Już sam dojazd dębowymi, klonowymi, lipowymi, jesionowymi tunelami wywołuje przyspieszone bicie serca. Dwa dni na grzybach, dwieście prawdziwków, dziesięć kilo podgrzybkowego drobiazgu do marynowania, kozaki, zajączki, maślaki na patelnię grzybów różnych, kanie zamiast schabowego. Cztery kąpiele w trzech jeziorach, każde o innym zapachu i kolorze wody, wieczorem cieplutkiej, z rana wyraźnie rześkiej. Jedna noc na bindudze. Ptasie radio na dobranoc. Wieczór i kolacja przy ognisku. Zero innych turystów z wyjątkiem nocnych gości, co nam porozrzucali buty i woreczki z chusteczkami w promieniu stu metrów. Kiełbaska z rusztu zostawiona na śniadanie też im smakowała. Tak jak nam konserwa turystyczna, której w domu nie jemy, tylko – jak nazwa wskazuje – na wyjazdach. W plener. Drugi koncert zaczął się dopiero koło trzeciej. Na dwie tuby porykujących jeleni i chichot puszczyka solo. Puchacz, którego tak lubię, niestety tym razem się nie odezwał. Może zaspał, skoro wieczór taki piękny, a noc taka ciepła? Żurawiom też nie chciało się latać ani klangorzyć. Ani gęsiom gęgać. Chyba zbierają siły przed odlotem. Za to noc bezksiężycowa i bezchmurna, więc: miriady gwiazd, których w mieście nie widać. To była chyba jedna z ostatnich ciepłych nocy, więc sen pod gołym niebem. Poszum liści na wietrze i cichutkie bulgotanie rzeki. Aż żal było zasypiać. A wyjeżdżać? To już nie mówię.
Puszcza Bukowa, Puszcza Bukowa, Puszcza Bukowa – pisali jeden przez drugiego na naszych forach grzybiarskich pod zdjęciami borowików szlachetnych. Na jednych – grzyby wciąż jeszcze żywe, niezerwane, na tle suchych liści albo zielonego mchu i paproci. Na innych – już zerwane – w garści, w koszyku, w wiaderku, na stole, na ławie, ale też jak żywe. Sto! Sto pięćdziesiąt, dwieście, dwieście dziewięćdziesiąt osiem! – licytowali się jeden przez drugiego grzybiarze-internauci. Największe wrażenie zrobiło na mnie dwóch takich, co rozłożyli na stole dwieście prawdziwków i dopisali , że sto kozaków już im się nie zmieściło. No i taka jedna damulka. 15 minut spacerku z pieskiem – napisała pod zdjęciem, na którym lewą ręką przytula cztery dorodne prawdziwki do swych dorodnych piersi, a prawą – domyślam się – strzela sweetfocię. Piękne, piękne! – szeptałem nie mogąc oderwać wzroku.
Puszczę Bukową znam dość dobrze. Co najmniej od trzydziestu lat biegam po niej, spaceruję, jeżdżę rowerem, oprowadzam gości. Uwielbiam jej krajobraz o każdej porze roku. Te buki, te strumyki, wzgórza i wąwozy! Ale grzyba w niej nie znalazłem żadnego, co najwyżej hubę. Aż tu nagle: Prawdziwki! Skąd te prawdziwki? – myślałem. Jadę, jadę, jutro jadę – postanowiłem.
Rankiem zerwałem się skoro świt, jeszcze przed południem. Postanowiłem, że wypuszczę się w puszczę głęboko w jej paszczę, w same trzewia jej się wgryzę w pobliżu kamiennego Serca. Przy drodze – samochodów tyle, że pomyślałem, czy tu czasem autogiełdy nie przenieśli. Zaparkowałem. Idę, idę, idę i na początku niby to nie patrzę, ale od razu patrzę, czy czegoś nie wypatrzę. Sucho. Tak sucho, że od razu w gardle sucho mi się zrobiło, a woda – w samochodzie, ale co tam, idę. Nie wracam się, tylko dalej idę i upajam się marzeniami o prawdziwkach. Tak się śpieszyłem, żeby zdążyć na słońce w zenicie, że nawet śniadania nie zjadłem. Nic dziwnego, że mi kiszki marsza grają. A z muzyką – wiadomo – piechurowi łatwiej. Rozwijam się więc w marszu, w dumaniu robię pauzę. Lewa, lewa, lewa! Idę, ale wzrok mi sokoli nie gaśnie. Liście szeleszczą, gałązki trzeszczą. Dziś wszystkie kwiaty, wszystkie ptaki, wszystkie drzewa, cała przyroda o prawdziwkach mi śpiewa. Prysznica też nie wziąłem. Zresztą po co? Przecież na kąpiel leśną idę. Shinrin-Yoku – jak mówią Japończycy. Więc chłonę przyrodę w zachwycających okolicznościach przyrody. Wszystkimi sześcioma zmysłami, bo po matce odziedziczyłem też ten szósty – kobiecy. Ale nie pomaga mi wywąchać ni wypatrzeć żadnego prawdziwka.
Po kiego grzyba tu się wybrałem? – zaczynają się we mnie budzić pierwsze wątpliwości. Ale idę. Idę i idę. Może jednak za szybko idę? I dlatego nic nie widzę? Dobrze, wolniej, wolniej, powoli… powoli, jak żółw ociężale, lecz prawdziwków jak nie było, tak nie ma. A już myślałem, że jak zające czmychały mi spod nóg, gdy szedłem za szybko.
Aa, już wiem, czemu ich nie widzę! – oświeca mnie nagle. Bo pod słońce idę, a prawdziwków przecież pod słońce się nie zbiera! Trzeba więc ze słońcem iść. Ale, jak to? Tak po prostu mam się odwrócić, w dodatku do tyłu? A jak się w słup soli przemienię? Zerkam więc tylko w bok ukradkiem. Rzeczywiście, widać lepiej niż pod słońce. A ze słońcem, to dopiero by mi się wzrok wyostrzył! A może i rozum wraz ze wzrokiem? Może i słuch by mi się poprawił? I inne zmysły? Oj, żonka by się ucieszyła, gdybym tak prosto z lasu jak ten myśliweczek-kochaneczek zaczął się do niej przystawiać, świeżo jak Kanada pachnący żywicą. Może by mi dała chleba z masłem, a nie sama by jadła?
A jak tak idę i idę pod słońce i oczy coraz bardziej mrużę, to mi się skośne robią, jak u Kitajca jakiegoś. Ale idę. Idę i oczy mrużę, a to nuży, więc pytam: I po co ja tak w znużeniu idę? Myślę, myślę, myślę. Ale ciężko mi się myśli, kiedy tak idę, i ciężko mi się idzie, kiedy tak oczy muszę mrużyć. Rozum mam prosty i wszystkie operacje wykonuję jedna po drugiej, jak Atari, a nie jak MacBook jakiś multimedialny i wielofunkcyjny. Więc może się zatrzymam, żeby pomyśleć, po co w tym znużeniu idę? Myślę, że jak bym się zatrzymał, to bym mógł lepiej pomyśleć. Myślę więc, że lepiej się zatrzymać. I nagle: buch, para w ruch, myśl moja zostaje wprowadzona w czyn, a ciało w bezruch. Proszę bardzo! Nie każdy tak potrafi: zrobić coś z niczego.
Stoję na stacji jak lokomotywa. Ciężko ogromnie, pot ze mnie spływa, bo słońce wciąż świeci mi w oczy. Stoję tak sobie i stoję, zrazu bezmyślnie, ale czuję, jak myśl prosta mnie nachodzi. Najpierw powoli, jak żółw ociężale, snuje mi się po mózgu ospale i nagle przeskakuje mi po synapsach i biegu przyspiesza, i gna coraz prędzej. I dudni, i stuka, łomoce i pędzi: A dokąd? A dokąd? A dokąd tak gnasz? No, wreszcie jestem w domu! Poznaję samego siebie i wiem znów, kim jestem. Na grzyby! – odpowiadam sam sobie. Na grzyby! A grzybów nie ma albo ich nie widać, a nie widać ich bo pod słońce idę. Więc: W tył zwrot! – mój centralny ośrodek dowodzenia wydaje komendę, a korpus mój grzybiarski wykonuje wtyłzwrot. I co widzę? Nic nie widzę. Grzybów jak nie było, tak nie ma. Tylko las. Nie będzie nas, a będzie las. Ale rzeczywiście: widzę teraz lepiej, ostrzej, jaśniej. Robię parę kroków, żeby się upewnić, czy nie przeoczyłem jakiegoś prawdziwka. Ale nie – utwierdzam się w swoich przypuszczeniach – nic nie przeoczyłem. Uff, jaka ulga, bo gdybym teraz znalazł jakiegoś grzybka, albo choćby i podgrzybka, wyszedłbym na fajtłapę, a ja przecież grzybiarz jestem, wytrawny jak wino i z wiekiem coraz lepszy.
Ale skoro teraz tak dobrze widać, to może teraz pójść ze słońcem, a nie pod? No, ale jak pójdę ze słońcem, to pójdę do domu, a ja chcę przecież iść na grzyby. To może jednak, skoro tak lepiej widać, lepiej poruszać się tyłem? Jak rak. No, skoro rak potrafi, to Polak przecież też. Idę, idę, tyłem idę i nagle: łup! Drzewo czy słup? Pieniek. I o ziemię: Dup! W tył zwrot, padnij, powstań! – jak w wojsku. Aż koszyk mi wypadł z ręki i potoczył się po stoku. Dobrze, że jeszcze grzybów nie uzbierałem, bo by mi się wszystkie wysypały. No, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Zbieram więc koszyk do kupy, ale: pusty. Kozik zgubił, fajtłapa. Może znajdę? Ale gdzie tam! Znajdź tu kozik w lesie wielkim jak puszcza. Odpuszczam, bo to jak szukanie igły w stogu siana. Trudno. Jak już znajdę te prawdziwki, będę wykręcał. Jak żarówkę, tylko odwrotnie. To znaczy: nie z góry na dół, tylko z dołu do góry. Ależ mnie wkręcili w te prawdziwki! A najbardziej to ta pani z borowikami przy piersi. Gdybym ją teraz spotkał, to bym jej pokazał. Co bym jej pokazał? No, pusty koszyk bym jej pokazał.
No dobra, nie ma co narzekać. Uszy do góry i: Do przodu. Jak zając pod miedzą. Iść, ciągle iść w stronę słońca. Ale nagle: Co to? Górka. Góra nawet, oj jaka góra! Przysłaniam oczy dłonią i co widzę? Zamiast gładkich srebrnych pni bukowych szorstkie szare. Dęby? Dęby? Dęby. A wiadomo, co rośnie pod dębami! Prawdziwki! Borowiki. Szlachetne. Najszlachetniejsze z naszych grzybów, bo te, co wywąchują świnie przecież się nie liczą. No, górko! Chodź tu do mnie! Chodź, chodź! Nie chcesz? To chyba ja się będę musiał do ciebie pofatygować. I Idę. Znów idę. Ale już nie tak dziarsko, jak z góry, bo pod górę. Ale co mi tam – pocieszam się. Jak wejdę na górę to potem będę miał z górki. Żeby tylko nie na pazurki. Koszyczek swój pilnuję, jak Czerwony Kapturek. Tylko ciasta i wina w nim brak. Babci też już nie mam. I kozika. Ale co tam, zaraz napełnię go borowikami. Tu pod dębami, tu pod bukami, między sosnami. Idę więc, choć niełatwo, bo pod górę, ale idę.
Chyba nikt ich tu mi nie wyzbierał, bo żywego ducha nie spotkałem. Aż tu nagle… Co widzę? No, co widzę? Co ja widzę? Liście zbite w wystającą kupkę, ziemia odsłonięta i lekko przeorana. Dzika świnia? Więc może trufle? Nie! To nie dzika świnia. Ludzka! Pacnęła obok puszkę po piwie! Boże! Dzięki Ci Boże! Nie jestem sam na tej bezludnej wyspie, co samotnie ponad zielony przestwór oceanu się wynurza! Już miałem całować ślad swego bliźniego, już miałem świecę w biały dzień zapalać, by znaleźć człowieka, ale przypomniało mi się, po co idę. Na grzyby! Na grzyby przecież idę. Dalej więc, dalej! Maszeruję dzielnie, maszeruję, a przede mną drzewa salutują. Idę, idę, idę, a w słońcu kołysze się kosz. Co tam taka górka!
I oto jestem na szczycie. Wciąż bez grzyba, prawie bez siły, bez tchu niemalże i niemal bez nadziei. Usiąść, odpocząć, przycupnąć. O! Tu jest pieniek. Dębowy. Przynajmniej się nie załamie pode mną. Siadam więc i siedzę. Siedzę więc i patrzę. Patrzę więc i widzę: Dookoła stoją dęby jak chłopy, za nimi buki jak… buki. Z prawej – sosny wysmukłe, ale też niczego sobie, postawne, jak matrioszki, tylko nie takie pękate jak matrioszki, a wysmukłe jak mówiłem. Słoneczko świeci, wiaterek zawiewa, ptaszęta śpiewają, dzięcioły stukają, sarenki skakają, cuda się zapowiadają. Idylla, idylliczna idylla, tylko prawdziwków brakuje, aż się chce je domalować.
Ale prawdziwków ani widu, ani słychu. Żeby jakiś znak! Jakiś sygnał, nadzieja, jej cień, a tu: nic. Żeby chociaż ktoś na srebrnej korze buka nożem wyrył: Kocham cię, Lesie! I zamiast serca rysunek grzyba z trzonkiem i kapeluszem wyciął, a tu: nic. Gdybym chociaż kozik miał, to sam bym wyrył napis: Tu byłem. Ale nawet kozika nie mam. Moja więc wyprawa nie przejdzie do historii. O, lesie, lesie! O, losie! Do domu trzeba by wrócić się.
Tylko w którą stronę? Zaraz, zaraz, bez paniki. Jako że szybko potrafię liczyć w pamięci, kalkuluję: Szedłem cały czas w stronę słońca, a koło południa było, więc na azymut 180. Ale ponieważ mamy czas letni, trzeba odjąć godzinę, a godzina to 360 przez 24, równa się 15 stopni na godzinę, więc: 165. Ale – patrzę na zegarek – jest druga, więc słońce jest na 195. Jeśli się obrócę przez lewe ramię, to będzie 195 minus 180, równa się 15, Czyli godzinka w prawo od mchu na drzewach po północnej stronie. Ustawiam się w odpowiednim kierunku i idę. Idę, idę i idę. Na azymut teraz idę. I wychodzę. Na co? No zgadnijcie, na co ja wychodzę? Prosto na samochód ja wychodzę! Jak w mordę strzelił. Ma się tego grzybiarskiego nosa! Szkoda tylko, że z tymi prawdziwkami wyszedłem jak Zabłocki na mydle. O, mydło! Dobry pomysł. Wiecie, czemu wędkarz bierze mydło, gdy idzie na ryby? Żeby móc ręce umyć, jak gówno złapie. Mnie też przydałoby się.
Wsiadłszy do samochodu wzdycham ciężko: Klęska… urodzaju. Łi, łi – potwierdził po francusku pan samochodzik, a ja zamruczałem pod nosem, grzybiarskim: Nic nie znalazłem. Wrrr! – skwitował pan samochodzik i pojechaliśmy w stronę domu. Żegnaj Puszczo Bukowa, naprawdę masz serce z kamienia. A w domu żonka moja czeka. Stęskniona i głodna. Dlaczego stęskniona? Wiadomo: myśliweczka-kochaneczka wyczekuje. Mógłby wpaść, kiedy mąż na grzybach. A dlaczego głodna? Bo od ust sobie odejmuje smakołyki wszelakie, którymi wypełniona jest spiżarnia i lodówka nasza. A dlaczego sobie odejmuje? Bo na grzybki czeka. A grzybki gdzie? W lesie! Wracać?
Nie. Obiecałem przecież zrobić obiad. Jadę na rynek. A tam: prawdziwki, podgrzybki i kurki nawet. Ale przecież nie kupię. Jakem grzybiarz, nie kupię! Sprzedać co najwyżej mógłbym, ale kupić? Nie kupię! Zresztą brzydziłbym się wziąć cudzego grzyba do ust. To nie to co własny. Własnoręcznie oczyszczony, uzbierany, wyszukany, wypatrzony, wychodzony, wymarzony.
Idę więc do Lidla i kupuję paczkę pieczarek – 500 gram za 4 złote – polędwiczkę wieprzową, śmietanę, talarki z ziemniaków i gotowane buraczki. Na obiad będą medaliony w sosie pieczarkowo-śmietanowym, czyli grzybki, jak obiecałem. I medal za wytrwałość.
JERZY KRUK
A może kupisz moją książkę i sprawdzisz, jak operuję piórem na poważnie?
Zobaczyć to tajemnicze miasto malowniczo położone na wysokich wzgórzach nad brzegiem Tagu i otwartym Atlantykiem, pełne wspaniałych zabytków, parków i ogrodów, po którego krętych i stromych uliczkach jeżdżą słynne żółte tramwaje, a ogromne windy – elewatory – w secesyjnych żeliwnych konstrukcjach pozwalają przemieszczać się w pionie z jednej dzielnicy do drugiej – od lat było naszym marzeniem. Ale przede wszystkim chcieliśmy posłuchać na żywo fado – pieśni Lizbony.
Fado jest rzewną pieśnią, której styl narodził się jakieś 150 lat temu wśród miejskiego proletariatu Lizbony. Pieśni fado opowiadają o losie prostych ludzi. Wyrażają smutek za tym, co beznadziejnie utracone i tęsknotę za tym, co nieosiągalne. Przedmiotem wielu utworów jest ojczyzna: Portugalia, Lizbona, rodzinne strony, dom oraz sama pieśń – fado meu. Sposób wykonywania fado niewiele się zmienił na przestrzeni lat. Chwyta za serce, wyciska z oczu łzy, pobudza emocje, nawet jeśli słuchacz nie rozumie słów. W klasycznym fado występują tylko dwa instrumenty: guitarra – przypominający mandolinę instrument ze stalowymi strunami, wzmacniający linię melodyczną śpiewu, często łkający z wokalistą, i viola, przypominająca hiszpańską gitarę, pełniąca funkcję rytmiczną. Instrumenty perkusyjne występują w fado bardzo rzadko. W nowoczesnych wykonaniach czasami pojawia się fortepian i kontrabas. Jednak najważniejszy jest fadista – wokalista (lub wokalistka) który silnym, pewnym i wyraźnym głosem, pełnym emocji i zaangażowania wykonuje rzewną pieśń o ludzkim losie.
Fado w Lizbonie – to miał być nasz wspólny prezent z okazji rocznicy ślubu. Z lotniska docieramy autobusem do bulwarów nad Tagiem. Powoli wspinamy się po stromych uliczkach Alfamy, poprzewieszanych sznurami z susząca się bielizną. Serpentyny uliczek przecinają przejścia po stromych schodach, często wąskie zaledwie na szerokość ramion Wynajęliśmy tu mały apartament. Z jednej strony okno wychodzi na ulicę i mały skwer z placem zabaw dla dzieci i sklepem, który wieczorem zamienia się w tawernę. Z drugiej rozpościera się wspaniały widok na szerokie na kilkanaście kilometrów ujście Tagu i położoną na przeciwległym brzegu dzielnicę Lizbony. Na szafce leży kilka płyt, znajduję wśród nich „Fado Curvo” Marizy. – Co to znaczy? – pytam gospodarza. Ciągle fado, na okrągło fado. Fado curvo.
Pierwsze kroki kierujemy do Muzeum Fado, to tylko kilka ulic
w dół. Po drodze mijamy senne tawerny. Przy stolikach okoliczni mieszkańcy przy południowym winie. Od razu widać, że nikomu się
tu nie spieszy. Co chwila rozpoznajemy miejsca z kultowego filmu Wima Wendersa
„Lisabon story”. Ale widziane z bliska piękne mozaiki z biało-niebieskich azulejos napawają smutkiem. Zaniedbane płytki
odpadają jedna po drugiej. Wspaniałe
fontanny, ławki, murki i fasady domów sypią się jak cała Alfama. Część
budynków próbuje się ratować, ale gołym okiem widać, że prace prowadzone są tu
bez ładu i składu. Stare, zdezelowane rusztowania obwieszone są starymi
szmatami pobrudzonymi zaprawą. Żaden z sennie snujących się robotników nie jest ubrany w porządny
kombinezon roboczy. Wszyscy noszą jakieś
zniszczone ciuchy codziennego użytku. Gruz wynoszony w plastikowych wiadrach po
farbie wysypują na kupę wprost na ulicę. Żadnego kubła, żadnego kontenera. Coś
tu próbuje się klecić, klajstrować, ale to niezwykłe miejsce wymaga programu
ratunkowego za wielkie pieniądze.
Muzeum Fado też w
remoncie, czynny jest tylko sklep z pamiątkami. Szybko nawiązujemy kontakt z
Anną, miłą panią po sześćdziesiątce i z jej przynajmniej o połowę młodszą
asystentką. Pytamy, dokąd warto pójść posłuchać fado. Wymieniamy nazwę
najstarszego klubu w Lizbonie. Donna Anna dyskretnie kreci głową. – Nie?… Tam
przecież śpiewała legendarna Amalia Rodriguez, najsłynniejsza śpiewaczka fado,
prawdziwa świętość dla Portugalczyków? Asystentka też dyskretnie pokazuje, że
nie. –A „Parrelinha de Alfama”, klub, który prowadzi Agentina Santos? – Arżentina Santusz – poprawia moją wymowę
asystentka. – Tam warto. Mówimy, że chcieliśmy jeszcze pójść do …., gdzie
spiewa Anna Moura, ale okazało się, że
wyjechała na tournee za granicę.
Rzeczywiście – potwierdzają obie panie – ostatnio stała się sławna. – A
„Club de Fado? – dopytuję się dalej. – Mają tam świetnego gitarzystę –Anna z
aprobatą utwierdza nas w dobrym wyborze. -Mario Pacheko –daję do zrozumienia,
że wiem, o kogo chodzi. – Paszeko – znów poprawia moja wymowę asystentka i obie
panie porozumiewawczo spoglądają na siebie:
facet wie, o co chodzi. Pękają lody. Rozkładamy na stole plan Lizbony i
zaznaczamy miejsca, w które warto się udać. Już wiemy, gdzie sprzedaje się
kiczowate show dla zagranicznych turystów, a gdzie pulsuje żywa tradycja, gdzie
występują zawodowcy, a gdzie śpiewają amatorzy. Poznajemy nazwy lokali odwiedzanych przez samych lizbończyków, o
których jednak nie wspomina żaden przewodnik.
Rezerwujemy miejsce na kolację w Club de fado. Idziemy tam
piechotą. Mieszkamy w sercu Alfamy, więc wszędzie mamy blisko. Po drodze
zaczepia nas starsza kobieta ubogo ubrana w czarną ortalionową kurtkę. Kierując
się polskim doświadczeniem, spodziewamy się, że poprosi nas o pieniądze, ale
ona zaprasza nas do pobliskiego lokalu na koncert fado. Przechodząc, nawet go
nie zauważyliśmy. W ukrytym zaułku w słabo oświetlonej witrynie wisi narysowany
kredką szyld „El Fermentacion”. W drzwiach stoi smutny starszy mężczyzna w
marynarce sprzed co najmniej trzydziestu lat. Sąsiednia ściana obstawiona jest
zardzewiałymi rusztowaniami, poobwieszanymi zachlapanymi zaprawą szmatami. Pod
nimi kupki gruzu. W rogu na zdezelowanym krześle siedzi starszy tęgi mężczyzna
w bordowej polarowej bluzie. Całość robi mało zachęcające wrażenie. Kolacja
tutaj? To chyba nienajlepszy pomysł. Wymawiamy się starszej pani, że już mamy
zarezerwowany stolik u Mario Pacheco. Zrezygnowana smutno kiwa głową. Z czym ma
konkurować? Club de Fado, to jeden z najpopularniejszych celów zagranicznych
wycieczek. Uprzejmie się żegnamy i idziemy dalej, aż nagle… za naszymi plecami
rozlega się krótka przygrywka i cudowny, pełen smutku i tęsknoty śpiew. Odwracamy się i stajemy jak wryci. To
śpiewa ten starszy mężczyzna, który stał w drzwiach baru. Na violi i gitarze
akompaniuje mu dwóch jeszcze starszych muzyków. Muzyka niesie się po kątach
zaułka, jej echo świetnie tłumią rozwieszone na rusztowaniach szmaty. Nawet się
nie domyślaliśmy, że przypadkiem znaleźliśmy sie w naturalnej sali koncertowej
o wspaniałej akustyce.
Do Club de Fado możemy przecież wpaść na ostatnia chwilę,
mamy więc jeszcze prawie godzinę. Postanawiamy zostać na kieliszek wina.
Starsza pani z radością odsuwa nam krzesła przy jednym z zaledwie dwóch
stojących na zewnątrz stolików. Wino nie jest najlepsze, ale muzyka – cudowna.
Śpiew starego człowieka ściska nam serce Jesteśmy jedynymi gośćmi. Boże! Ci
ludzie grają i śpiewają tylko dla nas! Po krótkim występie starszego śpiewaka,
w drzwiach staje dużo młodszy mężczyzna, ale ubrany także ubogo. I śpiewa już nie smutnie i tęsknie, jak poprzedni,
lecz lamentująco i rozpaczliwie, jakby chciał rozerwać nasze serca. Gdyby się
urodził w Hiszpanii, zapewne byłby świetnym śpiewakiem flamenco. Oboje mamy w
oczach łzy wzruszenia i trafnie odgadujemy, co będzie dalej. Tan siedzący
nieruchomo w kącie tęgi mężczyzna, to prawdopodobnie również śpiewak, czekający
na swoją kolej. I tak właśnie było. I on, i występująca po nim śpiewaczka też pokazali
klasę. Na pożegnanie starsza pani, która nas tu ściągnęła, przyniosła album ze
zdjęciami, pokazując, że i ona kiedyś śpiewała
na scenie.
Kim są ci ludzie? Murarz, piekarz, tapicer, kierowca? Na pewno nie są urzędnikami ani nauczycielami. To można rozpoznać po ludziach. W ich spojrzeniach i nieporadnych gestach przebija jakaś prostota. Na pewno tez żaden z nich nie był taksówkarzem czy kelnerem, mającym na co dzień do czynienia z zagranicznymi turystami. Takie doświadczenia dodają ludziom swobody i pewności siebie. „El Fermantacion”. Obiecujemy sobie, że będziemy tu wracać i każdy wieczór rozpoczynać w tym magicznym miejscu, ale następnego i kolejnego dnia zastajemy drzwi lokalu na głucho zamknięte, a światła – pogaszone. Nawet z witryny zniknął narysowany kredką szyld. Przechodzący obok turyści szybko mijają ten zaniedbany zaułek, nie wiedząc, że czasami można tu usłyszeć pieśń Lizbony w jej najautentyczniejszym wydaniu.
Przy wejściu do Clube de Fado stoi sam Mario Pacheco,
wirtuoz gitary portugalskiej, kierownik muzyczny i właściciel lokalu. Nic a nic
nie dziwi go ani to, że go rozpoznaliśmy, ani to, że przyjechaliśmy tu z
Polski, specjalnie, by posłuchać na żywo jego i innych portugalskich artystów.
Szybko nawiązujemy miły i serdeczny kontakt. Taka jest zresztą atmosfera na
sali, wypełnionej do ostatniego miejsca przez międzynarodowy tłum turystów. Luz
i ożywienie. Może nawet za duże, bo po każdej przerwie, gdy rozpoczyna się
występ, przez salę kilkakrotnie musi przelecieć przeciągłe: „Szszszy…”, zupełnie
jak trzy dzwonki w teatrze.
Słynne casas de fado to wielkie restauracje, oferujące świetną kuchnię regionalną i, niemal wyłącznie, portugalskie wino. Jednak niespotykane jest, by podczas koncertów słychać było szczęk sztućców. Artyści oczekują od publiczności wysłuchania występu w skupieniu. Ich celem jest porwanie słuchających, by – tak samo jak oni – oddali się mistycznej muzyce. Ten podniosły i tajemniczy nastrój wzmacnia się, przygaszając światło. Zostaje tylko mała lampka, oświetlająca miejsce występu, które udekorowane jest zwykle rozwieszoną na ścianie czarną chustą – podobno na cześć Amalii Rodriguez, która miała zwyczaj w niej występować. Występ odbywa się kilka razy w ciągu wieczoru. W mniejszych lokalach kolejno śpiewają wszyscy artyści, wykonując po cztery, pięć pieśni. W większych całą rundę, która trwa ok. 20 minut, zwykle wypełnia jeden śpiewak. Fado śpiewane jest do zamknięcia lokalu między 1.00 w nocy a 4.00 nad ranem.
Mario Pachecko podczas występu – ku entuzjazmowi słuchaczy –
daje częste dowody, że jest jednym z
największych wirtuozów swego instrumentu. Występujący z nim instrumentaliści i
śpiewacy to zwykle zawodowi muzycy. Często dołączają do niego wielkie gwiazdy,
koncertujące na scenach całego świata:
Mariza, Misia, Dulche Pontes czy Kamane. Ale tego wieczoru , nawet bez
nich występ jest wspaniały, a atmosfera w lokalu bardzo przyjazna. Miło nam, że
maestro, przechodząc obok naszego stolika, za każdym razem uśmiecha się do nas
i coś zagaduje.
Około północy, po skończonej kolacji goście powoli się
rozchodzą. Do pustych stolików wokół
„sceny” przesiadają się chcący wciąż jeszcze uczestniczyć w tej muzycznej
uczcie. Przychodzą też nowi, bardziej zainteresowani muzyką niż jedzeniem.
Atmosfera robi się bardziej intymna. Artyści grają teraz specjalnie dla nich,
aż do ostatniego występu koło 4.00 nad ranem, gdy wokół sceny pozostanie
garstka najwytrwalszych. Na pożegnanie ściskamy się z mistrzem jak starzy
przyjaciele.
Następnego dnia zwiedzamy zabytki Lizbony. Z miejsca na miejsce
przemieszczamy się nowoczesnym tramwajem, podmiejskim pociągiem i słynnymi
elewatorami. Najciekawsza jest jednak jazda starym żółtym tramwajem,
wspinającym się na strome zbocza Alfamy i Bairro Alto. To jest dopiero jazda! W
ciasnych, krętych uliczkach, by tramwaj mógł nimi przejechać, często muszą się
wycofywać jadące z naprzeciwka samochody, a przechodnie – chronić się w drzwiach kamieniczek. Nie
zapomnę obrazu, jak motorniczy cierpliwie czekał, by przechodzeń wszedł do
niszy wejściowej jednego z domów i raczył złożyć parasol, bo akurat padał
deszcz.
Na wieczór zaplanowaliśmy kolację w Perelilinha de Alfama,
której właścicielką jest nasza ulubiona falista Argentina Santos. Wiemy, że już
nie występuje, ale co dzień trzyma pieczę nad funk wieczornym występem. Możemy
więc osobiście przekazać jej nasze wyrazy sympatii. Wizyta w jej klubie okazuje się jednak
największym rozczarowaniem naszego pobytu w Lizbonie. Ściany lokalu wyłożone biało-niebieskimi kafelkami i poruszające się na ich tle kelnerki,
starsze panie w białych fartuszkach z falbankami, nałożonych na niemodne
kolorowe sweterki, budzą w nas skojarzenia z polskim sklepem mięsnym z czasów
PRL-u. Obsługa, choć mająca od dawna do czynienia z zagranicznymi gośćmi, nie
zna ani słowa po angielsku. Próba dopytania się o szczegóły menu wzbudza w
kelnerkach zakłopotanie i irytację. Nawet wymienienie numeru potrawy po
angielsku jest dla starszych pań zbyt kłopotliwe. Każde zamówienie kończy się
ich prośbą, by ostatecznie wybraną pozycję wskazać na karcie palcem. Atmosfera
napięcia udzielała się także gościom i artystom, których występ nie zachwycił.
Wszyscy sprawiali wrażenie, że chcieliby, by wieczór jak najszybciej się
skończył.
Na szczęście mieliśmy dalsze plany. Wiedzieliśmy, że całkiem niedaleko, w zaułku Alfamy raczej nie odwiedzanym przez turystów występ zaczyna się dopiero o 23.00. Fasada całkiem zwyczajnej kamienicy nie wskazuje, że dawniej mieściła się w niej kaplica. Nieznający miasta turysta też się nie domyśli, że niepozorny szyld „MESA DE TRADES” zaprasza do maleńkiej casa de fado. Na ścianach świetnie zachowały się żółto-niebieskie azulejos ze scenami z życia Jezusa. W lokalu miła atmosfera i przyjemny tłok, choć trudno przecisnąć się do baru stojącego w miejscu , które wcześniej musiał zajmować ołtarz. Wszystkie stoliki zajęte, ale da się jeszcze znaleźć kawałek wolnej ściany, o którą można się oprzeć. W małym bocznym pomieszczeniu – wszystko wskazuje na dawną zachrystię – młodzi artyści ćwiczą chwyty na violi. W pewnym momencie drzwi wejściowe zamykają się z trzaskiem i całkowicie gaśnie światło. Jest tak ciemno, że artystów nie można zobaczyć. Przez tłum gości przesącza się tylko skąpe światło świec stojących na stolikach. Muzycy nie mają więcej niż 20 lat, ale grają i śpiewają z taką samą żarliwością, co ich rodzice i dziadkowie. Widać, że fado nie umrze jeszcze w tym pokoleniu.
Następnego dnia postanawiamy nie opuszczać Alfamy. Szybko się tu zadomowiliśmy. Na ulicy rozpoznajemy już wielu mieszkańców: a to kelnerów z restauracji, a to właścicieli sklepiku, w którym robimy zakupy, a to panią, którą pytaliśmy o drogę. Wszystko nas intryguje: stary warsztat, przed którym stary stolarz piecze na grillu kiełbaski, publiczna pralnia, łaźnia, sklepiki warzywne. Zagadnięci ludzie chętnie nawiązują z nami kontakt. A ponieważ angielskiego nie znają ni w ząb, podobnie jak my portugalskiego, od rozmowy aż bolą ręce.
W Alfamie trudno znaleźć kawałek płaskiego terenu, ale to nie przeszkadza dzieciom grać w piłkę. Kopią ja nawet w ciasnych stromych uliczkach, biegając pomiędzy rusztowaniami.
Po kątach stoją jeszcze barwne ozdoby, niesprzątnięte po procesji w Boże Ciało, ale mieszkańcy dzielnicy zawieszają już sznury żarówek i kolorowe girlandy na fiestę św. Antoniego. Do Alfamy przybywają wtedy tłumy turystów, a oni, niemal na każdym rogu, tradycyjnie grillują sardynki. Dla ubogich mieszkańców dzielnicy to świetna okazja, by trochę zarobić. Wieszanie oświetlenia idzie jakoś nieskładnie. Zwykle jedna osoba stoi wysoko na drabinie lub na rusztowaniu i ma kilku pomocników. Wspomagają ich też sąsiedzi, zasiadający na murkach i krawężnikach i podpowiadający co i jak poprawić.
Spacerując, gubimy się w gąszczu kolejnych zaułków. Nagle słyszymy, jak z jednego nich sączy się śpiew kobiety, wyraźne nucącej przy pracy. Idziemy jego tropem. Gdy śpiew cichnie, próbuję go naśladować. Śpiewająca kobieta w mig chwyta sens zabawy. Odśpiewuje jakąś inną frazę, którą i ja próbuję zaśpiewać. Zbliżamy się, nawołując się wzajemnie śpiewem. Wreszcie odkrywamy starszą panią, która sprząta mieszkanie przy otwartym oknie. Witamy się z uśmiechem i mówimy sobie, że fado jest piękne. Oczywiście, na migi. Fado curvo.
Został nam ostatni wieczór. Chcielibyśmy odwiedzić Bairro Alto, ale znów utknęliśmy w Alfamie, zaglądając do kolejnych casas de fado . Naszym głównym celem jest „A Baiuca”, w której odbywają się bardzo dobre występy amatorów. Knajpka jest maleńka, mieści się w niej zaledwie 6 stołów przy których goście siedzą na ławkach upchani niczym sardynki w puszce. Nie mamy jednak gdzie usiąść, wszystkie miejsca zajęte, tłok, że nie ma gdzie szpilki wetknąć. Wycofujemy się więc zawiedzeni, ale na zewnątrz rozpoznaje muzyków. Widzieliśmy ich jakiś czas wcześniej taszczących instrumenty. Licząc, że zaraz skończy się przerwa i będą wchodzić do środka, postanawiamy wcisnąć się razem z nimi. Udaje się. Znajdujemy trochę miejsca, by przysiąść na schodach tuż za drzwiami. Artyści wciśnięci są w ciasny kąt przy barze. By ich zobaczyć, musimy wstać z miejsca. Za to słychać ich świetnie. Choć goście siedzą przy kolacji, nie słychać nawet szczęku widelca. Światła, oczywiście, zgaszone, ale lokal rozświetla otwarte wejście do kuchni, w którym, jak na wielkim telebimie, stąpając na paluszkach krząta się obsługa. Kobiety w białych czepkach i fartuchach pucują stalowe naczynia i zawieszają je wysoko nad głową. Nagle jednej upada rondel, niczym gong dzwoniąc o kamienną posadzkę. Sytuacja jest śmieszna, ale nikt nie reaguje. Goście jak zahipnotyzowani słuchają rzewnego śpiewu wokalistki. Fado curvo.
Zbliża się północ, ostatnim tramwajem docieramy do Bairro
Alto, gdzie zabawa trwa na całego. Na ulicach tłumy turystów mieszają się z
mieszkańców Lizbony. Z małych knajpek wydobywa się muzyka: rock, techno i jazz
mieszają się z fado i muzyką afrykańską. Zaglądamy do „Cafe Luzo”, najstarszej
i chyba najbardziej nobliwej casa de fado w Lizbonie. Na scenie trwa występ
folklorystycznego zespołu tanecznego, przy stołach nakrytych białymi obrusami
panowie pod krawatami, panie w wieczornych toaletach. Wśród nich krzątają się
kelnerzy w białych liberiach z czarnymi guzikami. Nie takiej atmosfery szukamy.
Rozczarowuje nas, że nic nie wychodzi z naszych planów, by przejść spacerkiem po kilku lokalach, zatrzymując się w każdym na jedna turę występu. Wszędzie żądają minimalnej konsumpcji za 20 do 40 euro. W końcu lądujemy w „Cabo Verde”, do którego przychodzi wielu Portugalczyków. Reagują na fado inaczej niż zagraniczni turyści. Znają śpiewane pieśni, często wstają ze swoich miejsc i przyłączają się śpiewem do solistów, zwłaszcza, gdy śpiewane jest wesołe fado. Fado curvo.
Do mieszkania wracamy nad ranem, pieszo przecinając opustoszałe place i ulice Chiado. Złote światło eleganckich sklepów odbija się od wilgotnych, świeżo zmytych przez polewaczki trotuarów. Musimy wstać wcześnie, by zdążyć na samolot. Niedzielny poranek rozświetla radosne słońce. Gasimy pierwszy dzwonek budzika, by zakosztować jeszcze chwili drzemki. I nagle… nie wierzymy własnym uszom, gdzieś z sąsiedztwa dociera do na silny męski głos śpiewający tęskne fado. Patrzymy na siebie ze wzruszeniem. Moja żona mówi ze łzami w oczach: – Wracam tu choćby za tydzień.
Najtrudniejsze jest pożegnanie. W ostatnią noc nikt nie śpi. Uczniowie i nauczyciele zbierają się razem. Trzymają się za ręce, tulą się do siebie, padają sobie w ramiona, wycierają załzawione oczy. Nad ranem odjeżdżają pierwsze autokary na lotnisko. I wtedy przychodzi moment nie do zniesienia – pożegnanie naprawdę. I – być może – na zawsze. Trzeba uściskać wszystkich: kolegów, nauczycieli, opiekunów, kie-rowców, kucharzy, bo przecież wszyscy byli częścią tego niezapomnianego kawałka życia. – Najgorzej jest wyjeżdżać na końcu. Zostajesz wtedy prawie sama i płaczesz kilkanaście razy – mówi Agata.
Co roku ponad tysiąc młodych ludzi z całego świata dostaje szansę przeżycia niesamowitej przygody – nauki w jednej ze Szkół Zjednoczonego Świata (United World Colleges). Przez dwa lata wspólnie się uczą, dyskutują, pracują. Ale łączy ich nie tylko nauka. Te dwa lata to okres wspólnego dojrzewania. I wspaniałej zabawy. Szkoły UWC zostały ulokowane w miejscach zachwycających pięknymi krajobrazami i bliskością przyrody, z dala od większych miejscowości. Wszystko, co jest potrzebne do nauki, uprawiania sportu i rozwijania uzdolnień artystycznych jest na miejscu: sale wykładowe, laboratoria, basen, boiska, teatr. Niektóre szkoły mają własną przystań żeglarską, naturalne ścianki do wspinaczki czy obserwatoria astronomiczne. Uczniowie mieszkają na miejscu w kilkuosobowych pokojach.
– Tu nie ma możliwości zrobienia sobie przerwy, zaszycia się w pokoju na kilka dni – mówi Asia. – Skazani jesteśmy na siebie nawzajem 24 godziny na dobę i 7 dni w tygodniu. Chcąc nie chcąc – dzielimy ze sobą życie.
Odmienność i bliskość
W Szkołach Zjednoczonego Świata uczy się młodzież z różnych zakątków globu, bez względu na różnice kulturowe, religijne, rasowe czy majątkowe. Dzięki temu, że wszyscy są stypendystami, obok uczniów z bogatych krajów zachodnich mogą się uczyć także uchodźcy z Birmy, Palestyny, Czeczenii czy Afganistanu oraz dzieci z azjatyckich lub afrykańskich rodzin, które żyją za 5 dolarów tygodniowo. W każdej ze szkół uczy się ok. 200 uczniów z 70-90 krajów. – Ta różnorodność – wspomina Jędrek – na początku była oszałamiająca. Trzeba było zapamiętać wiele trudnych imion, wrażenie wywierał też różny wygląd uczniów. Ale po pewnym czasie nie było to nic wielkiego. Nie było już istotne, że ktoś jest z Burkina Faso czy Wenezueli. Zauważałeś człowieka, twojego przyjaciela, część ciebie samego.
John przeżył masakrę mieszkańców swojej wioski podczas walk plemiennych w Ruandzie. Trafił do obozu dla uchodźców, gdzie pracownicy ONZ odkryli jego zdolności i pomogli w dostaniu się do Pearson College w Kanadzie. Zanim Michael Dusman, dezerter z ugandyjskiej szkoły dla kilkunastoletnich rekrutów dostał się do Atlantic College w Wielkiej Brytanii, musiał dotrzeć na proces aplikacyjny do Kampali. Na jego bilet autobusowy złożyła się cała wioska.
Sarę, by mogła się kształcić, rodzice wywieźli do Pakistanu, gdy była małą dziewczynką. Kilka lat ukrywała się w przebraniu chłopca. Dziewczęta z jej afgańskiej wioski chodziły w burkach. Zetknięcie z liberalnym światem w USA było dla niej niezwykle trudne.
Waleed i Majid, którzy trafili do szkoły w Kanadzie, współpracowali z telewizją iracką oraz z BBC przy ujawnianiu tajemnic działania wojsk amerykańskich w ich kraju. Anita z Gwatemali pochodzi z biednej indiańskiej rodziny. Ma dwanaścioro rodzeństwa. By mogła opanować angielski w stopniu pozwalającym na zdanie matury, jej naukę w Pearson College wydłużono do trzech lat. Podobne biografie uczniów w UWC można by mnożyć w tysiące.
W Szkołach Zjednoczonego Świata na co dzień żyją obok siebie również przedstawiciele pozostających w konflikcie państw. Budowanie wzajemnego zrozumienia i porozumienia między nimi jest jedną z misji UWC.
– Nigdy nie zapomnę jednego z najbardziej wzruszających pożegnań, jakich byłam świadkiem – opowiada Asia. – Jest już po uroczystym wręczeniu świadectw – wspomina – i wszyscy powoli rozjeżdżają się do domu. Jednym z uczniów drugiej klasy, a więc wyjeżdżającym na zawsze, jest Nikhil z Indii – wysoki, dobrze zbudowany chłopak, na którego czekają już rodzice i cała kolejka przyjaciół, którzy chcą się pożegnać. Nikhil ściska wszystkich, stara się rozweselić pochlipujące towarzystwo. Przytula swoją roześmianą dziewczynę, która żartobliwie prosi, żeby zabrał ją ze sobą. I wtedy, na samym końcu, podchodzi drobny San-vaal z Pakistanu, na którego wszyscy mówią Paki. W objęciach swojego najlepszego przyjaciela wybucha straszliwym płaczem. Po chwili dołączają do nich wszyscy z subkontynentu indyjskiego: Hindusi, Nepalczycy, Pakistańczycy. Co z tego, że są obywatelami wrogich sobie państw? Dlaczego nie mieliby się przyjaźnić? To po prostu chłopcy, których łączy język i kultura. Wtedy, w tym indyjsko-pakistańskim szlochającym uścisku, runęły granice niemożliwego.
Nie zawsze przyjaźń jest łatwa, często trzeba do niej dojrzeć. – Jedna z moich przyjaciółek jest hinduistką – opowiada Kinga. – Jej współlokatorką była muzułmanka. Nie odzywały się do siebie przez pół roku i dopiero jak im to uświadomiłam, zaczęły rozmawiać ze sobą i teraz są najlepszymi przyjaciółkami.
Niemal w każdej szkole rzuca się w oczy determinacja i zaangażowanie, z jakim uczniowie z Palestyny i Izraela podchodzą do sprawy pokoju i porozumienia. Często mieszkają razem, wspólnie prezentują swoje utwory na scenie, organizują debaty na temat dzielącego ich kraj konfliktu, chętnie się ustawiają do wspólnej fotografii. – Dziewczyny z obu tych państw dzieliły ze sobą pokój. Wielkie wrażenie zrobiło na mnie, gdy zastałam je uczące się nawzajem arabskiego i hebrajskiego – wspomina Agata.
Nauka, aktywność, odpowiedzialność
Szkoły Zjednoczonego Świata realizują program międzynarodowej matury – International Bacalaureate (IB). Każdy uczeń wybiera sześć przedmiotów, których uczy się przez dwa lata, ale przynajmniej jeden wybrany przedmiot musi być z zakresu nauk przyrodniczych, społecznych, matematyki i – ewentualnie – sztuki. Pozostałe – to dwa dowolne języki.
– Moja edukacyjna przygoda z UWC nie da się porównać z tym, czego uczyłam się w Polsce – mówi Agata. – Godziny pamięciówki zastąpione zostały wymagającymi wiele samodzielności i kreatywności pracami badawczymi, eksperymentami i projektami. W polskiej szkole rzadko wymagano ode mnie naprawdę twórczego myślenia, rzadko pytano o zdanie. Tutaj mam okazję się wykazać: sama wybieram, o czym będzie moja praca badawcza, jak zorganizuję projekt. UWC naprawdę ceni i rozwija pomysłowość.
Nauka zajmuje pięć godzin. Resztę dnia wypełniają zajęcia artystyczne, sport i praca społeczna. Uczniowie mogą wybierać wśród kilkunastu aktywności sportowych. Jeśli szkoła położona jest nad morzem, proponuje się im uprawianie żeglarstwa, nurkowanie czy kajakarstwo. Jeśli w pobliżu są góry, oczywiste jest uprawianie wspinaczki. Nie są to tylko zajęcia sportowe. Zwykle łączy się je z kursami ratownictwa, przewodnictwa oraz ze zdobywaniem obowiązujących w danym kraju uprawnień.
Artystyczne zainteresowania uczniów rozwijane są w zespołach tańców regionalnych, w chórach, zespołach wokalnych i muzycznych. Chętni mogą uczyć się haftu, garncarstwa, zajmować się malarstwem, rzeźbą, fotografią czy filmem. Wiele zajęć organizują i prowadzą sami uczniowie. Latynosi dzielą się swoimi umiejętnościami tanecznymi, Azjaci – znajomością sztuki walk wschodnich, a Afrykanie poczuciem rytmu i zamiłowaniem do gry na bębnach. Mimo że w wielu zajęciach nie uczestniczą nauczyciele, odbywają się one regularnie, a po ich zakończeniu uczniowie potrafią zaprezentować efekty swej pracy. Ci ze starszego rocznika przekazują swe umiejętności młodszym. I tak rok po roku. Ten system nazywa się „pass down”, czyli „przekaż w dół”. – W tym zaufaniu do naszej samodzielności – mówi Maciek – wyraża się idea UWC: Zanim zaczniesz zmieniać świat, zmień siebie i bądź odpowiedzialny za to, co robisz.
Zaangażowanie i pomoc
O specyfice Szkół Zjednoczonego Świata decydują jednak nie piękne krajobrazy czy wspaniałe warunki nauki, lecz szeroko rozwinięty program działań społecznych, realizowany w ścisłej współpracy z lokalnymi społecznościami. Uczniowie zajmują się ludźmi starszymi, niepełnosprawnymi, chorymi umysłowo. Pracują w szkołach, hospicjach, szpitalach, ośrodkach dla uchodźców. Przy UWC działa program, w ramach którego chętni uczniowie poświęcają cały rok w trakcie lub po skończeniu szkoły na pracę jako wolontariusze w społecznościach dotkniętych klęską biedy, epidemii, walczących z problemem zacofania. Wyjeżdżają do Indii, Etiopii, Ugandy, Ekwadoru.
Jedną z najpopularniejszych form aktywności o charakterze politycznym jest tzw. model ONZ. Zajęcia mają na celu odzwierciedlenie organizacji, zasad, form i przebiegu prac prowadzonych w Organizacji Narodów Zjednoczonych. Uczniowie reprezentują przydzielone sobie kraje (z wyjątkiem własnego) w różnych komisjach tematycznych. Przygotowania do głównej debaty i wypracowanie rezolucji trwają tygodniami. W tym czasie zbiera się informacje, przygotowuje przemowy, przeprowadza lobbing wśród głosujących. Uczniowie bardzo angażują się w pracę, a debaty i głosowania budzą wśród nich wielkie emocje.
Wieczorami odbywają się spotkania poświęcone jednej z aktualnych spraw na świecie. Często zaprasza się działaczy społecznych i polityków. Czasami zwykły towarzyski spór przeradza się w oficjalną kilkudniową dyskusję. Debaty, prelekcje, pisanie petycji i protestów są tutaj na porządku dziennym. – Któregoś dnia mieliśmy spotkanie na temat pokoju – opowiada Agata.
– To było magiczne wydarzenie. Gdy kilka dziewczyn zaintonowało Imagine Lennona, natychmiast wszyscy zaczęli śpiewać z nimi. Uczniowie z różnych krajów mówili, czym jest dla nich pokój. Kiedy na środek wyszedł Muamer z Bośni, wszyscy zamilkli. Zaczął od słów: „Co może powiedzieć o pokoju chłopak, który całe swoje dzieciństwo przeżywał podczas wojny, który stracił rodziców, nigdy nie bawił się zabawkami (oprócz gry w karty w ciemnościach), nie mógł normalnie jeść i pić wody bez obawy, że jest zatruta?”. Dla niego pokój to rodzice, możliwość swobodnego wyjścia z domu, normalny posiłek. Nie skończył swojej przemowy, rozpłakał się. A razem z nim płakał ze wzruszenia cały świat, nasz świat…
Świat bez granic
Życie jest tu bardzo intensywne. Mnóstwo zajęć, projektów, imprez, wykładów. Czasami to trudno pogodzić: plakaty na przedstawienie teatralne, esej na angielski, badanie z ekosystemów. A przecież wieczorem będzie świetny film dokumentalny o Kolumbii… W tym samym czasie kolega z Izraela czyta książkę dla dzieci, którą sam napisał, a koleżanka z Włoch zaprasza cię na kawę… A przecież potrzebny jest czas na naukę. Wszystko trzeba robić „w międzyczasie” – tyle rzeczy dzieje się naraz.
Po maturze o absolwentów zabiegają renomowane uczelnie: Oxford, Cambridge, Harvard, MIT, Princeton i wiele innych. Ale UWC to nie szkoły dla geniuszy. – Przy postępowaniu kwalifikacyjnym ważne jest, by uczeń, poza dobrymi wynikami w nauce, miał jeszcze jakąś pasję – mówi przewodnicząca Towarzystwa Szkół Zjednoczonego Świata w Polsce, Krystyna Troszczyńska. – Sprawdzamy też jego dojrzałość do wyjazdu daleko od rodziny – dodaje Marzena Reich, wiceprzewodnicząca Towarzystwa. – Ważne jest także, żeby uczeń sam chciał wyjechać. Jeśli nie jest to jego osobisty pomysł, lecz wynik ambicji rodziców, w postępowaniu kwalifikacyjnym widać to jak na dłoni.
– UWC zmieniło moje życie o 180 stopni – mówi Agata. – Chociaż po szkole wróciłam do „normalnego świata”, to ten świat nie jest już taki sam. Teraz czuję, że żyję w świecie bez granic. I nie mam tu na myśli granic politycznych czy ekonomicznych, możliwości pracy i podróży po Europie bez paszportu, którą ma każdy z nas. Chodzi mi o granice, które mamy w swojej głowie, których w każdym społeczeństwie uczymy się od dziecka. Czuję, że świat należy do mnie i że jestem częścią olbrzymiej społeczności, do której nie mają zastosowania pojęcia „my” i „oni”. Gdziekolwiek jestem, podczas moich podróży i rozmów z ludźmi, czuję się u siebie.
Szkoły Zjednoczonego Świata
Pomysł na Szkoły Zjednoczonego Świata (United World Colleges) narodził się w latach 50. Kurt Hahn, znany niemiecki pedagog, wygłaszając wykład w Akademii Obrony NATO, gdzie spotkał uczących się razem studentów z do niedawna wrogich państw, uświadomił sobie, że umożliwienie młodym ludziom z różnych krajów kształcenia się i dojrzewania w jednakowych warunkach sprzyjałoby przezwyciężeniu wrogości na świecie. Wyobraził sobie szkołę dla uczniów w wieku 16-18 lat, uczących się wspólnie, lecz zakorzenionych w swoich własnych kulturach. Uczniowie, pochodzący z różnych stron świata, mieli być wybierani wyłącznie na podstawie swoich osiągnięć i zdolności, niezależnie od rasy, religii, narodowości i statusu materialnego. Idea Kurta Hahna ziściła się w 1962 r. W Walii otwarto pierwszą szkołę UWC – Atlantic College. W 1967 r. przewodniczącym UWC został lord Mountbatten, autorytet na arenie polityki międzynarodowej, który podjął szerokie działania zachęcające głowy państw, polityków i osobistości z całego świata do wspierania Ruchu. Przewodniczącymi UWC byli książę Karol, Nelson Mandela i królowa Jordanii Noor. Szkołę w Norwegii założyły wspólnie rządy wszystkich państw skandynawskich. Dziś istnieje na świecie 12 szkół UWC, ulokowanych w Wielkiej Brytanii, Norwegii, Włoszech, Indiach, Singapurze, Hongkongu, RPA, Wenezueli, USA i Kanadzie. W zeszłym roku otwarto szkoły w Kostaryce i w Bośni. Od 1962 r. Szkoły Zjednoczonego Świata ukończyło ponad 34 tys. osób ze 189 krajów.
Jak się ubiegać o stypendium
Wszyscy uczniowie UWC są stypendystami. Ich stypendia fundują rządy państw, instytucje samorządowe, fundacje i indywidualni donatorzy, a o ich przyznaniu decydują narodowe komitety kwalifikacyjne. Polski dysponuje dziewięcioma stypendiami dla uczniów pierwszej klasy liceum. Muszą oni legitymować się wysokim wynikiem egzaminu gimnazjalnego, średnią z ocen minimum 4,5 oraz wybitnymi osiągnięciami pozaszkolnymi. Rekrutację do United World Colleges przeprowadza Towarzystwo Szkół Zjednoczonego Świata przy współpracy z Ministerstwem Edukacji Narodowej. Kandydaci składają osobiście napisany list motywacyjny wraz ze świadectwami, dyplomami i zaświadczeniami do Ministerstwa Edukacji Narodowej. Spośród nadesłanych zgłoszeń komisja kwalifikacyjna wybiera ok. 60 osób do drugiego etapu, który odbywa się w Warszawie. Kandydaci piszą esej na zadany temat, uczestniczą w rozmowie kwalifikacyjnej oraz biorą udział w zajęciach, podczas których członkowie komisji oceniają ich zdolności, dojrzałość i przydatność do szkół UWC. Proces kwalifikacyjny przebiega w języku angielskim. Do ostatniego etapu zostaje zakwalifikowanych 20 uczniów, spośród których od 6 do 9 osób uzyskuje pełne stypendium UWC. Komisja przyznaje także 6-8 nagród pocieszenia, którymi są stypendia do renomowanych prywatnych szkół brytyjskich. Stypendia te obejmują 90 proc. kosztów nauki i pobytu ucznia w szkole, pozostałe 10 proc. pokrywają rodzice.Informacje o szkołach UWC i pracy Towarzystwa Szkół Zjednoczonego Świata można znaleźć w internecie na stronach: www.uwc.org.pl.
W reportażu wykorzystane zostały wspomnienia polskich uczniów kształcących się w United World Colleges w latach 2001-2007: Joanny Bronowickiej, UWC-USA; Małgorzaty Mietkiewicz, UWC Costa Rica; Magdy Wierzbickiej, Adriatic College, Włochy; Macieja Czosa, Atlantic College, Wielka Brytania; Piotra Faby, Red Cross Nordic United World College, Norwegia; Jędrzeja Zieleniaka, Agaty Patyny, Pearson College, Kanada; Pawła Zagórskiego, Kingi Skomsy, Anety Gąsiorek, Aleksandry Kaszkowskiej, Mahindra College, Indie.
SIGMUND NIGDY NIE ZAMYKA DOMU NA KLUCZ ANI NIE WYCIĄGA KLUCZYKA ZE STACYJKI SAMOCHODU. – PO CO? TU NIE MOŻE SIĘ STAĆ NIC ZŁEGO
Beate i Arnt. Bez prądu i telewizji
Beate (56 lat) i Arnt (55) kilka lat temu założyli firmę budowlaną. Wykupili prawo do wydobywania kamienia na własnej działce, wzięli w leasing wielkie ciężarówki, koparki, maszyny do kruszenia kamienia i budowy dróg, każda wartości kilku milionów koron. Zatrudniają sześć osób i pracują sami. Arnt jest z zawodu mechanikiem. Ale także Beate, z wykształcenia pedagog, jeździ ładowarką z olbrzymią łychą i ładuje kamienie na ciężarówkę. I prowadzi księgowość. Oprócz tego jest nauczycielem zastępczym w miejscowej szkole. Gdy zachoruje któryś z pracowników, proszą Beate. Uczy wszystkiego: prac ręcznych i wychowania fizycznego, angielskiego i niemieckiego, matematyki i fizyki.
Beate i Arnt mogą sobie pozwolić na dużą łódź motorową i nowego mercedesa. – Rzadko kto decyduje się w Norwegii na taki samochód – mówi Arnt. – Podatki są tak wysokie, że większość ludzi jeździ starymi gruchotami. Patrząc na samochody, nikt by nie powiedział, że jesteśmy jednym z najbogatszych krajów świata.
Beate i Arnt byli raz w Afryce i raz w Indiach, ale nie ciągnie ich już w świat. Od kilku lat każdy urlop spędzają w domu. Kupili stare gospodarstwo na zupełnym odludziu, do którego można dotrzeć jedynie łodzią. Dom, szopa i stodoła właściwie się rozpadają. Beate i Arnt spędzają tu każdą wolną chwilę, próbując ocalić, co się da. Uszczelnili dach, ocieplają ściany, remontują okna i meble. Mają pracy na najbliższe kilka lat. – Takich domów nie ma już w Europie – mówi Beate. – Podobnie budowali Szwedzi, ale w latach 60. zburzyli swoje stare drewniane domy i w ich miejscu zbudowali nowe. My wtedy byliśmy na to za biedni. Dlatego teraz Szwedzi mieszkają w blokach, a większość Norwegów w wolno stojących domach, które wciąż rozbudowujemy, unowocześniamy i coraz lepiej wyposażamy. A niektóre z nich stały się zabytkami, o które należy dbać.
Beate i Arnt w Hommelstø też mieszkają na uboczu, ale dopiero w swym gospodarstwie czują się dobrze. – Mamy tu całkowity spokój – mówi Beate. – Nie ma prądu, nie ma telewizji.
– I żadnych nieproszonych gości – dorzuca Arnt, patrząc w daleką przestrzeń pustego fiordu.
Sigmund. Kto buduje nasze domy?
Sigmund nigdy nie zamyka domu na klucz ani nie wyciąga kluczyka ze stacyjki samochodu. – Po co? Przecież tu nie może się stać nic złego.
Od rana do wieczora sprząta pokoje, pierze i rozwiesza pościel, naprawia łodzie. Przez 20 lat był nauczycielem geografii i polityki w Trondheim. Gdy odziedziczył po ojcu stary dom i nieczynny tartak, wziął kredyt i przebudował dom na pensjonat. Od maja do września przyjeżdżają do niego amatorzy wędkowania w fiordzie. Na miejscu mogą złowione ryby wyfiletować i zamrozić. Wyjeżdżają ze styropianowymi pojemnikami pełnymi filetów z ponad metrowych dorszy, łupaczy i halibutów. Jego goście to głównie Niemcy, czasem Czesi i Polacy.
– Norwegia się zmienia – mówi 65-letni Sigmund. – Pieniądze z ropy nas psują. Tu zawsze trzeba było ciężko pracować, by przeżyć, a dziś ludzie dużo dostają za darmo. Mimo ogromnych dotacji do rolnictwa i rybołówstwa ludzie nie chcą się tym zajmować. Kto pracuje w norweskich hotelach? Szwedzi. A kto buduje nasze domy? Polacy. Nasze śmieci sprzątają Azjaci i Afrykanie. Norwegowie wolą czystą pracę w biurze. To jeszcze nie jest najgorsze, bo są tacy, co wolą życie w ogóle bez pracy, a na rencie lub zasiłku można dostać nawet 20 tys. koron miesięcznie. Zawsze byliśmy dumni z naszego zdrowia, a dziś coraz więcej ludzi chodzi na zwolnienia lekarskie. Nic dziwnego, skoro zasiłek chorobowy to 100 procent pensji, a zwolnienie na trzy dni można sobie wypisać samemu, bez wizyty u lekarza.
Pensjonat Velfjordferje ma 45 łóżek, ale Sigmund radzi sobie sam. Czasami, w szczycie sezonu, przyjeżdża do pomocy ktoś z rodziny. Zimą Sigmund wyjeżdża na cztery miesiące do Trondheim pracować jako taksówkarz.
Walter
W tym roku Sigmundowi pomaga Walter. Od 20 lat sprzedaje w Niemczech programy komputerowe. Dorobił się pozycji na rynku, sporo odłożył na przyszłość. Od lat każdy urlop spędzają z żoną w Norwegii. W tym roku zaproponował, że za zakwaterowanie i wyżywienie będzie pracować u Sigmunda przez całe lato. – Muszę wyhamować – mówi. – Zastanowić się, co zrobić z własnym życiem. I z pieniędzmi – wybucha rubasznym śmiechem. Teraz sprząta pokoje, ścieli łóżka, wywozi śmieci, robi drobne naprawy i dogląda łodzi. – Przez 20 lat – opowiada – zajmowałem się marketingiem, wysyłałem e-maile, pisałem oferty, przygotowywałem umowy. Rzadko spotykałem się z ludźmi. Efekt mojej pracy widać było na koncie bankowym, na które wpływały prowizje. To, co tutaj zrobię, jest od razu widoczne. Z przyjemnością patrzę na pościelone przeze mnie łóżko, sprzątnięty pokój, przybitą deskę. Jestem tu szczęśliwy. Może za jakiś czas przeprowadzimy się tu z żoną na stałe.
Wiland. Kobiety chcą wygód
Także Wiland (57) przeprowadził się tu z Niemiec. Norwegią zafascynował się 35 lat temu, gdy po raz pierwszy motorem przemierzył całą Skandynawię. Uczył się norweskiego, a gdy parę lat temu odnowił znajomość z dawną norweską sympatią, zwinął biznes w Niemczech. Jako specjalista od konstrukcji metalowych nie miał w Norwegii problemów ze znalezieniem pracy. W weekendy remontuje stary dom, by go wynająć i mieć dodatkowe dochody do skromnego życia, jakie sobie wymarzył.
Chciałby kupić gospodarstwo rolne gdzieś na odludziu, uprawiać ziemię, może hodować owce. Dziś Norwegowie masowo wycofują się z takiego stylu życia. – Jest jeszcze trochę mężczyzn, których wciąż pociąga ciężka praca i mieszkanie na odludziu, ale takich kobiet jest już niewiele – mówi Wiland . – Chcą korzystać z miejskich wygód, mieć blisko do znajomych, kawiarni, butików.
Już dwa razy znalazł gospodarstwo, o jakim marzył. – Dawni właściciele zmarli, a spadkobiercy nie zamierzali pracować na roli. Ale gdy przychodziło do podpisania umowy, wycofywali się w ostatnim momencie. Nie chcą pozbywać się rodzinnej własności, dodatkowych pieniędzy nie potrzebują. Ale jeśli nic nie zrobią z takim gospodarstwem, za 20 lat budynki jeden po drugim zawalą się jak domek z kart.
Alexander. Kościół idzie do ludzi
36-letni Alexander jest miejscowym pastorem. Pracuje w Hommelstø od czterech lat. Żonę Helenę poznał dwa lata temu przez internet. – Gdy jest się samotnym, sporo się klika – uśmiecha się pastor. Po miesiącu klikania Helena przyjechała do Hommelstø . W dwa miesiące później postanowili się pobrać. Urodziła się im córka. – To dla nas bardzo dobry okres – mówi Alexander. – Nie mam tu za wielu obowiązków, za to dużo czasu dla żony i córki. Moja pensja jest przyzwoita, a w Hommelstø rzadko mamy okazję do wydawania pieniędzy. Do obowiązków pastora należy odprawianie raz na dwa tygodnie mszy świętej. Częściej by się nie opłacało – wyjaśnia. – Na nabożeństwo do Hommelstø musi przyjechać organista i kościelny. Po co? By otworzyć kościół i dopilnować porządku. Żeby na przykład ktoś niepowołany nie naruszył powagi mszy świętej.
Kościół luterański w Norwegii jest instytucją państwową i wszyscy jego pracownicy mają państwowe posady. Za każdym razem trzeba im zapłacić za pracę i dojazd. Największe koszty są w zimie. By odprawić mszę w znośnych warunkach, kościół trzeba ogrzewać dwa dni wcześniej. Na mszę przychodzi od trzech do sześciu osób.
– Gdy ludzie nie przychodzą do kościoła, Kościół musi przyjść do ludzi – uśmiecha się Alexander. Założył klub młodzieżowy, sędziuje mecze piłkarskie, regularnie odwiedza dom opieki.
W zeszłym roku odbyły się trzy śluby, cztery chrzty i osiem pogrzebów. Wtedy pojawia się w kościele liczniejsza grupa wiernych, ale najwięcej przychodzi z okazji konfirmacji, gdy zjeżdżają się krewni nawet z dalekich stron. W domu urządza się uroczyste przyjęcie, a nastoletni konfirmanci otrzymują prezenty, podobnie jak w Polsce dzieci przystępujące do pierwszej komunii.
Sindre. Wolałbym świecką konfirmację
Sindre (15 lat) jest świeżo upieczonym konfirmantem. Większość młodych Skandynawów jest gotowa podtrzymywać tradycję symbolicznego przechodzenia w dorosłość, ale zarazem chcieliby podkreślić swą religijną obojętność. Sindre też wolałby przystąpić do świeckiego ślubowania młodzieży, które – wzorem Szwedów – wybiera coraz więcej nastolatków w Norwegii (organizuje je Towarzystwo Etyki Humanistycznej). Jednak w promieniu 100 km prócz Sindre była jeszcze tylko jedna osoba chętna na świecką uroczystość, więc nie zorganizowano nauki tylko dla dwóch osób. Sindre przystał na tradycyjną, kościelną konfirmację, bo, jak mówi: – Nikt nie chce rezygnować z imprezy, na której dostaje się tyle prezentów.
Rodzice Sindre są rozwiedzeni, ale opiekują się nim na zmianę. Sindre mieszka przez większą część roku z ojcem, a zimą, gdy ojciec wyjeżdża do pracy w inne miejsce, synem opiekuje się matka, która przyjeżdża do niego na cztery miesiące z odległego o 600 km Kristiansund, gdzie przez resztę roku mieszka ze swoim przyjacielem.
Sindre właśnie skończył podstawówkę i wspólnie z rodzicami uznał, że korzystniej dla niego będzie chodzić do szkoły w większym mieście. Na najbliższe trzy lata przenosi się więc do matki. Sindre ma pięcioro rodzeństwa: siostrę, która z nim mieszkała przez kilka lat, dwoje dzieci ojca z poprzednich małżeństw i dwoje dzieci mamy.
– Rozwód już dawno przestał być w Norwegii problemem – mówi Sigmund z pensjonatu. – Dzieci są dla nas ważne, ale dlaczego cały czas mielibyśmy mieszkać razem? Tu od dawna rodziny musiały żyć z daleka od siebie. Na spłachetku uprawnej ziemi zwykle zostawał najstarszy syn, a reszta dzieci wyjeżdżała za chlebem. Do miast, do kopalń, na morze, do Ameryki.
Skandynawowie do niedawna przewodzili w statystykach rozwodów, ostatnio spadli na dalsze miejsca. Czy ich związki stały się trwalsze? Nie, to tylko wywołane statystyką złudzenie. Po prostu większość żyje bez ślubu. – Po co się pobierać, skoro prawie wszyscy i tak się rozwiodą. Spośród dorosłych bohaterów tego reportażu rozwiedziony nie jest tylko Alexander, ale sam udzielił już kilku ślubów rozwodnikom. – Konserwatywni pastorzy tego odmawiają – mówi – ja też jestem przeciwko rozwodom, ale z drugiej strony nie chcę odtrącać nikogo, kto przychodzi do Kościoła.
Największą pasją Sindre jest gitara. Tego lata wraz z przyjaciółmi występuje podczas Dni Velfjordu, kiedy to prezentują się lokalni artyści. Na tarasie baru przy stacji benzynowej odbywa się kilkugodzinny koncert rockowy. Zaczynają najmłodsi – 15-latki z Black Eagles. Potem na scenę wchodzą coraz dojrzalsze zespoły. Atmosfera się rozgrzewa, rock staje się coraz cięższy, publiczność reaguje coraz bardziej żywiołowo. Niektórzy tańczą na masywnych drewnianych stołach, ale nie ma w tym żadnego chuligaństwa czy agresji. Koło jedenastej nastolatki znikają, zostają sami dorośli. Na stołach rosną stosy puszek po piwie, obsługa ledwo nadąża ze sprzątaniem. I wtedy pojawia się Age.
Åge. Dom jak inne
Po jego twarzy wyraźnie widać, że dźwiga już ósmy krzyżyk. Do plastikowego kubełka opróżnia pełne petów popielniczki. W dżinsach, T-shircie, bejsbolówce i z pękiem kluczy na szyi wygląda jak dozorca. Ale 75-letni Åge nie jest dozorcą, tylko gospodarzem: właścicielem restauracji i sponsorem koncertu. Mieszka kilkanaście kilometrów dalej, w Nevernes, gdzie z żoną wybudował galerię sztuki, skansen i muzeum historyczne. Regularnie urządzają koncerty i wystawy. Te artystyczne przedsięwzięcia, restauracja w Hommelstø i kemping w Nevernes to sposób na podtrzymanie kontaktów z miejscem, z którego pochodzi żona. W Nevernes Åge ma dom, który nie różni się od zabudowań sąsiadów, a mógłby, bo Åge – właściciel flotylli tankowców gazowych – należy do najbogatszych ludzi w Norwegii. Ale ubiera się, mieszka i żyje tak jak inni mieszkańcy fiordu. Epatowanie bogactwem zawsze było w Norwegii w złym guście.
Åge i jego żona, która jest projektantem wnętrz, do Velfjordu przyjeżdżają na lato. – W swoim życiu miałem już dosyć słońca – mówi Åge – w Arabii Saudyjskiej. 40 lat temu wyjechał tam z firmą budującą drogi. Wszystko, co zarobił, zainwestował w kupno statku. To był akurat czas, gdy w Norwegii nastąpił boom w transporcie morskim, związanym także z budowaniem platform wiertniczych i wydobyciem ropy i gazu.
Na niektórych mieszkańców fiordu bogactwo spada jak wygrana w lotto. Gdy złoża kredy wyczerpują się, kopalnia szuka nowych na kolejnych skalistych parcelach. Ich właściciele za samą zgodę na próbne odwierty dostają grube tysiące koron, a jeśli złoża nadają się do eksploatacji, zarabiają miliony. Także Eyvind, który nie chciał się zgodzić na sprzedaż swojej działki. Ale w przypadku uzasadnionego interesu społecznego, jak rozwój gospodarczy czy utrzymanie miejsc pracy, norweskie prawo zakłada pierwszeństwo państwa lub gminy do wykupu prywatnej własności. Eyvind przegrał sprawę w sądzie i dostał tylko połowę z wielomilionowej kwoty, którą pierwotnie proponowała mu kopalnia. W jego życiu nic się nie zmieniło. Jeździ tym samym samochodem, mieszka w tym samym domu. Jak dawniej latem prowadzi swój mały tartak i buduje drewniane letnie domy, a zimą chodzi z żoną na nartach po górach. Skończył siedemdziesiątkę i od trzech lat jest na emeryturze.
Ingrid. Bo nie mieliśmy szlachty
Ingrid (47 lat) uczy w miejscowej szkole angielskiego, a w czasie wakacji pracuje jako przewodnik turystyczny. Jest zapaloną sportsmenką. Chodzi po górach, biega na długich dystansach. Latem startuje w biegach przełajowych, a zimą w wyścigach narciarskich. Na bieg narciarski w Hommelstø z całej Norwegii zjeżdżają się dawni mieszkańcy i sąsiedzi z innych miejscowości. W zeszłym roku biegło ponad 600 osób w wieku od 7 do 70 lat.
Ojciec Ingrid jest Norwegiem, a matka Szwedką. Czym się różnią Norwegowie od Szwedów? Ingrid ma prostą odpowiedź. – Norwegowie w weekend przygotowują kanapki, parówki na ognisko, termos z kawą i kakao dla dzieci i idą daleko w góry, pieszo albo na nartach. Szwedzi zabierają ze sobą wielki kosz piknikowy, wyjeżdżają samochodem za miasto, idą kilkaset metrów i rozkładają koc. Szwedzi już dawno zapomnieli o tradycji prostego, ascetycznego życia, a my wciąż staramy się ją podtrzymywać. Poza tym coraz bardziej są skłonni akceptować różnice społeczne, na co u nas nie ma przyzwolenia. No, ale my nie mieliśmy szlachty. Chłopi i rybacy w trudno dostępnych fiordach zawsze byli wolni. Nikomu nie musieli służyć.
W tym roku na Ingrid wypadła kolej pracy społecznej podczas Dni Velfjordu – sprzedawała kawę na potańcówce i bilety na kabaret, który co roku cieszy się największym powodzeniem spośród wszystkich imprez. Kabaret to duma Hommelstø . Wystawiany jest już 30. rok z rzędu. Aktorzy – na co dzień kierowcy, operatorzy ciężkiego sprzętu, rolnicy i urzędnicy – grają naprawdę świetnie. Publiczności najbardziej podoba się skecz, w którym do burmistrza przychodzi obywatel z propozycją zmiany herbu gminy i pokazuje projekt, na którym zamiast ryby widnieje wężownica do destylacji alkoholu. To satyra na dawne czasy. Jeszcze 20 lat temu na tańcach sprzedawano tylko kawę, więc goście przynosili ze sobą w piersiówkach whisky lub wódkę i dolewali pod stołem do kubka. Dziś na imprezach można oficjalnie napić się piwa, ale trzeba zapłacić za nie równowartość 30 zł. Jeśli ktoś chce napić się wina lub czegoś mocniejszego, musi przejechać 30 km do Bronnoysund, do Vinmonopolet, jedynego w okolicy sklepu z alkoholem powyżej 6 proc. Następny znajduje się w Sandesjoen, 100 km dalej, 4 godziny drogi samochodem z dwoma przeprawami promowymi.
Za to wszystko jest za darmo w szkole podstawowej, w której pracuje Ingrid: od ołówka do podręczników. Gmina kupuje uczniom komputery lub dofinansowuje ich kupno. W gimnazjum wszyscy dostają 800 koron stypendium i liczne dodatki, zależne od tego, czy ucznia wychowuje jeden, czy dwoje rodziców, jak daleko musi dojeżdżać albo czy musi wynająć mieszkanie. Celem jest wyrównywanie szans materialnych. Wyniki w nauce nie są wynagradzane. Studia są bezpłatne i każdy może dostać kredyt na utrzymanie, który, jeśli egzaminy zdawane są w terminie, w dużej części zostaje zamieniony na bezzwrotne stypendium.
Ideał? – Wręcz przeciwnie – obrusza się Sigmund. – Czy szkoły, w których nie nagradza się wyników, zapewniają właściwy poziom edukacji? Na pewno nie. A bezpłatne studia dla wszystkich? Ile są warte? Po co nam tylu ludzi z wyższym wykształceniem? Czy już nie potrzebujemy dobrze wyuczonych mechaników, kucharzy, rzemieślników? A może mamy sprowadzić sobie ich wszystkich z zagranicy? Czy to jest zdrowe? Czy to nie demoralizuje ludzi? Mam w rodzinie dwa takie przypadki. Jedna dziewczyna studiowała media i komunikację. Roiła sobie, że będzie kręcić filmy. I co? Przez półtora roku nie zdała żadnego egzaminu. Za to wzięła już na studia kredyt, który teraz musi spłacić. Nie ma z czego, bo jest bezrobotna już czwarty rok. Ale pomoc społeczna zapłaci jej za mieszkanie, za prąd, kupi bilet na autobus, da na wyżywienie. Można żyć. O nic nie trzeba walczyć.
Lilly. My jesteśmy tylko starzy
Czy Norwegia bardzo zmieniła się w ciągu jej życia? – I to jak! – Lilly (94 lata) łapie się za głowę. – Gdy byłam małą dziewczynką, mieszkaliśmy w Hommelstø na dole, a dom mojej babci stał na wzgórzu. Gdy potrzebowała, żebym do niej przyszła, wywieszała w oknie białe prześcieradło. Potem, już po wojnie, zainstalowano w Hommelstø centralę telefoniczną. Gdy ktoś dzwonił, trzeba było biec do wzywanej osoby i powiedzieć jej, żeby przyszła na centralę i oddzwoniła. Pamiętam, że za przywołanie dostawało się 2 korony.
A ludzie? – Mają coraz większe wymagania. Gdy byłam mała, żyliśmy skromnie. Nie było głodu, zawsze było pod dostatkiem ryb, kartofli, mleka, jagód. Nie wiedzieliśmy, że można chcieć czegoś więcej. A potem przyszła elektryczność, radio, telefony, samochody, telewizja. I ludzie chcieli wszystko to mieć.
Jak niemal wszyscy Norwegowie w podeszłym wieku 94-letnia Lilly mieszka w domu starców. Przez lata mieszkała pod Oslo, na starość wróciła w rodzinne strony. Ma czterech synów, którzy rozjechali się po świecie. – Mieszkać u któregoś z nich? Nie, przecież oni muszą pracować, mają własne życie. Tutaj mam opiekę i znajomych.
Dom starców w Hommelstø to osiedle parterowych domków z rabatkami, podjazdami dla wózków i udogodnieniami dla ludzi mających problemy z poruszaniem się. W każdym domu znajdują się dwa mieszkania (salon, sypialnia, kuchnia i łazienka). Jedno mieszkanie, oczywiście, na jedną osobę. Pensjonariuszy kilka razy dziennie odwiedza pielęgniarka pomagająca w codziennych czynnościach, do pokojów dostają też posiłki. Niektóre osoby mieszkają we własnych domach i do domu opieki przychodzą tylko na dzień, ale mogą zamówić posiłki i pomoc pielęgniarki do własnego domu. Jest też budynek dla osób niewstających z łóżka i wymagających stałej opieki. Ale nie ma tu lekarza. – Po co? – pyta Lilly. – Lekarz ma leczyć chorych, a my jesteśmy tylko starzy.
W salonie Lilly jest dużo książek i czasopism, płyty CD, telewizor. – Nigdy się nie nudzę. Spotykam się ze znajomymi, oglądam telewizję, czasem nawet sama gotuję. Nie mam problemów z czytaniem, tylko nogi odmówiły mi posłuszeństwa, nie mogę chodzić, ale się nie poddaję i walczę ze swoimi słabościami.
Lilly chętnie opowiada o przeszłości. Najczęściej wraca do czasów wojny. – Nienawidziliśmy Niemców, choć oni traktowali nas dobrze. Zapraszali na koncerty, na potańcówki. W górach jugosłowiańscy jeńcy budowali linię kolejową, niedaleko nas był obóz. Komendant był przyzwoitym człowiekiem, otwarcie mówił, że nie jest nazistą. Razem z moim ojcem potajemnie słuchali BBC. Kiedyś z obozu uciekł jeden jeniec i mój ojciec pomógł mu przedostać się do Szwecji – ten człowiek po wojnie zaprosił nas do siebie. To jest prezent od niego – Lilly każe sobie podać tacę z blaszanym kompletem do parzenia kawy. – Ale wtedy, po tej ucieczce, komendant kazał rozstrzelać dziesięciu niewinnych jeńców, żeby innym podobne pomysły nie przychodziły do głowy. Czy można było ich lubić?
Norwegowie. Zapomnijmy o Breiviku
Z czego Norwegowie są dumni? Z fiordów, z gór, wodospadów. Szwedzi ani Duńczycy tego nie mają, ani nikt inny w Europie, a nawet na świecie. – A ropa? – Nieee – mówią. – Pieniądze z ropy raczej nas onieśmielają.
– Zresztą – mówi Sigmund – gospodarka norweska jest zbyt mała, by można w nią było wpompować wszystkie zyski z ropy i gazu. Dlatego państwo utworzyło Fundusz Zagraniczny, który inwestuje pieniądze na całym świecie. Z jego dochodów finansowane są nasze emerytury, ale i tak na bieżąco wykorzystujemy tylko 4 proc. przychodów funduszu. Reszta zabezpiecza przyszłość następnych pokoleń.
– Ale jesteśmy dumni – dodaje Ingrid – z tego, jak podzieliliśmy zyski z ropy. Inne kraje też mają wielkie bogactwa naturalne, ale czy potrafiły równo podzielić zyski? Czy wszyscy obywatele z nich korzystają?
– Być Norwegiem – mówią mi – to czuć się szczęśliwym wędrując po fiordach i górach, biegając na nartach czy siedząc przy ognisku.
– Tak się składa – dodaje Sigmund – że mówimy po norwesku, ale język nie jest decydujący. Młodzi ludzie równie sprawnie posługują się angielskim.
Sigmund ogląda BBC czy Al-Dżazirę równie często jak norweską telewizję. Bardziej od procesu Breivika interesuje go upadek reżimów w kolejnych krajach arabskich, podobnie jak 20 lat temu emocjonował go upadek komunizmu w Europie Wschodniej. – To, co wydarzyło się przed rokiem w Oslo i na wyspie Utøya, to był jakiś nieprawdopodobny koszmar, który nie ma nic wspólnego z tym, jak tu się żyje na co dzień – mówi. – Po zamachu ludzie, przechodząc koło kiosków, odwracali na drugą stronę gazety ze zdjęciami Breivika, by powiedzieć: dość, to nie jest prawda o Norwegii, zapomnijmy o tym.
Jak opisać Norwegię w kilku słowach? Strome góry nad brzegami przepięknych fiordów, zachwycające potężne wodospady i rwące rzeki, przyprawiające o zawrót głowy urwiska. Liczne jeziora i porośnięte lasem doliny, ciągnące się po horyzont wyżyny, lśniące w oddali majestatyczne lodowce. Malownicze miasta i wioski z drewnianą zabudową. Otwarci, życzliwi ludzie. To wszystko możemy zobaczyć w jeden dzień podczas wycieczki „Norway in a Nutshell” (Norwegia w łupince orzecha).
Norwegia, jako najdroższy kraj w Europie może się wydawać niedostępna dla polskiego turysty, jednakże tanimi liniami lotniczym, jeśli tylko odpowiednio wcześnie kupimy bilet, do Oslo lub do Bergen możemy polecieć już za 149 zł. A jeśli weźmiemy ze sobą namiot i prowiant, możemy uniknąć wydatków na noclegi i wyżywienie, których ceny szokują nawet zachodnich turystów. Ze względów turystycznych szczególnie atrakcyjne jest połączenie z Bergen, gdzie możemy zwiedzić nie tylko to najpiękniejsze miasto Norwegii, ale także jej największą atrakcję – najwspanialsze w świecie fiordy.
Turystom proponuje się kilka jednodniowych wycieczek po fiordach Zachodniej Norwegii, spośród których najpopularniejszą jest „Norway in a Nutshell”. Podczas wycieczki podróżować będziemy jadącym nad przepaściami i znikającym co chwila w tunelach pociągiem, pokonującym serpentyny dróg na niewiarygodnie stromych zboczach autokarem i statkiem, który, widziany z górskich szczytów, pomiędzy potężnymi ścianami fiordów wygląda jak zabawka.
Wycieczkę można rozpocząć w Bergen albo w Oslo, ale także w dowolnym innym punkcie trasy. W ciągu 2 godzin z Bergen, a 5 z Oslo pociąg dowozi pasażerów do Voss lub Myrdal, w zależności od tego, w jakim kierunku zdecydujemy się pokonać pętlę wycieczki. W Voss podstawiane są autokary, które przez wąwóz Stalheim zawożą turystów do Gudvangen, gdzie czeka statek, by zabrać ich w rejs przez Nærøyfjorden i Aurlandsfjorden, dwie odnogi długiego na ponad 120 km Sognefjorden, najdłuższego fiordu na świecie. Statek przypływa do Flåm, w dolinie Flåmsdalen, przez którą brawurowo poprowadzono linię kolejową Flåmsbana. Na odcinku 20 km pociąg wjeżdża na wysokość prawie 900 m. Wycieczka kończy się w Myrdal, skąd turyści pociągiem mogą wrócić do punktu wyjścia lub udać się dalej do Oslo lub Bergen.
Latem wycieczka trwa jeden dzień, zimą trzeba ją podzielić na dwa dni. Niektóre biura turystyczne oferują przebycie trasy w ciągu 3 do 5 dni z noclegami i posiłkami w luksusowych hotelach po drodze.
W jakim kierunku zamierzamy pokonać Pętlę Myrdal – Flåm – Gudvangen – Voss należy ustalić przy kupowaniu biletu. Ale to nie jedyna możliwość elastycznego kształtowania programu. Jeśli na zwiedzanie tej części Norwegii chcemy poświęcić więcej niż jeden dzień, w ramach biletu bez trudności możemy zaplanować nawet kilkudniową przerwę w podróży, by skorzystać z dodatkowych atrakcji regionu: pływania po Nærøyfjorden kajakiem, wycieczek pieszych z Aurland, czy z Flåm, podczas których z górskich zboczy i szczytów możemy oglądać zachwycające widoki na fiordy, wędkowania w górskich rzekach i jeziorach w Voss czy z wyprawy na lodowiec, wędrówek po płaskowyżu Hardangervidda lub przejazdu rowerem po słynnej drodze budowniczych kolei, Rallarvegen z Finse. Przed lub po zakończeniu wycieczki możemy spędzić dzień lub dwa w Oslo lub Bergen.
W Bergen wycieczka rozpoczyna się przed dziewiątą rano na dworcu kolejowym. Cały czas poruszamy się publicznymi środkami lokomocji, z których korzysta – choć rzadko – także miejscowa ludność. Wycieczka nie ma pilota, ale nie martwmy się, nie sposób się tu zgubić.
Przewodniki opisują podróż pociągiem pomiędzy Oslo i Bergen jako jedną z najpiękniejszych w świecie, ale opinia ta jest grubo przesadzona, zwłaszcza w odniesieniu do odcinka w pobliżu Bergen. Trasa wiedzie wprawdzie wzdłuż pięknej rzeki, koło Voss możemy podziwiać piękną dolinę, ale widoki te trwają bardzo krótko, ponieważ przeważnie trasa prowadzi przez tunele, tunele, tunele… Na szczęście trwa to tylko godzinę.
Gdy na stacji Voss zobaczymy, że z pociągu wraz z nami wysiada tłum podróżnych – większość z walizkami na kółkach, z czego przynajmniej połowa to turyści japońscy – możemy być spokojni, że nie zbłądziliśmy. Na miejscu czekają dobrze oznakowane autokary.
AUTOKAREM PRZEZ WĄWÓZ
Gdy po drodze pojawiają się pierwsze potężne wodospady, atmosfera od razu się rozgrzewa. Idą w ruch aparaty japońskich turystów. Prawdziwa wycieczka rozpoczyna się jednak dopiero, gdy autokar wspina się pod górę do hotelu Stalheim.
Z przełęczy rozpościera się wspaniały widok na długi na kilka kilometrów i głęboki na kilkaset metrów wąwóz Stahlheim. Droga, którą mamy jechać w dół wygląda jak splątana serpentyna. Gdy bierzemy kolejne zakręty i zatrzymujemy się przy przepięknych wodospadach, wśród pasażerów powstaje wyraźne poruszenie. Od tej chwili atmosfera napięcia i zachwytu towarzyszyć nam będzie do końca wycieczki.
Miejscowość Gudvangen to zaledwie kilkanaście domów, restauracja, sklep z pamiątkami, wypożyczalnia kajaków i przystań, na której już czeka na nas statek. Walizki na kółkach tym razem wjeżdżają na pokład, na którym przygotowano na nie specjalny wielki regał.
PROMEM PREZ FIORDY
Nærøyfjorden, przez który wiedzie pierwsza część rejsu jest najwęższym fiordem na świecie. W niektórych miejscach wysokość jego ścian dwukrotnie przekracza szerokość lustra wody. Fiord został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Pokonując kolejne zakręty, raz płyniemy przez skąpane w słońcu przestrzenie, to znów pogrążamy się w cieniu kilkusetmetrowych ścian fiordu. Mijamy nieliczne maleńkie miejscowości, czasami statek bez cumowania dobija do brzegu, by na pomost wyrzucić worek z pocztą. Co jakiś czas pojawiają się samotne gospodarstwa, założone w miejscach maleńkich wypłaszczeń, jedne tuż nad wodą, inne wysoko zawieszone nad pionową skałą. Do wielu dotrzeć można jedynie drogą wodną.
Położone na odludziu pojedyncze gospodarstwa i wioski Nærøyfjorden uprzytamniają nam, jak od wieków wyglądało życie w Norwegii, gdy mieszkające w trudno dostępnych zakątkach pojedyncze rodziny lub niewielkie społeczności żyły z pola, lasu i morza. Norwegowie są bardzo dumni z tej chłopskiej kultury, w której mimo izolacji i wielkich odległości pomiędzy ludzkimi osiedlami, obecne były szkoły, muzyka i książki. Jej dowody zgromadzono w muzeach i skansenach, gęsto rozsianych po całym kraju.
W połowie drogi zmieniamy kurs i wpływamy do Aurlandsfjorden. Aurland jest jedyną większą miejscowością w regionie. Stąd do końca fiordu zaledwie kilka kilometrów. Już z daleka widać olbrzymie transoceaniczne wycieczkowce, cumujące na przystani w miejscowości Flåm. Ich obecność uświadamia nam, jak wielkie i głębokie są fiordy Zachodniej Norwegii.
Wielkie statki turystyczne podczas wycieczek po fiordach robią kilkugodzinne postoje, by turyści mogli zwiedzić czekające na lądzie atrakcje. Z Flåm jedni wybierają się motorówkami na „Fjordsafari”, podpływając do pionowych brzegów i spadających z nich wprost do wody wodospadów, inni udają się na przejażdżkę Flåmsbana, najbardziej niezwykłą koleją w Norwegii.
POCIĄGIEM NAD PRZEPAŚCIAMI
Na stacji urządzone jest małe muzeum Flåmsbana, w którym zgromadzono prymitywne pojazdy, urządzenia i narzędzia wykorzystywane przy budowie kolei w okresie międzywojennym, a także ciekawe stare zdjęcia, dokumenty, mundury i rekwizyty kolejowe. Patrząc na makietę doliny Flåm, trudno uwierzyć, że ktoś wpadł na pomysł poprowadzenia tędy kolei.
Budowa, którą rozpoczęto w 1923 r., by połączyć miejscowości położone nad fiordem Sognefjorden z uruchomioną 14 lat wcześniej linią kolejową Bergen-Oslo, trwała 20 lat. Zbudowanie drogi kolejowej, prowadzącej z wyżyny w Myrdal po ostro opadających w dół zboczach górskiej doliny było niezwykłym wyzwaniem dla inżynierów tamtych czasów, a wydrążenie spiralnego tunelu, dzięki któremu pociąg zataczając pętle na coraz niższych poziomach to wjeżdża, to wyjeżdża ze zbocza góry, jest dowodem niezwykłej śmiałości projektantów i sztuki inżynierskiej najwyższego lotu.
Pociąg, który na pokonanie 20-kilometrowej trasy potrzebuje około godziny, jedzie przez 20 tuneli o łącznej długości 6 km. 18 z nich zostało wykopanych ręcznie. Wykopanie jednego metra tunelu kosztowało kopaczy miesiąc ciężkiej pracy. By ominąć miejsca zagrożone lawinami, trasa trzykrotnie przekracza rzekę i dno doliny. Zamiast budowania mostów ponad rzeką, poprowadzono rzekę tunelem poniżej torów.
Flåmsbana należy do najpiękniejszych i najefektowniejszych tras kolejowych w świecie. Z okien pociągu można podziwiać zapierające dech w piersiach widoki na dolinę Flåmsdalen. W dole leżą malownicze wioski, pojedyncze gospodarstwa tulą się do stromych zboczy, rwąca rzeka i potoki wiją się w głębokich jarach i dolinach, wodospady spadają ze zboczy pokrytych śniegiem gór.
Wśród pasażerów mieszają się uczucia zachwytu tymi wspaniałymi widokami i rozczarowania, że znikają tak szybko. Rekompensatą za to jest przystanek przy wodospadzie Kjosfossen, na którym mogą wysiąść z wagonów i z bliska podziwiać żywioł ogromnych mas wody spadających z jeziora Reinungavatnet. To przepiękne górskie jezioro możemy oglądać na pożegnanie, gdy pociąg zatrzymuje się na przedostatniej stacji.
Wycieczka kończy się w Myrdal, na samotnej stacyjce wśród ośnieżonych górskich szczytów. Na peronie znów tłumy turystów z walizkami na kółkach, czekających na pociąg w kierunku Bergen lub Oslo. Pomiędzy nimi ostrożnie przejeżdżają rowerzyści, którzy zjeżdżają z peronu na drogę budowniczych kolei, Rallarvegen, wiodącą po kamieniach i ubitej ziemi w dół do samego fiordu. Zjechać tędy rowerem i doświadczyć piękna doliny z bliska, to jest dopiero przeżycie!
Tekst i zdjęcia: Jerzy Kruk
Cena wycieczki „Norway in a Nutshell”: Voss – Voss – 625 NOK; Bergen – Bergen – 935 NOK; Bergen – Oslo – 1295 NOK, 1 NOK = 0,50 PLN.
Bilety można kupić na stronie www.fjordtours.com, w kasach kolei norweskich (NSB) oraz w biurach informacji turystycznej w Bergen, Oslo, Voss i Flåm.
Gdy pociąg relacji Bergen Oslo odjeżdża ze stacji Finse, większość pasażerów patrzy z rozrzewnieniem na oddalające się sylwetki schroniska Finsehytta i lodowca Jøkulen, bo Finse i jego okolice to dla Norwegów miejsce kultowe. Mówi się tutaj: Trudno dotrzeć do Finse, ale jeszcze trudniej jest stąd wyjeżdżać.
Budując na przełomie XIX i XX wieku linię kolejową Bergen – Oslo, część trakcji musiano przeprowadzić przez bezludne tereny wielkiego płaskowyżu Hardangervidda, położonego na wysokości ponad 1000 m n.p.m. i rozciągającego się na długości ponad 100 km. W szczerym polu, choć lepiej powiedzieć: na kamiennym pustkowiu, u podłoża lodowca Jøkulen wybudowano wtedy stację Finse. Leżąca na wysokości 1222 m n.p.m. do dziś jest najwyżej położoną stacją kolejową w Norwegii. Połączenie kolejowe Oslo – Bergen ukończono w roku 1909. W tym samym czasie wybudowano tu Hotel Finse 1222. Sto lat temu jego gośćmi byli prawie wyłącznie przedstawiciele wyższych sfer z różnych krajów Europy, ale w następnych dziesięcioleciach rozwój turystyki w Finse potoczył się w zupełnie innym kierunku. Nie ma tu drogich hoteli, eleganckich willi, butików ani klubów nocnych, tak charakterystycznych dla modnych kurortów. Finse jest kwintesencją norweskiej tradycji sportów zimowych i długich wędrówek. W całej miejscowości znajdują się zaledwie trzy większe budynki: dworzec kolejowy, hotel i schronisko. Poza tym na okolicznych wzgórzach można zobaczyć kilkadziesiąt luźno porozrzucanych małych hytter, domków, do których Norwegowie przyjeżdżają na krótki wypoczynek zarówno latem, jak i zimą. Nie ma tu ulic ani samochodów. Do Finse można dotrzeć jedynie pieszo, na nartach, rowerem lub koleją. Rolę głównej ulicy pełni peron kolejowy, przy którym oprócz budynków stacji znajduje się hotel, mały sklepik i wypożyczalnia rowerów. Dworcowa poczekalnia jest tradycyjnym punktem spotkań. Stąd wyruszają wyprawy w góry i na lodowiec, po peronie biegnie nawet fragment trasy rowerowej. Zimą wysiadający z pociągu pasażerowie już na peronie zakładają narty i zgrabnymi szusami oddalają się do swoich hytter. Latem z peronu zjeżdżają grupy rowerzystów, a za nimi kroczą piechurzy z plecakami.
Mekka narciarzy i polarników
Zimowy krajobraz płaskowyżu przybiera wyraźnie arktyczny charakter. Ciągnącą się po horyzont biel śniegów tylko miejscami przerywają czarne plamy pionowych ścian skalnych. Temperatura potrafi tu spaść do 30 stopni poniżej zera. Z tej właśnie przyczyny George Lukas wybrał krajobraz Finse za tło do nakręcenia scen rozgrywających się na lodowej planecie Hoth w filmie „Gwiezdne wojny: Imperium kontratakuje”, a polarnicy, jak niegdyś Robert Scott, a niedawno Marek Kamiński, tutaj przygotowują się do swych wypraw na bieguny.
W Finse są dwa sezony: zimowy i letni. Kilkumetrowa warstwa śniegu pokrywająca płaskowyż zimą, umożliwia narciarskie wędrówki bez końca. Oznakowane trasy narciarskie maja łączną długość 2 tys. km. Niektóre biegną po pokrywie lodowca. W górach zbudowano kilkadziesiąt schronisk należących do towarzystw turystycznych. Starą tradycją i największą atrakcją jest tu wędrowanie od jednego schroniska do drugiego. Większość schronisk nie ma obsługi, ale na zimę zgromadzono w nich zapasy opału i żywności. Opłaty uiszcza się wrzucając do specjalnej skarbonki koperty z gotówką lub wypisując formularz polecenia zapłaty z konta bankowego. Finse nie jest jednak miejscem przeznaczonym wyłącznie dla ekstremalnych sportowców. Przyjeżdżają tu również rodziny z małymi dziećmi, a szkoły urządzają obozy narciarskie. Tereny te upodobali sobie również miłośnicy psich zaprzęgów. W schroniskach znajdują się nie tylko wygodne lóżka dla strudzonych narciarzy i piechurów, ale także klatki dla ich czworonogów. W ostatnich latach największym przebojem Finse jest jednak ski sailing, jazda na nartach ze spadochronem. Dziesiątki kolorowych czaszy fruwających na południowym zboczu Klemsbu robi radosne wrażenie w tym surowym zimowym krajobrazie.
Na lodowcu i dookoła lodowca
Latem największymi atrakcjami Finse są wędrówki po górach i lodowcu oraz przejazdy rowerem po słynnej trasie Rallarvegen. Zorganizowana wyprawa na lodowiec zajmuje ok. 7 godzin. Po dojściu do krawędzi jęzora lodowca uczestnicy otrzymują odpowiednie wyposażenie: raki , kaski i uprząż asekuracyjną. Wędrówka po lodowcu odbywa się pod przewodnictwem doświadczonego alpinisty. Przeskakiwanie szczelin, zaglądanie i wchodzenie do ich wnętrza, słuchanie muzyki lodu dostarczają niesamowitych wrażeń.
Aby obejść dookoła lodowiec Jøkulen znakowanymi szlakami, potrzeba trzech dni wędrówki. Przewodniki określają długość każdego przejścia na 7, 8 godzin efektywnego marszu. Do tego trzeba dodać 3, a nawet 4 godziny na odpoczynek, wyszukiwanie przejść przez rzeki po kamieniach, odnajdywanie zgubionych znaków. Na każdej trasie trafiają się ostrzejsze podejścia na wysokość trzystu, czterystu metrów. Najwięcej trudności sprawia jednak podłoże: grząskie torfowiska, usypiska drobnych kamieni lub większych skał, gładkie strome powierzchnie, śliskie i niezwykle niebezpieczne po deszczu, znacznie utrudniają wędrówkę. Wygodne wydeptane ścieżki trafiają się rzadko. W wyższych partiach trzeba pokonywać kilkudziesięciometrowe odcinki śniegu.
Co kilka godzin trudy wędrówki wynagradza wspaniały widok jęzora lodowca, lśniącego w dolinie jeziora lub przejście mostem wiszącym nad rwącą rzeką, ale na ogół krajobraz jest monotonny: ciągnąca się po horyzont kamienno-lodowa pustynia. Prawdziwą przyjemność dla oka w tym surowym krajobrazie stanowią kwitnące pomiędzy skałami górskie rośliny.
Szukający natchnienia w pięknych górskich widokach powinni wydłużyć trasę wędrówki co najmniej o jeden dzień, robiąc dłuższe obejście do Vøringfossen, najwspanialszego wodospadu w Norwegii. Po drodze otworzy się im zapierający dech w piersiach widok na odnogę Eidfiordu. Odpoczynek na nagrzanych słońcem wrzosowiskach, połączony z takim widokiem, będzie niezapomnianym przeżyciem.
Nocowanie w schroniskach jest dość kosztowne i wymaga poświęcenia całego dnia na wędrówkę, dlatego dobrze jest mieć ze sobą namiot. Można wtedy podzielić trasę na odcinki dowolnej długości. W Norwegii można biwakować wszędzie, nawet w parkach narodowych i na terenach prywatnych, jednakże namiot należy rozbić co najmniej 150 m od budynku. Ta wolność wędrowania i biwakowania dla wielu turystów z Europy jest największym atutem Norwegii.
Rowerem spod lodowca do brzegów fiordu
Podczas budowy linii kolejowej musiano najpierw wybudować drogę, którą można by było dowieźć w góry potrzebne urządzenia i materiały. W gęściej zamieszkałych rejonach takie drogi z czasem zostały przebudowane dla potrzeb ruchu kołowego, natomiast na niedostępnym płaskowyżu w okolicach Finse Rallarvegen, czyli droga robotników ziemnych, pozostała w stanie niezmienionym od stu lat i dziś stanowi najsłynniejszą trasę rowerową w Norwegii, pokonywaną codziennie przez setki rowerzystów, którzy wyjeżdżają z Haugastøl lub z Finse. Wieczorny pociąg relacji Bergen – Oslo z powodzeniem można nazwać pociągiem rowerowym. Na każdej stacji z wagonu towarowego wyładowywanych jest kilkanaście lub kilkadziesiąt rowerów, a w wagonach pasażerskich niemal nad każdym podróżnym wisi kask kolarski.
Cała trasa ma ok. 100 km długości i zwykle dzielona jest na dwa odcinki. Odcinek z Finse do Flåm ma 55 km długości. Na jego pokonanie potrzeba 5 do 6 godzin. Norwegowie przyjeżdżają tu całymi rodzinami. Na trasie można spotkać rowerzystów od 7 do 77 roku życia, ale bywają też młodsi – dwu-, trzyletnie maluchy jadą sobie wygodnie w specjalnych przyczepkach rowerowych. Wielu rowerzystów zabiera ze sobą namiot i sprzęt biwakowy i nocuje w górach, nad jeziorem lub nad samym fiordem. Wielu przywozi ze sobą własne rowery, ale można je też wypożyczyć w każdej miejscowości przy trasie i zwrócić w dowolnej innej miejscowości.
Przed schroniskiem Finsehytta co noc stoi kilkadziesiąt rowerów. Rano czekające na rodziców dzieci rozgrzewają się jeżdżąc na łeb na szyję pomiędzy skałami, po kamieniach, po schodach. W dół i w górę. Koło dziesiątej parking pustoszeje, wszyscy są na trasie.
Przez pierwsze 10 km droga prowadzi przez płaskowyż, całkiem blisko widać ośnieżone góry, a od lodowca dobiega poranny chłód. Podjazdy nie są zbyt strome ani zbyt długie. Wprawny rowerzysta przejedzie całą trasę bez zsiadania z roweru, z wyjątkiem miejsc, w których przez cały rok zalega śnieg. Po 10 km droga ostatecznie wznosi się na maksymalną wysokość 1343 m n.p.m., no a potem to już – prawie – tylko z górki. Jazda w dół po szutrowym podłożu jest całkiem przyjemna, ale gdy jedzie się po skałach i kamieniach, trzeba uważać szczególnie. Trudno powiedzieć, czy częściej używa się pedałów czy hamulca.
Zjeżdżając coraz niżej, czuje się wyraźne ocieplenie, roślinność staje się bujniejsza, uderza intensywny zapach ziół. Mniej więcej w połowie trasy droga prowadzi tunelem na drugą stronę torów. Tunel okazuje się być bramą do zupełnie innego świata. Wjeżdżamy do doliny o zachwycającej urodzie. Skały przełamuje spieniona, rwąca rzeka. Ze ścian doliny spadają do niej kolejne wodospady. Na okrągło zwilżane trawy cieszą oko soczystą zielenią.
Prawdziwa jazda rozpoczyna się jednak dopiero w dolinie Flåmsdalen, przez którą w latach trzydziestych brawurowo poprowadzono kolej łączącą miejscowości Sognefjord z linią kolejową Oslo-Bergen. Ten niezwykły odcinek kolei nosi nazwę Flåmsbana. Trasa o długości 20 km, opadająca do poziomu morza z wysokości prawie 900 m prowadzi przez 20 tuneli. Godzinny przejazd Flåmsbana jest zaliczany do najbardziej ekscytujących w świecie podróży kolejowych. Ale zjazd rowerem jest jeszcze bardziej ekscytujący. Na samym początku trzeba zjechać serpentyną po tylnej ścianie doliny, która jest prawdziwą rowerową drogą troli. Z głową skierowaną w dół jedzie się po nierównych skałach i usypisku kamieni, raz po raz pokonując niemal 180-stopniowe zakręty. Chwila nieuwagi wystarczy, by przekoziołkować przez kierownicę. Nic więc dziwnego, że wielu w tym miejscu sprowadza rowery pieszo. Ale najwytrwalsi, niczym żużlowcy, zgarniają żwir i kamienie kołami, pozostawiając na zakrętach wyślizgane ślady.
Gdy spadek nieco łagodnieje i kamienne usypisko przechodzi w szuter, można jechać bezpieczniej, ale wciąż na hamulcach. Łatwiej się robi, gdy droga osiąga dno doliny. Zakręty łagodnieją i rower bezpiecznie może mknąć wśród łąk i nielicznych gospodarstw. Z dołu doliny nie sposób dostrzec krawędzi kilkusetmetrowej ściany, przy której jedziemy. By zobaczyć krawędź przeciwległej ściany, trzeba wysoko zadzierać głowę. Trudno uwierzyć, że ktoś wpadł na pomysł poprowadzenia tędy kolei i że dziś w górę i w dół jeżdżą tu pociągi.
W połowie trasy drogę szutrową zastępuje asfalt i zaczyna się kolejne wyzwanie, by pomknąć w dół bez używania hamulca. Mierzę czas: 11 km w 15 minut, zatem średnio 44 km/h. A ponieważ po drodze były dwa podjazdy, momentami musiało być ponad pięćdziesiątkę. Na dole buchające lato. Małe domki w miejscowości Flåm otoczone sadami owocowymi. Przewodniki piszą, że najlepiej tu przybyć wiosną, gdy kwitną jabłonie, grusze i wiśnie. Zakręt po zakręcie dolina wciąż zamyka się tysiącmetrowej wysokości ścianami i dopiero za ostatnim zakrętem otwiera się przestrzeń fiordu, w którym cumują ogromne transoceaniczne statki turystyczne.
Na pokładzie w palącym słońcu wylegują się pasażerowie. Flåmsbana przy peronie czeka na odjazd. Wśród barów, restauracji i sklepów z pamiątkami krzątają się tłumy japońskich turystów. Na trawnikach, obok położonych rowerów odpoczywają grupki młodych ludzi. Trudno uwierzyć, że arktyczny krajobraz Finse to wspomnienie zaledwie sprzed pięciu godzin.