fbpx

Rozdział I (ok. 30 minut czytania)

Pogrzeby są trzy. Pierwsza odbywa się świecka kremacja zwłok w obecności rodziny i najbliższych przyjaciół. Dwóch z nich wygłasza krótkie, pożegnalne epitafium nad umęczonymi zwłokami Xawerego, po czym każdy z obecnych żegna go pocałunkiem w usta, w czoło lub dotknięciem ręki jego zimnego jak kamień truchła, zostawiając w trumnie po jednym gołym kwiecie. Sosnowa trumna zostaje przykryta wiekiem i przy dźwiękach rzewnej aż do bólu dumki zaczyna powoli wjeżdżać za wiszącą za nią kurtynę. Matka Xawerego wybucha głośnym płaczem. Jej mąż próbuje utulić ją w bólu, ale i on nie może powstrzymać się od łez i łkania. Ich pełne smutku spazmy stają się nie do wytrzymania i ich żałość zaraża wszystkich obecnych. Smutek przyjaciół z powodu śmierci Xawerego łączy się teraz ze współczuciem dla najgłębszego bólu jego rodziców. Kurtyna powoli opada i żałosny spektakl się kończy.

Truchło Xawerego zostaje poddane termicznej obróbce, której efektem staje się kupka prochu. Wsypana do plastikowej urny, zostaje przekazana synom Xawerego. Ich zadaniem jest dostarczenie urny do kościoła, w którym ma się odbyć pogrzeb właściwy, urządzony zgodnie z wolą i decyzją rodziców Xawerego, a więc: katolicki.

Samochód prowadzi starszy syn, a młodszy trzyma urnę na kolanach. Bierze w dłoń pokrywkę i mówi:

— Odkręca się. Silikon puścił.

— I co z tego? — pyta gburowato starszy brat.

— Podzielmy prochy i urządźmy ojcu taki pogrzeb, jakiego sam by sobie życzył. Rozsypiemy prochy na jeziorze, a nie: msza w kościele — mówi młodszy brat marszcząc czoło i z dezaprobatą wydymając usta.

— Ojciec słysząc o tym, pewnie przewraca się w grobie. — Starszy brat wydaje się zgadzać się z młodszym.

— Chyba w puszce — mówi młodszy brat, potrząsa urną i obaj wybuchają śmiechem.

— Ale na to chyba potrzebne jest specjalne zezwolenie — zastanawia się głośno starszy brat.

— Na co? — pyta młodszy.

— Żeby rozsypać prochy poza terenem cmentarza.

— Nie ma już na to czasu, a poza tym, kto o tym będzie wiedział?

Zatrzymują samochód na parkingu supermarketu i udają się na poszukiwanie odpowiedniego pojemnika. Młodszy brat wybiera kawę Illy.

— Taka wystarczy? — zwraca się do starszego brata, biorąc do ręki złotą półlitrową puszkę.

— Za droga — odpowiada starszy brat. — Przecież i tak wysypiemy kawę do kosza.

Decydują się na zielonego jacobsa, ale już stojąc z nim w kolejce do kasy zauważają promocję czekoladek Raffaello w dużym, płaskim metalowym pudełku.

— Ta nie będzie lepsza? — pyta młodszy brat. — Łatwiej się przesypie i jeszcze będziemy mieli czekoladki dla dzieci.

— Masz rację — odpowiada starszy.

Otwierają klapę bagażnika, żeby się lepiej zasłonić przed ewentualnym wzrokiem ciekawskich, zdejmują przykrywkę z pudełka i opróżniają je, upychając po kieszeniach czekoladki. Starszy brat przytrzymuje od dołu pudełko, a młodszy odkręca urnę z prochami. Odwraca ją otworem do dołu i ostrożnie próbuje przesypać część prochów ojca do bombonierki, ale z urny nic nie leci. Przechyla ją więc mocniej i wysypuje się z niej prawie cała zawartość.

— Co robisz, idioto! — Starszy brat po chamsku ruga młodszego.

Kupka prochu uderza tępo o dno blaszanego pudełka, spora część rozpyla się w powietrzu, które wiatr rozwiewa po parkingu. Czwarty pogrzeb? Coś ty Atenom zrobił, Sokratesie, że po raz drugi grób twój grabarz trzęsie!

Bracia ruszają w dalszą drogę.

— Prawie nic nie zostało — mówi młodszy brat potrząsając urną. — Może odsypiemy z powrotem?

— Zwariowałeś? — odpowiada mu starszy. — Jak tak będziemy przesypywać w te i we w te, to naprawdę nic nie zostanie. Zresztą i tak nikt poza tobą nie będzie dotykał urny.

— A na pogrzebie? — pyta młodszy.

— Ty ją będziesz niósł.

— Czemu ja?

— Bo jesteś młodszy — odpowiada starszy.

Milczą przez jakiś czas.

— Jak chcesz to zorganizować? — odzywa się starszy brat.

— Porozsyłamy po ludziach esemesy, żadnych ogłoszeń w prasie ani na Fejsbuku. Impreza tylko dla przyjaciół.

— Okej. — Zgadza się starszy. — Kiedy to zrobimy?

— Dzień przed pogrzebem.

— Widzę, że wszystko masz przemyślane. Niezły byłby z ciebie undertaker. Może zmienisz branżę? — mówi starszy z autentycznym uznaniem, a młodszy lekko się uśmiecha. — Pomyślałeś też, gdzie?

— Uhu — pomrukuje młodszy. — Nad tym jeziorem, gdzie ojciec lubił łowić szczupaki.

— Tak daleko? Myślisz, że ktoś tam przyjedzie?

— Kto będzie chciał, ten przyjedzie.

Rozalia, pierwsza żona Xawerego bardzo chciała, żebyśmy przyjechali z Anną do stolicy na cały weekend, by zabrać się stamtąd z nią nad jezioro i mieć możliwość spotkania z innymi naszymi przyjaciółmi, z których rodzinami swego czasu zrosło się nasze życie. Oni — siłą rzeczy — żyli w większej bliskości, bo wszyscy mieszkali niedaleko siebie. Nie tylko spotykali się na imprezach, ale też pomagali sobie na co dzień, opiekując się nawzajem swoimi małymi dziećmi, a potem — starszymi rodzicami. Ale i z nami widzieli się często, bo odwiedzaliśmy się całymi rodzinami i wyjeżdżaliśmy razem w góry, na rowery, na żagle, na narty. Trwało to przez całe lata, dopóki dzieci były małe, a potem spotykaliśmy się już bez nich, w gronie dorosłych. Oczywiście, był wśród nas także Xawery, ale w pewnym momencie wysublimował z naszego towarzystwa.

Jezioro, w którym Xawery najbardziej lubił łowić szczupaki, znam dość dobrze. Byliśmy nad nim we dwóch kilka razy, łowiąc z pontonu na spinning. Gdyby nie mój przyjaciel, chyba nigdy bym się nie dowiedział, jak wielkie i czerwone może być słońce wschodzące nad horyzontem. Wiem od Xawerego, że prócz mnie zabierał nad to jezioro różne panienki, posuwając je na kocu lub pod namiotem.

Jedziemy tam samochodem Rózi. Towarzyszy nam jeszcze Bożenka, przyjaciółka Rózi z liceum. Mamy ponad trzy godziny w jedną stronę i tyle samo z powrotem, jest więc sporo czasu, by pogadać. Rózia i Bożenka mówią jedna przez drugą. To od nich dowiaduję się o szczegółach związanych z prochami Xawerego i z jego życiem, w którym już od lat bezpośrednio nie uczestniczyłem, a zwłaszcza o tym, co działo się w nim pod koniec.

Jest pochmurny czerwcowy dzień, ale gdy docieramy w pobliże jeziora, wspaniale się wypogadza. Ciepłe promienie słońca bez trudu przebijają się przez krystalicznie czyste powietrze, wywołując w roślinach wzmożony proces fotosyntezy. Chlorofil aż kipi. Stąd tak zielono. Bez trudu znajdujemy wyznaczone w głębi lasu miejsce zbiórki. Co jak co, ale traperski zmysł synowie Xawerego, którzy porozsyłali SMS-y z instrukcją dojazdu, na pewno po nim odziedziczyli. Na miejscu zaparkowanych jest kilkanaście samochodów i kilkadziesiąt osób czeka na ostatnich przyjezdnych. Wszyscy się znamy, jeśli nie osobiście, to przynajmniej z widzenia lub z nazwiska. Kto mógł i chciał, ten przyjechał. Ale pewnie nie wszyscy mogli. Z przykrością stwierdzam brak niektórych z naszych najbliższych przyjaciół.

Całą grupą udajemy się nad brzeg jeziora. Jezioro, w którym Xawery najbardziej lubił łowić szczupaki i nad brzegami którego — chyba jeszcze bardziej — lubił bzykać panienki, jest niedużym, dzikim leśnym akwenem, o brzegach zarośniętych szuwarami, otoczonym wysoką skarpą, którą porastają stare sosny. Ich terpentynowy zapach uderza nas, mieszczuchów w nozdrza, że aż dech zapiera. Tu i ówdzie szuwary zostawiają trochę miejsca maleńkim trawiastym plażom, umożliwiającym wygodny dostęp do wody. W jednym z takich miejsc czeka przycumowana mała wędkarska łódeczka, do której wsiada młodszy syn Xawerego z Katarzyną, jego ostatnią żoną. Kasia trzyma w ręku szkatułkę, do której z blaszanego pudełka po czekoladkach Raffaello zostały przesypane prochy jej męża. Nowa szkatułka też jest z blachy, ale Xaweremu chyba jest wszystko jedno. Więc mniejsza o to, w jakiej spoczniesz urnie, przyjacielu. Ale gdzie, kiedy, w jakim sensie i obliczu, chyba nie jest ci obojętne?

Młodszy syn Xawerego włącza tranzystorowy odtwarzacz, z którego głośników rozlega się ukraińska dumka. To jeden z nielicznych gatunków muzyki, jakie tolerował Xawery. Muzyka klasyczna — nie. Jazz — nie. Rock — także nie. Pop — broń Boże. Ale piosenki ułańskie, szanty, muzykę rosyjską: cerkiewną i łagierną, tudzież ukraińską kochał całym sercem. Wszyscy to wiemy, więc dźwięki płynącej po jeziorze dumki ściskają nam serca. Milkną rozmowy. Poruszana wiosłami łódka odpływa coraz dalej od brzegu. Muzykę słychać coraz słabiej, za to coraz wyraźniej słychać śpiew ptaków, szum wiatru i plusk wody. Spośród trzech ceremonii pogrzebowych — dla mnie i pewnie dla wielu innych — ta właśnie jest prawdziwym ostatnim pożegnaniem naszego przyjaciela. Chłopcy mieli rację: lepszego pochówku ich ojciec nie mógł sobie wymarzyć. Wodowanie zamiast pogrzebania doczesnych szczątków.

Tę pełną zadumy ciszę w pewnym momencie zakłóca Kasia, która na środku jeziora wybucha głośnym płaczem. W oddali widać, jak znad łódki unosi się niewielki tuman kurzu. To syn Xawerego rzucił na wiatr i wodę prochy ojca. Kilka kroków ode mnie stoi Rózia. Widzę, jak po jej ściągniętej twarzy płyną duże łzy. Po jeziorze niesie się szloch ostatniej żony Xawerego, a ja słyszę, jak z brzegów odpowiadają mu echem spazmy rozkoszy bzykanych przez niego nad jeziorem panienek.

Na cmentarzu jest kilka publicznie znanych osób, które chyba zna każdy mieszkaniec naszego kraju: Adam — szef największej naszej gazety i, być może, największy bohater naszych czasów; Jonasz — bogaty przedsiębiorca i szef jednej z nowych partii, które ostatnio powstają u nas jak grzyby po deszczu, śmiały i wesoły skandalista, ulubieniec mediów; Jarek — szef wiadomości jednej z prywatnych telewizji i inni znani, choć już nie tak bardzo, politycy, żurnaliści, artyści. I naukowcy, a raczej: filozofowie, o nazwiskach znanych specjalistom w swoich niszach, ale już poza nimi nikomu z niczym się nie kojarzących. Stoją rozproszeni, z kamiennymi twarzami. Nie rozglądają się po dwustu— a może i trzystuosobowym, dla nich pewnie anonimowym, tłumie, w którym woleliby się rozmyć, pozostając nierozpoznani. Zasada głosząca, że przyjaciel mojego przyjaciela jest moim przyjacielem, tutaj nie działa. Przyjaźń jest tu relacją nieprzechodnią.

Dawni przyjaciele, znajomi i wielbiciele Xawerego zbili się w niewielkie grupki. Tłum przenika zdrowa plotka, które z obecnych tu kobiet to jego żony, a które tylko bliższe lub dalsze jego sercu, tudzież innym organom, przyjaciółki. Xawery ponoć przeleciał pół obecnej i dawnej stolicy, więc — wnioskując dedukcyjnie — można by powiedzieć, że połowa z obecnych na cmentarzu kobiet to szwagierki. Szkoda, że wnioskowanie statystyczne nie ma charakteru redukcyjnego, bo gdyby tak było, ciekawscy mogliby je tu na miejscu zidentyfikować.

O śmierci Xawerego dowiedziałem się z Facebooka, zauważając na jego profilu post jednego z naszych wspólnych znajomych. Żegnaj Przyjacielu — napisał krótko. Natychmiastowy telefon do Rózi utwierdził mnie w przypuszczeniach co do jego sensu. Śmierć Xawerego nie była dla mnie zaskoczeniem. Wiedziałem, że ciężko choruje. Pół roku wcześniej spotkałem się z Sajmonem, naszym wspólnym przyjacielem ze studiów, który oznajmił wyraźnie: Xawery umiera; lekarze są bezradni, nie widzą dla niego ratunku, nie potrafią nawet dokładnie zdiagnozować jego choroby.

Na Facebooku od razu się zaczyna ubrązowianie postaci Xawerego: Oczywiście, że wielki filozof, myśliciel, wyjątkowy rozmówca, urodzony gawędziarz, ale też i wspaniały ojciec, mąż, syn, brat i przyjaciel. Ja sam dokładam do tego pomnika swoją porcyjkę cennego kruszcu, przed laty stopionego w tyglu moich myśli, więc już trochę pokrytego patyną. Dzielę się na jego profilu myślą, którą noszę w sobie od lat: Przyjaciel to ktoś niezastępowalny i niewymienialny na nikogo innego. Kto nim może być? Mam takie swoje osobiste kryterium. Załóżmy, że znalazłem się w sytuacji bez wyjścia. Cały świat się ode mnie odwrócił, bo zostałem o coś oskarżony i wszyscy są przekonani o mojej winie. Ale ja jestem niewinny. Do kogo mogę się zwrócić o pomoc? Do mojego przyjaciela. Do kogoś, kto jest pewien, że nigdy bym go nie oszukał ani nie wykorzystał i kto nigdy nie zostawi mnie w biedzie ani mi nie wypomni, że obarczam go takim ciężarem. Co o tym zdecydowało? Zbliżenie naszych egzystencji, które kiedyś przeżyliśmy lub wciąż przeżywamy. Ilu takich ludzi spotkałem w życiu? — zapytuję sam siebie retorycznie w swoim poście i sam sobie odpowiadam: Gdy próbowałem ich policzyć, wychodziło mi nie więcej niż pięć osób. Do wczoraj. Od dziś jest o jedną osobę mniej. Był nią Xawery, który dziś odszedł od nas na zawsze. Żegnaj, Przyjacielu — kończę.

W dniu pogrzebu w gazecie Adama — nie tylko największej, ale i najbardziej prestiżowej w kraju — ukazuje się przedśmiertna rozmowa z Xawerym na temat przyjaźni. Czytam ją i na przemian to się z nim zgadzam, to się buntuję. Uśmiecham się życzliwie, gdy Xawery mówi: Dar przyjaźni pozwala się odmieniać, być innym, niż się jest. W przyjaźni ryzykuję własną niewzruszoną tożsamość, pozwalam sobie nie tylko być z innym, ale też być innym. Przyjaźń otwiera szeroko okna i drzwi mojego świata. — No, ładnie powiedziane. Empatia. — Myślę sobie. Ale nie wierzę w to, że on sam wierzy w to, co mówi. Czy za chwilę nie zaprzeczy temu, mówiąc o ustępowaniu miejsca, o wycofywaniu się, nie wtrącaniu się w życie drugiego?

Wolność od oceniania to jedna z najbardziej urodziwych stron przyjaźni. Żyjemy w świecie pełnym ocen. Co za ulga — znaleźć się w takim ustronnym miejscu bez ocen! Świat rządzony przez ducha przyjaźni obywa się bez ocen, więcej — wystrzega się ich jak zarazy, podejrzewając słusznie, że mogą tu tylko szkodzić, a nawet wyznaczać kres przyjaźni.

Brzmi znajomo, wydaje mi się nawet, że kiedyś znaleźliśmy się w takim momencie. Pani redaktor też zdaje się podzielać mój punkt widzenia, bo zauważa:

Ale przecież nie mogę milczeć, gdy przyjaciel robi coś złego.

A niby skąd czerpię tę pewność, co jest dobrem dla mojego przyjaciela? — obrusza się Sokrates znad jeziora. — I po co mi ta wiedza? Żeby się wywyższyć czyimś kosztem?

To ja sam już nie wiem, angażować się czy nie, bo zaraz dalej czytam:

Niepowtarzalna uroda przyjaźni polega na zaangażowaniu, które przybiera postać troski i dbałości. Na przyjacielu nie można się zawieść. Gdy przychodzi moment zawodu, przyjaciela już nie ma, przyjaźń się kończy. Przyjaźń nie jest dana raz na zawsze. Może się nagle skończyć, nawet bez powodu. Jak się nie dokłada do ogniska, ogień zgaśnie. — To oczywiste, trudno się nie zgodzić.

Gdy jednak czytam inne fragmenty wywiadu, coś woła we mnie: Fałsz, fałsz, fałsz i nieprawda! Największy bunt budzi we mnie arbitralne przekształcenie słowa „przyjaźń” w „przyjaśń”. Wolę przyjaśń — mówi Xawery. Słowo „przyjaśń” jest przychylne, poufałe, łagodne. Jaśniejsze i bardziej lekkomyślne niż „przyjaźń”. I — najważniejsze! — nie ma w sobie egoistycznej cząstki „jaźń”, a tym samym sugestii, że źródłem przyjaźni jest moje „ja”. „Ja”, które może łaskawie zaprosić kogoś do siebie, na swoich warunkach i do zaspokojenia egoistycznych potrzeb. W przyjaźni nie ma na to miejsca. Przyjaźń zakłada, że „ja” ustępuje — że się wycofuje z gry zawstydzone swoją potrzebą bycia na pierwszym planie. Stoi sobie z boku i co najwyżej przygląda się zdziwione. — Ha, ha! A to mnie rozbawił! Już widzę ustępujące, wycofujące się z gry narcystyczne „ja” Xawerego, zawstydzone swoją potrzebą bycia na pierwszym planie!

Przyjaźń nie rozgrywa się między „ja” i „ty” — ciągnie dalej Xawery — lecz „pomiędzy”, które powstaje wtedy, gdy oba „ja” ustępują sobie miejsca. Jakie „pomiędzy”? — pytam. Pomiędzy jest przyimkiem, który zawsze łączy się z rzeczownikami. Czy pamiętasz, co miało miejsce pomiędzy tobą a mną pomiędzy dwudziestym a trzydziestym rokiem naszego życia? Czy pamiętasz nasze dyskusje o różnicy pomiędzy Heideggerem a Kartezjuszem, które wiedliśmy przeciskając się pomiędzy szarymi ludźmi, pokonując pieszo drogę pomiędzy uczelnią i akademikiem? Tak wiele wydarzyło się pomiędzy nami, gdy zastanawialiśmy się nad wyborem pomiędzy różnymi życiowymi możliwościami. Pamiętasz te czasy, gdy mogliśmy przebierać pomiędzy młodymi dziewczynami? Wszyscy wiedzą, że byłeś wyjątkowym jebaką pomiędzy zwykłymi mężczyznami. Wiem, skąd bierze się twój żargon, ale nie ma żadnego „pomiędzy” samego w sobie. Ta słowna żonglerka budzi we mnie prawdziwą złość i oburzenie. Owszem, to dopuszczalne, a często i urocze, w poezji, w piosence, ale nie w filozofii, w której myślenie musi się opierać na kategoriach, inaczej przekształca się w bezsensowny bełkot.

Ja nie pozwalam zbić się z tropu, ale co może zrobić w takiej sytuacji młoda pani redaktor, która pokonała dwieście kilometrów wąskimi, krętymi drogami, by dotrzeć do pustelni filozofa? Rozdziawia tylko buzię i mówi: Hmm, dość tajemnicza definicja… O nic nie pyta, niczego nie podważa, nie dyskutuje. Ustępuje, wycofuje się z gry zawstydzona swoją potrzebą przeprowadzenia wywiadu. Bo przecież wywiad musi być. Taką ma pracę. Jej zadanie nie polega na myśleniu, na dyskutowaniu, tylko na wyrobieniu wierszówki. Staje więc sobie z boku i przygląda się zdziwiona, ale tak naprawdę ona też bardzo by chciała zaprzyjaśnić się, dać rozjaśnić sobie w głowie. Zaprzyjaźnić się z profesorem X, który łaskawie zaprosił ją do siebie do zaspokojenia egoistycznych potrzeb (ciekawe czyich, jej czy jego?) ale będzie rozmawiał na swoich warunkach. — Czy on nie chce się ze mną zaprzyjaźnić? — myśli skonfundowana dziewczyna, ale filozof już spieszy z pomocą: Przyjaźń należy do istot płochliwych i dyskretnych — kokietuje. Wiem, że bardzo by się obruszył, zdenerwował, a w końcu obraził, gdyby go ktoś zapytał o te istoty. Bo przecież nie chodzi mu o istotę rzeczy, czyli o sedno sprawy, lecz o: istoty. Co oznacza ten rzeczownik użyty w liczbie mnogiej? Istoty duchowe czy istoty żywe? Anioły czy zwierzęta? Innymi słowy, przyjaźń to taki płochliwy aniołek czy zwierzątko? Na przykład sarenka. A może chodzi tu o płochliwą i dyskretną istotkę, jak niektórzy nieco pieszczotliwie, a na pewno protekcjonalnie lubią określać kobiety? Hej, dziewczyno! Rusz głową! Więcej śmiałości, jeśli chcesz mieć ten wywiad! Nawet nie wiesz, jakie to proste. Pan profesor dźwiga już co prawda szósty krzyżyk, stracił większość zębów, co przecież w tym wieku jest naturalne, gdy się nie dba o higienę i nie chodzi do dentysty; nie wstawił sobie nowych, ponieważ w stosunku do dentysty jest istotą płochliwą, ale za często tego nie pokazuje, ponieważ jest także istotą dyskretną. Choroba i wągry przekształciły mu nos w kiełkujący na wiosnę kartofel, breżniewowskie brwi wybujały na jego czole jak chwasty za jego domem, ale posłuchaj go tylko, jak kokietuje intelektem! To jego feromon, na który młode, atrakcyjne, sapioseksualne kobiety wciąż lecą. Jak muchy do miodu. A ty? Nie będziesz pierwsza. Też możesz dołączyć do tego szacownego grona. Wszak przyjaźń nie rozgrywa się między „ja” i „ty”, lecz „pomiędzy”, które powstaje wtedy, gdy oba „ja” ustępują sobie miejsca. Ustąp więc trochę, a dostaniesz zgrabny wywiadzik, dla którego przygotowano już miejsce w prestiżowej gazecie. Twoje nazwisko wymienią w nagłówku artykułu.

Ale czy gazeta nie ma redakcji? Czy nikt tego nie przeczyta przed wydrukowaniem? Nie mówię, że ze zrozumieniem, ale choćby z intencją, z chęcią zrozumienia. Czy nikt sobie nie zada trudu, by spytać, jak przyjaźń przekształca się w przyjaśń? W coś, co rozjaśnia? Może i nawet w światło samo? W naszym języku to proste. Wystarczy na klawiaturze palcem prawej ręki wcisnąć klawisz Alt, a palcem lewej zamiast w X uderzyć w S. Taka prosta, zwyczajna literówka — klawisz o jeden poziom wyżej. I staje się światło. Ale jak zrobić to w innych językach? Jak przekształcić na przykład friendship w light? Albo Freundschaft w Licht, czy też amitié w lumière. A może amicitia w lux? Do tego chyba jednak potrzeba nadprzyrodzonych zdolności na miarę cudu eucharystii lub zesłania Ducha Świętego, których, o ile mi wiadomo, Xawery nie posiadał. No, ale poczekajmy. Dopiero po śmierci JP2 dowiedzieliśmy się, że czynił cuda. Nie wiadomo, co wyjdzie na jaw po śmierci profesora X. Na razie jednak trudno mi się pogodzić z tym, co o przyjaźni mówił w wywiadzie mój przyjaciel, a mianowicie, że — choć tak być nie powinno — altruistyczna przyjaźń zawiera w sobie egoistyczną jaźń. Na zasadzie prostego rachunku: przyjaźń — przy = jaźń, chyba analogicznie do rachunku: bojaźń — bo = jaźń. Ale wtedy trzeba by wywnioskować, że bo = przy, o ile znam podstawy matematyki. Pytam więc konsekwentnie, czy niemieckie Freundschaft także zawiera w sobie das Ich, francuskie amitiélas moi, a łacińskie amicitiaego? Może coś by wyszło z tego rachunku po angielsku, ponieważ równanie: friendship — friend = ship, wydaje się całkiem sensowne, ale chyba tylko w sensie żartu. Zastanawiam się, dlaczego Xawery pozwolił sobie na taką niedorzeczność? Może chciał sobie zażartować z pani redaktor? Ale żeby zadrwić sobie z gazety Adama? Eee… chyba nie. Nie pozwoliłby sobie na to. Jak na razie przychodzi mi do głowy tylko jedno sensowne wytłumaczenie, zaczerpnięte z Dziejów Apostolskich, opowiadających o zesłaniu Ducha Świętego, który sprawił, że apostołowie, mówiąc swoim językiem, rozumiani byli przez tłumy pochodzące z różnych stron świata: Upił się młodym winem.

Czytam artykuł dalej i jestem coraz bardziej zniesmaczony — jak lubił mówić mój przyjaciel — jego rewelacjami. Na przykład, że „przyjaźń niczemu nie służy, ani nie ma żadnego określonego czy choćby mglistego celu”. Rozumiem, że przyjaźń jest bezinteresowna, ale czy zawierająca się w niej gotowość do niesienia pomocy nigdy się nie ziszcza? Czy konsekwencją wspólnego obcowania ze sobą przyjaciół, wspólnego działania, dzielenia swoich pasji i zainteresowań nie jest poczucie satysfakcji, przyjemności? Wręcz szczęścia, które jest efektem zbliżenia egzystencji, jak w miłości? To właśnie kiedyś przeżyłem z Xawerym. Zawsze myślałem, że i on to samo przeżywa ze mną. Wierzę, że tak było. Ale czytając dziś jego słowa, myślę sobie, że albo ja się mylę, rozumiejąc przez przyjaźń coś, czego sensu nikomu z tych, co jej doświadczyli, nie trzeba tłumaczyć, albo pogubił się Xawery, zapominając o tym, czym przyjaźń jest dla większości ludzi i przekształcając ją w jakiś dziwaczny filozoficzny abstrakt.

Muszę jednak wyznać, że nie jestem do końca uczciwy, bo przecież dobrze wiem, że to, co uprawiał Xawery, to była hermeneutyka — filozoficzna sztuka interpretacji. Wielki przyjaciel Xawerego, który mógłby być naszym ojcem, a może i dziadkiem, filozof naprawdę światowego formatu, którego każdą nową książkę natychmiast tłumaczono na kilkanaście języków (a nie, jak Xawery, tylko nasz lokalny filozoficzny chuligan), badacz ponowoczesności, epistolarną przyjaźnią z którym Xawery bardzo się szczycił, pisze, że hermeneutyka jest teorią i praktyką odkrywania sensu tekstu literackiego, obrazu czy jakiegokolwiek dzieła ludzkiej twórczości. Hermeneuci postulowali, że chcąc zrozumieć dane dzieło, badacz musi niejako „oblec się w skórę autora” spojrzeć na dzieło jego oczami, odtworzyć jego myśli, przenieść się w jego czasy, w jego życie i doznania. Ale działając w ten sposób teoretycy i praktycy hermeneutyki nie potrafili wykazać, że metody i rezultaty tych badań mogłyby być równie obiektywne jak metody i rezultaty badań nauk przyrodniczych, na przykład fizyczne czy chemiczne eksperymenty, które, pod warunkiem utrzymania tych samych metodologicznych rygorów, zawsze muszą prowadzić do takich samych rezultatów. Hermeneutyka niestety nie spełnia tych warunków naukowości, ponieważ nie potrafiła wypracować żadnej obiektywnej metody badawczej. Jej efekty zależały od niepowtarzalnych talentów konkretnego interpretatora, cała więc procedura interpretacji bardziej przypominała sztukę niż naukę. Jeśli więc badacze występują z jaskrawo odmiennymi interpretacjami — konkluduje nasz wielki badacz ponowoczesności — można wybrać jedną z nich, gdyż jest bogatsza, bardziej wnikliwa, głębsza, piękniejsza czy z jakiegokolwiek względu lepsza od innych. Ale nie można o niej powiedzieć, że jest prawdziwa, a inne — fałszywe. Nie może więc należeć do nauki.

Xawery tą krytyką by się nie przejął, bo tym, co go interesowało, na pewno nie była nauka. Idąc za swoim wielkim mistrzem — teutońskim mrukiem, jak go nazywał — nauką raczej gardził lub co najmniej odnosił się do niej z lekceważeniem. Czemu? Z powodu jej „banalności”. Sam natomiast skupiał się na treściach i doświadczeniach, które tę banalność nauki i życia przełamywały. Dlatego z taką namiętnością, zapałem i radością uprawiał hermeneutykę słowa. Interpretować je, obrabiać, przekształcać — to było to, co dawało mu największą przyjemność i satysfakcję. A że przy tym rozmijał się z prawdą? Tym gorzej dla prawdy. Tej naukowej, bo jeśli chodzi o prawdę filozoficzną, w jego mniemaniu tę najwyższą i naprawdę prawdziwą, to sądził — znów za teutońskim mrukiem — że jako jeden z nielicznych jej dotyka. Już w najwcześniejszych swoich tekstach pisał, że na filozofa spada szczególna odpowiedzialność, bo właśnie on jest powołany do myślenia. A co to znaczy myśleć na sposób filozoficzny? — zapytywał. I znów za swym niemieckim mistrzem wywodził tajemniczo, że myślenie działa, gdy myśli, i że prawdziwe myślenie nie może prowadzić do żadnych zmian w świecie. I odwracał tezę innego niemieckiego hochsztaplera, tego z Trewiru, że filozofowie powinni ten świat zmieniać. Bo zdaniem przyszłego profesora X. powinni się zadowolić jego kontemplacją, i to taką, która nie może prowadzić do żadnych zmian w świecie i mieć  wpływ na jego losy. Bo myślenie filozoficzne — wywodził — nie jest ani teoretyczne, ani praktyczne, nie pomaga w opanowaniu świata, nie odkrywa praw, które by tym światem rządziły. Myślenie nie zastyga nigdy w odpowiedzi ostatecznej — odrywał się coraz bardziej od zdroworozsądkowych wyobrażeń o świecie, człowieku i myśleniu — gdyż jest problematyczne samo dla siebie; nieustannie towarzyszy mu pytanie: co znaczy myśleć. I dodawał, że myślenie jest szczególnym stanem skupienia, które człowiek może osiągnąć w „samotni swej, kędy wieją ostre i surowe tchnienia”. Do myślenia potrzebna jest „Gelassenheit” — spokój, opanowanie, odprężenie, stan wytchnienia, krótko mówiąc, usposobienie „niech się dzieje, co ma się dziać”. Popadając w kwietyzm odlatywał do krainy dostępnej tylko dla najbardziej wtajemniczonych. Filozofów? Tak, ale nie każdej proweniencji. Zwłaszcza zaprzeczyliby mu filozofowie starający się przestrzegać rygorów naukowości. Ale ci, zdaniem naszego przyjaciela, tracili prawdę ze swego horyzontu, przez co ich myślenie przestawało być myśleniem filozoficznym. Wielokrotnie byłem świadkiem sytuacji, gdy nawet poważni profesorowie zarzucali mu, że to on nie jest filozofem, tylko szarlatanem, ale to nie robiło na nim żadnego wrażenia. Wręcz przeciwnie — Xawery nazywał sam siebie filozoficznym chuliganem. Zresztą nie dbał o poklask i uznanie tych, co myśleli inaczej, bowiem uznawał jedność filozofii za fikcję, za nigdy i nigdzie niezrealizowany postulat. W żadnej innej dziedzinie — podkreślał — nie istniała taka wielogłosowość, taka ilość rozbieżnych, często wykluczających się stanowisk, poglądów i przekonań, idei, problemów i pojęć. Xawery nic sobie nie robił z prób wykluczenia go z grona uczonych, nigdy nie zabiegał o etykietkę filozofa, a tym bardziej — naukowca. On chciał być myślicielem. Myślicielem, który nie myśli o prawdzie, lecz myśli prawdę samą. I właśnie to „myślenie prawdy” wyznaczało, w jego przekonaniu, wewnętrzną „logikę” myślenia, która bliższa bywa niekiedy mowie poezji niż logice logików.

Zasypiaj, usypiaj

Tekst: Jerzy Kruk


Zasypiaj, usypiaj,
Mój miły, mój czuły,
Mój dzielny rycerzu.
Noc cała przed nami
Usłana gwiazdami,
Skąpana w księżycu.


Przytulaj, utulaj,
Mój silny mężczyzno
Me ciało w ramionach.
Ja taka maleńka
Przy tobie laleczka
Dniem całym zmęczona.


Dotykaj, zamykaj
Me dłonie i usta,
I uszy, i oczy.
Chcę ciszę i spokój
Twojego oddechu
Usłyszeć dziś w nocy.


Ukajaj, pocieszaj
Me serce, co kiedyś
Samotne, złamane
Znalazło twe drugie
W rozterce, czy szlochać,
Czy kochać raz jeszcze.


Pocieszaj, rozbawiaj,
Wywołuj mój uśmiech
Jak zdjęcie, gdy stoję
Z kokardą w sukience,
A świat dookoła
Taki jest piękny.


Rozwiewaj, uciszaj
Niepokój i lęki
I chroń mnie przed burzą,
Przed falą i wiatrem.
Falochron swych ramion
Szeroko rozewrzyj.


Rozsnuwaj marzenia:
Na jutro, na przyszłość,
Na zawsze, jak razem
Idziemy przez życie
Ze śpiewem na ustach
I z czapką na bakier.


Roztaczaj widoki:
Z góry, ze szczytu
I z okna. Szerokie
I piękne. Na lasy
Doliny, na ludzi,
Przyjaciół, na szczęście.


Rozniecaj, rozpalaj
Me zmysły i ciało
Łagodnie, powoli.
Niech twoje zaprosi
I mu się w gościnie
Rozgościć pozwoli.


Odpocznij, wypocznij.
Masz po czym, masz za co.
Dziękuję, całuję
I czekam na jutro.
Nic nie mów, nic nie rób,
Daj zasnąć, zgaś światło.

JERZY KRUK

Czerwone czy czarne

Tekst: Jerzy Kruk

Nie umiała za dużo
Nie wiedziała zbyt wiele
I nie miała nikogo
I nie miała też nic

Ale chciała coś zrobić
I się czegoś dowiedzieć
Mieć też chciała co nieco
I naprawdę z kimś być

Kręci się kulka kręci
A ruletka: tryk tryk
Czarne? Czerwone będzie?
Może zero… i nic

Nie widziała niczego
Ani nigdzie nie była
Nie dostała od losu
Nigdy szczęścia choć łut

Raz jej się przywidziało
Że się jej przytrafiło
No i ją podkusiło
Postawiła vabank

Kręci się kulka kręci
A ruletka: tryk tryk
Czarne? Czerwone będzie?
Może zero… i nic

Och jak w głowie szumiało
Och jak serce jej biło
A świat cały wirował
I był piękny po świt

Ale słońce znów wstało
I ją znów oślepiło
Wymacała znów pustkę
Bo nie czekał już nikt

Kręci się kulka kręci
A ruletka: tryk tryk
Czarne? Czerwone będzie?
Może zero… i nic

Jak wyrównać dziś straty
Jak pospłacać te raty
Jakże wyjść tu na prostą
Gdy wiatr w oczy dmie ostro

Jak powiązać dwa końce
Gdy tak długie miesiące
Pójść po rozum do głowy
Jak tu radę dać sobie

Kręci się kulka kręci
A ruletka: tryk tryk
Czarne? Czerwone będzie?
Może zero… i nic

Chodź postawię ci drinka
Kolorowego w barze
I wezmę cię na spacer
Po promenadzie marzeń

Może się pokręcimy
Na karuzeli życia
A może powyjemy
Razem do księżyca

Kręci się kulka kręci
A ruletka: tryk tryk
Czarne? Czerwone będzie?
Może zero… i nic

Wiem że podwójnie płacę
Wiem że tak często bywa
Że w mojej szklance – niebo
W twojej – życia placebo

To nie żadne odkrycie
W naszym kasynie życia:
Jeden płaci podwójnie
Drugi nic nie wygrywa

Kręci się kulka kręci
A ruletka: tryk tryk
Czarne? Czerwone będzie?
Może zero… i nic

Znowu jestem spłukany
A ty: Przyłóż do rany
Dobrze wiem: Tak miało być
Wątła przecież łączy nas nić

Znów lekko śmierdzisz groszem
Choć nie śmierdzą pieniądze
Trochę cię w ręce parzą
Okej spieszysz się Idź

Kręci się kulka kręci
A ruletka: tryk tryk
Czarne? Czerwone będzie?
Może zero… i nic

Wykup raz jeszcze żeton
Swego szczęścia złudnego
Zamknij raz jeszcze oczy
I postaw go vabank

Znów los się nie uśmiecha
Fortuna jak kret ślepa
Znów kołem się nie toczy
Znów nie trafia się fart

Kręci się kulka kręci
A ruletka: tryk tryk
Czarne? Czerwone będzie?
Znowu zero… znów nic

JERZY KRUK

Ewa (Z cyklu: Kilka piosenek na motywach biblijnych)

Tekst: Jerzy Kruk
(Z cyklu: Kilka piosenek na motywach biblijnych)


Dotknął mnie Pan i otworzyłam oczy
Cudowny świat przede mną się roztoczył
Krzewy drzewa Kwiaty trawy i liście
Na tle nieba Lśniły rosą perliście
Aż dech zaparło mi z wrażenia:
Cud stworzenia! Cud stworzenia!

Wytryskały Strumienie ze skały
A ich wody W jeziora wpływały
Rozszumiały się Łąki szuwary i lasy
Rozśpiewały się Bąki świerszcze i ptaki

Oczy mi błyszczały ze zdumienia:
Cud stworzenia! Cud stworzenia!

Wypluskały Z wody płazy i ryby
Fruwały nietoperze Śpiewały wieloryby
Sarenki jadły mi z ręki
U moich stóp ścielił się bóbr
Gęsi lgnęły do mojej piersi
A króliczki tuliły się do mej… spódniczki
Serce mi drżało ze wzruszenia:

Cud stworzenia! Cud stworzenia!

Nagle patrzę, a tam w trawie
Coś dużego leży: Człowiek?
Zarośnięte to nieogolone
Pieś wklęśnięta, żal się Boże
Żałość serce mi przepełnia:
Cud stworzenia? Cud stworzenia?

Pan Bóg mówi z kwaśną miną:
Miałem bardzo dobre chęci.
Ale… Co tu zrobić z taką gliną?
Nic lepszego nie da się ukręcić
Nic już na to nie poradzę.
To twój mąż. Macie żyć razem.
Wolną rękę masz niewiasto
Kształtuj go jak chcesz. Jak ciasto
Całą dusze mi wypełnia
Ból istnienia. Ból istnienia.


Mój maż wstaje, ledwo idzie
Oj będziemy my żyć w bidzie
Ciągnie się ta mizerota
On jest z gliny? Chyba z błota!
Trzeba szybko go podkarmić
Bo mi jeszcze tutaj padnie
Co tu zerwać? Banan, gruszkę?
Nie. Podkarmię go jabłuszkiem.

Zjedzże trochę witaminy
Nie rób takiej kwaśnej miny
Witamina dobrze robi
I postawi cię na nogi
Mleka wolałbyś kwaśnego?
Ja ci zaraz dam kolego!
Co się tutaj wczoraj działo?
Popiliście? I nie mało?

Zaraz zrobię z tym porządek
I koleżkę stąd przegonię.
Będą tylko z nim kłopoty.
A od jutra: Do roboty.
Chodź tu bliżej. Ogol gębę.
Popraw włosy. Umyj zęby.
Zaraz cię tu podrasuję
Żyć nie będę z tym niechlujem
Rośnie we mnie obrzydzenie.
Co za bydlę, to stworzenie!

Biorę więc go w swoje dłonie
I rasuję tak jak mogę
Ściskam, gniotę, oklepuję
I na nowo go kształtuję
Nagle patrzę: On się zmienia!
Cud stworzenia! Cud stworzenia.

Jakiś taki był sflaczały
Nie za duży, raczej mały,
Więc dodałam mu tężyzny.
I zrobiłam zeń mężczyznę
Każdej nocy tak go zmieniam.
Cud tworzenia. Cud tworzenia.

Żyję tak z nim w ciągłym trudzie.
Może będą z niego ludzie.
Na mej głowie kuchnia, pranie
A on wciąż na polowanie.
Aż tu nagle, tuż po wiośnie,
Patrzę, jak mi brzuszek rośnie.
Ledwo mieści się pod kiecką
Pewnie będę miała dziecko.
Wszystko we mnie już się zmienia.
Cud stworzenia… Cud stworzenia…

Miałam szczęście czy też pecha,
Że urodzę mu człowieka?
Gdybym miała chociaż córkę,
Łatwiej byłoby pod górkę.
A chłopaki to sam kłopot.
W bójkę idą byle o co.
Ciągle skaczą se do oczu.
Gardło gotów podciąć bratu.
Miałam pecha. Każdy przyzna.
Nie ma córki. Znów mężczyzna.

Skarga Kaina (Z cyklu: Kilka piosenek na motywach biblijnych)

Tekst: Jerzy Kruk
(Z cyklu: Kilka piosenek na motywach biblijnych)


Zrodziła mnie moja matka
Pod najciemniejszą z gwiazd
Ojciec mnie wygnał z domu
Ręki nie podał mi brat


Nie kochał mnie żaden człowiek
Nie kochał mnie też Bóg
Ani żadna kobieta
Nie dała mi swych ust


A on był dzieckiem szczęścia
I wszystko zawsze miał
Nosili go na rękach
Kochał go nawet Pan


Jego ofiarę przyjął Bóg
Jego talenty ceni świat
A ja w ugorze grzebię trud
Gdy mi brakuje muszę kraść


Z kamienia ponoć serce mam
Kamienną ponoć także twarz
Więc z bliźnich nie wie nikt
Że drąży je rozpaczy łza


Dlatego jestem smutny
A twarz ma wciąż ponura
I oczy moje mąci
Wciąż gniewu ciemna chmura

Nie wiem co dobre słowo
Nie wiem co miły gest
Bez szczęścia bez miłości
Cóż warte życie jest


Nie szczędzą mi pogardy
I czują do mnie wstręt
Jakże mam się wyplątać
Z nieszczęścia swego pęt


Jakże mam czynić dobrze
Pogodną jak mieć twarz
Gdy nawet krzty miłości
Odmówił mi mój brat


Gdzie jest twój brat pytają mnie
Zdejmując z mojej szyi sznur
Gdy gałąź załamała się
A głaz wysunął się spod stóp


Mój brat ucztuje bawi się
Zabawę bym mu tylko psuł
Gdybym w łachmanach w biały dzień
Postawił stopę w jego próg


Ma powód do radości
Dziś triumfuje gości ma
Gdy go pytają o mnie
Nie idzie mu to w smak


Nie jestem stróżem brata mego
Powtarza wciąż mój brat
Też ma dwie ręce do roboty
I rozum też swój ma

Pójdę do mego brata
Staniemy twarzą w twarz
Ukoję swą samotność
Skąpaną w gorzkich łzach


Dom jego wielki oświetlony
I wymuskany ręką sług
A goście piękni wykąpani
Świat mają u swych stóp


I nagle wszystkich oczu błysk
Przeszywa podłą duszę mą
Wzdrygnęli się poznali mnie
Pogardę tocząc w krąg


Tylko mój brat nie wzdraga się
Kamienną trzyma twarz
Mięsień mu żaden ani drgnie
Bo on z kamienia serce ma


I wtem przeczuli wszyscy
Co zdarzyć tu się ma
W powietrzu zbrodnia wisi
Po kątach czyha strach


Wrócę go spotkać sam na sam
Gdy noc nadciągnie już
Na jego progu leży grzech
Naostrzę na nim nóż

Pin It on Pinterest