fbpx

Fado curvo

Zobaczyć to tajemnicze miasto malowniczo położone na wysokich wzgórzach nad brzegiem Tagu i otwartym Atlantykiem, pełne wspaniałych zabytków, parków i ogrodów, po którego krętych i stromych uliczkach jeżdżą słynne żółte tramwaje, a ogromne windy – elewatory – w secesyjnych żeliwnych konstrukcjach pozwalają przemieszczać się w pionie z jednej dzielnicy do drugiej – od lat było naszym marzeniem. Ale przede wszystkim chcieliśmy posłuchać na żywo fado – pieśni Lizbony.

Fado jest rzewną pieśnią, której styl narodził się jakieś 150 lat temu wśród miejskiego proletariatu Lizbony.  Pieśni fado opowiadają o losie prostych ludzi. Wyrażają smutek za tym, co beznadziejnie utracone i tęsknotę za tym, co nieosiągalne. Przedmiotem wielu utworów jest ojczyzna: Portugalia, Lizbona, rodzinne strony, dom oraz sama pieśń – fado meu. Sposób wykonywania fado niewiele się zmienił na przestrzeni lat. Chwyta za serce, wyciska z oczu łzy, pobudza emocje, nawet jeśli słuchacz nie rozumie słów. W klasycznym fado występują tylko dwa instrumenty: guitarra – przypominający mandolinę instrument ze stalowymi strunami, wzmacniający linię melodyczną  śpiewu, często łkający z wokalistą,  i viola, przypominająca hiszpańską gitarę, pełniąca funkcję rytmiczną. Instrumenty perkusyjne występują w fado bardzo rzadko. W nowoczesnych wykonaniach czasami pojawia się fortepian i kontrabas. Jednak najważniejszy jest fadista –  wokalista (lub wokalistka) który silnym, pewnym i wyraźnym głosem, pełnym emocji i zaangażowania wykonuje rzewną  pieśń o ludzkim losie.

Azulejos z kopią obrazu Jose Malhoa O fado

Fado w Lizbonie – to miał być nasz wspólny prezent z okazji rocznicy ślubu. Z lotniska docieramy autobusem do bulwarów nad Tagiem. Powoli wspinamy się po stromych uliczkach Alfamy, poprzewieszanych sznurami z susząca się bielizną. Serpentyny uliczek przecinają przejścia po stromych schodach, często wąskie zaledwie na szerokość ramion  Wynajęliśmy tu mały apartament. Z jednej strony okno wychodzi na ulicę i mały skwer z placem zabaw dla dzieci i sklepem, który wieczorem zamienia się w tawernę. Z drugiej rozpościera się wspaniały widok na szerokie na kilkanaście kilometrów ujście Tagu i położoną na przeciwległym brzegu dzielnicę Lizbony. Na szafce leży kilka płyt, znajduję wśród nich „Fado Curvo” Marizy. – Co to znaczy? – pytam  gospodarza.   Ciągle fado, na okrągło fado. Fado curvo.

Pierwsze kroki kierujemy do Muzeum Fado, to tylko kilka ulic w dół. Po drodze mijamy senne tawerny. Przy stolikach okoliczni mieszkańcy przy południowym winie. Od razu widać, że nikomu się tu nie spieszy. Co chwila rozpoznajemy miejsca z kultowego filmu Wima Wendersa „Lisabon story”. Ale widziane z bliska piękne mozaiki z biało-niebieskich  azulejos napawają smutkiem. Zaniedbane płytki odpadają jedna po drugiej. Wspaniałe  fontanny, ławki, murki i fasady domów sypią się jak cała Alfama. Część budynków próbuje się ratować, ale gołym okiem widać, że prace prowadzone są tu bez ładu i składu. Stare, zdezelowane rusztowania obwieszone są starymi szmatami pobrudzonymi zaprawą. Żaden z sennie snujących  się robotników nie jest ubrany w porządny kombinezon roboczy. Wszyscy noszą  jakieś zniszczone ciuchy codziennego użytku. Gruz wynoszony w plastikowych wiadrach po farbie wysypują na kupę wprost na ulicę. Żadnego kubła, żadnego kontenera. Coś tu próbuje się klecić, klajstrować, ale to niezwykłe miejsce wymaga programu ratunkowego za wielkie pieniądze.

Muzeum Fado też  w remoncie, czynny jest tylko sklep z pamiątkami. Szybko nawiązujemy kontakt z Anną, miłą panią po sześćdziesiątce i z jej przynajmniej o połowę młodszą asystentką. Pytamy, dokąd warto pójść posłuchać fado. Wymieniamy nazwę najstarszego klubu w Lizbonie. Donna Anna dyskretnie kreci głową. – Nie?… Tam przecież śpiewała legendarna Amalia Rodriguez, najsłynniejsza śpiewaczka fado, prawdziwa świętość dla Portugalczyków? Asystentka też dyskretnie pokazuje, że nie. –A „Parrelinha de Alfama”, klub, który prowadzi Agentina Santos?  – Arżentina Santusz – poprawia moją wymowę asystentka. – Tam warto. Mówimy, że chcieliśmy jeszcze pójść do …., gdzie spiewa Anna Moura,  ale okazało się, że wyjechała na tournee za granicę.    Rzeczywiście – potwierdzają obie panie – ostatnio stała się sławna. – A „Club de Fado? – dopytuję się dalej. – Mają tam świetnego gitarzystę –Anna z aprobatą utwierdza nas w dobrym wyborze. -Mario Pacheko –daję do zrozumienia, że wiem, o kogo chodzi. – Paszeko – znów poprawia moja wymowę asystentka i obie panie porozumiewawczo spoglądają na siebie:  facet wie, o co chodzi. Pękają lody. Rozkładamy na stole plan Lizbony i zaznaczamy miejsca, w które warto się udać. Już wiemy, gdzie sprzedaje się kiczowate show dla zagranicznych turystów, a gdzie pulsuje żywa tradycja, gdzie występują zawodowcy, a gdzie śpiewają amatorzy. Poznajemy nazwy lokali  odwiedzanych przez samych lizbończyków, o których jednak nie wspomina żaden przewodnik.

Rezerwujemy miejsce na kolację w Club de fado. Idziemy tam piechotą. Mieszkamy w sercu Alfamy, więc wszędzie mamy blisko. Po drodze zaczepia nas starsza kobieta ubogo ubrana w czarną ortalionową kurtkę. Kierując się polskim doświadczeniem, spodziewamy się, że poprosi nas o pieniądze, ale ona zaprasza nas do pobliskiego lokalu na koncert fado. Przechodząc, nawet go nie zauważyliśmy. W ukrytym zaułku w słabo oświetlonej witrynie wisi narysowany kredką szyld „El Fermentacion”. W drzwiach stoi smutny starszy mężczyzna w marynarce sprzed co najmniej trzydziestu lat. Sąsiednia ściana obstawiona jest zardzewiałymi rusztowaniami, poobwieszanymi zachlapanymi zaprawą szmatami. Pod nimi kupki gruzu. W rogu na zdezelowanym krześle siedzi starszy tęgi mężczyzna w bordowej polarowej bluzie. Całość robi mało zachęcające wrażenie. Kolacja tutaj? To chyba nienajlepszy pomysł. Wymawiamy się starszej pani, że już mamy zarezerwowany stolik u Mario Pacheco. Zrezygnowana smutno kiwa głową. Z czym ma konkurować? Club de Fado, to jeden z najpopularniejszych celów zagranicznych wycieczek. Uprzejmie się żegnamy i idziemy dalej, aż nagle… za naszymi plecami rozlega się krótka przygrywka i cudowny, pełen smutku i tęsknoty  śpiew. Odwracamy się i stajemy jak wryci. To śpiewa ten starszy mężczyzna, który stał w drzwiach baru. Na violi i gitarze akompaniuje mu dwóch jeszcze starszych muzyków. Muzyka niesie się po kątach zaułka, jej echo świetnie tłumią rozwieszone na rusztowaniach szmaty. Nawet się nie domyślaliśmy, że przypadkiem znaleźliśmy sie w naturalnej sali koncertowej o wspaniałej akustyce.

Do Club de Fado możemy przecież wpaść na ostatnia chwilę, mamy więc jeszcze prawie godzinę. Postanawiamy zostać na kieliszek wina. Starsza pani z radością odsuwa nam krzesła przy jednym z zaledwie dwóch stojących na zewnątrz stolików. Wino nie jest najlepsze, ale muzyka – cudowna. Śpiew starego człowieka ściska nam serce Jesteśmy jedynymi gośćmi. Boże! Ci ludzie grają i śpiewają tylko dla nas! Po krótkim występie starszego śpiewaka, w drzwiach staje dużo młodszy mężczyzna, ale ubrany także ubogo. I śpiewa  już nie smutnie i tęsknie, jak poprzedni, lecz lamentująco i rozpaczliwie, jakby chciał rozerwać nasze serca. Gdyby się urodził w Hiszpanii, zapewne byłby świetnym śpiewakiem flamenco. Oboje mamy w oczach łzy wzruszenia i trafnie odgadujemy, co będzie dalej. Tan siedzący nieruchomo w kącie tęgi mężczyzna, to prawdopodobnie również śpiewak, czekający na swoją kolej. I tak właśnie było. I on, i występująca po nim śpiewaczka też pokazali klasę. Na pożegnanie starsza pani, która nas tu ściągnęła, przyniosła album ze zdjęciami, pokazując, że i ona kiedyś śpiewała  na scenie.

Kim są ci ludzie? Murarz, piekarz, tapicer, kierowca? Na pewno nie są urzędnikami ani nauczycielami. To można rozpoznać po ludziach. W ich spojrzeniach i nieporadnych gestach przebija jakaś prostota. Na pewno tez żaden z nich nie był taksówkarzem czy kelnerem, mającym na co dzień do czynienia z zagranicznymi turystami. Takie doświadczenia dodają ludziom swobody i pewności siebie. „El Fermantacion”. Obiecujemy sobie, że będziemy tu wracać i każdy wieczór rozpoczynać w tym magicznym miejscu, ale następnego i kolejnego dnia zastajemy drzwi lokalu na głucho zamknięte, a światła – pogaszone. Nawet z witryny zniknął narysowany kredką szyld. Przechodzący obok turyści szybko mijają ten zaniedbany zaułek, nie wiedząc, że czasami można tu usłyszeć pieśń Lizbony w jej najautentyczniejszym wydaniu.

Śpiewak fado w malutkiej restauracji A Baiuca

Przy wejściu do Clube de Fado stoi sam Mario Pacheco, wirtuoz gitary portugalskiej, kierownik muzyczny i właściciel lokalu. Nic a nic nie dziwi go ani to, że go rozpoznaliśmy, ani to, że przyjechaliśmy tu z Polski, specjalnie, by posłuchać na żywo jego i innych portugalskich artystów. Szybko nawiązujemy miły i serdeczny kontakt. Taka jest zresztą atmosfera na sali, wypełnionej do ostatniego miejsca przez międzynarodowy tłum turystów. Luz i ożywienie. Może nawet za duże, bo po każdej przerwie, gdy rozpoczyna się występ, przez salę kilkakrotnie musi przelecieć przeciągłe: „Szszszy…”, zupełnie jak trzy dzwonki w teatrze.

Słynne casas de fado to wielkie restauracje, oferujące świetną kuchnię regionalną i, niemal wyłącznie, portugalskie wino. Jednak niespotykane jest, by podczas koncertów słychać było szczęk sztućców. Artyści oczekują od publiczności wysłuchania występu w skupieniu. Ich celem jest porwanie słuchających, by – tak samo jak oni – oddali się mistycznej muzyce. Ten podniosły i tajemniczy nastrój wzmacnia się, przygaszając światło. Zostaje tylko mała lampka, oświetlająca miejsce występu, które udekorowane jest zwykle rozwieszoną na ścianie czarną chustą – podobno na cześć Amalii Rodriguez,  która miała zwyczaj w niej występować. Występ odbywa się kilka razy w ciągu wieczoru. W mniejszych lokalach kolejno śpiewają wszyscy artyści, wykonując po cztery, pięć pieśni. W większych całą rundę, która trwa ok. 20 minut, zwykle wypełnia  jeden śpiewak. Fado śpiewane jest do zamknięcia lokalu między 1.00 w nocy a 4.00 nad ranem.

Clube de Fado – jeden z najlepszych klubów fado w Lizbonie

Mario Pachecko podczas występu – ku entuzjazmowi słuchaczy – daje częste dowody, że jest  jednym z największych wirtuozów swego instrumentu. Występujący z nim instrumentaliści i śpiewacy to zwykle zawodowi muzycy. Często dołączają do niego wielkie gwiazdy, koncertujące na scenach całego świata:  Mariza, Misia, Dulche Pontes czy Kamane. Ale tego wieczoru , nawet bez nich występ jest wspaniały, a atmosfera w lokalu bardzo przyjazna. Miło nam, że maestro, przechodząc obok naszego stolika, za każdym razem uśmiecha się do nas i coś zagaduje.

Około północy, po skończonej kolacji goście powoli się rozchodzą. Do pustych stolików  wokół „sceny” przesiadają się chcący wciąż jeszcze uczestniczyć w tej muzycznej uczcie. Przychodzą też nowi, bardziej zainteresowani muzyką niż jedzeniem. Atmosfera robi się bardziej intymna. Artyści grają teraz specjalnie dla nich, aż do ostatniego występu koło 4.00 nad ranem, gdy wokół sceny pozostanie garstka najwytrwalszych. Na pożegnanie ściskamy się z mistrzem jak starzy przyjaciele.

Następnego dnia zwiedzamy zabytki Lizbony. Z miejsca na miejsce przemieszczamy się nowoczesnym tramwajem, podmiejskim pociągiem i słynnymi elewatorami. Najciekawsza jest jednak jazda starym żółtym tramwajem, wspinającym się na strome zbocza Alfamy i Bairro Alto. To jest dopiero jazda! W ciasnych, krętych uliczkach, by tramwaj mógł nimi przejechać, często muszą się wycofywać jadące z naprzeciwka samochody, a przechodnie –  chronić się w drzwiach kamieniczek. Nie zapomnę obrazu, jak motorniczy cierpliwie czekał, by przechodzeń wszedł do niszy wejściowej jednego z domów i raczył złożyć parasol, bo akurat padał deszcz.

Na wieczór zaplanowaliśmy kolację w Perelilinha de Alfama, której właścicielką jest nasza ulubiona falista Argentina Santos. Wiemy, że już nie występuje, ale co dzień trzyma pieczę nad funk wieczornym występem. Możemy więc osobiście przekazać jej nasze wyrazy sympatii.  Wizyta w jej klubie okazuje się jednak największym rozczarowaniem naszego pobytu w Lizbonie. Ściany lokalu wyłożone  biało-niebieskimi  kafelkami i poruszające się na ich tle kelnerki, starsze panie w białych fartuszkach z falbankami, nałożonych na niemodne kolorowe sweterki, budzą w nas skojarzenia z polskim sklepem mięsnym z czasów PRL-u. Obsługa, choć mająca od dawna do czynienia z zagranicznymi gośćmi, nie zna ani słowa po angielsku. Próba dopytania się o szczegóły menu wzbudza w kelnerkach zakłopotanie i irytację. Nawet wymienienie numeru potrawy po angielsku jest dla starszych pań zbyt kłopotliwe. Każde zamówienie kończy się ich prośbą, by ostatecznie wybraną pozycję wskazać na karcie palcem. Atmosfera napięcia udzielała się także gościom i artystom, których występ nie zachwycił. Wszyscy sprawiali wrażenie, że chcieliby, by wieczór jak najszybciej się skończył.

Na szczęście mieliśmy dalsze plany. Wiedzieliśmy, że całkiem niedaleko, w zaułku Alfamy raczej nie odwiedzanym przez turystów występ zaczyna się dopiero  o 23.00. Fasada całkiem zwyczajnej kamienicy nie wskazuje, że dawniej mieściła się w niej kaplica. Nieznający miasta turysta też się nie domyśli, że niepozorny szyld „MESA DE TRADES” zaprasza do maleńkiej casa de fado. Na ścianach świetnie zachowały się żółto-niebieskie azulejos ze scenami z życia Jezusa. W lokalu miła atmosfera i przyjemny tłok, choć trudno przecisnąć się do baru stojącego w miejscu , które wcześniej musiał zajmować ołtarz. Wszystkie stoliki zajęte, ale da się jeszcze znaleźć kawałek wolnej ściany, o którą można się oprzeć. W małym bocznym pomieszczeniu – wszystko wskazuje na dawną zachrystię – młodzi artyści ćwiczą chwyty na violi. W pewnym momencie drzwi wejściowe zamykają się z trzaskiem i całkowicie gaśnie światło. Jest tak ciemno, że artystów nie można zobaczyć. Przez tłum gości przesącza się tylko skąpe światło świec stojących na stolikach. Muzycy nie mają więcej niż 20 lat, ale grają i śpiewają z taką samą żarliwością, co ich rodzice i dziadkowie. Widać, że fado nie umrze jeszcze w tym pokoleniu.

Próba w „zakrystii” Mesa de Trades

Następnego dnia postanawiamy nie opuszczać Alfamy. Szybko się tu zadomowiliśmy. Na ulicy rozpoznajemy już wielu mieszkańców:  a to kelnerów z restauracji, a to właścicieli sklepiku, w którym robimy zakupy, a to panią, którą pytaliśmy o drogę. Wszystko nas intryguje: stary warsztat, przed którym stary stolarz piecze na grillu kiełbaski, publiczna pralnia, łaźnia, sklepiki warzywne. Zagadnięci ludzie  chętnie nawiązują z nami kontakt. A ponieważ  angielskiego nie znają ni w ząb, podobnie jak my portugalskiego, od rozmowy aż bolą ręce.

KONICA MINOLTA DIGITAL CAMERA

W Alfamie trudno znaleźć kawałek płaskiego terenu, ale to nie przeszkadza dzieciom grać w piłkę. Kopią ja nawet w ciasnych stromych uliczkach, biegając pomiędzy rusztowaniami.

KONICA MINOLTA DIGITAL CAMERA
KONICA MINOLTA DIGITAL CAMERA

Po kątach stoją jeszcze barwne ozdoby, niesprzątnięte  po procesji w Boże Ciało, ale mieszkańcy dzielnicy zawieszają już sznury żarówek i kolorowe girlandy na fiestę św. Antoniego. Do Alfamy przybywają wtedy tłumy turystów, a oni, niemal na każdym rogu, tradycyjnie grillują sardynki. Dla ubogich mieszkańców dzielnicy to świetna okazja, by trochę zarobić. Wieszanie oświetlenia idzie jakoś nieskładnie. Zwykle jedna osoba stoi wysoko na drabinie lub na rusztowaniu i ma kilku pomocników. Wspomagają ich też sąsiedzi, zasiadający na murkach i krawężnikach i podpowiadający co i jak poprawić.

KONICA MINOLTA DIGITAL CAMERA
KONICA MINOLTA DIGITAL CAMERA
KONICA MINOLTA DIGITAL CAMERA
KONICA MINOLTA DIGITAL CAMERA
KONICA MINOLTA DIGITAL CAMERA
KONICA MINOLTA DIGITAL CAMERA
KONICA MINOLTA DIGITAL CAMERA
KONICA MINOLTA DIGITAL CAMERA
KONICA MINOLTA DIGITAL CAMERA

Spacerując, gubimy się w gąszczu kolejnych zaułków. Nagle słyszymy, jak z jednego nich sączy się śpiew kobiety, wyraźne nucącej przy pracy. Idziemy jego tropem. Gdy śpiew cichnie, próbuję go naśladować. Śpiewająca kobieta w mig chwyta sens zabawy. Odśpiewuje jakąś inną frazę, którą i ja próbuję zaśpiewać. Zbliżamy się, nawołując się wzajemnie śpiewem. Wreszcie odkrywamy starszą panią, która sprząta mieszkanie przy otwartym oknie. Witamy się z uśmiechem i mówimy sobie, że fado jest piękne. Oczywiście, na migi. Fado curvo.

Szyld na ścianie baru A Baiuca

Został nam ostatni wieczór. Chcielibyśmy odwiedzić Bairro Alto, ale znów utknęliśmy w Alfamie, zaglądając do kolejnych casas de fado . Naszym głównym celem jest „A Baiuca”, w której odbywają się bardzo dobre występy amatorów. Knajpka jest maleńka, mieści się w niej zaledwie 6 stołów przy których goście siedzą na ławkach upchani niczym sardynki w puszce. Nie mamy jednak gdzie usiąść, wszystkie miejsca zajęte, tłok, że nie ma gdzie szpilki wetknąć. Wycofujemy się więc zawiedzeni, ale na zewnątrz rozpoznaje muzyków. Widzieliśmy ich jakiś czas wcześniej taszczących instrumenty. Licząc, że zaraz skończy się przerwa i będą wchodzić do środka, postanawiamy wcisnąć się razem z nimi. Udaje się. Znajdujemy trochę miejsca, by przysiąść na schodach tuż za drzwiami. Artyści wciśnięci są w ciasny kąt przy barze. By ich zobaczyć, musimy wstać z miejsca. Za to słychać ich świetnie. Choć goście siedzą przy kolacji, nie słychać nawet szczęku widelca. Światła, oczywiście, zgaszone, ale lokal rozświetla otwarte wejście do kuchni, w którym, jak na wielkim  telebimie, stąpając na paluszkach krząta się obsługa. Kobiety w białych czepkach i fartuchach pucują stalowe naczynia i zawieszają je wysoko nad głową. Nagle jednej upada rondel, niczym gong dzwoniąc o kamienną posadzkę. Sytuacja jest śmieszna, ale nikt nie reaguje. Goście jak zahipnotyzowani słuchają rzewnego śpiewu wokalistki. Fado curvo.

Ciasny kącik dla artystów w A Baiuca

Zbliża się północ, ostatnim tramwajem docieramy do Bairro Alto, gdzie zabawa trwa na całego. Na ulicach tłumy turystów mieszają się z mieszkańców Lizbony. Z małych knajpek wydobywa się muzyka: rock, techno i jazz mieszają się z fado i muzyką afrykańską. Zaglądamy do „Cafe Luzo”, najstarszej i chyba najbardziej nobliwej casa de fado w Lizbonie. Na scenie trwa występ folklorystycznego zespołu tanecznego, przy stołach nakrytych białymi obrusami panowie pod krawatami, panie w wieczornych toaletach. Wśród nich krzątają się kelnerzy w białych liberiach z czarnymi guzikami. Nie takiej atmosfery szukamy.

Rozczarowuje nas, że nic nie wychodzi z naszych planów, by przejść spacerkiem po kilku lokalach, zatrzymując się w każdym na jedna turę występu. Wszędzie żądają minimalnej konsumpcji za 20 do 40 euro. W końcu lądujemy w „Cabo Verde”, do którego  przychodzi wielu Portugalczyków. Reagują na fado inaczej niż zagraniczni turyści. Znają śpiewane pieśni, często wstają ze swoich miejsc i przyłączają się śpiewem do solistów, zwłaszcza, gdy śpiewane jest wesołe fado. Fado curvo.

Magiczna atmosfera Caldo Verde

Do mieszkania wracamy nad ranem, pieszo przecinając opustoszałe place i ulice Chiado. Złote światło eleganckich sklepów odbija się od wilgotnych, świeżo zmytych przez polewaczki trotuarów. Musimy wstać wcześnie, by zdążyć na samolot. Niedzielny poranek rozświetla radosne słońce. Gasimy pierwszy dzwonek budzika, by zakosztować jeszcze chwili drzemki. I nagle… nie wierzymy własnym uszom, gdzieś z sąsiedztwa dociera do na silny męski głos śpiewający tęskne fado. Patrzymy na siebie ze wzruszeniem. Moja żona  mówi ze łzami w oczach: – Wracam tu choćby za tydzień.

Tekst i zdjęcia: JERZY KRUK

Pin It on Pinterest