fbpx

Rozdział I

I

Gdy przyjechałem na plebanię, ksiądz Jan już tam był. Nie zdążył się jeszcze rozpakować. W sieni, w salonie i w innych pokojach stały kartony z jego rzeczami. Zastanawiałem się, co w nich było, ale szybko się okazało, że to książki. Tyle książek? — pomyślałem. Kiedy on to przeczytał? Ale od razu naszła mnie myśl odwrotna: A może to wszystko dopiero do przeczytania?

Ksiądz Jan mocno uścisnął mi dłoń na powitanie, ciepło się uśmiechnął i głęboko, aczkolwiek łagodnie, spojrzał mi w oczy. — Witaj, Piętaszku! — powiedział. Zaskoczył mnie, nie wiedziałem wtedy jeszcze, że ma dar ujmowania ważnych myśli w kilku słowach. Esencja — powiedzieliby ci o bardziej filozoficznej orientacji. Fokus — powiedzieliby ci o orientacji bardziej technicznej. Lecz mimo to zrozumiałem, że obaj jesteśmy na bezludnej wyspie, bo przecież, skoro ja jestem Piętaszkiem, to on musi być Robinsonem.

Zaintrygował mnie tym bardzo. Wystraszyłem się nawet, bo to ja sam siebie uważałem za Robinsona, ale skoro on mnie uważa za Piętaszka, to musi być rozbitkiem większym ode mnie — myślałem sobie. Prawdę mówiąc, nawet nieco się wystraszyłem. Długo nie mogłem zasnąć, rozmyślając o tym na jawie i we śnie.

Komfort mieszkania, jaki mi przypadł w udziale, przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Byliśmy jak dwóch udzielnych książąt na zamku w warownym mieście. Kościół został wzniesiony przez hrabiego, który wraz ze swymi żołnierzami dostał się w potrzask podczas jednej z bitew jakieś dwieście lat temu. Hrabia był mężczyzną w sile wieku i walczył u boku Napoleona w randze kapitana. Podobno dostał zadanie zdobycia przyczółku i zrobienia wyłomu w obronie wojsk cara. Jako że był mężczyzną ambitnym i pełnym werwy, a ponadto kochał ojczyznę, o której wolność, w swym mniemaniu, walczył, i nade wszystko uwielbiał swego wodza, wbił się ze swym oddziałem klinem w obronę wojsk wroga, ale generał, który nim dowodził, uznał manewr za przedwczesny i wycofał swe wojska, pozostawiając kapitana z jego oddziałem na niewysokim wzgórzu. Wróg tylko na to czekał. Po wycofaniu wojsk generała otoczył oddział kapitana ze wszystkich stron. Wzięli ich w cztery ognie, ale nie dali rady. Kapitan rozmieścił żołnierzy dookoła wzgórza i bronili się, nie pozwalając wrogowi zbliżyć się na wolnej przestrzeni. Trzy dni to trwało. Żywili się sucharami, ale brakło im wody. Kapitan już miał się poddać, ale błysnęła mu iskierka nadziei. — Panno Święta — zaczął się modlić do Matki Boskiej — tylu ludzi uratowałaś już w swej dobroci, więc ocal i mnie. Błagam i proszę. Dla mej rodziny, dla dziatków moich, dla żony — modlił się w duchu. — Jeśli to dla mnie zrobisz — ślubuję, że na tym pagórku ku chwale Twojej kościół wzniosę. I Matka Boska w swej potędze i dobroci dokonała cudu. Generał, po przeanalizowaniu sytuacji wykonał manewr oskrzydlający z obu stron i wziął carskie wojska w pierścień. Napierał teraz z zewnątrz i od wewnątrz. Zgnietli wroga w jeden dzień.

Kapitan dotrzymał słowa. Wzniósł kościół na wzgórzu swego ocalenia. Zbudował go z cegły, ściany zewnętrzne wygładził tynkiem i pomalował na biało. Wewnątrz ozdobił kościół mnogością rzeźb świętych i aniołów, tudzież roślinnych ornamentów. Fryzy ze scenami biblijnymi mieszały się z fryzami ze scenami z mitów greckich i historii naszego kraju. Ale hrabia zmarł, zanim zdążono je pomalować. Dzieci jego, niewdzięczne, odmówiły sfinansowania nałożenia na rzeźby ochry, purpury, srebra i złota. I namalowania fresków na pustych plafonach. Nie miały zresztą z czego, bo ponoć hrabia tak się zadłużył, że zlicytowano jego majątek i dzieci pozostały z niczym. I taki kościół pozostał do dziś. Piękna, barokowa budowla z wysokimi łukowymi oknami, z owalnym, umieszczonym ponad drzwiami przeziernikiem, ale biała w środku. Niemalowane rzeźby wyglądają, jakby ktoś je posypał cukrem pudrem. W prezbiterium nie ma nawet właściwego ołtarza, lecz tylko zastępujące go malowidło. Statek, wiozący ołtarz, wykonany w Italii, zatonął na burzliwych wodach Biskajów i nie starczyło funduszy na zamówienie drugiego.

Z zewnątrz, choć zbudowany w neoklasycysttcznym stylu, z białą bryłą świątyni, białymi stacjami drogi krzyżowej, krytymi łupkiem, i z białym murem na krawędziach wzgórza, też pokrytym szarym łupkiem, kościół wyglądał podobnie jak wewnątrz. Biały tort bezowy na zielonej podstawie pagórka. A w środku tego niby warownego zamku jeszcze trzy białe domki: plebania, wikarówka i budynek gospodarczy z drewutnią i warsztatem. Kościołowi nadano wezwanie Miłosierdzia Bożego, ale potocznie nazywano go Kościołem lub Parafią Ocalenia.

Większy budynek mieszkalny dla Robinsona — pomyślałem sobie, gdy szedłem obejrzeć swoje nowe lokum, a mniejszy — dla Piętaszka. Cudowna wyspa, na którą nas obu wyrzuciło morze burzliwych naszych czasów.

Zacznę od siebie, ponieważ nietaktem by było ujawniać czyjeś tajemnice, trzymając w tajemnicy własne.

Nie mam jeszcze trzydziestu lat. W porównaniu do księdza Jana czuję się taki niedojrzały, nic niewiedzący, niczego nierozumiejący. Jak pusty dzban. Dlaczego zostałem księdzem? Bo chciałem uciec od swojego poprzedniego życia. Od ojca, który nas terroryzował. Gdy sobie wypił, a robił to często, maltretował wszystkich, a najbardziej — matkę. Zwyczajnie ją bił, gdy się odezwała i się skarżyła, że pije. A gdy się nie odzywała i kładła ogon po sobie, bił ją za to, że milczy albo że krzywo patrzy. Gdy stawałem w jej obronie, bił mnie. Modliłem się do Boga, by umarł. I Bóg (albo jakaś siła nieczysta) wysłuchał moich modlitw. Któregoś razu po pijanemu wpadł pod samochód i zginął na miejscu. Miałem wtedy dwanaście lat. Bardzo się tym przejąłem. To znaczy nie tym, że zginął, tylko tym, że to ja ściągnąłem na niego to fatum. Uważałem, że diabeł siedzi we mnie. Spowiadałem się z tego, że zawarłem z nim pakt. Przychodził do mnie codziennie, rano, w wieczór, we dnie, w nocy i chciał bym mu się odpłacił za jego pomoc. Żądał ode mnie, bym spłacił dług wdzięczności własnym nasieniem. Czasem po trzy razy dziennie. Nie znosiłem tego, upokarzało to mnie, ale nie mogłem się oprzeć jego sile. Czasami wyciągał mnie z lekcji do szkolnej toalety. Czekał tam w pełnej gotowości, bo załatwiał to ze mną w trzy minuty. Zawsze musiałem trochę odczekać, by zszedł mi z twarzy rumieniec, więc wracałem dopiero po dłuższej chwili. Koledzy się wtedy ze mnie śmieli, że na pewno zajęła mnie grubsza sprawa. W sumie to powinienem był się obrazić na te głupie żarty, ale one mi pasowały, bo świetnie tuszowały prawdziwe sprawki, które mnie wyciągały z lekcji.

By znaleźć większą siłę przeciw mojemu wrogowi, bardzo zbliżyłem się do Kościoła. Ministrantem byłem już od trzeciej klasy, ale po śmierci ojca angażowałem się coraz bardziej. Po niedzielnej mszy dostawaliśmy od księdza po parę złotych, ale musieliśmy od tego płacić haracz starszemu koledze. Oprócz nas, dzieciaków, w kościele było dwóch starszych ministrantów, dwóch braci. Starszy z nich już pracował i mówiło się, że ksiądz (mieliśmy tylko jednego, więc nie znałem wtedy rozróżnienia na proboszcza i wikarego) szykuje go na swojego następcę, że przygotowuje go do pójścia do seminarium. To on zazwyczaj pomagał ubierać się księdzu do mszy. Podawał mu komżę, nakładał ornat, wygładzał fałdy. W oczywisty sposób był przewodniczącym ministrantów, ale nie wdawał się w żadne układy z dzieciakami. Rządził nami jego młodszy nastoletni brat. Właśnie poprzez układy. Zarządził, że od tego, co dostajemy od księdza mamy mu odpalać po dziesięć procent, a jak ktoś się buntował, groził, że go nie wybierze do służenia do mszy. I jeszcze przed każdą zbiórką ministrantów mieliśmy robić dla niego zrzutkę na paczkę najlepszych papierosów. Nie mieliśmy krzywdy, bo nikt z nas przecież nie dokładał do interesu ze swojego, więc uznaliśmy, że takie są mafijno-kościelne prawa. Po śmierci ojca ksiądz chyba chciał mi go zastąpić. Czule głaskał mnie po głowie przy każdym powitaniu i zawsze pytał, jak mi idzie w szkole, jak radzi sobie mama, jak mi się układa z kolegami. Zawsze odpowiadałem, że dobrze, ale nie była to prawda. Gdy ojciec żył, przepijał połowę pensji, ale drugą dawał na dom. I gdy był trzeźwy, zawsze coś zrobił: naprawił przeciekający kran, podkleił odpadające płytki na podłodze, pomalował ściany, uszczelnił okna. Zawsze byliśmy biedni, ale dopiero teraz zaczęliśmy to odczuwać dotkliwie. Mama  od razu zaczęła oszczędzać na jedzeniu. Gdy ugotowała kapuśniak, to jedliśmy go przez trzy dni. Nie pamiętam, bym chodził głodny. Albo obdarty. Ubranie zawsze miałem schludne, tyle tylko że niemodne albo kiepskiej jakości. Gdy założyłem coś nowego, koledzy z klasy szydzili: A co to? Najnowsza moda z ciuchbudy?  Któregoś razu tak mi dokuczyli, że nie potrafiłem ukryć smutku i ksiądz mnie spytał, skąd taka kwaśna mina. Nie potrafiłem powstrzymać emocji i się rozpłakałem. I opowiedziałem mu wszystko. Mówili o mnie: Nie dość, że sierota, to jeszcze bida z nędzą.

Ksiądz zabrał mnie do punktu Caritasu, w którym rozdawano odzież i jedzenie dla biednych. Czy znajdziecie, panie coś szykownego dla tego kawalera? – poprosił pracujące tam wolontariuszki. Na stołach leżała używana odzież i obuwie. Osobno sukienki i spódnice, osobno spodnie, bluzki, koszule, swetry i kurtki. Na półkach stały niezniszczone, ale na pewno już niemodne buty. Ale jedna z pań od razu poszła na zaplecze i przyniosła duży foliowy worek. Wyciągała z niego różne części garderoby, wyraźnie lepszego asortymentu, niektóre nawet ze sklepowymi metkami i przykładała je do mnie, sprawdzając, by dobrać odpowiedni rozmiar. Dostałem jedną parę dżinsów, jedne spodnie sportowe, trzy koszule, bluzę, kurtkę, paczkę nowych skarpetek i majtek. Przywieźliśmy to do pokoju księdza. Przymierz i zdecyduj, co ci się podoba — powiedział — a to co odłożysz, wrzucimy do pojemnika na odzież używaną. Zacząłem od spodni. Gdy stałem w majtkach i skarpetkach, do pokoju zapukała gospodyni. Ksiądz automatycznie zawołał: Proszę! Ale ona, wsunąwszy głowę pomiędzy drzwi i framugę, wycofała się skonfundowana. Nie, nie — przyjdę później powiedziała i bezgłośnie zamknęła drzwi. Wtedy tego oczywiście nie rozumiałem, ale dziś wiem, co musiała sobie pomyśleć. Jutro pojedziemy do galerii handlowej i kupimy ci buty. Wybrałem sobie granatowo-białe najki, a ksiądz na dodatek dołożył mi podobną bejsbolówkę. W szkole oczywiście spotkały mnie za to szyderstwa. Co chwila ktoś następował mi na nogę, mówiąc: Nowe, niedeptane. Bejsbolówkę zdarli mi z głowy i rzucali sobie, grając ze mną w wariata. Aż mi ją podeptali. Nie dość, że sierota i bida z nędzą, to jeszcze wariat — śmiali się ze mnie. Skąd ty to wszystko masz? — dopytywał się herszt klasy, potężny chłopak, gruby i wyższy od nas wszystkich o głowę. Pewnie zrobił księdzu loda — zarechotał jego kumpel, który chodził za nim krok w krok. I wszyscy wybuchnęli śmiechem. Dziewczyny też. One czasem potrafiły być okrutniejsze od chłopaków. Większość dzieciaków w klasie było jedynakami. Dziś mówi się o nich: pokolenie jednorożców. Wychuchani, wymuskani przez swoje mamusie, rozpieszczeni i zdeprawowani pieniędzmi przez ojców. Przedłużający sobie ferie z powody wyjazdu z rodzicami na narty lub Kanary. W markowych ciuchach i butach, z telefonami najnowszej generacji. Chłopaki z fryzurami od stylisty jak pudelki: pół głowy na łyso, a pół z długą grzywą. Z palmą lub irokezem na środku głowy, albo z cieniutkim warkoczykiem z tyłu. Im dziwniej, tym lepiej. Moja ty ślicznotko — witała mamusia Grubego w samochodzie i pieszczotliwie targała go za palemkę. Gruby ślicznotka rządził w klasie. Chłopcy się go bali, a dziewczyny podziwiały za umiejętność bycia liderem. Każdy chciał być jego kumplem. Było w klasie kilku chłopców, którzy też się nadawali na ofiary: jeden rachityczny w okularach ze szkłami grubymi jak denka od butelek, jeden szczerbaty, bo dopiero w szóstej klasie zaczęły wypadać mu mleczaki, i kilku z biednych rodzin, tak jak ja. Właściwie mogli być moimi druhami w niedoli, ale nie zaprzyjaźniłem się z żadnym z nich. Oni też szli za grubym jak w dym. Podejmowali jego szyderstwa, szykany i złośliwości, by przypodobać się wodzowi. Wybór był prosty. Albo zostawałeś myśliwym, albo stawałeś się zwierzyną łowną.

Jedynym moim przyjacielem był młodszy o rok ode mnie ministrant, no i nasz ksiądz. Szybko stałem się jego pupilem i zaufanym. Prosił mnie, bym w niedzielę służył do mszy podczas sumy. I gdy już rozdzielił pomiędzy ministrantów kieszonkowe, prosił mnie, bym został jeszcze chwilkę. Nasz kościół to była dawna mała kaplica cmentarna, do której dobudowano drewnianą przybudówkę. Stał na uboczu, za torami kolejowymi. Nie mieliśmy nawet plebanii. To znaczy była, na sąsiednim osiedlu, gdzie rezydował ksiądz proboszcz z kilkoma wikarymi i siostrami zakonnymi, ale nasz ksiądz wynajmował pokój z kuchnią w najbliższym od kościoła domu, stojącym też na uboczu, za torami. Jego właścicielka sprzątała mu i gotowała. Po sumie i zamknięciu kościoła udawałem się z księdzem do jego mieszkania, gdzie wręczał mi dużą skórzaną, zapinaną na zamek błyskawiczny torbę, wypełnioną szczelnie dziesięcioma butelkami po piwie. Kierowałem się z nią z powrotem w stronę kościoła i na jego wysokości przechodziłem przez tory. Tylko uważaj na pociąg! — przestrzegał mnie ksiądz za każdym razem. Przez położony na tyłach kamienicy ogród, docierałem do gospody, też od tyłu, i przekazywałem torbę kierowniczce lub bufetowej. One oczywiście dobrze wiedziały, że przychodzę od księdza i wymieniały puste butelki na pełne. Zwykle dostawałem od księdza na zakupy stówę, z której panie wydawały mi dokładnie połowę, zapewne doliczając do rachunku napiwek. Gdy chciałem oddać księdzu resztę, on zawsze mówił: To dla ciebie, za drogę. To było więcej niż w bogatych rodzinach dzieci dostawały kieszonkowego.

Tego roku zacząłem chodzić z księdzem po kolędzie. Dostałem za to tysiąc złotych. To dużo pieniędzy jak na trzynastolatka. Połowę dałem mamie, a do drugiej połowy się nie przyznałem. Chciałem sobie kupić PlayStation, by mieć jak inni, ale pięćset złotych to było za mało, chyba, że na używane, ale używanego kupować się nie opłacało, bo każde było przestarzałe. Tylko frajerzy się na to nabierali. Musiałem więc uzbierać na nowe. Starsi ministranci chodzili w markowych ciuchach, palili dobre papierosy, szastali forsą na prawo i lewo. Skąd ją mieli? Też dostawali od księdza. W prezencie. Wystarczyło poprosić. Ale to im nie przeszkadzało, by na dodatek podkradać z tacy, z zeszytu, z kasetki. Szybko nauczyłem się korzystać z tego i ja. Oni nie mieli z tym żadnego problemu, ja — tak. Wciąż sądziłem, że to szatan kieruje moją ręką i moimi myślami.

Dużo łatwiej znosiłem, gdy zbroiliśmy coś razem, na przykład paląc za zakrystią papierosy czy podpijając z butelki mszalne wino. Nie było dobre. Kwaśne i zwietrzałe. Co innego w kotłowni. Gdy zrzucaliśmy do niej koks, odkryliśmy, że w jednej z szafek ksiądz miał ukryty barek: koniak, whisky, Cinzano… Niby tylko chcieliśmy umoczyć język, by poczuć smak, ale jak już mieliśmy butelkę w ręku, to każdy chciał pociągnąć głębszy łyk, by poczuć, jak działają. Cinzano jeszcze jakoś dawało się przełknąć, choć nie wiem, po co było takie gorzkie, ale reszta była okropna.

Najstarszy ministrant zakochał się w swojej dawnej koleżance z klasy i nadzieje księdza na jego kapłaństwo spełzły na niczym. Zrezygnował też z bycia ministrantem, bo służący do mszy chłopcy musieli być czyści, a małżeństwo przecież bruka, zarówno ministranta jak i księdza. Romans — nie, pokątne pociąganie z butelki — też nie, dziecko na boku — także nie, ale małżeństwo to dla księdza grzech śmiertelny. Przeciwko Bogu? No niee… Przeciwko Kościołowi.

Szybko dorastałem i szybko zostałem  przewodniczącym ministrantów. Pupilek księdza i przewodniczący, a w dodatku byłem kimś w rodzaju kościelnego, ponieważ w naszym małym kościółku nie mieliśmy takiej funkcji. To była wysoka pozycja. Ksiądz darzył mnie bardzo daleko idącym zaufaniem. Kupowałem koks na zimę, materiały remontowe, a nawet roznosiłem po domach opłatek, przyjmując do zeszytu opłaty, to znaczy ofiarę. Co łaska. Niektórzy byli bardzo łaskawi. Podkreśliłem w zeszycie na czerwono nazwiska tych, co dawali trzycyfrowe sumy. Gdy pokazałem zeszyt księdzu, on tylko pokiwał głową i powiedział: Tak, te dewotki to nasz największy skarb. Ale nigdy nie sprawdzał — przynajmniej przy mnie — czy suma zapisów i ilość gotówki się zgadzają. Od tego co zebrałem, dostawałem dziesięcinę. O, to już była niezła kasa.

Z każdym rokiem ksiądz łypał na mnie coraz bardziej zachłannym okiem kościelnego urzędnika, który, prócz pieniędzy, powinien był dostarczać chrystusowej armii także rekruta. Te pieniądze, które dostawałem, to była oczywista korupcja. Lecz ponadto ksiądz chciał mnie olśnić przepychem Kościoła. Nie tym mizernym, na miarę naszych nawet nie parafialnych możliwości, lecz prawdziwym, purpurowym. Wysłał mnie i mojego o rok młodszego kolegę do samego biskupa na uroczystość wyświęcenia księży.

Ale zanim to zrobił, zaprosił nas do siebie na uroczystą kolację. Mnie – z okazji osiemnastki, która mi właśnie stuknęła, a jego — z okazji minionych imienin. Osobiście upiekł kaczkę faszerowaną pasztetem, którą, jeszcze dymiącą, prosto z piekarnika postawił na elegancko nakrytym stole. Po odmówieniu modlitwy za kaczkę ksiądz powiedział, że jako pełnoletni mogę się z nim napić wina. Czerwonego, powiedział, otwierając butelkę pinot noir. Pino nła, wypowiedział wyraźnie, nalewając trunku do kieliszków i ucząc nas podstaw savoir-vivre’u. Francja–elegancja — skomentował mój kolega. Ty jako niepełnoletni nie dostaniesz wina — zdecydował ksiądz. Skocz do lodówki po butelkę piwa. Ksiądz ją otworzył uniwersalnym korkociągiem z otwieraczem do kapsli i nalał mu do takiego samego jak nasze kieliszka. Trudno — zażartował kolega — spiję tylko piankę. Pinot — ksiądz wprowadzał nas coraz głębiej w elegancki świat — jest zazwyczaj lekkim winem, więc chyba będzie dobrym wyborem dla takiego żółtodzioba jak ty. Zółtodziób już nie takich rzeczy próbował — skomentował mój kolega. Na jego osiemnastkę… Nie ma się czym chwalić — zgasiłem go krótko. Czerwone wino pijemy do mięsa, a zwłaszcza do dziczyzny, a białe do ryb i drobiu. Ale przecież kaczka… — zauważył kolega. To dziczyzna — nie pozwolił mu skończyć ksiądz. A indyk ma zarówno białe, jak i czerwone mięso, więc do odpowiedniego rodzaju należy dobrać odpowiednie wino. Obaj dostaliśmy prezenty. Ja – elegancki zegarek, a on – elegancki pasek do spodni. A potem ksiądz powiedział, że  ma dla nas niespodziankę — trzydniową wycieczkę do biskupa na święcenia księży.

Odwiózł nas na stację, kupił bilety i wsadził do pociągu. Na miejscu miał nas odebrać zaprzyjaźniony z nim kleryk, którego zresztą poznaliśmy podczas jego odwiedzin w naszym kościele. Zakwaterowanie dostaliśmy w baraku dla gości seminarium duchownego, ale posiłki jedliśmy wspólnie ze wszystkimi w olbrzymim refektarzu. Ten niekończący się stół z tacami pełnymi owoców zapamiętałem do dziś. I tych leżących krzyżem na posadzce kleryków — też. Przepych Kościoła, owszem, trochę mi zaimponował, ale ten widok młodych mężczyzn oddających swe życie Bogu przeraził mnie bardziej. Podobnie jak wkładanie złożonych dłoni w ręce biskupa. To na znak lennego posłuszeństwa — wyjaśnił nam nasz ksiądz. A wcześniej odbyło się złożenie trzech przyrzeczeń: przysięgi wierności doktrynie Kościoła, przysięgi celibatu i przysięgi posłuszeństwa — dodał.

I zaraz potem nasz ksiądz został przeniesiony, za granicę. Na jego miejsce przyszedł starszy ksiądz. Taki cichy, potulny, słodko się uśmiechający ksiądz dobrodziej. Nasz stary ksiądz, to znaczy ten młodszy, ledwo przekroczył czterdziestkę. Grał z nami w piłkę (na nieużytkach za torami urządził boisko, ustawił bramki, wyznaczył linie, i to nie tylko naszymi, ale i swoimi rękami). Do pracy fizycznej i sportu przebierał się w dżinsy i flanelową koszulę. Chodził z nami na rajdy, zabierał nas na kilkudniowe biwaki. A nowy, starszy ksiądz tylko msze, pogrzeby, majowe, czerwcowe, różańcowe. Poprzedni ksiądz był księdzem młodzieży; podczas mszy śpiewało się przy gitarze i tamburynie, klaskało w dłonie, kiwało, podrygiwało. Ksiądz dawał się zapraszać na potańcówki do osiedlowej świetlicy. I jak tańczył! Dziewczyny i młode kobiety się w nim podkochiwały. Natomiast nowego uwielbiały starsze dewotki. W kościele grały tylko organy. Nawet nie potrafił dobrze śpiewać. Zniechęcił mnie zdecydowanie. Przestałem być ministrantem i oddałem pola swemu młodszemu koledze, który od razu zaczął księdzem manipulować. Młodszymi ministrantami także.

Zacząłem zaniedbywać niedzielną mszę świętą. Nie miałem wątpliwości, że coraz głębiej wpadam w sidła szatana. Szantażował mnie. By się od niego wyzwolić, by go ubłagać, żeby mnie nie dręczył wyrzutami sumienia, którym towarzyszył jego szyderczy chichot, żeby dał mi święty spokój, płaciłem mu tym, czego żądał: moim własnym nasieniem. Był nienasycony, ciągle żądał więcej i więcej, aż się obawiałem, czy sobie czegoś nie uszkodzę podczas coraz bardziej bezlitosnych aktów znęcania się nad sobą. Bo zrobić to raz, to — nie oszukujmy się — nawet przyjemne, ale siódmy raz w ciągu dnia? To jest naprawdę samogwałt. Bałem się, że jeśli mu nie dam, czego chce, on zażąda ode mnie czegoś więcej: ofiary krwi.

Czy można się dziwić, że po takich doświadczeniach nie miałam śmiałości do dziewczyn? Dojrzewałem, dorastałem, ale nigdy się do żadnej nie zbliżyłem, żadna nie obdarzyła mnie nie tylko najmniejszym uczuciem, ale i zainteresowaniem. Myślałem, że skoro robię takie rzeczy ze swoją ręką, nie będę wiedział, jak się zachować w ich obecności. Onieśmielały mnie i odpychały zarazem. Przerażały nawet, bo wydawało mi się, że jak się do nich zbliżę, spod ich skóry, w miejscu jej pęknięcia, wyjdzie diabeł w innej postaci i mnie wciągnie wprost do piekła. Diabeł towarzyszył mi od najmłodszych lat. Wstępował w ojca, gdy sobie popił. Wstąpił we mnie, gdy zacząłem dojrzewać. Siedział w dziewczynach, które nie zwracały na mnie uwagi. Byłem przekonany, że nie odpuści i że będę się z nim musiał zmagać przez całe życie.

Chodziłem do technikum, szkołę średnią ukończyłem więc w wieku dwudziestu lat. Gdy stanąłem przed wyborem studiów, zrozumiałem jak niewielkie mam możliwości. Prawo? Politechnika? — myślałem. Nic z tego. Maturę zdałem ledwo ledwo, zwłaszcza z matematyki; nie nauczyłem się dobrze żadnego języka. Postanowiłem więc pójść do seminarium. Ale nie po to, by się wygodnie urządzić w życiu, lecz po to, by w Kościele znaleźć sprzymierzeńca do walki z szatanem. No i wpadłem z deszczu pod rynnę.

Weronika nie jest jeszcze skończona. Powinna być gotowa do końca roku 2022. Jeśli chcesz, możesz juz teraz okazać mi swoje wsparcie i kupić ja w przedsprzedaży. Dostaniesz za to jeden ze stu numerowanych egzemplarzy z dedykacją i podziękowaniem autora. Ale możesz też kupić gotową książkę lub e-book Mariki. Serdeczne zapraszam do mojego sklepu.

Rozdział III

Po ukończeniu seminarium zostałem skierowany do dużego miasta. Ucieszyłem się, bo na wsi albo w małym miasteczku jesteś stale na widoku, a w dużym mieście chowasz koloratkę, ubierasz się w cywilne ubranie i niezauważalnie mieszasz się z tłumem. Dostępne jest wszystko, z czego korzystają zwykli ludzie: kina, restauracje, baseny, burdele. Przecież tam nikt nikogo nie pyta o zawód.

Szybko wciągnąłem się w pracę wikarego. Mój proboszcz, mężczyzna w sile wieku, bezpiecznie mnie wprowadzał w rutynowe działania. Msze święte i nabożeństwa. Najpierw majowe, potem czerwcowe. Spowiedź, ofiara, eucharystia. Chrzty, śluby, pogrzeby. Najpierw wprowadzał mnie w związaną z nimi buchalterię, a po wakacjach obiecał mi udzielanie sakramentów. On się skupiał nad przygotowaniem dzieci do komunii, młodzieży do bierzmowania i młodych do ślubu, chciał mnie w to wciągnąć przez katechezę. W pobliskiej podstawówce był wakat katechety. Wypełniali go nauczyciele z innych szkół. — Niech ksiądz to weźmie — mówił. — Otrzaska się ksiądz w pracy z dziećmi, wyjdzie do ludzi, zaszczepi przeciwko lekceważeniu, śmiechowi, hejtowi, podchwytliwym pytaniom. Bo chyba ksiądz się nie spodziewa, że wszyscy tu będą księdza po rękach całować? To jest miasto, proszę księdza. Tu wszyscy są zaganiani, nawet nikt księdzu nie powie na ulicy „Pochwalony!”. No i legalnie będzie ksiądz zarabiał. To będą księdza prywatne pieniądze.

Dzieci w szkole bardzo się ucieszyły, że będą miały od religii młodego księdza, a nie starą, zdewociałą katechetkę. Praca nie była trudna. Już w lecie dokładnie przejrzałem podręczniki, więc w szkole wystarczyło mi przejrzeć je raz jeszcze przed zajęciami, a potem przerabiać je lekcja po lekcji. Ale dzieci bardzo chciały mnie poznać, więc pytały o moje dzieciństwo, o młodość, jak zostałem księdzem. Oczywiście nie mówiłem im prawdy o sobie, bo gdy zostajesz osobą duchowną, twoja świecka przeszłość znika. I jeśli chcesz być dobrym pracownikiem winnicy pańskiej, twoja osobowość też powinna zniknąć. Nie ma ciebie. Nie ma twoich potrzeb. Cały powinieneś oddać się Bogu i podporządkować Kościołowi. Twoje hobby, pasje, zainteresowania twojemu biskupowi nie są do niczego potrzebne. Jeśli je masz i mimo wszystko kultywujesz, władza kościelna patrzy na to podejrzliwym okiem. Takie przynajmniej zasady wpajano nam w seminarium. A kiedy je podważaliśmy i pytaliśmy: A Jan Paweł Drugi? Kajaki, narty, wędrówki, poezja, teatr, języki… to odpowiadano nam, że taki styl życia nie może być wzorem dla każdego księdza i że JP2 zajmował się tym wszystkim głównie podczas urlopu, a na pierwszym miejscu były zawsze u niego obowiązki kapłańskie.

Obowiązki kapłańskie to było powołanie i pasja mojego pierwszego proboszcza. Realizował się w tym kompletnie. Nie tylko na urzędzie, ale też jako przewodnik duchowej wspólnoty, którą chciał przepoić życie parafii. Założył klub młodzieżowy, gdzie dzieci mogły przyjść po szkole, odrobić lekcje, pograć w ping ponga, w warcaby, poczekać, aż rodzice wrócą z pracy. Dla słabszych uczniów zorganizował korepetycje. Starsi uczyli młodszych. Głównie matematyki i angielskiego. Ale dumą naszej parafii była orkiestra dęta, w której grali chłopcy i dziewczęta. Zrymowało mi się. No i dobrze, bo to była wspaniała harmonia. Orkiestra miała swoją kapelmistrzynię, dziewczynę z werwą, po szkole muzycznej, która też była naszą organistką. Uczyła gry i muzyki młodsze dzieci, które przygotowywała do gry w orkiestrze. U nas w kraju w zasadzie nie używa się określenia „gmina religijna”, ale ksiądz proboszcz dokładał wszelkich starań, by w parafii zbudować coś na kształt wspólnoty.

Miałbym tam dobrze, jak u Pana Boga za piecem, ale niestety mój wróg upomniał się o swoje. Wrócił do mnie pod postacią dziewczynki. „Małgorzata” to chyba częste imię jego towarzyszek? Małgosia miała dziesięć lat. Piękna, wesoła dziewczynka o czarnych, długich włosach i czarnych oczach w pięknej, jak to się mówi, oprawie. O ciemnej karnacji skóry. Szczuplutka, nieduża, a właściwie nawet filigranowa. Wesoła, pogodna, ale i rezolutna, od czasu do czasu popadająca w zadumę. Bystra i inteligentna, choć czasami niezbyt mądra, ale czy przez to nie bardziej urocza? Dla mężczyzn? Dla mężczyzn, bo przede wszystkim im chciała się podobać. Nieraz przyłapywała mnie na lubieżnym spojrzeniu, jakim mężczyzna patrzy na kobietę. Uśmiechała się porozumiewawczo, jakby chciała podziękować za komplement. Była bardzo świadoma swojej urody. Nie w tym sensie, by wiedziała, jak z niej korzystać, ale w tym, że wiedziała, że jest ładna. Lubiła to podkreślać. Kokietka, mała kokietka. Miała taki zalotny gest. Zbierała włosy zwisające jej z przodu ramienia i teatralnie zalotnym ruchem dłoni zarzucała je palcami na plecy, uśmiechając się przy tym zalotnie. Wiem, wiem. Zauważyłem to. Trzy razy użyłem słowa „zalotnie”. Nieświadomie, ale nie będę tego poprawiał, bo to najlepiej pokazuje, jaka była. A uśmiech miała rozbrajający. Szczerbaty jak drewniane grabie po pracy na kamienistym polu. Dziwiłem się, że dziesięciolatkom wypadają mleczne zęby. Myślałem, że dzieje się to wcześniej. Ale nie. Jej koleżanki też miały taki sam szczerbaty uśmiech. Podobała się sobie. Narcyz malutki. Czasami po weekendzie przychodziła do szkoły z pomalowanymi paznokciami. Ponoć bawiła się z koleżankami w salon piękności i w niedzielę zapominała zmyć lakier.

Kiedyś, w jakiejś wesołej sytuacji spytałem ją podczas lekcji, czy wolałaby być piękna i młoda, czy stara i brzydka. Małgosia zastanowiła się chwilkę i pojęła mój żart. Oczywiście że piękna i młoda — powiedziała ze swoim rozbrajającym szczerbatym uśmiechem. Zapomniałem jeszcze dodać, że uśmiechając się zalotnie, bądź rozbrajająco, mrużyła oczy. Też zalotnie. Wszystko w niej było zalotne. — A wolałabyś być piękna i głupia czy brzydka i mądra — podjął zabawę klasowy prymus. Małgosia zastanowiła się głęboko, po czym odpowiedziała poważnie: Piękna i głupia. Chłopiec wybuchnął śmiechem, ale nikt inny się nie śmiał. Wszyscy w klasie, a zwłaszcza dziewczynki, nie z nim, lecz z nią się zgadzali. Oj, drogo prymus przypłacił próbę udowodnienia, że jest mądrzejszy niż wszyscy. Dziewczyny dokuczały mu do końca szkoły.

Małgosia przychodziła do mnie do spowiedzi. Czemu wybrała sobie mnie na spowiednika, a nie innego z księży? Na plebani było nas czterech. Używała brzydkich wyrazów, jak wszyscy. Wzywała imienia Pana Boga swego nadaremno. Jak wszyscy, tylko nie wszyscy się z tego spowiadali. Dokuczała koleżance, jak wszystkie. Gniewała się na mamę, biła się z bratem, zapominała o wieczornej modlitwie, opuszczała niedzielną mszę świętą — jak wszyscy. Ale ona miała też nieskromne myśli. Nie wiem, co mnie podkusiło (to znaczy wiem, dziś dobrze to wiem, że musiał to być mój odwieczny wróg), że spytałem: — A jakie konkretnie? — Myślałam o księdzu — wyszeptała. Wiem, dziś dobrze to wiem, że powinienem był uciekać, gdzie pieprz rośnie, ale zapomniałem się i nie rozpoznałem mojego odwiecznego wroga. Nie zważając na to, że jej nieco przydługie klęczenie przy konfesjonale może czekającym w kolejce wydać się podejrzane, brnąłem dalej. — A co myślałaś? — spytałem z duszą na ramieniu. — Że ksiądz mnie całuje. (Boże!!!) — Że ksiądz mnie przytula, że ksiądz mnie głaszcze, że ksiądz mnie dotyka. Moja księża mość drgnął pod sutanną. Wystraszyłem się, że ktoś może usłyszeć. Natychmiast dałem jej rozgrzeszenie, za pokutę zadałem trzy razy Zdrowaś Mario i zdecydowanie, może nawet zanadto, dwa razy głośno odpukałem w niemalowane drzewo.

Teraz ona próbowała złapać mój wzrok swoim wzrokiem, a ja go unikałem. Ale wymyśliła sprytny fortel. Udawała, że się zamyśla, zapatrza na coś nieokreślonego i kiedy ulegałem tej prowokacji i sam się na nią zapatrywałem, ona wykonywała nagły ruch głową i łapała moje spojrzenie: A, mam cię, zbereźniku!

Przegrałem tę walkę. Wyznaję to szczerze, przegrałem. Teraz ja zacząłem myśleć o niej. Śnić, budzić się w środku nocy z jej obrazem w głowie. Wstydzę się opowiadać o wszystkich szczegółach, ale to, o czym śniłem, to o czym marzyłem, to nie była jej mglista postać. To były detale jej ciała, które zacząłem ukradkiem obserwować. Piegowaty nosek, lekko wydłużone płatki uszu, same uszy, wystający w rozpięciu bluzki obojczyk, obgryzione paznokcie, czasem z łuszczącym się lakierem, czasem z żałobą po kocie. Cieniutkie przedramię, zeszpecone nieudolnie wykonanym długopisem tatuażem. Czubki próbujących przebić jej T—shirt piersi (nie nosiła jeszcze stanika). Wystająca spod leginsów gumka różowych majteczek. Dopiero zapowiadająca kształt gruszki sylwetka jej ciała i, mimo wszystko, wciąż jeszcze chłopięce pośladki, zebrane w perfekcyjne krągłości przez elastyczne legginsy, nieświadome, że powłóczę za nimi swoim bazyliszkowatym wzrokiem świętoszka. Śniłem też o jej lekko matowym głosie (czy dziewczynki też przechodzą mutację?). Jej zdrowy śmiech, wydobywający się z jej płuc, z jej krtani, z jej ust też budził mnie po nocach. By poczuć jego woń, w pierwszy piątek lutego, niby chuligan, przebiłem długopisem kilka dziurek w folii, którą była wyłożona kratka konfesjonału. Czekałem na nią, ale nie przyszła. Łudziłem się, że przyjdzie następnego dnia albo w niedzielę, ale też nie przyszła. Przeziębiła się i leżała przez cztery dni w łóżku. Ksiądz proboszcz zlecił kościelnemu wymianę folii. Przebiłem ją znowu. Kościelny po paru dniach ją naprawił, a ja ją znów przebiłem. Czekając na Małgosię znosiłem wyziewy nieumytych dziecięcych gąbek i starych gęb z popsutymi zębami. Wiedziałem, co ludzie jedli na obiad: ogórkową, kapuśniak, mielone, mizerię, bigos, pyzy polane tłuszczem i skwarkami ze słoniny, pizzę hawajską z sosem czosnkowym. I co na śniadanie: jajecznicę na boczku, ze szczypiorkiem lub bez, zupę mleczną, jajka na twardo, chleb z kiełbasą. Poznałem kwaśny zapach przepoconych ubrań, fetor owłosienia spod pachy, kwas wina i gorycz piwska. Za czwartym razem kościelny powiedział do księdza proboszcza: — Proszę księdza, ktoś przebija tę folię od środka. Przyjrzałem się, rozdarte krawędzie wchodzą w kratkę, a nie do wewnątrz. — Pewnie jakiś żartowniś chowa się w konfesjonale — pospieszyłem z wyjaśnieniem — żeby nikt go nie zobaczył z zewnątrz. A jak go przyłapiemy, to pewnie powie, że tylko się bawił w chowanego. Ksiądz proboszcz spojrzał na mnie, jakby chciał spytać: Sherlock Holmes czy Herkules Poirot?

Dałem za wygraną, ku własnemu komfortowi i zadowoleniu pozostałych księży. Małgorzatka przyszła do spowiedzi w pierwszy piątek marca. Nie mówiła nic o koleżance, ani o mamie, ani o bracie. — Cały czas o księdzu myślę — zaczęła prosto z mostu. Wcelowałem palec w jej usta i przebiłem folię. Odruchowo szarpnęła głową. — Czemu tak? — spytała. — Żeby cię lepiej słyszeć, mów ciszej. (Wilku… dlaczego masz takie duże uszy? Wilku… dlaczego masz takie duże oczy? Wilku… na co masz wilczy apetyt? Wilku… co tam chowasz pod sutanną?). Jej oddech miał zapach kakao i placków z jabłkami posypanymi cukrem waniliowym. — Dotykałam się w różnych miejscach. — Dziecko, zgubisz mnie i siebie. Za pokutę odmów całą dziesiątkę różańca. Puk, puk! — Idź już.

Do dziury w folii sam się przyznałem. — Czekałem na spowiedź — powiedziałem księdzu proboszczowi i z nudów zacząłem sprawdzać napięcie tej folii na kratce i nagle: trach! Zrobiłem dziurę. Bardzo przepraszam, Powiem panu kościelnemu, albo sam ją wymienię. — Dobrze, że ksiądz komuś oka nie wykłuł — zaśmiał się ksiądz proboszcz. — Mam nadzieję, że to ostatni raz. — Żartobliwie pogroził mi palcem. Wiedziałem, że to nie może się dobrze skończyć. Trzymał mnie w swych szponach. Spełniłem twoje życzenie, mówił. Zabiłem ci ojca, chciałbym coś za to dostać. Nie pytałem go, co. W ogóle z nim nie rozmawiałem. Ani razu. Przez cały czas to on mówił do mnie. Nie pytałem go, ale dobrze wiedziałem, czego chciał. Tamtej dziewczynki.

„Weronikę” powinienem skończyć w ciągu kilku najbliższych miesięcy i wydać ją jeszcze w tym roku. Ale może sięgniesz po moją pierwszą powieść? Dostępna jest tutaj:


Numer na wnuczka

— Nie chciałbym, żeby ksiądz mnie źle zrozumiał. Przecież jesteśmy wspaniałym narodem, przecież nie raz zadziwiliśmy świat, dając dowody naszej odwagi, naszej mądrości, naszego poświęcenia, ale teraz dzieje się z nami coś niedobrego. Skąd ta pogarda do lepszych, ta agresja, ten plugawy język, brak szacunku dla prawa, dla prawdy, dla zasad, dla demokracji? Czy ksiądz się zastanawiał, skąd się to wszystko bierze? To ze strachu. Oni się boją zmian, oni się boją nowego świata, oni się boją nowoczesności, bo myślą, że sobie w niej nie poradzą, że będą nikim, że inni będą się z nich śmiać, bo nie znają języków, bo nie potrafią obsługiwać komputera, bo nie czytają książek, bo nigdy nie wyjeżdżali za granicę. Oni w dzisiejszym świecie czują się niekomfortowo. A kto by się czuł komfortowo w warunkach, w których by było widać, że jest biedny, źle ubrany, niewykształcony, nie potrafi się wysłowić? To tak jakby prostego chłopa w łapciach sto lat temu zaprosić na salony, na bal. No, nie czułby się komfortowo. Oni myślą, że wszyscy nimi gardzą i się z nich śmieją. I nawet gdy nikt tak nie robi, nie śmieje się z nich, nie wytyka palcami, oni mimo to myślą, że są ofiarą szyderstwa. Ba! Nawet się kreują na ofiary prześladowań. Ale dziś nikt nikogo nie wytyka palcami, bo dziś nikogo nie obchodzi, jak inny wygląda, jak się ubiera i — niestety — co mówi i myśli. Ludzie w tłumie odwracają od siebie wzrok i udają, że nikogo nie widzą. A mimo to to poczucie gorszości im doskwiera. Ale przede wszystkim samotność, bo wspólnota, jaką im oferuje demokracja liberalna, społeczeństwo jednostek autonomicznych ich nie satysfakcjonuje, nie pociąga ani nie jest dla nich zrozumiała. I oni bardzo by chcieli zlikwidować tę samotność, tę pustkę. Łatwo zrozumieć dewocję ludzi starszych, stojących już nad grobem, ale dlaczego taka stara kobieta daje posłuch nazistowskim demagogom? Czy ona nie widzi, że to, co głoszą, stoi w całkowitej sprzeczności z tym, w co ona wierzy? Może i widzi, może to jakoś intuicyjnie wyczuwa, ale „rozumuje” emocjonalnie. A tym, co jej najbardziej doskwiera jest samotność. Ona jest samotna, bo nie potrafi zbudować wspólnoty ze swoimi wykształconymi dziećmi, o które tak dbała, którym chciała wpoić religijne i obyczajowe wartości, a one, niewdzięczne, tego nie chcą, ponieważ mają swoją „liberalną” wiarę, swoje przekonania i żyją we wspólnocie ludzi podobnych sobie. Może i odnoszą się do matki z szacunkiem, może jej pomagają na starość, ale poza tą relacją pokrewieństwa nic ich nie łączy. Oni, poza wymianą praktycznych komunikatów, nie mają ze sobą o czym rozmawiać. Więc trudno się dziwić, że ta stara kobieta poszukuje wspólnoty ludzi podobnie patrzących na świat co ona. I podobnie jak ona odrzucających obcą dla siebie wspólnotę ludzi nowoczesnych. Po co im ta nowoczesność? Po co im ta wolność? I ona znajduje nową rodzinę, a jest nią rodzina słuchaczy katolickiego głosu w radiu, który rozlega się u niej w domu od rana do wieczora. Drażnią ją uwagi córki, gdy ta ją odwiedza: „Czemu mama tego słucha?”; i syna, gdy dzwoni i mówi przez telefon: „Mogłaby mama trochę przyciszyć radio, bo nic nie słyszę?”. I w ten sposób więź z rodziną radiosłuchaczy staje się dla niej silniejsza niż więź z jej dziećmi.

A radio dzień po dniu, godzina po godzinie, minuta po minucie sączy swą toksyczną propagandę. Przeciwko gejom, przeciwko feministkom, przeciwko gender, przeciwko liberałom, przeciwko uchodźcom. Ona nigdy nic nie miała przeciwko homoseksualistom, może i nawet zetknęła się z takimi parami, a na pewno słyszała od swoich dzieci lub znajomych o takich ludziach żyjących przykładnie, a nawet wychowujących dzieci, ale katolicki głos z radia przekonał ją, że oni chcą narzucić swoje przekonania całemu społeczeństwu i w ten sposób zniewolić dzieci. Dzieci, czyli chcą spedalić jej ukochanego wnuczka! O nie! Ona nigdy na to nie pozwoli i w ten sposób jej neutralne stanowisko wobec gejów przekształca się w niechęć do nich, w obrzydzenie, a w końcu w nienawiść. Ale skoro wobec gejów, to także wobec lesbijek, bo taka przecież musi być logika homofobii. Ale ona, za głosem swego radia, idzie dalej i zaczyna nie znosić tych, co ich tolerują, a nawet wspierają w walce o ich prawa, czyli liberałów. Ale i to mało, bo radio przekonuje ją, że trzeba zakwestionować cały system, który na to pozwala, czyli demokrację liberalną z jej dążeniem do wolności i równości jednostek. I ona nagle wyrasta na najbardziej uświadomioną i wyedukowaną politycznie osobę w rodzinie. Nigdy nie interesowała jej polityka, ale teraz wywodzi z przekonaniem: „Na tego nie zagłosuję— bo to liberał; na tego też nie, bo to socjalista, czyli postkomunista; a ta to zajadła feministka, a ja jestem za demokracją nieliberalną”. Wie ksiądz, co to jest? — pyta mnie ku mojemu zdziwieniu ksiądz Jan. — Numer na wnuczka! — I obaj wybuchamy śmiechem.

Przechodzimy kilkanaście kroków i ksiądz Jan wraca do poważnego tonu: — To jest stara metoda faszystowskich demagogów: przekucie ekonomicznego niepokoju, który większości ludzi towarzyszy przez całe życie w lęk o dzieci, o rodzinę, o pracę, o miejsce do życia i skierowanie go przeciw wrogowi: obcemu, innemu, żyjącemu i myślącemu inaczej. A wszystko po to, by zakwestionować naczelne wartości demokracji liberalnej: wolność i równość. O braterstwie nawet nie wspominam, bo ono już dawno zostało pogrzebane.

A wracając do tej kobiety, w ten sposób radio zdobywa jej bezgraniczne zaufanie. Jej wiara i przekonania przestają się liczyć, ponieważ wyrocznią we wszelkich sprawach staje się radio. Tysiące wojennych uchodźców u naszych granic nie wzbudzają w niej najmniejszej empatii, bo to przecież „islamiści” próbujący pokonać przedmurze chrześcijaństwa. Nie mahometanie, nie wyznawcy islamu, lecz „islamiści”. Nawet zdjęcia wycieńczonych kobiet i dzieci tułających się tygodniami po lasach jej nie wzruszają, „bo wśród nich mogą być osoby niebezpieczne”. Skąd ona to wie? Skąd ta pewność w osądzie wydarzeń i niewzruszona siła przekonań? To bezustannie płynący z radia katolicki głos w jej domu tak ją ukształtował. I ona wypiera ze swej świadomości zasadę, którą powtarzała sobie przez lata i którą w gruncie rzeczy stosowała, by głodnych nakarmić, spragnionych napoić, nagich przyodziać, podróżnych w dom przyjąć. A właściwie nie wypiera, tylko ją reinterpretuje, ograniczając do „naszych”, a do obcych stosuje inną, którą na falach jej radia, ku rozbawieniu prowadzącego program redaktora, zacytował jeden ze słuchaczy: „Gdy przed wiekami mahometanie stawali u naszych bram, to dostawali łomot, a nie azyl”. — Straszane! — komentuję jednym słowem. — Okropne — komentuje ksiądz Jan. — Głos katolickiego słuchacza w katolickim radiu.

Znów robimy kilka kroków i ksiądz Jan wraca do przerwanego wątku: —Podobnie mężczyzna w sile wieku, który kiedyś spróbował wziąć sprawy w swoje ręce i mu nie wyszło. Zawiódł się na świecie liberalnym, przegrał. I kto jest winien? On? Taki pracowity, taki odważny, taki pomysłowy? Jego zdaniem oczywiście nie. On myśli, że skrzywdził go ten nowoczesny, liberalny świat. „Bierz sprawy w swoje ręce”. „Jesteś kowalem swego losu”. „Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz”. To są wszystko oszustwa liberalnego świata, iluzje, którymi został zwabiony w sidła swojej „wolności”.

A są jeszcze całe masy ludzi, którzy przeżyli szok w czasie transformacji, którym nikt nie pomógł, którzy przez lata nie mogli znaleźć pracy. I to były całe fabryki, państwowe gospodarstwa rolne, całe miasta, całe regiony. I nawet jeśli wreszcie jakoś sobie ułożyli życie, to ani oni, ani ich dzieci na pewno nie zagłosują na liberałów, choćby się świat walił. Bo według nich, jeśli wolny, czyli liberalny rynek, kiedykolwiek wyciągnął do nich swą niewidzialną rękę, to tylko po to, by ich skrzywdzić. To, co miało miejsce potem, nawet jeśli warunki ich życia radykalnie się poprawiły, nie ma dla nich znaczenia, bo uraz do wolnego rynku i liberalnej demokracji pozostał.

Albo młodzi ludzie, dwudziestokilkulatki, które tyle pracy włożyły w zdobycie wykształcenia, tylu wyrzeczeń dokonały. Skończyli studia, które im nic nie dały; nawet nie uchyliły drzwi do żadnej kariery. Cynicy mówią, że to były studia „śmieciowe” i że teraz czeka na nich tylko śmieciowa praca, śmieciowe umowy, śmieciowe kontrakty. Dla takich ludzi wolność oznacza samotność, porażkę, zawód życiowy. Dlatego wybierają ucieczkę od wolności.

To pojęcie mnie elektryzuje, bo przecież nie raz obiło mi się o uszy, i dobrze wiem, że ksiądz Jan mnie zaraz spyta, czy czytałem tego… F…, F…, F… Freuda?

I rzeczywiście: — Ericha Fromma ksiądz czytał? — pada jego pytanie. No, byłem blisko. — Trzeba przeczytać, proszę księdza, koniecznie. To dziś lektura obowiązkowa. I kiedy nagle pojawia się demagog, który im tłumaczy, że tak naprawdę to oni są sprawiedliwi, a ci, którym się w życiu jako tako udało, są złodziejami, oszustami, szubrawcami, to taki pełen resentymentu tłum chętnie daje mu posłuch.

Ksiądz Jan chyba już musiał czuć się zmęczony, bo nie mógł znaleźć sobie odpowiedniej pozycji i ponownie oparł się o pieniek, tym razem wyprostowaną nogą.

— I tu powstaje bardzo trudny problem polityczny — zaakcentował ważność swej konkluzji wzniesieniem wyprostowanego palca wskazującego — bo jeśli oni mają władzę, to zadanie nie powinno polegać na tym, by ich pokonać, a tym samym na nowo upokorzyć, tylko na tym, by ich zmienić, by rozbudzić w nich aspiracje do bycia lepszymi, do kształcenia, do aktywności, do myślenia. Ale jak to zrobić, kiedy od lat wciska im się kit, że to wszystko jest złe, bo to są wartości elit?

Ale, powiem księdzu, ja uważam, że tak w ogóle człowiek nie jest zły. Gdyby zasada „homo homini lupus” była prawdziwa, już dawno byśmy się powyrzynali. Bo przecież nie jest tak, że gdy jeden homo sapiens spotyka drugiego, to się na niego rzuca z pazurami i mu skacze do gardła. A jest dokładnie odwrotnie. Nasz gatunek osiągnął tak niespotykany sukces właśnie dzięki współpracy.

— A skąd wojny? — Dobre pytanie. — Lubiłem, gdy ksiądz Jan w ten sposób chwalił moją wnikliwość. — To psychopatyczni przywódcy, fałszywi prorocy popychają do nich społeczeństwa. Zwykły człowiek woli być chłopem, robotnikiem, opiekunem swoich dzieci, a do wojska zostaje zazwyczaj wcielony siłą. Ja nie mówię o awanturnikach, rzezimieszkach, którzy ręka w rękę idą z cynicznymi szaleńcami, ale o zwykłych ludziach, którzy przecież nie zgłaszają się na ochotnika, by być mięsem armatnim. Dlatego tak ważny jest system wyboru władzy i jej kontroli. Ponieważ wolność jednostki jest naczelną wartością demokracji, a jej ochrona jest podstawowym zadaniem władzy. Demokratycznej, oczywiście że demokratycznej, bo w totalitaryzmie czy tyranii jednostka ma się podporządkować władzy, ideologii i interesowi politycznemu partii, kraju, narodu. Jeśli nie zadbamy o wolność i demokrację, jeśli uciekniemy od wolności w jakieś iluzje, rojenia o dobrobycie bez pracy, to tyrani zrobią z nami, co zechcą. Zlikwidują narzędzia demokratyczne: sądy, wybory, przepływ informacji i uczynią z nas społeczeństwo niewolników.

JERZY KRUK

A może kupisz całą książkę?

Rozmowa księży o gender, feminizmie,  LGBT, eko i innych demonach

W miesiąc po objęciu probostwa zaprosiliśmy na niedzielny obiad księży z innych parafii dekanatu. — Pewnie wszyscy uważają, że zdążyliśmy się już urządzić, czas to pokazać — powiedział mój proboszcz.

Ksiądz Jan witał kolejnych gości, przedstawiając się po nazwisku, a mnie tylko dyskretnym wskazaniem ręki: „Ksiądz wikary”. Za jego przykładem i ja wymieniałem swoje imię i nazwisko.

Kolejni goście witani byli kieliszkiem prosecco, który im wskazywałem na stojącej na bufecie tacy. — Nie ma wódki? — usłyszałem jak jeden z księży z rozczarowaniem zwrócił się do drugiego. — My tu nie pijemy wódki — pospieszyłem z dyskretnym wyjaśnieniem. — Ale może wina? — zaproponowałem. — Nie, nie — zaoponował ksiądz o postawnej posturze — może być szampan. — Jak na Nowy Rok. — Puścił do niego oko stojący obok szczupły ksiądz o wysokiej posturze, ubrany w spodnie, szarą koszulę z koloratką i czarną marynarkę, podobnie jak większość z nas. Jedni mieli czarne, inni szare, a jeszcze inni białe koszule kapłańskie, tylko ksiądz Oczko miał niebieską. Oficjalnie ubrał się tylko ksiądz dziekan. Miał na sobie sutannę prałacką z fioletową lamówką i fioletowymi guzikami. Opasany był fioletową szarfą. Ksiądz Jan i ja ubrani byliśmy na czarno. Ja w taką samą koszulę z koloratką co inni, a ksiądz Jan w kapłańskie polo z trzema guziczkami. No cóż, nie uzgodniliśmy dres kodu. Prawdopodobnie ksiądz Jan chciał podkreślić towarzyski, nieoficjalny charakter imprezy, a ksiądz dziekan — godność swego urzędu. Towarzystwo od samego początku zachowywało się nader głośno i swobodnie, jakby od dawna byli w dobrej komitywie.

Siedliśmy do stołu. Menu ustalił ksiądz Jan z panią Potęgową. Na pierwsze danie był krem z dyni, serwowany po francusku. Usłyszałem, jak ksiądz Jan uzgadniał to z naszą gospodynią: „Podajmy wszystko gotowe na talerzach, tak będzie wygodniej. I bezpieczniej”.

— Czy ksiądz mógłby nalać nam wina? — zwrócił się do mnie od szczytu stołu prawdziwy gospodarz. (Ustaliliśmy wcześniej, że dziewczęta nie powinny dotykać alkoholu).— Może nie wszyscy lubią chardonnay — powiedział do ogółu— ale moim zdaniem będzie pasować do zupy. Jedno i drugie ma wyrazisty smak. — Księża dyskretnie spojrzeli po sobie. — My tu jemy bardzo prosto, rozumie ksiądz, mięso, ziemniaki, sosik… — odpowiedział mu z drugiego końca stołu ksiądz dziekan. — I wódeczka. — Wszedł mu w słowo ksiądz Baryła. — Będzie i mięso — odpowiedział ksiądz Jan z uśmiechem, ignorując uwagę księdza Baryły. — Sosik i kartofelki też będą — wtrąciłem przymilnie. Ale gdy zdałem sobie sprawę, że mogło to zabrzmieć tak, jakbym się chciał przypodobać księdzu dziekanowi, spiekłem małego raczka.

— Ciekawy smak — skomentował jako pierwszy ksiądz dziekan. — Dziękuję — odpowiedział ksiądz Jan. — Przekażę pani Potęgowej. — Jedna z trzech dziewcząt, które nam podawały, piękna blondynka uśmiechnęła się porozumiewawczo do księdza Jana, a potem do mnie. Widać było, że ma oczy i uszy szeroko otwarte. Ksiądz Baryła ostentacyjnie podniósł łyżkę do góry i wylał z niej zupę z powrotem do talerza. — Jakiś muzułmański — skomentował z sarkazmem, a cała reszta zarechotała z zadowoleniem. — No, widzę, że i ksiądz ma wyczucie smaku. To kminek i gałka muszkatołowa — odparł ksiądz Jan spokojnie, nie ulegając prowokacji. — Ale muszę sprostować, że nie muzułmański, tylko arabski — dodał ze spokojem. — To kuchnia regionalna, a nie religijna. — Na wieprzowinie? — ksiądz Baryła udał, że łyżką wyszukuje w zupie kawałków mięsa. Ksiądz Jan spojrzał porozumiewawczo na mnie, a potem ponad głową księdza Baryły na blondynkę, która stała za jego plecami. — Jeśli mogę się wtrącić — odezwała się dziewczyna, która odebrała spojrzenie księdza Jana jako prośbę o udzielenie wyjaśnienia — to zupa bezmięsna, ugotowana na bulionie warzywnym, tak zażyczył sobie ksiądz proboszcz. — I dygnęła z gracją. — Więc jednak muzułmańska — znów zarechotał ksiądz Baryła, a z nim reszta towarzystwa, z wyjątkiem księdza dziekana, który z zażenowaniem spojrzał na księdza Jana. — Ksiądz Baryła to nasz największy żartowniś — powiedział rozbrajająco. — Trzeba poznać jego poczucie humoru. — Proszę od czasu do czasu popić winem — zachęcił ksiądz Jan, a pozostali księża posłusznie podążyli za jego radą. W pewnym momencie ksiądz Baryła ostentacyjnie odłożył łyżkę do miski, odwracając ją wypukłością do góry. Na szczęście inni wyjedli miseczki do czysta.

— Może jeszcze wina? — zaproponował mój przełożony, gdy dziewczęta sprzątały ze stołu. Odmówił tylko ksiądz dziekan.

— Ksiądz nigdy nie pije wódki? — Sąsiad księdza Baryły postanowił przerwać niezręczną ciszę. — Fajki ja nie palę, wódki nie piję — odpowiedział ksiądz Jan, cytując znaną piosenkę biesiadną. — Ksiądz Jan to sportowy typ — pospieszył ksiądz dziekan z wyjaśnieniem. — Naprawdę? — Kolejny ksiądz poczuł się w obowiązku do tkania towarzyskiego patchworku. — Poważnie — odparł ksiądz dziekan i zaczął wyliczać na palcach: — Kajaki, żagle, narty i co tam jeszcze? Wspinaczka? — Bez przesady — zaoponował ksiądz Jan — trochę wędrowania po górach, ale nie wspinaczka. — Zupełnie jak nasz papież — zauważył kolejny ksiądz. — Bardziej papieski niż papież — gruchnął ksiądz Baryła, ale tym razem nie odpowiedział mu rechot, bo wszyscy zauważyli, że przeciąga strunę. — Słyszałem, że jeszcze piłka nożna. — Spróbował własną niezręczność pokryć własną złośliwością. — Oj, to było dawno temu. — Ksiądz Jan nie dał się sprowokować.

— Mamy drugie danie.— I ja odważyłem się pełnić obowiązki gospodarza, gdy zauważyłem, że dziewczęta wnoszą talerze. Księża z zainteresowaniem przyglądali się stawianym przed nimi potrawom. — Czy mogę teraz zaproponować czerwone? — Ksiądz Jan dał mi znać wzrokiem, bym nalał z otwartej wcześniej butelki. — Cabernet sauvignon sprawdzi się zawsze. Jeden z księży przytrzymał spodu butelki, gdy zamierzałem mu nalać. — Chile — mruknął z uznaniem. — Chyba że ktoś woli pozostać przy białym… — zaproponował mój proboszcz. — Ja poproszę szardoneja — natychmiast zdecydował ksiądz Baryła i podniósł pusty kieliszek. — Wszystko, co czerwone mi szkodzi, zarówno wino jak i ideologia. — Zaraz księdzu przyniosę — odpowiedziałem i napełniałem duże kieliszki pozostałym, ignorując jego polityczną uwagę, ale podjął ją ksiądz Oczko: — Słusznie — powiedział, podnosząc do góry palec wskazujący lewej ręki — trzeba zwalczać tę lewacką zarazę. Te wszystkie konwencje antyprzemocowe, ustawy o in vitro i uzgodnieniu płci to jedno wielkie kłamstwo o człowieku.

— To samo gender — poparł go inny młody ksiądz. — Wpuszczać nauczycieli genderyzmu do szkół — taktował sobie wyprostowanym palcem wskazującym prawej ręki, jak dyrygent batutą — to jak wpuszczać handlarzy narkotyków. Oni chcą zniewolić seksem dzieci, jak dilerzy narkotykami. To przestępstwo na dzieciach. Brońmy ich.

— Dokładnie. — Ksiądz Oczko z zadowoleniem odebrał odbitą piłeczkę, jakby sobie na luzie grali w ping ponga. — Słyszymy często, że gender służy dobru kobiet, a to Kościół służy najlepiej ich dobru, gdyż najlepiej jest im w krajach kultury chrześcijańskiej. Za to trzeba być Kościołowi wdzięcznym, bo to jest owoc Ewangelii. A w ateistycznej Europie rozwija się nowe niewolnictwo kobiet, czego wyrazem są postulaty legalizacji prostytucji. Takie właśnie są efekty rewolucji seksualnej.

Gdy podchodziłem do księdza Baryły z butelką białego wina, on chwycił w rękę duży kieliszek i podstawił mi do nalania. — To jest kieliszek do czerwonego wina — powiedziałem dyskretnie. — Czy mogę księdzu nalać do właściwego? — Odstawił kieliszek na stół, wydymając usta. — Savoir vivre pełną gębą, jak na Zachodzie. Zgniła dekadencja.

— Oj, widzę, że księdzu nie za bardzo pasuje to co obce. Ani ze Wschodu, ani z Zachodu. — Ksiądz Jan pokręcił głową, jakby chciał go delikatnie skarcić.

— Ani z Północy, ani z Południa. Czego byśmy od nich mieli się uczyć? Ateizmu? Islamizacji? Wiecie, że w Sztokholmie jest szesnaście stref szariatu? — spytał retorycznie ksiądz Baryła. — To my możemy być przykładem dla Europy, od nas powinni się uczyć, bo nasz naród jest uodporniony na działanie ideologii, gdyż doświadczył ich skutków w swojej historii. Jesteśmy narodem religijnym, a tam gdzie jest wiara, nie ma miejsca na szerzenie ideologii. Kościół jest jak skała, o tę skałę rozbił się komunizm, rozbije się i genderyzm.

— Dobrze powiedziane — skwitował ksiądz Oczko. Znali i rozumieli się z Baryłą od dawna.

— A na czym polega ten gender i jego szatański charakter? — spytał ksiądz Jan.

— No, to już chyba ksiądz sam wie najlepiej. Mówią, że gender to księdza konik — rzucił ksiądz Baryła i teraz on puścił oczko do księdza Oczko.

— Proszę księdza — podjął ksiądz Oczko temat na poważnie.— Ja wiem, że ksiądz ma swoje teorie, ale sprawa jest prosta. Chodzi o to, żeby nie było wiadomo, kto jest mężczyzną, a kto kobietą. O pomieszanie ról, o pomieszanie strojów, a w konsekwencji — o rozmycie płci.

— Na przykład niektórym rodzicom podoba się uczenie chłopców, że winni po sobie sprzątać, a nie czekać, aż zrobią to za nich dziewczynki — włączył się kolejny starszy ksiądz. — Zauważyłem, jak „dziewczynki” znacząco spojrzały po sobie, a potem dyskretnie rzuciły okiem na mnie i księdza Jana, ociągając się z wyjściem, by usłyszeć jego opinię.

— Bardzo się cieszę — powiedział ksiądz Jan — że wywiązała się między nami taka żywa dyskusja, ale zasmuca mnie fakt, że duża część księży, ale także i biskupów, odnajduje się w takich właśnie nieprawdziwych i uproszczonych poglądach. Wiedza, jaką mają na temat gender, jest zatrważająca — to mniej więcej poziom prasy bulwarowej. Ja się nie uchylam od tej dyskusji. Przeciwnie, chętnie bym wziął udział w jakimś panelu czy seminarium, możemy się na to umówić, ale nie dziś, przy jedzeniu i winie, bo boję się, że możemy się głęboko poróżnić, a przecież cel naszego spotkania jest inny. Mamy się poznać i zaprzyjaźnić. Czyż nie?

— Słusznie! — zareagował na zamknięcie tematu ksiądz dziekan. — Czy mogę wznieść toast? — spytał biorąc kieliszek do ręki. Wszyscy poszli w jego ślady. — Za naszych szanownych gospodarzy — powiedział, wznosząc kielich. — Witajcie w rodzinie.

Wszyscy zaczerpnęliśmy łyk wina, tylko ksiądz Jan głęboko zanurzył nos w swoim kielichu i wchłaniał jego bukiet. Ale i on dołączył do nas. — Jedzmy — powiedział — bo nam już chyba wystygło. — Ochoczo chwyciliśmy za sztućce. — Kartofelki świetne — skomentował ksiądz dziekan. — Mhm — potwierdzili inni mruknięciem i kiwaniem głową. — I chrupiące — powiedział któryś z księży. — A czym tak pachną? — spytał inny. Ksiądz Jan spojrzał na stojące przy bufecie dziewczyny.

— To rozmaryn, proszę księdza — powiedziała blondynka i… znów dygnęła. Boże, co za dziewczę! — pomyślałem. Taka niewinna, taka pogodna, taka otwarta, rezolutna. I piękna. Wzięła do ręki karafkę z wodą i spytała: — Czy ktoś z księży życzy sobie wody? — I obeszła stół dookoła. Wracając na swoje miejsce, dała dyskretny znak koleżankom i dziewczęta opuściły pokój.

— Ładne tu macie parafianki — skomentował któryś z księży. — Pracowite — dodał drugi. — Sprytne.  — Rezolutne. — Sympatyczne. — Oj, księdzu wikaremu nie będzie tu łatwo.

Uśmiechnąłem się i znów spiekłem raka, na co wszyscy zareagowali śmiechem. Czemu jestem takim prawiczkiem? — pomyślałem o sobie ze złością.

— Bardzo dobra ta jagnięcina. — Ksiądz Baryła wrócił do swoich żartów. — Niech ksiądz już da spokój — napomniał go z uśmiechem ksiądz dziekan. — Wszyscy widzą, że to indyk.  — Takie duże udko? Myślałem, że to jagnię. — Ksiądz Baryła uśmiechnął się spode łba do kolegów. — Duszone w czerwonej kapuście. Świetny pomysł — skomentował jeden ze starszych księży, który do tej pory się nie odzywał. — A te owoce to co? Rodzynki?

Ksiądz Jan dał mi wzrokiem znać, bym trochę bardziej zaangażował się w rozmowę.  — Tak — powiedziałem. — I suszone śliwki. — Mhu — zareagowała reszta. — Będę musiał wziąć przepis — skwitował ksiądz, który pochwalił pomysł duszenia w czerwonej kapuście. — Gosposia też wam się niezła trafiła — dodał ksiądz dziekan. — To prawda — przytaknął ksiądz Jan. — Mamy tu jak u Pana Boga za piecem. Nie zapominajcie o winie. Wtedy lepiej smakuje. Pośpieszyłem uzupełnić kieliszki.

— Świetnie zharmonizowane. Jedzenie i wino. Naprawdę wykwintne.— podsumował ksiądz o łagodnym i pogodnym obliczu, kolejny z tych starszych.

Dziewczęta ponownie wsunęły się do salonu i rzędem stanęły przy bufecie. Kolejno podchodziły do tych, co odłożyli sztućce i zbierały naczynia. Ksiądz Jan wytarł usta serwetką i zaproponował: — Może przed deserem rozprostujemy kości? — Wstał od stołu.

Nasza konstelacja rozsypała się na trzy mniejsze gwiazdozbiory: starsi, młodsi i ksiądz Jan z księdzem dziekanem. Podchodziłem do każdej z grup i proponowałem: — Zaraz będzie deser. I kawa, ale może jeszcze coś do picia? Wino, prosecco? A może koniaczek?

Wszyscy wybrali koniaczek. Rozdałem kieliszki i podszedłem z butelką do gospodarza i jego najważniejszego gościa. Nalałem po centymetrze. — A co to? — spytał zaintrygowany ksiądz dziekan i lekko przechylił trzymaną przeze mnie butelkę. — Sa-ra-ji-shvi-li — odczytał z etykietki. — Gruziński? — Tak — odparł ksiądz Jan. — Pięć gwiazdek?. Chyba rzeczywiście macie tu jak u Pana Boga za piecem. — Bez przesady. On nie jest taki drogi. Dostałem od przyjaciela na pożegnanie. Pociągnęli po małym łyku i odstawili kieliszki na komodę. Ksiądz dziekan wziął księdza Jana za łokieć i wyszli na patio. Poszedłem obsłużyć pozostałych.

— Dawno znasz księdza Jana? — Młodsi zwracali się do mnie na „ty”. — Nie — wyjaśniłem. — Poznaliśmy się dopiero tutaj.

By uniknąć dalszych pytań o biografię, wycofałem się do kuchni. — Świetnie się spisałyście, dziewczyny — pochwaliłem dziewczyny. — I pani też. — Uśmiechnąłem się do Potęgowej. — Jadłyście coś? — Niech ksiądz się o nas nie martwi. Zjemy, jak posprzątamy po deserze.  — A kierowcy? — Byli na obiedzie u Nowakowej. — A co jedli? To samo? — No bez przesady. Zrobiła im schabowe z kapustą. Krzywdy nie mieli. — Świetnie. Dobrze wyszło, prawda? Pani też tak uważa? — Dobrze, niedobrze. Normalnie. Niech ksiądz nie chwali dnia przed zachodem słońca. Jeszcze nie wyjechali. — Dobrze, dobrze. Wszystko dobrze — paplałem podekscytowany. — To co? — spytała nasza gospodyni. — Możemy podawać deser?

Każda z dziewcząt podeszła do innej grupki. Usłyszałem, jak blondynka pyta: — Na deser będzie szarlotka, można wybrać z bitą śmietaną albo z lodami waniliowymi. Co ksiądz sobie życzy? — Jak będzie od ciebie, to ja bym chciał loda z bitą śmietaną — palnął Baryła, a inni wraz z nim wybuchnęli śmiechem. — Proszę księdza! — zareagowała ostro blondynka. — Bo się poskarżę! — Księdzu proboszczowi czy wikaremu? — szydził sobie dalej Baryła. — Dzie-ka-nowi! — odparowała szorstko i pokazała mu język. Naprawdę! Pokazała mu język. Nie wyciągnęła go wprawdzie na brodę, ale wyraźnie wysunęła go z ust. Obróciła się na pięcie i wyszła do kuchni. Cała grupa ponownie huknęła śmiechem.

— Niezłego tu macie diabełka — skomentował ksiądz Baryła, zwracając się do mnie. — Jeszcze nie wiemy, czy to diabeł, czy anioł — odpowiedziałem ze sztucznym uśmiechem na ustach. Stanąłem w drzwiach do ogrodu, by pokazać księdzu Janowi, że podano deser. — Jeszcze chwilka! — odpowiedział mi gestem dłoni.

Księża zjedli po swojej szarlotce, z bitą śmietaną lub z lodem, tylko Baryła dostał podwójną porcję z dwoma gałkami lodów i takim kopcem bitej śmietany, że omal nie spadła z talerzyka. Dziewczęta zbierały naczynia, ale blondynka wyraźnie unikała kontaktu z Baryłą. Postanowiłem obejść towarzystwo z butelką koniaku. Porozsiadali się teraz wygodnie dookoła salonu z filiżanką kawy lub kieliszkiem koniaku w ręku. Na fotelach, na sofie, na krzesłach.

— Szkoda, że ksiądz proboszcz nie podjął dyskusji — zwrócił się do mnie ksiądz Oczko. — Nie wiadomo kiedy znów trafi się ku temu okazja.

— Na pewno się trafi — odpowiedziałem bez przekonania.

— My, żeby porozmawiać, nie potrzebujemy żadnego „panelu ani seminarium”, tylko walimy prawdę prosto z mostu — skomentował szorstko Baryła. — Święta prawda — poparł go Oczko. Święta prawda, gówno prawda — pomyślałem, ale nie wypowiedziałem swojej myśli na głos.

— A wracając do tego genderyzmu — ksiądz Tumor chciał mimo wszystko wyłożyć swoją „prawdę” prosto z mostu — widzieliście do czego ostatnio doprowadził? Ile zwolenniczek zabijania dzieci wyszło na ulicę? Policja słusznie zrobiła, że rozpędziła je pałkami.

— Oczywiście, że słusznie. Kobiety w naszym kraju nie powinny mieć prawa do antykoncepcji, aborcji i in vitro. — Ksiądz Oczko przypieczętował jego prawdę swoją.

— To prawda. — Kolejny ksiądz postanowił wyjechać ze swoją „prawdą”. — Zgwałcona kobieta, która skorzysta z tabletki „dzień po”, popełnia jeszcze większą zbrodnię niż gwałciciel.

— A kto ponosi winę za gwałt? Dziewczynki są formułowane do posłuszeństwa i podległości tym, którzy je seksualnie wykorzystują. To one swoim wyglądem, ubiorem, zachowaniem kuszą, prowokują i ponoszą winę za to, że są molestowane i gwałcone.

— I po co to całe in vitro? Czy nie wystarczy modlitwa? Szczera modlitwa owocuje poczęciem dziecka.

— Oczywiście — włączył się kolejny ksiądz. — A poza tym dziecko poczęte z probówki, poza Bogiem, jest produktem, a nie bytem. Nie istotą. Jest zwierzęciem.

— Bo genderystom właśnie o to chodzi, by zrównać człowieka ze zwierzętami, tak samo jak ekologom. Ekologizm to totalna, czyli substancjalna wrogość względem człowieka jako osoby i tylko przejściowa humanizacja zwierząt, drzew i roślin. Ekologistom chodzi o nowe relacje pomiędzy człowiekiem a przyrodą. To radykalne przekształcenie przyrody stanie się istotną częścią bytową radykalnego przekształcenia społeczeństwa, co w politycznej praxis oznacza „istotową zmianę świata”, którego miałyby w praktyce dokonać ruchy zielonych, lewicy, oraz wszystkie związki feministyczno — homoseksualne. Dla tego nurtu myślowego przyroda posiada wspólną z człowiekiem substancję i staje się tym samym pełnoprawnym oraz równorzędnym podmiotem, a pamiętajmy, że w całej nauce i nauce Kościoła katolickiego oraz nauce Pana Boga człowiek pojęty był jako podmiot osobowy, a cała przyroda — łącznie ze zwierzętami — jako byt przedmiotowy — wywodził uczenie ksiądz Tumor. — Ekologizm to najpierw totalny ateizm. Ta mała Szwedka, co jeździ po świecie, staje się wyrocznią dla wszystkich sił politycznych, społecznych. To jest sprzeczne z tym wszystkim, co jest zapisane w Biblii — spuentował.

— To samo wegetarianizm — poparł go ksiądz Oczko. —To oferta ideologiczna. Im więcej szacunku dla zwierząt, tym więcej pogardy dla człowieka.

Słuchałem z przerażeniem, jak jeden po drugim wygadywali brednie, jakby pisali scenariusz do teatru absurdu. Atmosfera robiła się coraz luźniejsza. Księża ośmielali jeden drugiego i zachęcali do powiedzenia czegoś od siebie. Z każdą wypowiedzią utwierdzali się w swoim przekonaniu nie tylko o słuszności, ale i o doniosłości głoszonych poglądów. I o swoim dobrym guście i intelektualnym wyrobieniu. Rozmowom co chwila towarzyszyły salwy śmiechu, aż przerodziły się w nieustanny rechot.

Ksiądz Tumor rozkręcił się na dobre i zawołał: — Obudź się, ojczyzno! Roztrzaskaj glinianych idoli LGBT, co po ludzku grzeszyć nie potrafią! I niech sczezną ci wszyscy trawożercy, wyznawcy animizmu, fetyszyści, co oddają hołd pogańskim bożkom. Obronimy przed nimi naszą świętą wiarę! Czyż Pan Bóg nie wybrał sobie naszego narodu, żeby doprowadzić ludzkość do Dnia Ostatecznego? Czyli my, kochani, tak najtrzeźwiej mówiąc, przejęliśmy pałeczkę po Żydach i Niemcach. Gdzie byłeś, Izraelu, gdy nasi rodacy ratowali żydowskie dzieci? Kto finansował Führera? W czyich rękach był przemysł farmaceutyczny, który uśmiercał braci Żydów w obozach koncentracyjnych? Kto kooperował gospodarczo z Trzecią Rzeszą? Proszę nam podać z imienia i nazwiska tych ludzi oraz ich narodowość! A kto był właścicielem banków udzielających gigantycznych kredytów na budowę krematoriów w Auschwitz-Birkenau?

— Tak jest, brawo! — zaczęli wołać jeden przez drugiego. Niektórzy naprawdę klaskali w dłonie. Powitali spojrzeniami przepełnionymi dumą i samozadowoleniem księdza Jana i księdza dziekana, którzy właśnie weszli do środka. Pierwszy odezwał się ksiądz Jan: — Od jakiegoś czasu przysłuchuję się waszej… — tu zawiesił głos i odchrząknął — rozmowie i zastanawiam się, gdzie koledzy to wszystko przeczytali? Chyba nie w Ewangelii…? — Oczywiście, że nie. O tym się mówi dziś — wszedł mu w słowo Tumor. — … ani w nauczaniu Kościoła, bo papież chyba mówi coś innego?

Na moment zaległa niezręczna cisza, którą postanowił przerwać jeden ze starszych księży, który do tej pory milczał: — Modlę się o mądrość dla papieża, o jego serce otwarte na działanie Ducha Świętego, a jeśli tego nie uczyni — modlę się o szybkie jego odejście do Domu Ojca. O szczęśliwą śmierć dla niego… — Papież chyba upadł na głowę, bo broni grzeszników: gejów, gender i lesbijek! — zawołał wciąż rozpalony Tumor.

— O Panu Jezusie też mówili, że się otacza grzesznikami, celnikami, że broni kobiety grzeszne przed kamienowaniem — odpowiedział mu ze ściągniętym czołem ksiądz Jan. Znów na moment zapadła niezręczna cisza. — Co wolno Jezusowi, to nie papieżowi! — wypalił Baryła i wszyscy ponownie wybuchnęli śmiechem, zadowoleni, że znów trafnym żartem rozładował niezręczną sytuację. — A czy Jezus nie mówił: „Zostaw wszystko i pójdź za mną?” oraz: „I ty czyń podobnie?” — spytał ksiądz Jan bez przekonania, jakby nie widział sensu włączania się w ten trajkot. — Mówił, mówił, ale na nas chyba czas. Dziękujemy księżom za gościnę. — Ksiądz dziekan chyba chciał uniknąć dalszej kompromitacji. Podnieśli się od stołu, z krzeseł i foteli, a Baryła zwrócił się do kolegów słabo tłumionym szeptem: — Zostawcie wszystko i pójdźcie za mną. Napijemy się czegoś porządnego. — Proszę się nie gniewać, to prości księża, nie zawsze wiedzą jak należy rozmawiać z uczonym — zwrócił się ksiądz dziekan do mojego proboszcza. — W piśmie — znów udawanym szeptem skomentował ksiądz Baryła przed kolegami.

Książka jest już skończona, trwają prace redakcyjne, jej premiera przewidziana jest na jesień 2022 r. Ale już teraz możesz kupić w przedsprzedaży jeden ze stu numerowanych egzemplarzy sygnalnych z dedykacją i podpisem autora. Najniższy numer na 18 maja to 3.

Ucieczka od wolności

— Nie chciałbym, żeby ksiądz mnie źle zrozumiał. Przecież jesteśmy wspaniałym narodem, przecież nie raz zadziwiliśmy świat naszą odwagą, naszą mądrością, naszym poświęceniem, ale teraz dzieje się z nami coś niedobrego. Skąd ta pogarda do lepszych, ta agresja, ten plugawy język, brak szacunku dla prawa, dla prawdy, dla zasad, dla demokracji? Czy ksiądz się zastanawiał, skąd się to wszystko bierze? To ze strachu. Oni się boją zmian, oni się boją nowego świata, oni się boją nowoczesności, bo myślą, że sobie w niej nie poradzą, że będą nikim, że inni będą się z nich śmiać, bo nie znają języków, bo nie potrafią obsługiwać komputera, bo nie czytają książek, bo nigdy nie wyjeżdżali za granicę. Oni w dzisiejszym świecie czują się niekomfortowo. A kto by się czuł komfortowo w warunkach, w których by było widać, że jest biedny, źle ubrany, niewykształcony, nie potrafi się wysłowić. To tak jakby prostego chłopa w łapciach sto lat temu zaprosić na salony, na bal. No, nie czułby się komfortowo. Oni myślą, że wszyscy nimi gardzą i się z nich śmieją. I nawet gdy nikt tak nie robi, nie śmieje się z nich, nie wytyka palcami, oni mimo to myślą, że się z nich śmieją. Dziś nikt nikogo nie wytyka palcami, bo dziś nikogo nie obchodzi, jak inny wygląda, jak się ubiera i — niestety — co mówi i myśli. Ludzie w tłumie odwracają od siebie wzrok i udają, że nikogo nie widzą. Ale mimo to to poczucie gorszości im doskwiera. Ale przede wszystkim samotność, bo wspólnota, jaką im oferuje demokracja liberalna, społeczeństwo jednostek autonomicznych ich nie satysfakcjonuje, nie pociąga ani nie jest dla nich zrozumiała. I oni bardzo by chcieli zlikwidować tę samotność, tę pustkę. Łatwo zrozumieć dewocję ludzi starszych, stojących już nad grobem, ale dlaczego taka stara kobieta daje posłuch nazistowskim demagogom? Czy ona nie widzi, że to, co głoszą, stoi w całkowitej sprzeczności z tym, w co ona wierzy? Może i widzi, może to jakoś intuicyjnie wyczuwa, ale „rozumuje” emocjonalnie. A tym, co jej najbardziej doskwiera jest samotność. Ona jest samotna, bo nie potrafi zbudować wspólnoty ze swoimi wykształconymi dziećmi, o które tak dbała, którym chciała wpoić religijne i obyczajowe wartości, a one, niewdzięczne, tego nie chcą, ponieważ mają swoją „liberalną” wiarę, swoje przekonania i żyją we wspólnocie ludzi podobnych sobie. Może i odnoszą się do matki z szacunkiem, może jej pomagają na starość, ale poza tą relacją pokrewieństwa nic ich nie łączy. Oni, poza wymianą praktycznych komunikatów, nie mają ze sobą o czym rozmawiać. Więc trudno się dziwić, że ta stara kobieta poszukuje wspólnoty ludzi podobnie patrzących na świat co ona. I podobnie jak ona odrzucających obcą dla siebie wspólnotę ludzi nowoczesnych. Po co im ta nowoczesność? Po co im ta wolność? Podobnie mężczyzna w sile wieku, który kiedyś spróbował wziąć sprawy w swoje ręce i mu nie wyszło. Zawiódł się na świecie liberalnym, przegrał. I kto jest winien? On? Taki pracowity, taki odważny, taki pomysłowy? Jego zdaniem oczywiście  nie. On myśli, że skrzywdził go ten nowoczesny, liberalny świat. „Bierz sprawy w swoje ręce”. „Jesteś kowalem swego losu”. „Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz”. To są wszystko oszustwa liberalnego świata, iluzje, którymi został zwabiony w sidła swojej „wolności”. Albo młodzi ludzie, dwudziestokilkulatki, które tyle pracy włożyły w zdobycie wykształcenia, tylu wyrzeczeń dokonały. Skończyli studia, które im nic nie dały; nawet nie uchyliły drzwi do żadnej kariery. Cynicy mówią, że to były studia „śmieciowe” i że teraz czeka na nich tylko śmieciowa praca, śmieciowe umowy, śmieciowe kontrakty. Dla takich ludzi wolność oznacza samotność, porażkę, zawód życiowy. Dlatego wybierają ucieczkę od wolności.

To pojęcie mnie elektryzuje, bo przecież nie raz obiło mi się o uszy, i dobrze wiem, że ksiądz Jan mnie zaraz spyta, czy czytałem tego… F…, F…, F… Freuda? I rzeczywiście: — Ericha Fromma ksiądz czytał? — pada jego pytanie. No, byłem blisko. — Trzeba przeczytać, proszę księdza, koniecznie. To dziś lektura obowiązkowa.

A może kupisz całą powieść w przedsprzedaży?

Rodzice (5 minut czytania)

Rodzice jej, gdzieś tam przez dalekie i zawiłe koligacje, byli spowinowaceni, jak to na wsi, ale nie byli krewnymi. Narzeczony mieszkał ze swoją owdowiałą matką (ojciec umarł na raka kilka lat wcześniej). Odziedziczył po ojcu gospodarkę. 15 hektarów, pięć krów i małą chlewnię. Nie będę ciągnął trzech srok za ogon, zdecydował, gdy został gospodarzem. Kto to widział, wydoić krowy, wyprowadzić na pastwisko, nakarmić świnie, obsiać, zebrać, wymłócić wszystko. Trójpolówka jakaś. Założę farmę tuczników, zdecydował. Wziął kredyt i zbudował. Pole oddał w dzierżawę, za darmo. Dopłaty mi wystarczą, mówił. Paszę kupię gotową, Higiena, antybiotyki, witaminy, to dzisiaj jest ważne. Ma chłop głowę na karku, mówili o nim we wsi.

Potrzebna mu była podobna kobieta. Zdecydowana, twarda, co to po ziemi twardo stąpa i pracy się nie boi, nie tam jakaś lala z miasta, tylko czerstwa dziewucha ze wsi. I znalazł taką. Robotna była, wesoła, a w dodatku pobożna i nosa nie zadzierała, chociaż jej ojciec od lat był sołtysem.

W niespełna półtora roku po ślubie urodziła im się dziewczynka. Geny im się dobrały nad podziw udanie. Dziecię rosło szybko i nabierało mocy, napełniając się mądrością. Dziewczynka lubiła przesiadywać z dorosłymi, przysłuchiwać się im i zadawać pytania. Wszyscy zaś, którzy jej słuchali, byli zdumieni bystrością jej umysłu i odpowiedziami. Jej matka chowała wiernie wszystkie te wspomnienia w swym sercu. Weronika zaś czyniła postępy w mądrości, w latach i łasce u Boga i u ludzi.

Od najmłodszych lat była bardzo religijna. Po matce, i po ojcu chyba też. Rodzice nigdy nie zaniedbywali niedzielnej mszy świętej. Matka w każdą sobotę dokładnie sprzątała dom, od poddasza po parter i od okien do drzwi. Ojciec ogarniał obejście. Grabił, wymiatał, wyrównywał. Wieczorem matka prasowała białą koszulę ojca i jedną ze swych białych bluzek. Miała ich kilka, ale najbardziej lubiła tę lniano-bawełnianą po swej matce z dużym, koronką obszywanym kołnierzem, który zawsze krochmaliła przy praniu. Zakładała ją rzadko. Od święta albo na odpust. W zwykłą niedzielę wybierała coś z taniej konfekcji. Ojciec zajmował się butami. Czyścił je, pastował i glansował do połysku. Gdy dzieci podrosły, rodzice wciągali je w swoje prace. Weronika pomagała matce, a chłopcy – ojcu. W sobotę wieczorem na wieszakach czekały dwie białe bluzki i trzy białe koszule, trzy pary zaprasowanych na kant spodni i pięć par butów. Niosący się z sieni zapach pasty do butów mieszał się z roznoszącym się po całym domu zapachem pasty do podłogi.

Choć kobiety i mężczyźni, dziewczynki i chłopcy od lat mieszali się ze sobą w kościele, Weronika z matką siadała zawsze w prawym rzędzie ławek, a chłopcy z ojcem udawali się na lewo. Siadali z przodu, nie w pierwszym rzędzie, ale dość blisko balasków. Jeszcze zanim poszła do pierwszej komunii, objawiła swój talent muzyczny. Nasz słowik, mówił o niej stary ksiądz proboszcz, i panie z parafii też. Znała słowa wszystkich pieśni. Czy ona się uczy ich w domu na pamięć? – dopytywał się ksiądz i ludzie. Nie, mówiła matka. Wystarczy jej raz posłuchać piosenki, w radiu lub w kościele, by ją samodzielnie zaśpiewać w całości. Zdolna była, wiedzieli to wszyscy. W szkole też – prymuska. Co roku nagroda i świadectwo z paskiem.

Rodzice jej też byli pobożni, ale bez przesady. We wsi dość było prawdziwych dewotek i dewotów. Ojciec nosił baldachim w Boże Ciało,  Matka przychodziła posprzątać kościół tylko raz w roku, przed Wielkanocą. Czasami przynosiła kwiaty z własnego ogrodu. Na tacę rzucali tylko monety. Oni – grubsze, dzieci – drobniejsze. Banknot, też nie za gruby, był tylko do koperty, gdy ksiądz przychodził po kolędzie. Katolicki głos z radia rozlegał się w ich domu dość regularnie, katolicki obraz z telewizji – rzadziej, ale nie to co u teściowej: od rana do wieczora.

Ludzie ich szanowali. Pogodni byli, spokojni, zwyczajni. Ojciec szedł po mszy na piwo, wypijał dwa. Na weselach, komuniach, chrzcinach i imieninach wypijał więcej, ale bez przesady, jak wszyscy. Gdy wypił o jeden kieliszek za dużo, nie awanturował się, nie bił żony – jak inni – tylko, zmęczony, dawał się odprowadzić do domu i położyć do łóżka.

Ojciec o rolnictwie myślał nowocześnie, ale o problemach nowoczesności nie myślał w ogóle. Ja jestem chłop, a nie filozof, odpowiadał Weronice, gdy go pytała o gender, o eutanazję, o homoseksualizm, o in vitro. Świniopas, a nie chłop, zażartowała raz Weronika, a on się przez to na nią obraził. Dbał o nią, kochał, pracował dla niej, wstawał o świcie, serce by dla niej oddał, dałby się pokroić na kawałki, a ona mu wyrzucała, że w domu nie ma książek, że gazet nikt nie czyta, że do teatru nie chodzą, do kina nawet też nie. Niewdzięczną mam córkę, powtarzał ze smutkiem, a ona na to, że tata jest szorstki. I tak wykopali rów pomiędzy sobą, który się z każdym rokiem powiększał. Ojciec gorzkniał, a córka zamykała się w sobie.

Skąd o tym wiem? Weronika mi opowiedziała.

Goethe i Schiller (10 minut czytania)

O ile Weronika zwykle skakała po kuchni jak pchełka, o tyle dziś fruwała przy stole jak jaskółeczka i szczebiotała jak skowronek. Żywe srebro – powiedział ksiądz wikary z błyskiem w oku i z trudem tłumionym lubieżnym uśmiechem na ustach, gdy obsługiwała nas przy obiedzie. Szczere złoto, poprawiłem go z pełnym zachwytu uśmiechem i łezką wzruszenia w oku. Po obiedzie przenieśliśmy się do kominka i zapadliśmy w głębokie zagłębienia foteli. Może rozpalę, spytałem, ale wikary odpowiedział, że nie ma potrzeby. Majowy chłodek podwieczoru jest tak samo przyjemny jak ciepełko południa. Weronika podała nam kawę, z gracją gejszy przykucając przy stawianiu filiżanek na niskim stoliku. Uważała, zwłaszcza podając ją mnie, by się nie pochylić i nie wypiąć pupy na mojego gościa, chociaż on chyba nie miałby nic przeciw temu. Zawsze podziwiałem, jak w mig chwyta moje uwagi i reprymendy i nigdy nie powtarza wytkniętych raz błędów. Jednak podając filiżankę księdzu wikaremu, odwrócona do mnie tyłem, nie była już taka taktowna. Odetchnąłem, gdy wreszcie zostaliśmy sami.

Słyszę ją, jak stuka talerzami przy zmywaniu. Właściwie powinienem był kupić zmywarkę, pomyślałem, ale wiedziałem też, że nie spodobałoby się to moim parafianom, obchodzącym się na co dzień bez takich luksusów, zwłaszcza, że miałem bezpłatną pomywaczkę, i to niejedną. Wchodzę do kuchni i siadam przy stole. Składam dłonie ze sobą i podpieram brodę wyprostowanymi kciukami. Dziękuję ci za obiad, był bardzo dobry. A ona na to, odwracając się przez lewe ramię: Szczęśboże, z pogodnym uśmiechem. Wyjmuje talerze z suszarki do naczyń, wyciera je suchą ściereczką i wstawia do kredensu. Muszę się księdzu pochwalić. Wstaję od stołu i podchodzę do zmywaka. Ja też nie mogę się doczekać, aż wyjawi mi powód swego szczebiotu. Wygrałam w szkole konkurs z niemieckiego, pojadę na olimpiadę. Zuch dziewczynka, mówię z uśmiechem. Rejonową, a jak mi się uda, to może i dalej. Ach, młodości! – wzdycham, chłonąc radosne spojrzenie jej niebieskich oczu, ty nad poziomy wylatuj! Sięgaj, gdzie wzrok nie sięga – odpowiada mi figlarnie przekręcając głowę. Łam, czego rozum nie złamie. Hasło, odzew, odzew na odzew. Weronika zdejmuje lniany fartuch i odwiesza go na haczyk z boku kredensu. Przez cienką bawełnianą bluzkę prześwituje jej biały stanik. Przytrzymuję się wzrokiem jej spojrzenia, by mi nie opadł, dając jej poznać, że i co zauważyłem. Ona chyba jednak nie zauważa mej konfuzji ani tego, że kurczowo wpatruję się w jej oczy. A ksiądz zna niemiecki? Trochę. To niech ksiądz coś powie. Nie wypuszczamy swych spojrzeń z łagodnego uścisku. Ach… wzdycham, habe ich nun Philosophie, Juristirei und Medizin und leider auch Theologie durchaus studiert, mit heißem Bemühn. Zaczynam recytować nasycając swe spojrzenie teatralnym wyrazem rezygnacji, aż w końcu wbijam w jej oczy kamienne ostrze swego wzroku: Da steh ich nun, ich alter Tor! Und bin so dumm als wie zuvor. Weronika popada w całkowity stupor, jakby to nie ksiądz, lecz bazyliszek przebijał ją swym wzrokiem. Łagodzę uścisk swego spojrzenia i moja twarz powoli wypełnia się coraz bardziej rozpogadzającym się uśmiechem. Heiße Magister, heiße Doktor gar und ziehe schon an die zehen Jahr herauf, herab und quer und krumm meine Schüler an der Nase herum. Wyciągam prawą dłoń w kierunku jej twarzy, lekko chwytam jej nosek dwoma palcami i delikatnie jej go ucieram. Weronika odpowiada mi uśmiechem zaskoczenia. Und sehe, dass wir nichts wissen können! Teraz teatralnie wybałuszam oczy. Das will mir schier das Herz verbrennen. Zwar bin ich gescheiter als all die Laffen, Doktoren, Magister, Schreiber und Pfaffen. Mich plagen keine Skrupel noch Zweifel, fürchte mich weder vor Hölle noch Teufel, cedzę ostatnie słowa niby głosem czarnoksiężnika. Ale numer, Weronika rozdziawia swoją buźkę w geście zaskoczenia. Może ksiądz jeszcze raz? Powoli? Habe studiert. Studiowałem, tłumaczy Weronika na głos. Philosophie, Juristerei und Medizin. Filozofię i medycynę. Ju-ris-ti-raj? Jura, mówię, Jurist? Dziennikarz? Nie, nie… ten, no… prawnik. Dobrze. A Jura? Prawo? Uhu. Juristirei? Prawoznawstwo? Może być! Und leider auch Theologie. Leider? – pyta Weronika. Leider, odpowiadam. Mit heißem Bemühn. Z gorącym… – zawiesza głos. Trudem, z wielkim zapałem, podpowiadam. Da steh ich nun, ich alter Tor! Stara brama? Brama to das Tor – wyjaśniam z uśmiechem. Der Tor to głupiec. Aha! Weronika wyraża zaskoczenie cichym mruknięciem. Und bin so dumm als wie zuvor. I jestem tak głupi jak przedtem? Lekko kiwam głową.

To Schiller? Wychodzę do biblioteki, wyszukuję grube tomiszcze Fausta i przynoszę Weronice do kuchni. Goethe, mówi Weronika, patrząc na wytłoczony na płóciennej oprawie tytuł. W książce tkwi kilka zakładek. Otwieram książkę mniej więcej w połowie grubości i podaję Weronice. Czyta na głos, od razu próbując znaleźć odpowiednią teatralną modulację.

Przestudiowałem wszystkie fakultety,
Ach, filozofię, medycynę, prawo
I w teologię też, niestety,
Do dna samegom wgryzł się pracą krwawą –
I jak ten głupiec u mądrości wrót
Stoję – i tyle wiem, com wiedział wprzód.
Zwę się magistrem, ba, doktora tytuł
Mam i lat dziesięć z górą, do przesytu
I tak, i wspak, i w skos, po krętej drodze
Tam i z powrotem uczniów za nos wodzę,
A wiem, że wiedzieć nic nam nie jest dano!
Myśl ta w mym sercu wieczną gore raną.
Wprawdziem mądrzejszy jest od tych jełopów,
Doktorów, skrybów, magistrów i popów,
Obca mi zwątpień i skrupułów męka,
Diabła ni piekła grozy się nie lękam 

Ale numer, mówi. Nauczę się na pamięć. W obu językach. A Schillera ksiądz też zna?

Ich weiß nicht, was soll es bedeuten, dass ich so traurig bin; ein Märchen aus alten Zeiten, das kommt mir nicht aus dem Sinn, recytuję z zadumą.

Nie wiem, co to ma znaczyć, że jestem tak… smutny? Smutna? Znów tłumaczy na głos i dopytuje się o szczegóły Weronika. Smutny. Bajka ze starych czasów nie schodzi mi… Pukam się palcem w skroń. Z głowy? Z pamięci? – pyta. Kiwam głową niby na niby w zamyśleniu. Dalej ksiądz też zna?

Die Luft ist kühl und es dunkelt, 
Und ruhig fließt der Rhein; 
Der Gipfel des Berges funkelt 
Im Abendsonnenschein.

Die schönste Jungfrau sitzet 
Dort oben wunderbar; 
Ihr goldnes Geschmeide blitzet, 
Sie kämmt ihr goldenes Haar.

Sie kämmt es mit goldenem Kamme 
Und singt ein Lied dabei; 
Das hat ‘ne wundersame, 
G‘waltige Melodei.

Den Schiffer im kleinen Schiffe 
Ergreift es mit wildem Weh; 
Er schaut nicht die Felsenriffe, 
Er schaut nur hinauf in die Höh.

Ich glaube, die Wellen verschlingen 
Am Ende Schiffer und Kahn; 
Und das hat mit ihrem Singen 
Die Lore-Ley getan.

Cudowne. Ma ksiądz też tłumaczenie? Przechodzimy do biblioteki. A wiesz kto był większym poetą? Schiller czy Goethe? Weronika rozkłada ręce w geście niewiedzy. Każdy niemiecki uczeń to wie. Że Schiller. A skąd to wiadomo? Schiller miał  metr osiemdziesiąt wzrostu, a Goethe był dość niski, miał tylko metr sześćdziesiąt dziewięć. Proszę księdza! I śmiech. Bez trudu znajduję w przeszklonej szafie Wiersze Schillera. Zawsze chciałam tu zajrzeć. Zaglądaj bez pytania. Bierz co chcesz. A co by ksiądz polecił? O miłości, najlepiej o miłości. O miłości? Hmm. Przebiegam wzrokiem książki, wyjmuję jedną po drugiej i kładę na stole. Kochanek lady Chatterlay. Naprawdę? Naprawdę. Lolita? Chyba ksiądz żartuje? Nie. Anna Karenina. Idiota. Cierpienia młodego Wertera. Romeo i Julia. Tristan i Izolda. Miłość w czasach zarazy. I jeszcze ta, najważniejsza. Biorę z komody i kładę na wierzch stosiku książek Nowy Testament. Ale czytania! Od czego zacząć? Oczywiście od Ewangelii... Czemu? Najważniejsze książki zostaw sobie na koniec. Taka powinna być kolejność. Do arcydzieł trzeba dorosnąć, powinny być nagrodą za wytrwałość w czytaniu, za dojrzałość, do której przecież dochodzi się powoli, a w szkole nauka literatury postawiona jest do góry nogami. Czy można się dziwić, że młodzi ludzie nie chcą czytać, jeśli katuje się ich jako dzieci Sofoklesem, Szekspirem, Goethem, Cervantesem? To się powinno przerabiać dopiero przed samą maturą, a zaczynać powinno się od otaczającego nas świata, by nauczyć ludzi, że ich życie też jest literaturą, jeśli mu się nada odpowiednią narrację. Czytałaś Zapałkę na zakręcie? Nie? A Beethoven i jeansy? O tym psie? Nie! Był taki film. Wiem! Zapach rumianku? Też nie. Wypożycz sobie z biblioteki. Od tego zacznij.

I tak zrobiła. Następnego dnia pokazała mi z dumą rozsypujący się egzemplarz Jeziora osobliwości, a kolejnego powiedziała, że już przeczytała. W jedną noc.

Dobry dotyk (ok. 2 minuty czytania)

Mogę tak sobie posiedzieć tutaj? W salonie? I poczytać? Dobrze wiedziała, jak bardzo to lubię. Górne światła zgaszone, tylko lampki w oknach świecą. I nasze lampy oczywiście. Z daleka widać, że ktoś jest w domu, ale co się dzieje w środku – nie widać. Żeby to zobaczyć, trzeba by przystawić nos do szyby. Ona i ja w fotelach, z daleka od siebie, każde z nas pod swoją lampą. Od czasu do czasu rzucamy na siebie spojrzenie i posyłamy sobie serdeczny uśmiech, ona – niewinny, radosny, pełen podziwu i ufności, ja – z łezką wzruszenia, pełen zachwytu, miłości. Zrobię nam herbatę, proponuję. Nie, ja zrobię, oponuje. Siedź i czytaj, nie jesteś moją służącą, rozstrzygam kwestię. Więc siedzi i czyta. Zwykle w spodniach od dresu albo w leginsach, z podkulonymi nogami, zwinięta w kłębek jak kotek. Przedziera się przez tekst, bo niełatwy. Nie prześlizguje się po nim, chyba, że się zamyśli, więc czyta bezmyślnie, ale gdy się na tym łapie, zawsze wraca, przewraca kartki wstecz, czyta drugi raz w skupieniu.

Czasem jej oddech staje się nierówny, pozrywany, głośno wypuszcza powietrze przez nos. Od razu widzę, że nie może się skupić. Gdy powodem jej rozproszenia jest tekst, proszę, by przeczytała na głos ze zrozumieniem. Pomaga. Ale gdy powód jest inny, podnosi się ze swego fotela, podchodzi do mnie i siada mi na kolanach. Obejmuje mnie ramieniem za szyję. Nie mogę się skupić – szepce z poczuciem winy. Sięga po moją dłoń i wsuwa pomiędzy nogi, by mi pokazać, jakie mokre ma leginsy. To owulacja. Odciąga obie gumki, leginsów i majtek, a ja łagodnie wsuwam się pod nie swoją ręką. Jak tylko mogę, przedłużam jej wędrówkę po tym pagórku gęsto zalesionym, by palcem wyszukać kamyczek ukojenia. Czasami, gdy dłoń mi się wsunie między leginsy a majtki, odchylam ich materiał i sunę do jej kamyczka od dołu, jarem, gdzie wilgotna  ścieżka się szerzy. Nie trwa długo, zwykle kilka ruchów wzdłuż i wszerz, czasem dookoła, dwie minutki, trzy, by Weronika dotarła do cichej zatoki ulgi. Gdy dociera do brzegu, zwykle przysuwa swe usta  do mego ucha, bym mógł poczuć poszum wiatru w jej pragnącym spokoju oddechu. I zwykle, by nie wydać głośnych westchnień, zaciska zęby na krawędzi mojej drugiej dłoni albo zatyka swoje usta moimi ustami, mocno do nich przywierając.

To był dobry dotyk, proszę księdza, mówi mi na odchodne i jak gdyby nigdy nic wraca na swój fotel i kontynuuje przerwaną lekturę z rumieńcami na policzkach, ale ukradkiem zerka ku mnie znad książki, by sprawdzić moją reakcję. Rzadko jej nie ma. Spogląda na mnie coraz częściej z coraz wyraźniejszym uśmiechem na twarzy. Lubi tak się ze mnę droczyć. Czeka, kiedy się poddam. I kiedy wreszcie pochwyci moje spojrzenie w łagodne objęcia swego puszysto-słodkiego obezwładniającego wzroku, czuję się rozłożony na łopatki i przyznaję się do swej słabości: Rozproszyłaś mnie. Oooj! – reaguje, jakby matka pocieszała małe dziecko, które lekko się uraziło w paluszek – To i księdza trzeba spacyfikować. Odkłada książkę i wraca do mnie na fotel.

Fragment IV – Kazanie księdza Jana (ok. 22 minuty czytania)

Nie wiem, czy będę potrafił słowo w słowo odtworzyć kazanie księdza Jana. Pewnie nie, bo do tego trzeba by mieć jego dar słowa, którego ja nie posiadam, ale może mi się uda przekazać sens tego, co usłyszałem i zobaczyłem.

— Dobrze wiecie, że niedaleko od nas kilka lat temu powstał ośrodek dla cudzoziemców — zaczął ksiądz Jan zgodnie z wyznawaną przez siebie zasadą dydaktyczną, by wszelkie nauczanie uczeń rozpoczynał od siebie, od rozejrzenia się wokół. — Gdy go otworzyli, nikomu to się nie podobało. Ludzie mówili, że przesiedleńcy dostawali więcej kieszonkowego niż nasi bezrobotni na życie w ogóle, a oni mieli przecież zapewniony dach nad głową, wikt i opierunek. Ale im jeszcze było mało. Podobno chodzili nocą po wsiach i kradli owoce. Ludzie mówili, że w promieniu dziesięciu kilometrów na drzewach nie było ani jednego jabłka. Widocznie brakowało im witamin, że mieli tak wielki apetyt na owoce — zagajał z ironicznym uśmiechem, ale ja już wiedziałem, że w ten sposób wciąga słuchaczy w intelektualną pułapkę.

Ludzie pojmują jego ironię i też się uśmiechają, rozglądają się po sobie i kiwają z uznaniem głowami na znak, że ksiądz dobrze mówi. A wtedy on zwraca się do nich przyciszonym głosem:

— A ja się was pytam: Dlaczego oni pod osłoną nocy chodzili po sadach i kradli te jabłka? Jak myślicie? Dlaczego? Czy dostali za małe wsparcie? Źle im ustawiono dietę? — z twarzy parafian znikają uśmieszki i zalega cisza jak makiem zasiał.

— Nie! — odpowiada ksiądz sam sobie, pełnym głosem, ale bez krzyku, za to szorstko, z naciskiem. — Oni przyszli do nich, bo tamci do nich nie poszli. Nie zanieśli im tych jabłek. A powinni je zebrać i zanieść je im bez pytania, a właściwie z pytaniem: Czy nie potrzebujecie czegoś więcej? Ale nie! Oni lamentują: Złodzieje nas nachodzą. I co im ukradli? Te jabłka czy śliwki, których oni by i tak nie zebrali? Bo za tanie, bo im się nie opłaca, bo im się nie chce, bo i tak nie mają co z nimi zrobić?

Za oceanem jest wielki kraj. Wielki i bogaty, zbudowany na zbrodni i wyzysku. To jest właściwie kontynent. Zza wielkiej wody przybyli tam przybysze z innego kontynentu i wymordowali miejscową ludność. Wyrżnęli miliony mężczyzn, kobiet i dzieci. Zagarnęli ich ziemie, ale ziemi było tak dużo, że nie byli w stanie jej obrobić. Wybrali się więc na jeszcze inny kontynent, by wyłapać ludzi do pracy. Uczynili ich swoimi niewolnikami. Zakuli ich w kajdany i przewieźli za ocean. Miliony mężczyzn, kobiet i dzieci. Połowa z nich nie przeżyła podróży i zmarła w zatłoczonych ładowniach. Ci, co przeżyli, zostali batem zapędzeni do pracy na plantacjach bawełny i trzciny cukrowej. Harowali od świtu do zmierzchu, przez pokolenia. Tak, mieli dzieci, ale ich dzieci czekał taki sam los co rodziców. Niewolnicy płodzili niewolników. Dzieci nie chodziły do szkoły, nie uczono ich czytać ani pisać. Uczono ich tylko, jak zbierać bawełnę i trzcinę.

Na początku dziewiętnastego wieku zniesiono niewolnictwo w większości krajów Nowego Świata, ale nie w USA, bo ten ogromny kraj czerpał z niewolnictwa tak wielkie zyski, że nie chciał się pogodzić z ich utratą. Nastąpiło to dopiero w tysiąc osiemset sześćdziesiątym trzecim roku i to w wyniku wyniszczającej kraj wojny domowej. Murzyni, bo to przecież oni w większości byli niewolnikami, uzyskali wolność, mogli pójść, dokąd chcieli, ale z czym? Ale jak? Nie dostali żadnych odpraw, żadnych zaległych wypłat ani podziękowania, ani błogosławieństwa. Od samego początku zostali skazani na życie w nędzy i najgorzej płatną pracę. Jeszcze przez sto lat czarnoskóre i białe dzieci nie mogły się uczyć w tych samych szkołach. Ba! Nawet kościoły mieli oddzielne. Chrześcijańskie! A czarny musiał białemu ustępować miejsca w autobusie. Po stu latach sytuacja czarnych nieco się polepszyła, państwo stało się bogatsze, ale i tak tylko nieliczni przebijają się do elity. Chyba wiecie, że czarnoskóry nawet został prezydentem tego potężnego kraju? — Wierni uśmiechają się, że i oni wiedzą coś o świecie.

— Ale już mają nowego prezydenta. Czerwonoskórego. — Ludzie znów z uśmiechem rozglądają się po sobie. — Nie, nie Indianina, tylko blondyna o jasnej karnacji skóry. Ale on nie lubi czarnych, ani czerwonych, żółtych zresztą też nie. Obraża ich, ale znajduje miliony popleczników, którzy go popierają. Ich kraj stał się nieprawdopodobnie bogaty, tak bogaty, że niektórzy ludzie wariują od pieniędzy, nie wiedząc, co z nimi zrobić. Budują sobie pałace, kupują po sto samochodów, jachty i z tego nienasycenia potrafią się wykoleić, upaść na dno lub stracić życie z przedawkowania narkotyków. Nic dziwnego, że do tego Eldorado ciągną ludzie z całego świata, a najbardziej z krajów, w których toczy się wojna. Najwięcej ich jednak napiera z południa, z biednego Meksyku. I ten czerwonoskóry prezydent o białych włosach obiecał swoim wyborcom, że powstrzyma ten napór. Bo po co im te miliony biednych? Mają dosyć własnych, bo bogaci nie chcą się z nimi dzielić swym bogactwem. „Zbuduj mur, zbuduj mur” — krzyczeli na jego wiecach. W większości to byli ludzie, którzy identyfikowali się jako chrześcijanie. „Zbuduj mur” — woła dzisiejszy chrześcijanin. Ci, co chcą się dostać do środka to też chrześcijanie, więc ich bracia i siostry, powinni więc wołać „Otwórz bramy”, „Podzielmy się naszym bogactwem”, ale nie, oni wołają „Zbuduj mur”. Czy to jest postawa chrześcijańska? Czy tak nauczał Jezus? Ci ludzie może i nawet chodzą co niedzielę do kościoła, ale pewnie do takiego, do którego czarny nie ma wstępu albo co najmniej jest tam niemile widziany. Czy zatem, aby być chrześcijaninem, wystarczy chodzić do kościoła? Czy bycie chrześcijaninem polega na tym, by raz w tygodniu odbębnić tę godzinę na mszy świętej? A potem odgradzać się murem od innych, bo czarny, bo Żyd, bo uchodźca? Jak myślicie? Rozważcie to w swoich sumieniach.

Dzisiejsze czytanie Ewangelii jednoznacznie odpowiada na to pytanie. Gdy pewien uczony, chcąc wystawić Pana Jezusa na próbę, pyta Go: „Co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?”, Jezus odpowiada mu pytaniem, jakie przykazanie znajduje w tej kwestii w Piśmie Świętym, a on odpowiada: „Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całą swoją mocą i całym swoim umysłem; a swego bliźniego jak siebie samego”. Jednak uczony pyta dalej: „A kto jest moim bliźnim?” Słowo bliźni w sensie najściślejszym może wskazywać na bliźniaka. Bliźni to mój brat lub moja siostra, z którą byłem w łonie matki, a w sensie szerszym, to ktoś podobny do mnie, taki sam jak ja: mój sąsiad, mój krajan, mój współwyznawca. Inni są obcy. Jednak następne słowa Jezusa nie pozostawiają wątpliwości. Przytacza on przypowieść o miłosiernym Samarytaninie. Kim byli Samarytanie? To był lud, do dziś zresztą jest, który zamieszkiwał tereny na pograniczu dawnej Palestyny. Choć Samarytanie etnicznie, kulturowo i religijnie spokrewnieni byli z Żydami, nie byli przez nich uważani za żydów, ani przez małe, ani przez duże „Ż”. Żydzi odmawiali im przynależności do ludu Izraela i udziału w wyznaniu mojżeszowym. To byli obcy. Kseno, jak powiedzieliby Grecy. Barbarzyńcy. Jezus opowiada o człowieku w potrzebie, którego pobili zbójcy i na wpół umarłego pozostawili na pastwę losu. Przypadkiem przechodził tą drogą kapłan, taki ksiądz jak ja czy ksiądz wikary — ksiądz Jan puszcza do mnie oko — tylko że żydowski; zobaczył go i minął. Tak samo zachował się lewita, czyli ktoś przeznaczony do służby w świątyni — kościelny, organista czy członek rady parafialnej, powiedzielibyśmy dzisiaj. Albo po prostu osoba bardzo religijna, która często przebywa w kościele — wyjaśnia ksiądz Jan nonszalancko i wraca do biblijnej opowieści tonem wytrawnego gawędziarza: — Zobaczył go i minął. — I jak zawodowy aktor buduje napięcie za pomocą pauzy. — Ale przechodził tam również pewien Samarytanin, czyli ktoś obcy, inny, kseno, barbarzyńca. Gdy zobaczył rannego, wzruszył się głęboko, podszedł do niego i opatrzył mu rany, posadził na swoim osiołku, zawiózł do gospody, czyli schronienia dla podróżnych, oddał pod opiekę gospodarza i mu z góry za nią zapłacił. — Ksiądz Jan mówi tak, że w oczach słuchających powstają żywe obrazy. — I jeszcze mu przykazał, by go dobrze pielęgnował, i obiecał mu, że jeśli poniesie większe koszty, on mu je wyrówna, gdy będzie wracał. „Który z tych trzech okazał się bliźnim człowieka w potrzebie?” — pyta Jezus. — Długa pauza. — Zauważyliście to? „Pyta Jezus”. To nie są moje słowa. To są słowa Pana naszego Jezusa: „Który z tych trzech okazał się bliźnim — to słowo ksiądz Jan wypowiada głośno i z naciskiem — człowieka w potrzebie?” Czy kapłan i człowiek pobożny, którzy niemal bez przerwy przebywają w świątyni, a odwracają wzrok od człowieka w potrzebie, czy obcy, który okazał mu pomoc? Odpowiedź jest jednoznaczna. I przykazanie Jezusa też. — Ksiądz Jan znów stopniuje poziom głośności swojego głosu i napięcia słuchających i mówi z największą łagodnością: — „Idź, i ty czyń podobnie”. I to też nie są moje słowa. To mówi do nas sam Jezus. „Idź, i ty czyń podobnie.” — Znów cicho, łagodnie, kojąco, jak maść na rany. I dalej też spokojnie, łagodnie, bez podnoszenia głosu, niemal zmuszając słuchających do wytężenia słuchu: „Zbuduj mur, uchodźcy roznoszą zarazki, nie chcemy ich tutaj”— to nie są słowa chrześcijanina, to nie są słowa Ewangelii. To są słowa szatana. Rozważcie więc, czy się go naprawdę wyrzekliście, czy wciąż słuchacie jego podszeptów.

Jest jak najdoskonalszy dyrygent, von Karajan czy Bernstain z tych jego czarnych płyt, z wirtuozerią kierujący orkiestrą i emocjami słuchaczy. Ksiądz Jan robi długą przerwę. Nie mówi w próżnię, lecz zwraca się do nich osobiście. Podnosi wzrok i próbuje każdemu po kolei spojrzeć w oczy, ale oni spuszczają wzrok. Tylko nieliczni trzymają głowę prosto i odpowiadają na spojrzenie księdza łagodnym uśmiechem.

— Czy wzięliście sobie do serca słowa Ewangelii o tym, co będzie na Sądzie Ostatecznym? Że Syn Boży oddzieli jednych ludzi od drugich? Jednych postawi po prawej, a drugich po swojej lewej stronie? I odezwie się do tych po prawej: „Pójdźcie, błogosławieni Ojca mojego, weźcie w posiadanie królestwo, przygotowane wam od założenia świata! Bo byłem głodny, a daliście mi jeść; byłem spragniony, a daliście mi pić; byłem przybyszem — ksiądz wypowiada te dwa słowa głośno i z naciskiem, niemal na granicy krzyku — a przyjęliście mnie; byłem nagi, a przyodzialiście mnie; byłem chory, a odwiedziliście mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do mnie”. A kiedy oni go spytają: „Panie, kiedy widzieliśmy cię głodnym i nakarmiliśmy ciebie? Spragnionym i daliśmy ci pić? Kiedy widzieliśmy cię przybyszem i przyjęliśmy cię? Lub nagim i przyodzialiśmy cię? Kiedy widzieliśmy cię chorym lub w więzieniu i przyszliśmy do ciebie?”, Jezus im odpowie: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnieście uczynili” — ksiądz Jan znów szuka wzrokiem podniesionych twarzy, ale nawet w oczach tych, co mają siłę znieść siłę jego spojrzenia, stają łzy. Niektórym ciekną po policzkach. Ksiądz Jan przeciąga jeszcze przez chwilę milczenie i zmienia ton, jakby wypowiadał przestrogę:

— A potem Chrystus odezwie się do tych po lewej stronie — i to już nie jest przestroga, lecz surowy wyrok Najwyższego Sędzi, który ksiądz Jan wypowiada, zataczając lewym palcem wskazującym łuk przez cały kościół i zastygając z wciągniętą ręką i wyprostowanym palcem w pozie wskazującej na boczne drzwi do kościoła — „Idźcie precz ode mnie, przeklęci, w ogień wieczny, przygotowany diabłu i jego aniołom!” — Bierze głęboki wdech i wydech i znów wraca do łagodnego tonu, bez przestrogi, bez groźby, jak gdyby wyrażał skargę i żal bezbronnego — „Bo byłem głodny, a nie daliście mi jeść — pauza — byłem spragniony, a nie daliście mi pić — cedzi każde zdanie. — Byłem przybyszem — znów nacisk na to słowo — a nie przyjęliście mnie; byłem nagi, a nie przyodzialiście mnie; byłem chory i w więzieniu, a nie odwiedziliście mnie.” — Płaczą już wszyscy, nawet ja niby to się drapię w brew, a przy okazji ścieram palcem łzę z oka. Znów pauza, a po niej werdykt wygłaszany tonem łagodności i rezygnacji; nie tak, jak surowy sędzia grzmi na skazańca, lecz jak wyrozumiały rodzic przemawia do uznającego swą winę i wyrażającego skruchę dziecka:

— Pan Bóg nie spyta was na Sądzie Ostatecznym, ile godzin przesiedzieliście w kościele, ile tajemnic różańca odmówiliście, ile modlitw odklepaliście, ile daliście na tacę, bo to są gesty faryzeuszy, tylko spyta was o jedno — pauza, długa pauza — „Coście uczynili swoim bliźnim?”

Znów daje chwilę, by otrzeć łzy płaczący mogli i mówi do nich z perswazją, ale wciąż łagodnie:

— Nie wierzcie fałszywym prorokom, którzy każą wznosić mury i zamykać bramy przed potrzebującymi, którzy mówią, że obcy, uciekając od wojny, przynoszą tylko przestępczość i roznoszą zarazki. Tak jakbyśmy my ich nie roznosili — wtrąca z lekką drwiną. — Kiedy twoje dziecko zetknie się z grypą w przedszkolu, przychodzi chore do domu, samo choruje i zaraża całą rodzinę, to zamykasz przed nim drzwi? Nie. Pielęgnujesz je i leczysz. „Bo byłem chory, a odwiedziliście mnie”. Dlaczego przez tyle lat w Ameryce i RPA istniała segregacja rasowa? Dlaczego czarni nie mogli korzystać z tych samych co biali miejsc w środkach komunikacji publicznej, salach koncertowych, dworcowych poczekalniach? Dlaczego nie mogli korzystać z tych samych co biali szkół, szpitali, a nawet kościołów? Bo byli brudni, mówili rasiści, bo roznosili zarazki. Ci fałszywi prorocy, którzy zamykają bramy przed potrzebującymi i odwracają się od chorych i rannych, nie wyznają nauki Jezusa, choć modlą się na pokaz i niemal nie wstają z klęczek. Oni są jak ten kapłan i lewita, którzy bezustannie przebywają w świątyni, a odwracają wzrok od człowieka w potrzebie.

Po czym zdaje się, że zmienia temat, ale to tylko pozory, bo ja już wiem, że uderzy jeszcze mocniej:

— Największy zbrodniarz ludzkości, którego nazwiska brzydzę się wymawiać, w imię czystości narodu postanowił zabić wszystkich Żydów we własnym i w podbitych przez siebie krajach. Najpierw pozamykano ich w gettach, by oddzielić od nich przedstawicieli „ras wyższych”. Ale już podczas tej wstępnej segregacji zabijano ich na miejscu strzałem z karabinu, uderzeniem pałką w głowę albo trując ich spalinami samochodowymi. Tym zbrodniarzom, niestety, często ochoczo pomagała ludność podbitych krajów, grabiąc i zabijając własnych sąsiadów. Kijami, siekierami, łopatami, topiąc ich w studniach lub zapędzając do stodoły i podpalając żywcem. Mężczyzn, kobiety, starców i dzieci.

Pauza.

— Okazało się jednak, że aby unicestwić ich wszystkich, tak dużo ich było, trzeba było wynaleźć przemysłowe metody zabijania. Zbudowano więc prawdziwe fabryki śmierci, do których zwożono ich z całej Europy pociągami. Z Amsterdamu, z Paryża, z Wiednia, Hamburga i Berlina, z Łodzi i Warszawy, z Pragi i Budapesztu, i nawet z Salonik w Grecji. Wyobrażacie sobie taką podróż z Salonik do Oświęcimia? Grecja-Polska? Albo z Włoch czy nawet z Norwegii? W nieogrzewanym, bydlęcym wagonie? Ludzie stłoczeni, że szpilki nie ma gdzie wcisnąć? Mężczyźni i kobiety, starcy i dzieci, matki z niemowlakami przy piersi? Kobiety w ciąży? Bez toalety? Z jednym bochenkiem czarnego chleba na całą podróż? Bez wody? I w jakim celu? By ich zagazować, a ich ciała spalić w krematoriach. — Pauza na zaczerpnięcie powietrza, jak przy zabawie w podtapianie.

— A teraz wyobraźcie sobie podróż z Afryki przez Atlantyk do Nowego Świata. W statku zbudowanym specjalnie do przewozu black cargo. Wyobraźcie sobie afrykańskich niewolników poukładanych pod pokładem jeden przy drugim w kilu piętrach. Nie mogących nawet wstać i wyprostować ciała. W sztormie. Skutych łańcuchami… — Znów pauza. —Jan Paweł Drugi, podróżując po całym świecie, odwiedzając chrześcijan we wszystkich zakątkach Ziemi, odwiedzał także miejsca ludzkiej hańby. Na pewno widzieliście to w telewizji. Co czuł, modląc się w celi śmierci w Oświęcimiu? — Spróbuj nie płakać. — Albo w lochach twierdzy na wyspie Goree w Senegalu, skąd wysyłano za Atlantyk żywy towar? Czy chrześcijanin, wypowiadając słowo „Żyd” albo „Murzyn”, może czuć coś innego niż on? Jeśli nie czuje tego samego bólu, co nasz wielki papież, to czy wciąż jeszcze jest chrześcijaninem? Zwłaszcza jeśli zamiast tego bólu i współczucia nasuwają mu się inne skojarzenia: obcy, inny, gorszy? To samo dotyczy Cyganów, homoseksualistów, chorych umysłowo, których hitlerowcy w imię czystości rasy i narodu zabijali lub zamykali w obozach koncentracyjnych. Zastanówcie się więc, bracia i siostry — ksiądz Jan nie bał się w podniosłych momentach używać tego, zdawałoby się zarezerwowanego już tylko dla literatury epistolarnej, jak sam by powiedział, zwrotu — czy sądząc, że ci ludzie są kimś gorszym od was, wciąż jesteście chrześcijanami? Jeśli nie miłujecie bliźniego swego, jeśli odwracacie wzrok od człowieka w potrzebie, a zamiast tego uzyskujecie dobre samopoczucie odbębniając tę godzinkę na niedzielnej mszy świętej, nie jesteście w duchu chrześcijanami, lecz zachowujecie się jak ten bezduszny kapłan i lewita, co całymi dniami przesiadywali w świątyni, a nie widzieli cierpienia ni potrzeb drugiego człowieka. To nie jest chrześcijaństwo. To jest faryzeizm. Ludzie po mszy wychodzili zdruzgotani. Ksiądz Jan zresztą także. Zwykle po takich wystąpieniach długo dochodził do siebie. Gdy wracał na plebanię, zazwyczaj przepraszał, że nie będzie jadł obiadu i zamykał się w swoim pokoju do wieczora. Leżał na łóżku w sutannie i w butach, był tak wyczerpany, jakby przebiegł maraton.

Pin It on Pinterest