Jedno jest dziś jasne: Na pewno nie o Polskę i o szczęście jej obywateli, bo do tego byłby potrzebny jakiś program. Polityczny. A Jarosław Kaczyński ani jego partia żadnego programu nie mają. Mają za to plan: Jak utrzymać się przy władzy i jak z niej jak najwięcej skorzystać. To drugie to jest plan dla popleczników: polityków, urzędników, wyborców Jarosława Kaczyńskiego, a to pierwsze — dla niego samego. Zatem: władza. Po co ta władza Kaczyńskiemu?
Trzeba przyznać, że nie chodzi mu — jak większości tyranów i autokratów — by zdobywając pełnię władzy i napawając się nią do utraty tchu i samokontroli, przy okazji zadbać o własne korzyści. Abnegat z Mickiewicza 49 chodzi w niemodnych płaszczach i garniturach, w starych, rozwalających się butach. Mieszka w brzydkim, od dawna nieremontowanym domu, otoczonym tandetnym płotem ze stalowej siatki. Jego działkę trudno nazwać „ogrodem”. Nie ma nawet prywatnego samochodu, a do niedawna nie posiadał nawet konta w banku ani skrzynki pocztowej. Kamuflaż sknery-milionera? Chyba nie. Jego przebiegły plan, by upaństwowić największy prywatny bank w kraju, aby za uzyskane zeń kredyty wybudować w centrum stolicy dwa olbrzymie wieżowce, które miały stanowić lukratywny interes polegający na wynajmie luksusowych powierzchni biurowych, też nie był dla niego. Miał zabezpieczyć teraźniejszość i przyszłość jego politycznym spadkobiercom.
Jarosław Kaczyński, choć od dziesiątów lat zarządzał społecznym majątkiem, nie dorobił się fortuny, w przeciwieństwie do swych odpowiedników w Rosji, we Włoszech czy w Wenezueli. Nawet na leczenie matki musiał pożyczać od znajomej. Nie posiada willi, pałaców ani luksusowych jachtów. Jeśli już, to pozwala swoim podwładnym zaprosić się na wędkarską łódeczkę czy na małą sportową żaglówkę. Ale i to dla niego za duży luksus, bo wysiadając z nich naraża się na pośmiewisko z powodu nietrzymania moczu, co widać na obsikanych spodniach. A ta jego obwieszona praniem „willa” (jak na betonowe klocki mówi się w Warszawie i okolicach) to pożałowania godny architektoniczny koszmarek.
Zatem nie o majątek Kaczyńskiemu chodzi. Tylko o co? O władzę. Ale nie o władzę, która daje bogactwo. Nawet nie o władzę, która pozwala błyszczeć na salonach, udzielać wywiadów, pokazywać się w eleganckim towarzystwie, w otoczeniu pięknych kobiet, z kieliszkiem najdroższego szampana w ręku. To też nie dla niego. Szczytem jego hedonistycznych upodobań są obiady u raczej mało atrakcyjnej (i to zarówno pod względem urody jak i intelektu) sędzi, będącej jego „odkryciem towarzyskim”, gotującej mu jego ulubiony przysmak, który zapewne poznała jako polska ambasadorowa w Berlinie: Wienerschnitzel mit Sauerkraut (schabowy z kiszoną kapustą).
Kaczyńskiego nie pociąga więc władza, która pozwala opływać w luksusy. Gdyby zajął stanowisko, które załatwił swojemu — jak lubi mówić— „świętej pamięci bratu”, i musiał wprowadzić się do pałacu, zanudziłby się tam na śmierć. Kaczyński nie czuje się dobrze ani w pałacach, ani na salonach. Czy ktoś go widział w operze, na koncercie czy w teatrze? Nawet na ulicy czuje się nieswojo. Ten nasz narodowy safanduła woli przytulność domowego zacisza z najwierniejszym przyjacielem swojego życia, futrzakiem o imieniu Alik, gdzie nocami w piżamie i bamboszach może w fanatycznym amoku sam ze sobą rozgrywać polityczne szachy.
Po co więc temu dziwnemu człowiekowi władza? Kiedyś się wygadał, że jego największym marzeniem jest zostać emerytowanym zbawcą narodu. Ale nie można mu wierzyć, bo od czegóż miałby „zbawić” ten naród? Od wolności, dobrobytu, nowoczesności? Ich postęp może i się da na jakiś czas tu i ówdzie przyhamować, ale jego fala jest tak silna, że w dziejach ludzkości nie znalazł się jeszcze żaden inżynier społeczny, któremu by się to powiodło. A próbowały tego nie takie mózgi jak nasz geniusz z Żoliborza.
Ta władza jest mu potrzebna do czegoś innego: do walki z elitami. Nie, nie z niezależnymi intelektualistami, naukowcami, prawnikami, artystami, pisarzami, filmowcami, lekarzami czy nauczycielami w ogóle, przeciwko którym co i raz buntuje tłumy. Takie „elity” to używany przez niego straszak dla motłochu. Jemu chodzi o znajomych, którzy okazali się od niego lepsi i nie przyjęli go do swego grona. Wałęsa, Michnik, Kuroń, Mazowiecki, Tusk, Tischner, Miłosz, Kołakowski, Wajda, Kutz, Janda, Stuhr, Lis. To jego najwięksi wrogowie. Proszę zwrócić uwagę. Wśród największych wrogów tego rzekomo zajadłego antykomunisty nie ma żadnych komunistów ani byłych komunistów: Jaruzelskiego, Kwaśniewskiego, Millera, Oleksego, Czarzastego. To dla naszego starego zrzędy postaci nieważne. Ważni są tylko dawni znajomi z opozycji antykomunistycznej, którzy zdobyli uznanie świata i rodaków, stając tym samym na jego drodze do urojonej wielkości. Czyż to nie iście bolszewicka, leninowsko-stalinowska postawa? Zrobić porządek wśród swoich, którymi kiedyś byli wszyscy antykomuniści? Załatwić konkurencję w niby własnych szeregach, tak jak kiedyś udało mu się załatwić populistycznych sprzymierzeńców, których wciągnął do władzy? Leppera na wieki wieków, a Giertycha na długie lata? I co mu się nie udało z Tuskiem i POPiS-em?
Zatem ta władza, którą Kaczyński coraz szerzej dla siebie zagarnia, nie ma służyć szczęściu narodu, zdobyciu osobistego bogactwa czy blichtru. Cel jest jeden. Potrzebna jest mu do zemsty. Do zemsty na znajomych, którzy okazali się więksi od niego.
Jakież to trywialne! Ten Sinobrody polskiej polityki nie jest pierwszym ani ostatnim z tego typu psychopatów. Ze współczesnych chyba jest mu najbliższy Borys Johnson – brytyjski dziennikarz i polityk, kiedyś korespondent prasowy w Brukseli, później minister spraw zagranicznych, a dziś premier Wielkiej Brytanii, który stanął na czele Brexitu. Johnson zasłynął w swoim życiu wymyślaniem i wygadywaniem nieprawdopodobnych bzdur. Najpierw były to doniesienia o absurdalnych regulacjach unijnych: kącie zakrzywienia importowanych bananów, unifikacji trumien i innych zmyślonych absurdach. Potem były to ostrzeżenia o zagrożeniach Europy dla niepowtarzalności angielskiej kultury i wreszcie obietnice korzyści, jakie Brytyjczycy odniosą po wyjściu z Unii. Z większości wygłaszanych przez siebie bzdur się wycofywał lub obracał je w żart. Po co to robił? By osiągnąć władzę? Zostać premierem? Przedstawicielem establishmentu, do którego już należał od młodości? Nie! Dla żartu. Taki to typ.
Podobnie można powiedzieć o Kaczyńskim. Dlaczego zasiał rozbrat między rodakami, zdemontował polską demokrację, naruszał trójpodział władzy, zniósł niezawisłość sądów, przekształcił telewizję w tubę propagandową swojej partii, a teraz próbuje dokonać zamachu na wolne media? Dlatego, że wierzy, że jego koncepcja „demokracji nieliberalnej” jest drogą do tego, by Polska rosła w siłę, a ludziom się żyło dostatniej? No nie! On jest zbyt inteligentny, by wierzyć w bzdury, które wygaduje. Wszystko to dla zemsty. Dla zemsty na dawnych znajomych, którzy okazali się lepsi od niego.
O Kaczyńskim mówi się, że jego dewizą jest „Po mnie choćby potop”. To prawda, ale tylko częściowa. Prawdą jest, że Kaczyński to typ psychopaty, który nie liczy się z konsekwencjami swoich działań dla innych, ale dla niego dużo ważniejsze od tego „po mnie” jest sam potop, sama „piękna katastrofa”. On by chciał ją zobaczyć. Przypomina w tym Nerona, który podobno podpalił Rzym, by napawać się potęgą niszczycielskiego żywiołu. Podobnie jest z Kaczyńskim, który nasyci się dopiero, gdy zobaczy, jak nasz kraj staje w ogniu i pochłania dorobek poprzednich elit, tych – jego przewrotnym zdaniem – Polaków najgorszego sportu. I dopiero wtedy spełni się jego marzenie: Polska w ogniu, a potem — w ruinie.
JERZY KRUK
A może zajrzysz do mojego sklepu?