu, w dumaniu robię pauzę. Lewa, lewa, lewa! Idę, ale wzrok mi sokoli nie gaśnie. Liście szeleszczą, gałązki trzeszczą. Dziś wszystkie kwiaty, wszystkie ptaki, wszystkie drzewa, cała przyroda o prawdziwkach mi śpiewa. Prysznica też nie wziąłem. Zresztą po co? Przecież na kąpiel leśną idę. Shinrin-Yoku – jak mówią Japończycy. Więc chłonę przyrodę w zachwycających okolicznościach przyrody. Wszystkimi sześcioma zmysłami, bo po matce odziedziczyłem też ten szósty – kobiecy. Ale nie pomaga mi wywąchać ni wypatrzeć żadnego prawdziwka.

Po kiego grzyba tu się wybrałem? – zaczynają się we mnie budzić pierwsze wątpliwości. Ale idę. Idę i idę. Może jednak za szybko idę? I dlatego nic nie widzę? Dobrze, wolniej, wolniej, powoli… lecz prawdziwków jak nie było, tak nie ma. A już myślałem, że jak zające czmychały mi spod nóg, gdy szedłem za szybko.

Aa, już wiem, czemu ich nie widzę! – oświeca mnie nagle. Bo pod słońce idę, a prawdziwków przecież pod słońce się nie zbiera! Trzeba więc ze słońcem iść. Ale, jak to? Tak po prostu mam się odwrócić, w dodatku do tyłu? A jak się w słup soli przemienię? Zerkam więc tylko w bok ukradkiem. Rzeczywiście, widać lepiej niż pod słońce. A ze słońcem, to dopiero by mi się wzrok wyostrzył! A może i rozum wraz ze wzrokiem? Może i słuch by mi się poprawił? I inne zmysły? Oj, żonka by się ucieszyła, gdybym tak prosto z lasu jak ten myśliweczek-kochaneczek zaczął się do  niej przystawiać, świeżo jak Kanada pachnący żywicą. Może by mi dała chleba z masłem, a nie sama by jadła?

A jak tak idę i idę pod słońce i oczy coraz bardziej mrużę, to mi się skośne robią, jak u Kitajca jakiegoś. Ale idę. Idę i oczy mrużę, a to nuży, więc pytam: I po co ja tak w znużeniu idę? Myślę, myślę, myślę. Ale ciężko mi się myśli, kiedy tak idę, i ciężko mi się idzie, kiedy tak oczy muszę mrużyć. Rozum mam prosty i wszystkie operacje wykonuję jedna po drugiej, jak Atari, a nie jak MacBook jakiś multimedialny i wielofunkcyjny. Więc może się zatrzymam, żeby pomyśleć, po co w tym znużeniu idę? Myślę, że jak bym się zatrzymał, to bym mógł lepiej pomyśleć. Myślę więc, że lepiej się zatrzymać. I nagle: buch, myśl moja zostaje wprowadzona w czyn, a ciało w bezruch. Proszę bardzo! Nie każdy tak potrafi: zrobić coś z niczego.

Stoję na stacji jak lokomotywa. Ciężko ogromnie, pot ze mnie spływa, bo słońce wciąż świeci mi w oczy. Stoję tak sobie i stoję,  zrazu bezmyślnie, ale czuję, jak myśl prosta mnie nachodzi. Najpierw powoli, jak żółw ociężale, snuje mi się po mózgu ospale i nagle przeskakuje mi po synapsach i biegu przyspiesza, i gna coraz prędzej. I dudni, i stuka, łomoce i pędzi: A dokąd? A dokąd? A dokąd tak gnasz? No, wreszcie jestem w domu! Poznaję samego siebie i wiem znów, kim jestem. Na grzyby! – odpowiadam sam sobie. Na grzyby! Bo przecież nie na ryby. Wędki nawet nie mam.

A grzybów nie ma albo ich nie widać, a nie widać ich bo pod słońce idę. Więc: W tył zwrot! – mój centralny ośrodek dowodzenia wydaje komendę, a korpus mój grzybiarski wykonuje wtyłzwrot. I co widzę? Nic nie widzę. Grzybów jak nie było, tak nie ma. Tylko las. Nie będzie nas, a będzie las. Ale rzeczywiście: widzę teraz lepiej, ostrzej, jaśniej. Robię parę kroków, żeby się upewnić, czy nie przeoczyłem jakiegoś prawdziwka. Ale nie – utwierdzam się w swoich przypuszczeniach – nic nie przeoczyłem. Uff, jaka ulga, bo gdybym teraz znalazł jakiegoś grzybka, albo choćby i podgrzybka, wyszedłbym na fajtłapę, a ja przecież grzybiarz jestem, wytrawny jak wino i z wiekiem coraz lepszy.

Ale skoro teraz tak dobrze widać, to może teraz pójść ze słońcem, a nie pod? No, ale jak pójdę ze słońcem, to pójdę do domu, a ja chcę przecież iść na grzyby. To może jednak, skoro tak lepiej widać, lepiej poruszać się tyłem? Jak rak. No, skoro rak potrafi, to Polak przecież też. Idę, idę, tyłem idę i nagle: łup! Drzewo czy słup? Pieniek. I o ziemię: Dup! W tył zwrot, padnij, powstań! – jak w wojsku. Aż koszyk mi wypadł z ręki i potoczył się po stoku. Dobrze, że jeszcze grzybów nie uzbierałem, bo by mi się wszystkie wysypały. No, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

Zbieram więc koszyk do kupy, ale: pusty. Kozik zgubił, fajtłapa. Może znajdę? Ale gdzie tam! Znajdź tu kozik w lesie wielkim jak puszcza. Odpuszczam, bo to jak szukanie igły w stogu siana. Trudno. Jak już znajdę te prawdziwki, będę wykręcał. Jak żarówkę, tylko odwrotnie. To znaczy: nie z góry na dół, tylko z dołu do góry. Ależ mnie wkręcili w te prawdziwki! A najbardziej to ta pani z borowikami przy piersi. Gdybym ją teraz spotkał, to bym jej pokazał. Co bym jej pokazał? No, pusty koszyk bym jej pokazał.

No dobra, nie ma co narzekać. Uszy do góry i: Do przodu. Jak zając pod miedzą. Iść, ciągle iść w stronę słońca. Ale nagle: Co to? Górka. Góra nawet, oj jaka góra! Przysłaniam oczy dłonią i co widzę? Zamiast gładkich srebrnych pni bukowych szorstkie szare. Dęby? Dęby? Dęby. A wiadomo, co rośnie pod dębami! Prawdziwki! Borowiki. Szlachetne. Najszlachetniejsze z naszych grzybów, bo te, co wywąchują świnie przecież się nie liczą. No, górko! Chodź tu do mnie! Chodź, chodź! Nie chcesz? To chyba ja się będę musiał do ciebie pofatygować. I Idę. Znów idę. Ale już nie tak dziarsko, jak z góry, bo pod górę. Ale co mi tam  – pocieszam się. Jak wejdę na górę to potem będę miał z górki. Żeby tylko nie na pazurki. Koszyczek swój pilnuję, jak Czerwony Kapturek. Tylko ciasta i wina w nim brak. Babci też już nie mam. I kozika. Ale co tam, zaraz napełnię go borowikami. Tu pod dębami, tu pod bukami, między sosnami. Idę więc, choć niełatwo, bo pod górę, ale idę.

Chyba nikt  ich tu mi nie wyzbierał, bo żywego ducha nie spotkałem. Aż tu nagle… Co widzę? No, co widzę? Co ja widzę? Liście zbite w wystającą kupkę, ziemia odsłonięta i lekko przeorana. Dzika świnia? Więc może trufle? Nie! To nie dzika świnia. Ludzka! Pacnęła obok puszkę po piwie! Boże! Dzięki Ci Boże! Nie jestem sam na tej bezludnej wyspie, co samotnie ponad zielony przestwór oceanu się wynurza! Już miałem całować ślad swego bliźniego, już miałem świecę w biały dzień zapalać, by znaleźć człowieka, ale przypomniało mi się, po co idę. Na grzyby! Na grzyby przecież idę. Dalej więc, dalej! Maszeruję dzielnie, maszeruję, a przede mną drzewa salutują. Idę, idę, idę, a w słońcu kołysze się kosz. Co tam taka górka!

I oto jestem na szczycie. Wciąż bez grzyba, prawie bez siły, bez tchu niemalże i niemal bez nadziei. Usiąść, odpocząć, przycupnąć. O! Tu jest pieniek. Dębowy. Przynajmniej się nie załamie pode mną. Siadam więc i siedzę. Siedzę więc  i patrzę. Patrzę więc i widzę: Dookoła stoją dęby jak chłopy, za nimi buki jak… buki. Z prawej – sosny wysmukłe, ale też niczego sobie, postawne, jak matrioszki, tylko nie takie pękate jak matrioszki, a wysmukłe jak mówiłem. Słoneczko świeci, wiaterek zawiewa, ptaszęta śpiewają, dzięcioły stukają, sarenki skakają, cuda się zapowiadają. Idylla, idylliczna idylla, tylko prawdziwków brakuje, aż się chce je domalować.

Ale prawdziwków ani widu, ani słychu. Żeby jakiś znak! Jakiś sygnał, nadzieja, jej cień, a tu: nic. Żeby chociaż ktoś na srebrnej korze buka nożem wyrył: Kocham cię, Lesie! I zamiast serca rysunek grzyba z trzonkiem i kapeluszem wyciął, a tu: nic. Gdybym chociaż kozik miał, to sam bym wyrył napis: Tu byłem. Ale nawet kozika nie mam. Moja więc wyprawa nie przejdzie do historii. O, lesie, lesie! O, losie! Do domu trzeba by wrócić się.

Tylko w którą stronę? Zaraz, zaraz, bez paniki. Jako że szybko potrafię liczyć w pamięci, kalkuluję: Szedłem cały czas w stronę słońca, a koło południa było, więc na azymut 180. Ale ponieważ mamy czas letni, trzeba odjąć godzinę, a godzina to 360  przez 24, równa się 15 stopni na godzinę, więc: 165. Ale  – patrzę na zegarek  – jest druga, więc słońce jest na 195. Jeśli się obrócę przez lewe ramię, to będzie 195 minus 180, równa się 15, Czyli godzinka w prawo od mchu na drzewach po północnej stronie. Ustawiam się w odpowiednim kierunku i idę. Idę, idę i idę.  Na azymut teraz idę. I wychodzę. Na co? No zgadnijcie, na co ja wychodzę? Prosto na samochód ja wychodzę! Jak w mordę strzelił. Ma się tego grzybiarskiego nosa! Szkoda tylko, że z tymi prawdziwkami wyszedłem  jak Zabłocki na mydle. O, mydło! Dobry pomysł. Wiecie, czemu wędkarz bierze mydło, gdy idzie na ryby? Żeby móc ręce umyć, jak gówno złapie. Mnie też przydałoby się.

Wsiadłszy do samochodu mruczę pod nosem, grzybiarskim: Nic nie znalazłem. Wrrr! – skomentował pan samochodzik i pojechaliśmy w stronę domu. Żegnaj Puszczo Bukowa, naprawdę masz serce z kamienia. A w domu żonka moja czeka. Stęskniona i głodna. Dlaczego stęskniona? Wiadomo: myśliweczka-kochaneczka wyczekuje. Mógłby wpaść, kiedy mąż na grzybach. A dlaczego głodna? Bo od ust sobie odejmuje smakołyki wszelakie, którymi wypełniona jest spiżarnia i lodówka nasza. A dlaczego sobie odejmuje? Bo na grzybki czeka. A grzybki gdzie? W lesie! Wracać?

Nie. Obiecałem przecież zrobić obiad. Jadę na rynek. A tam: prawdziwki, podgrzybki i kurki nawet. Ale przecież nie kupię. Jakem grzybiarz, nie kupię! Sprzedać co najwyżej mógłbym, ale kupić? Nie kupię! Zresztą brzydziłbym się wziąć cudzego grzyba do ust. To nie to co własny. Własnoręcznie oczyszczony, uzbierany, wyszukany, wypatrzony,  wychodzony, wymarzony.

Idę więc do Lidla i kupuję  paczkę pieczarek – 500 gram za 4 złote – polędwiczkę wieprzową, śmietanę, talarki z ziemniaków i gotowane buraczki. Na obiad będą medaliony w sosie pieczarkowo-śmietanowym, czyli grzybki, jak obiecałem. I medal za wytrwałość.

JERZY KRUK

Pin It on Pinterest