fbpx

Szalejcie aorty, ja idę na korty

Publiczność na koncercie Maryli Rodowicz w Żyrardowie w 2017 r.

Zastanawiam się, czy ktoś z tych tłumów wiwatujących na finansowanych z pieniędzy podatników koncertach polskiej królowej obciachu kiedykolwiek wsłuchał się w słowa. Już pierwsza zwrotka, powinna wzbudzić czujność słuchaczy.

Życie kochanie trwa tyle co taniec,
fandango, bolero, be-bop,
manna, hosanna, różaniec i szaniec,
i jazda, i basta, i stop.

Niech żyje bal!

Wygląda to na pijacki bełkot tekściary. Prawdopodobnie ciepły jeszcze tekst Krajewski wyrwał z rąk Osieckiej, nim ta zdążyła go poprawić, by dopisać do niego tę wiekopomną muzykę, naśladującą kompozycje zespołu Queen. Piosenka okazała się sztandarowym osiągnięciem Polish Queen of Shame.

Pierwsze słowa piosenki czujności słuchaczy jednak nie budzą, bo ci zwykle przekrzykują artystkę w wiwatach zachwytu, że na żywo mogą zobaczyć zombie polskiej sceny i usłyszeć jej zazombiastą piosenkę. Tak przerażającą, że już chyba nikt się nie zastanawia nad jej słowami. A ja czytam i własnym oczom nie wierzę.

Szalejcie aorty, ja idę na korty,
Roboto ty w rękach się pal.
Miasta nieczułe mijajcie jak porty,
Chłopo-robotnik i boa grzechotnik
Sucha kostucha
Pchajmy więc taczki obłędu, jak Byron

To powinni pokazywać na kursach kreatywnego pisania jako przykład, jak pisać nie należy. Jako przykład tego, co skandalicznie złe. I na kursach historii jako zagadkę, jakim cudem można się było, pisząc podobne bzdety, utrzymać na fali polskiej kultury i muzyki estradowej w latach stalinowskich, gomułkowskich i gierkowskich, u schyłku komuny i po jej upadku. I jakim cudem ta cudaczna wykonawczyni wzbudza tą piosenką entuzjazm zwolenników Jaruzelskiego, Wałęsy, Kwaśniewskiego, Komorowskiego, Dudy i Kaczyńskiego.

Jak co dzień rano bułkę maślaną popijam kawą nad gazety plamą

Grzegorz Markowski i Zbigniew Hołdys, grupa Perfect

Jak co dzień rano, bułkę maślaną
Popijam kawą, nad gazety plamą
Nikt mi nie powie, wiem co mam robić
Szklanką o ścianę rzucam, chcę wychodzić
Na klatce stoi cieć, co się boi
Nawet odkłonić, miotłę ściska w dłoni
Ortalion szary chwytam za bary


Trzymam się ściany, niczym pijany
Tłum wkoło tańczy tangiem opętany
Stopy zmęczone depczą koronę
Król balu zwleka, oczy ma szalone
Magda w podzięce, chwyta me ręce
I nie ma sprawy, ślicznie jej w sukience
Po co się spieszysz, po co się spieszysz
Przecież do końca życia mamy na to czas!


To chyba jest najgorszy tekst, jaki czytałem w życiu. W piosence, być może, jego kiczowatość, jego grafomania, jego nieporadność są nieco zakamuflowane pod makijażem rytmu i pudrem melodii, ale czytany czarno na białym ujawnia swą prostacką gębę. Czyja to gęba? Zbigniewa Hołdysa. Aż się nie chce wierzyć, że po latach przywdziała maskę felietonisty „Newsweeka”.

Gdyby jakiś debiutant wyskoczył dziś z podobnym tekstem, pewnie zostałby przez krytyków wdeptany w ziemię. Ale nie twórca tej miary co tekściarz Perfectu. Jemu ten obciach uchodzi, bo on jest z tego świata, ze świata celebrytów, gdzie ręka rękę myje.

Ale masz książek!

Marika oznajmia: Będę musiała powoli się zbierać. Obiecałeś mnie odwieźć na szesnastą. Zdejmuje z siebie moją koszulę i zbiera z podłogi swoje ubrania. Ale masz książek — mówi, podchodząc do największego regału. Arendt, Arendt, Arendt, Arendt, Arystoteles… O rety, ile tego Arystotelesa! Na pewno coś bym tu dla siebie znalazła. Tutaj niekoniecznie. Czemu nie tutaj? To filozofia. Myślisz, że to dla mnie za trudne? Nie obraź się, ale myślę, że tak. Ludziom się wydaje, że wszystko, po co mogą sięgnąć ręką jak po towary w supermarkecie, jest dla nich dostępne. Te same książki stoją w bibliotekach i myślisz, że ktoś je czyta? Nie. Ale nie dlatego, że są za nudne, lecz dlatego, że są za trudne. To nie jest tak, że możesz sobie pójść do biblioteki, wziąć Kartezjusza albo Hegla i czytać. Prawie nikt tak nie robi. Podobnie z muzyką. Nie wystarczy sięgnąć po instrument, by na nim grać. Do tego są potrzebne lata pracy. Tak samo z językami. Naiwni kupują cudowne urządzenia do nauki języków obcych, okulary sprzężone z czujnikiem oddechu, specjalne kaski albo wyświetlacze rzekomo oddziałujące na podświadomość i wierzą, że dzięki nim w ich mózgu wgra się nowy język. Jak program w komputerze: ściągnij i uruchom. Ale tak to nie działa. Z jednej strony bronimy się przed dehumanizacją, ale z drugiej — marzymy, żeby funkcjonować tak łatwo i sprawnie jak roboty. Dokujesz się do jakiegoś urządzenia na noc i rano budzisz się ze znajomością trzech nowych języków obcych albo masz w głowie cały atlas anatomii, albo się budzisz jako wirtuoz skrzypiec. Albo aplikujesz sobie odpowiednią dawkę energii, przyjemności, euforii, przyjaźni, miłości. Tabletka na ból głowy, tabletka na uspokojenie, tabletka na sen, tabletka na erekcję, tabletka na szczęście.

Ale sama praca też nie wystarczy. Jeśli nie masz w sobie talentu, to choćbyś się zaharowywała od rana do nocy, nie zostaniesz wirtuozem żadnego instrumentu: skrzypiec, pędzla czy piłki. Owszem, talent można kształtować, ale i on nie wystarcza do sukcesu. Bo co z tego, że masz talent i chęci do pracy, jeśli się rodzisz w społeczeństwie od lat zmagającym się z głodem? Albo gdy wyrzucają cię ze studiów za to, że spod chusty wysunął ci się kosmyk włosów. Albo gdy trafiasz na dwadzieścia lat do łagru za opowiedzenie dowcipu albo za jakiś głupi wybryk, albo — co najgorsze — za to, że okazałaś się przyzwoitym człowiekiem. Potrzebny jest jeszcze sprzyjający czas i miejsce, w którym żyjesz, ale przede wszystkim — ludzie, których spotykasz w swoim życiu, od rodziców począwszy. Jeśli chodzi o czytanie, to uważam, że miałem wielkie szczęście, że to był duży przywilej, że na studiach mogliśmy z profesorami analizować Kanta, Nietzschego albo Heideggera zdanie po zdaniu. Do dziś myślę sobie, że to był dla mnie wielki dar od losu. Dużo zdobyłem sam, na własną rękę, ale też dużo zawdzięczam rodzicom, nauczycielom, przyjaciołom. Swoim dzieciom też próbowałem dać, ile tylko mogłem. I czuję żal, że ty nie dostałaś ode mnie tego, co mogłem dać im. No co ty — mówi Marika. Nie możesz się czuć za to odpowiedzialny. Nie byłeś przecież moim krewnym, nie znaliśmy się nawet…

A masz tę książkę, o której mi opowiadałeś? O tym mędrcu, co się zakochał w młodym mężczyźnie i stracił dla niego głowę? Jest pod „P”. Marika robi kilka kroków w prawo. Platon? Tak. Uczta. Marika wyciąga książkę z regału, otwiera na chybił trafił, czyta przez kilkanaście sekund, po czym odkłada na miejsce. Chyba rzeczywiście to nie jest dla mnie. Znajdę dla ciebie coś odpowiedniego. Marika ubiera się do końca, pakuje swoje prezenty w firmowe reklamówki i wychodzimy z salonu. Prowadzę ją do swojego gabinetu, w którym na trzech ścianach książki stoją na półkach od podłogi do sufitu. O rety! — mówi podekscytowana. Prawdziwa biblioteka. Czytałeś to wszystko? Proszę cię, owieczko, nie zadawaj takich pytań. Na jej twarzy rysuje się grymas zawstydzenia. Mam nadzieję, że to będzie dla ciebie ciekawe. — Sięgam po książkę w kolorowej obwolucie. Bóg rzeczy małych. To piękna książka o miłości. W sensie platońskim. O miłości jako zasadzie wiążącej ludzi i rzeczy. Dla mnie to jest współczesna wersja Uczty. To ponoć książka kultowa dla twojego pokolenia. Marika przyjmuje prezent bez zbytniego entuzjazmu. Dostałem od moich dzieci książki kilku autorów, po których sam nigdy bym nie sięgnął. Z Japonii, z Indii, z Iranu, z Afganistanu, z Nigerii, z Egiptu, z Turcji i… jestem pod wielkim wrażeniem. To naprawdę świetna literatura.

Marika chowa lekturę do torby i wychodzimy z domu do samochodu. Gdy ruszam, odzywa się: Mówiłeś, że chciałeś mi pokazać swoje zabawki. Nie starczyło dziś czasu? Jakie zabawki? — pytam i odgaduję w oczach Mariki sens jej pytania. Pokazałem ci. Książki, obrazy, ogród, muzyka, wiersze… to, co potrafię ugotować… To są moje zabawki. Marika spogląda na mnie z przestrachem. A ty myślałaś, że to będzie coś innego? — pytam tonem rozczarowania. Nie, Jerzy, nie… Naprawdę? Myślałaś, że cię zaprowadzę do jakiegoś pokoju bólu, jak Grey? Tego byś chciała? Nie, Jerzy, przepraszam. I że ci zadam ból? Zbiję cię czymś albo wsadzę ci w coś jakiś plastikowy przedmiot? Chciałabyś tak? Nie, naprawdę… Wydaje mi się, że jednak tak. Daj spokój, Jerzy. Jest mi przykro. Lubisz takie rzeczy? Mówisz mi o dotyku motyla, a marzysz o czymś innym? Ja ci recytuję wiersze, a ty marzysz sobie, że chciałabyś być w łóżku z jakimś draniem, który by cię potraktował jak szmatę? Powiedz mi: czy wszystkie kobiety są takie same? — Czuję, jak się we mnie mieszają złość, smutek i rozczarowanie. Jerzy, nie mów tak. Znów coś sobie ubzdurałeś i niepotrzebnie się smucisz. Marika wysuwa z papierowej torby głowę pluszowej owieczki, podsuwa mi ją do twarzy i pyta słodko, robiąc dziecinną minkę: Lubisz mnie jeszcze? Obejmuję moją owieczkę — tę żywą, nie pluszową — prawym ramieniem i przytulam do siebie. Kocham cię — mówię smutno i prowadzę dalej samochód, trzymając kierownicę jedną ręką.

Wjeżdżamy na piętrowy parking galerii handlowej w samym centrum. Wybieram poziom, na którym prawie nie ma samochodów. Tutaj jest fajnie — mówi Marika — przynajmniej jakoś normalnie można się pożegnać. Wypinamy się z pasów bezpieczeństwa i wreszcie jakoś normalnie się żegnamy — długim, namiętnym pocałunkiem, który na nowo budzi we mnie ogień pożądania. Całuję Marikę w zapamiętaniu i przez bluzkę i stanik obmacuję jej piersi. Bezwstydnie, obleśnie. Mam chęć włożyć jej rękę w majtki. Mam erekcję, ale zostają mi jeszcze resztki rozsądku, by jej tego nie pokazywać. Wypuszczam Marikę z objęć ze wstydu przed samym sobą. Nagle spostrzegam, że kilka metrów od nas, z przodu samochodu przechodzą dwie kobiety z dzieckiem. Zapewne matka, babcia i wnuczka. Tak wyglądają. Matka i córka wyraźnie się spieszą do samochodu, a starsza kobieta zwalnia, odwraca się i patrzy na nas z pogardą. Zastanawiam się, czy gdyby teraz zobaczyli nas: Anna, moje dzieci, mąż i przyjaciel Mariki, jej rodzice, jej znajomi, moje znajome, całe miasto, wszyscy ci obywatele godni czci, to czy patrzyliby na nas takim samym wzrokiem pełnym pogardy? Ciekawe, co oni wszyscy mają na myśli — czy w ogóle cokolwiek mają na myśli — powtarzając wyświechtany frazes, że miłość niejedno ma imię. Czy naprawdę cały świat byłby przeciwko nam? Przecież ludzie tak ochoczo wspierają zakochanych. A nasza miłość jest miłością zakazaną? Czemu?

Muszę się trochę poprawić — mówi Marika i rozpuszcza sobie włosy. Powinnam się uczesać, ale nie chciałabym ci zostawić tu swoich włosów. Rozejrzyj się jeszcze w domu, czy nic nie zostało. Twoja żona jest naturalną czy farbowaną brunetką? Skąd wiesz, że jest brunetką? Poznałaś po tym zdjęciu z młodości? Nie — odpowiada — widziałam długi włos w łazience.

Zostawiam jej pytanie bez odpowiedzi. Marika zaplata swoje włosy w zwykły warkocz, wyjmuje szminkę i w małym lusterku karminuje sobie usta na jasnoczerwony kolor; taki, jaki lubię u niej najbardziej. Wygląda pięknie, młodzieńczo, ożywczo. Dla Daniela — myślę z zazdrością. Czemu nie maluje się tak dla mnie? — pytam się w myślach. Żeby mieć usta gotowe do pocałunku — odpowiadam sobie z satysfakcją.

Muszę gdzieś upchnąć tę owieczkę — mówi Marika. Nie musisz, ten sklep —wskazuję wzrokiem wydrukowane na papierowej torbie logo — znajduje się tutaj. Na pierwszym piętrze. I ten od butów też. Nawet ten od pończoch. Uśmiechamy się do siebie.

Marika wysiada, posyła mi na pożegnanie słodkiego buziaka, wesoły uśmiech i tęskne spojrzenie. Zabierzesz mnie jeszcze kiedyś w to cudowne miejsce? — pyta, schylając się do otwartych drzwi, które, zanim zdążam jej odpowiedzieć, zamykają się z głuchym: łup!

Siedzę z pustą głową, patrząc pustym wzrokiem na pusty parking. Za dużo dziś było tego wszystkiego — myślę — bym mógł tak sobie powrócić do normalnego stanu rzeczy. Zauważam jeszcze, jak Marika wsiada do windy, a mnie przypominają się męki Tantala, przed którym umykała gałąź winorośli, ilekroć zbliżył swe spragnione usta do wiszącego tuż, tuż grona, za to, że wobec bogów przedmiotowo potraktował ciało człowieka. Włączam silnik i stromą serpentyną wyjeżdżam z parkingu. Na skrzyżowaniu zatrzymuję się na czerwonym świetle. Na moim pasie stoją przed przejściem dla pieszych jeszcze dwa inne samochody. Gdy zapala się zielone dla przechodniów, grupa ludzi wchodzi na jezdnię szybkim krokiem. Widzę wśród nich roześmianą Marikę, podskakującą jak pchełka obok gburowatego, wysokiego, młodego blondyna. Marika wyjmuje z torby pluszową owieczkę i próbuje go rozweselić, podsuwając mu ją z uśmiechem do ust, ale Daniel chyba nie zapałał do mojej owieczki zbytnią sympatią, bo jakby urażony odsuwa od niej głowę do tyłu. Zapala się zielone światło. Ruszam i myślę sobie: Co ja robię tu? Co-ja-tu-taj-ro-bię?

Może sięgniesz po Marikę w całości?

Narodziny Wenus

Następnego dnia profil Mariki na portalu dla modelek znika. Cieszę się, że zdążyłem ściągnąć na swój twardy dysk najładniejsze fotki. Ale i ja bym chciał jej robić takie zdjęcia. Na początku następnego spotkania pytam, czy mógłbym kiedyś zobaczyć ją przy pracy, żeby mi pokazała, jak pozuje, zwłaszcza w pozie Madonny i Danae z obrazów Muncha i Klimta. Marika nie ma nic przeciwko temu i jest gotowa natychmiast. Przewidziałem to i kupiłem dla niej w prezencie czerwony beret, który — w moim zamyśle — ma symbolizować aureolę Madonny. Marika zakłada go sobie na głowę, zrzuca z łóżka kołdrę i poduszki i siada na pustym materacu. Układam kciuk i palec wskazujący obu dłoni w kształt pistoletu i zestawiam je ze sobą na kształt kadru kamery. Patrzę przezeń na Marikę, a ona mówi: Nie masz aparatu? Weź chociaż komórkę. To także przewidziałem i wyjmuję z torby swojego canona. Dla Mariki taki rekwizyt w ręku fotografa wydaje się czymś zupełnie naturalnym. Co chwilę układa inaczej ciało w pozycji na wpół leżącej i na wpół siedzącej. W pewnym momencie zdejmuje dżinsy i pozuje z gołymi nogami, w czarnej bluzce. Zmienia też wyraz twarzy od uśmiechu do zamyślenia. Sama wie, kiedy spojrzeć w obiektyw, a kiedy skierować wzrok na bok czy do góry. Następnie pozbywa się bluzki i zostaje tylko w czarnej koronkowej bieliźnie. Najpierw zajmuje się czerwonym beretem, przekrzywiając go na bok, robiąc sobie daszek z przodu, podciągając do góry za antenkę, a ja — pstrykam. Potem robi pierwsze przymiarki do pozy Madonny z obrazu Muncha. Wreszcie zdejmuje z siebie wszystko, całkiem naga staje na materacu łóżka i przyjmuje pozę Madonny, podnosząc prawą rękę i kładąc dłoń na karku, a lewą — na brzuchu. Odkładam aparat i koryguję jej sylwetkę. Delikatnie przekrzywiam jej głowę w kierunku ramienia, a twarz kieruję lekko ku górze. Lewą rękę zdejmuję z jej brzucha i zakładam na plecy. Beret układam na jej głowie tak, by przylegał do niej na jak największej powierzchni. W podekscytowaniu biorę aparat i robię kilka zdjęć w różnym oddaleniu. Cudownie — mówię — nawet nie wiesz, co mi dajesz.

Teraz Danae. Marika kładzie się na prawym boku. Pomagam jej jak najmocniej skłonić głowę i dociągnąć do niej lewe kolano. Układam jej lewą dłoń między udami, a prawą, rozcapierzywszy wprzód jej palce — na piersiach. Proszę, by lekko rozchyliła usta i całkiem zamknęła oczy. Robię jej zdjęcia, stojąc nad nią, a potem coraz bardziej obniżam aparat, aż pierwszy plan wypełnia jej udo. Nie byłem pewien, czy się zgodzisz, i zostawiłem w samochodzie rekwizyty do złotego deszczu. Mogę je przynieść? Jakie? — pyta Marika. Żółte kwiaty. Pewnie — odpowiada mi z uśmiechem. Nie zmieniaj pozycji, zaraz wracam.

Wychodzę do samochodu po kilka pęczków żonkili, które jadąc do niej, kupiłem na straganie od kwiaciarki. Gdy wracam, Marika wciąż leży w tej samej pozycji, jakby spała. Nie otwieraj oczu — proszę — i napręż mocniej palce. Rozwiązuję pęczki żonkili i jeden po drugim rozsypuję na nagie ciało Mariki. Znów biorę do ręki aparat i powtarzam te same ujęcia, które wcześniej wypróbowałem bez kwiatów. Na koniec Marika zbiera narcyzy w jeden bukiet i pozuje, zasłaniając nim piersi.

Jeszcze jedna poza — proszę, nie mogąc się oprzeć kolejnemu skojarzeniu. Kładę na środku łóżka poduszkę i proszę Marikę, by na niej stanęła. Układam jej prawą dłoń na mostku, tuż nad piersiami, i podpowiadam, by lewą dyskretnie zasłoniła delikatnie się rozpękający kwiat swego sekretu i by przeniosła ciężar ciała na lewą nogę, a prawą stopą finezyjnie się podparła, bym mógł nauczyć ją, jak z lekka kibić wyginać dostojnie i stąpać jako bogi, duchem czując ciało. Nieznacznie przechylam jej głowę ku prawemu ramieniu i proszę, by spróbowała patrzeć przed siebie nieobecnym wzrokiem. Odsuwam się na parę kroków, odwracam aparat do pionowego kadru i pstrykam. Jest. Są. Narodziny Wenus.

Może sięgniesz po cała powieść?

Lolita

Nie mam nawet z kim podzielić swojego bólu. I nagle wpadam na pomysł, że może jednak poszukam kogoś wśród swoich starych przyjaciół. Lolitę po raz pierwszy czytałem ze trzydzieści lat temu, z niezdrowym podekscytowaniem skandalem, jaki wywołała historia związku czterdziestokilkuletniego mężczyzny z o trzydzieści lat młodszą dziewczynką, a potem, przed kilku laty, pokłóciłem się o tę książkę ze swoją przyjaciółką. Do dziś grają we mnie emocje wywołane tym sporem. Sięgam więc po Lolitę ponownie. Humbert Humbert jest na pewno kimś, kto mnie zrozumie. I nie zawodzę się. Czytając Nabokova po raz drugi, wolny od kulturowych i seksistowskich uprzedzeń, znajduję w jego książce to, co chyba zamierzał w niej zawrzeć. Lolita wydaje mi się teraz piękną i liryczną opowieścią o miłości.

Oczywiście natychmiast chcę się podzielić swoimi wrażeniami z Mariką, która oczywiście nie czytała Lolity i nigdy takiej lektury nie przeczyta, ale tylko po raz kolejny przekonuję się, jak wielka przepaść dzieli światy sztuki, w których żyjemy. Marika już na wstępie wymiany maili na ten temat pisze, że nie mogłaby zaakceptować tej książki ze względu na stosunek dorosłego mężczyzny do czternastolatki, bo czternastolatka jest dzieckiem nieświadomym swoich decyzji i poczynań. Nawet nie prostuję, że Lolita miała czternaście lat, gdy po półtorarocznej opiece uciekła od swego ojczyma. Piszę tylko, że ją strawiłem, a właściwie z nabożną czcią skonsumowałem w całości po raz kolejny. Jakże on, bohater-narrator-autor, pięknie potrafi opowiadać o swoim uczuciu i jego obiekcie! Ja też bym chciał tak potrafić, ale gdzież mi tam do Nabokova!

Chyba z dziesięć razy czytam fragment opisujący ostatnie spotkanie Humberta Humberta z Lolitą, który wypreparował swoje uczucie do niej z seksualnego pożądania i dopiero teraz widzi jasno i wyraźnie, że jest ono czystą miłością. Nie chorym pożądaniem dorastającej dziewczynki przez nieuleczalnego pedofila, lecz miłością, która wyrosła ze spotkania dwóch egzystencji i która chciałaby się zmaterializować w realizacji marzenia o wspólnym życiu. I ze łzami w oczach — ponoć tak samo, jak robił to sam autor Lolity — kontempluję beznadziejną samotność Humberta, który pyta Lolitę o swoją rolę w jej życiu jako mężczyzny i któremu ona odpowiada, że owszem, był dobrym… ojcem.

Nie ma wątpliwości, że to już nie taki kontakt, jaki mieliśmy na początku, gdy moja owieczka sama zabiegała o jego podtrzymanie i martwiła się, gdy coś było nie tak. Nie chcę żebrać o kolejne maile, zdania, słowa. Marika wyraźnie gra na wyciszenie, co nie jest najgorsze, bo przecież mogłaby po prostu w ogóle się do mnie nie odzywać. A może — myślę sobie — wysublimowanie, wzorem Nabokova, Mariki do jakiejś literackiej fikcji byłoby odpowiednim lekarstwem na moje zbolałe, nieutulone w bólu serce? Książka Nabokova zaczyna się od swoistej inwokacji Humberta do Lolity. Parafrazuję ją i wysyłam do Mariki, ale ona pomija moje literackie próby milczeniem.

Mariko, światłości mego życia, płomieniu mych lędźwi. Grzechu mój, moja duszo. Ma-ri-ko: Usta trzykrotnie wydmuchują powietrze. Przy drugiej sylabie język krótkim drganiem uderza o podniebienie. Po trzecim wydechu usta pozostają lekko rozchylone. Ma. Ri. Ko. Na imię miała Marika, po prostu: Marika. Spotykałem ją zwykle z samego rana. Metr sześćdziesiąt dwa w białych pończochach, które jej kiedyś kupiłem w prezencie. W czarnych zresztą też. Po mieście zawsze chodziła w spodniach: w dżinsach, legginsach lub szortach i w każdych z nich była Mariką. W portalu modelek — także: Marika1990, o wymiarach 86-61-85 i rozmiarze buta 36. Zwykle nosiła włosy związane w warkocz. Zawsze była sobą. Lecz w moich ramionach zawsze była — owieczką.

Jeśli Nabokovowi można pisać tak sentymentalnie i patetycznie, to dlaczego nie mnie? Nie będę się krępował i opowiem o Marice do końca tak lirycznie, jak zawsze o niej myślę, chociaż z jej życia poezja powoli się ulatnia i zaczyna ono przypominać ciężki głaz, który właśnie wymsknął się z ramion Syzyfowi.

I to jest ostatni z ilustrowanych fragmentów erotycznych, które chciałem opublikować. Choć przez pierwsze 200 stron akcja powieści w zasadzie nie wychodzi z łóżka, nie chciałbym, by Marikę zaszufladkowano jako książkę erotyczną. Jeśli miałbym wybierać szufladę, to wołałbym, żeby to była „literatura społeczno-obyczajowa”. To, że akcja powieści wyjdzie z łóżka, nie znaczy, że zniknie z niej erotyka, czy seks. Zostanie, ale spadnie na społeczno-obyczajowe dno, niestety, w coraz szerszym zakresie wyznaczające normę zachowań zarówno młodych, jak i dojrzałych ludzi. Jednak tym, o czym chciałem opowiedzieć w swojej książce, jest głębokie egzystencjalne doświadczenie spotkania drugiego człowieka, jakie przeżywają bohaterowie. Jesteśmy dokładnie w połowie opowieści. Zapraszam do sięgnięcia po całość.

Pin It on Pinterest