fbpx

Zamach na demokrację

Zamach na demokrację? To oczywiste, tylko jaki? Pełzający czy ekstremalny?

Przeczytałem niedawno książkę Rogera Eatwella i Matthew Goodwina Narodowy populizm. Zamach na liberalną demokrację. Nie zamierzam pisać recenzji, bo oryginał został wydany w roku 2018, a jego polskie tłumaczenie ukazało się w dwa lata później. Chciałbym się jednak podzielić refleksją, jaką ta książka budzi we mnie, Polaku żyjącym w roku 2023.

Autorzy krytykują krytyków populizmu za brak obiektywizmu. Uważają, że większość z nich, opisując populizm, manifestuje swoje przywiązanie do wartości liberalnych. Autorzy widzą źdźbło w oku „liberalnych” naukowców, lecz nie dostrzegają belki w swoim. Bo ich wyraźna sympatia, jaką żywią w stosunku do populizmu, nie przeszkadza im uważać swojego stanowiska za „obiektywne”.

Eatwell i Goodwin wielokrotnie podkreślają oderwanie „liberalnych” elit od  zbuntowanych „populistycznych” mas, które manifestując swoją potrzebę „bycia wysłuchanym”, odwróciły się od klasycznych partii politycznych i zwróciły ku politykom takim jak Trump, Le Pen, Orban czy Kaczyński. Należy jednak spytać, czy ci zbuntowani i czujący się pokrzywdzonymi, wręcz pogardzanymi, naprawdę „doszli do głosu” i „zostali wysłuchani”. Gdzie się rozlegał, gdzie było słychać ten głos? W obradach parlamentów? Na wiecach populistycznych polityków? Na trybunach? Na ambonach? O, tam grzmiano, i to bardzo głośno. Tylko czy to był głos ludu? Nie! To był głos populistycznych, nacjonalistycznych i religijnych demagogów, którzy wyczuli nastroje tłumów i wcisnęli im kit, że są ich głosem, że bronią ich godności i reprezentują ich interesy. I ludzie z tych tłumów nagle zaczęli się odzywać, ale nie mówili własnym głosem, tylko przyswoili sobie język demagogów. Demagogów, którym np. w USA, Indiach, Brazylii, na Węgrzech czy w Polsce udało się dojść do władzy. Trump i Bolsonaro rządzili przez cztery lata, Kaczyński jest przy władzy od prawie ośmiu, a Orban — (z przerwą) od dwunastu.

Owe tłumy, jeśli coś wyrażały własnym głosem (zarówno tym płynącym z gardła, jak i tym oddawanym przy urnach wyborczych), to co najwyżej zadowolenie i wdzięczność dla tych, którzy mogąc w nieskrępowany sposób czerpać z państwowej kiesy, obsypywali je zasiłkami, dopłatami i dodatkami, zwłaszcza tuż przed wyborami. Ale jakie interesy tych biednych, pokrzywdzonych, gorzej wykształconych ludzi załatwili owi „przywódcy”? Jakie społeczne problemy rozwiązali? Czy dzięki ich posunięciom, „rozwiązaniom” kraje, w których sprawowali władzę, naprawdę stały się wielkie, urosły w siłę, a ludziom zaczęło się żyć dostatniej? Czy zapanowały w nich wartości, na które się powoływali? Prawo, sprawiedliwość i równość?

Nie! No bo gdzie? W Stanach Zjednoczonych, w Brazylii, w Indiach, w Polsce, na Węgrzech? Żarty na bok. Efektem tego „uczynienia znowu wielką”, tego „wstawania z kolan”, tej „obrony suwerenności”, tej „odnowy moralnej”, tego „pójścia naprzód”, tego „powstrzymywania islamizacji” było jedynie zasianie rozbratu między rodakami i naruszenie demokratycznego ładu państw —szkody, które poszczególne kraje będą musiały naprawiać przez lata, jeśli nie przez pokolenia. Ale to nie jest przedmiotem refleksji brytyjskich politologów bezustannie podkreślających słuszność gniewu ludu.

Nie twierdzę, że ten współczesny „bunt mas” jest bez znaczenia. Z pewnością jest wynikiem nierozwiązanych, ważnych problemów społecznych, nawet jeśli są to tylko „mentalne” problemy ludzi, którzy „powinni” w warunkach powszechnego dobrobytu być szczęśliwi, a czują się niekomfortowo w nowoczesnej kulturze liberalnej i są niezadowoleni ze swej pozycji społecznej.

Etawell i Goodwin podkreślają, że nie są to fochy społeczeństwa dobrobytu, lecz nastroje przedstawicieli wielkich grup społecznych, które nie znikną z politycznej mapy świata po klęsce wyborczej czy nawet upadku partii populistycznych. Ci ludzie zostaną z nami na lata i ktoś będzie się musiał nimi zająć. I to jest morał dla partii i myślicieli liberalnych, którzy muszą nie tyle znaleźć drogę do ich serc i umysłów, co przekonać ich realnymi rozwiązaniami społeczno-politycznymi.

Autorzy bronią tezy, że wyborcy narodowopopulistyczni nie są antydemokratami i w zasadzie wystrzegają się rasizmu, antysemityzmu i antydemokratycznych skojarzeń. Na dowód podają wyniki badań, z których wynika, że wyborcy ci opowiadają się za demokracją nawet częściej niż ogół społeczeństwa. Szkopuł jednak w tym, że autorzy nie zauważają, że ich poparcie dla demokracji ma charakter jedynie deklaratywny, ponieważ nie tylko w żaden sposób im nie przeszkadzają antydemokratyczne poczynania polityków, na których głosowali, ale je wręcz popierają. Badacze, pytając wyborców narodowopopulistycznych o demokrację, nie uściślają, jak oni to pojęcie rozumieją, a przecież wyborcy narodowopopulistyczni, mówiąc o demokracji, mają na myśli to, co Orban i Kaczyński nazywają „demokracją nieliberalną”, opierającą się na zasadzie, że „władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy”. I to właśnie kurczowe trzymanie się władzy za wszelką cenę, z wykorzystaniem wszelkich uświęconych przez ten cel środków, czy — jak to się mówi potocznie — dążenie do niej po trupach, zwolennicy narodowego populizmu uważają za władzę ludu, którą od bidy zgadzają się nazywać z grecka „demokracją”. Dla wyborców narodowopopulistycznych demokracja to nie system wybierania władzy w uczciwych wyborach, naprawdę równych, tajnych i bezpośrednich, czy system jej sprawowania w oparciu o zasadę tolerancji dla opozycji, respektowania praw mniejszości, wolności słowa i przekonań, czy jej kontroli przez niezawisłe sądy z zachowaniem trójpodziału władzy, lecz dążenie do zdobycia i utrzymania władzy przez „naszych”. To, co wyborcy narodowopopulistyczni mają na myśli, mówiąc o demokracji, to żadna demokracja, tylko „nasizm” – władza „naszych”.

Zastanawiające jest, że autorzy nie piszą o skutkach, jakie w systemach demokratycznych wywołuje oddanie głosu wyborców narodowopoppulistycznych na partie niszczące podstawy demokracji: niezależne sądy, wolność słowa, i eskalujące nietolerancję, nienawiść, kłamstwo, nepotyzm, korupcję.

„Narodowopopulistyczny” ma być terminem łagodzącym ich zdaniem krzywdzący i obraźliwy termin „narodowosocjalistyczny”. „Narodowy populizm” jest być może łagodniejszą formą „narodowego socjalizmu” w tym tylko sensie, że stanowi jego rozwodnioną formę. Jednak dla zwolenników wolności i demokracji mało pocieszające jest to, że narodowy populizm to tylko popłuczyny po narodowym socjalizmie, czyli mówiąc z włoska: faszyzmie, czy z niemiecka: nazizmie.

Autorzy książki cały wysiłek skupiają na tym, by wykazać, że narodowy populizm nie jest li tylko chwilowym wybrykiem grupy zbuntowanych szaleńców w łonie stabilnej liberalnej demokracji, którzy — podobnie jak międzywojenni faszyści — chcą zburzyć instytucje polityczne, i wskazują na to, że czynniki, które utorowały drogę narodowemu populizmowi, są głęboko wplecione w tkankę naszych narodów; są zakorzenione w sprzecznościach między funkcjonowaniem demokracji na poziomie krajowym, a coraz bardziej globalnym rynkiem gospodarczym; w długiej i tkwiącej głęboko tradycji podejrzliwości mas wobec elit; w ukrytych i dość rozpowszechnionych nacjonalistycznych sentymentach oraz długotrwałym osłabieniu relacji pomiędzy obywatelami i partiami. I że z tego względu narodowy populizm nie zniknie z politycznej sceny świata i lokalnych scen krajowych, lecz pozostanie na nich na długie lata, tak samo jak jest na nich obecny już od dawna, co zauważają tylko nieliczni. I że z tego względu będziemy musieli się nauczyć z nim żyć. Innymi słowy, że diabeł wcale nie jest taki straszny, jak go malują.

Na dowód swoich racji wskazują na doświadczenia Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, w których przecież „nic się nie stało”. Po rządach Trumpa i brexicie USA i UK pozostały przecież tymi samymi krajami. Zobaczymy, na jak długo i co będzie w przyszłości. Bo to, co się tam i na całym świecie dzieje, to przecież nie jest „koniec historii”. Ani lokalnej, ani globalnej.

Skupienie się na dwóch anglosaskich krajach uniemożliwia autorom dostrzeżenie istoty zjawiska tego, co nazywają „narodowym populizmem”. Bo wystarczy się trochę rozejrzeć po świecie i przyjrzeć z bliska krajom takim jak Węgry i Polska, gdzie narodowy populizm doszedł do władzy i utrzyma się przy niej co najmniej przez dwie kadencje parlamentarne czy prezydenckie. Wnikliwym obserwatorom zagranicznym i żyjącym w tych krajach obywatelom trudno powiedzieć, że tutaj „nic się nie stało”. A wręcz przeciwnie. Opozycja i krytyczni wobec władzy obywatele biją na alarm, że mamy do czynienia z polityczną katastrofą, której skutki będziemy odczuwać przez wiele lat. I nikt z krytyków narodowego populizmu nie chce się tutaj do niego przyzwyczajać jako do zjawiska politycznego takiego jak każde inne (władza liberałów, konserwatystów czy socjalistów), z którym „będziemy musieli nauczyć się żyć”.

Podobna sytuacja miała miejsce w Niemczech po drugiej wojnie światowej. Narodowosocjalistyczne przekonania i sympatie nie zniknęły ze świadomości niemieckiego społeczeństwa w 1945 roku, lecz silnie się zachowały co najmniej przez kilkanaście lat. Jednak nowa władza (aliantów, a później Republiki Federalnej) uznała nazizm za system przestępczy i zakazała głoszenia związanych z nim treści. Czy coś podobnego czeka nas w Polsce?

Politycy opozycji zapowiadają, że z pewnością nastąpi rozliczenie przestępstw i przypadków łamania prawa przez władze i ludzi PiS. Ale czy prócz tego czeka nas rozliczenie systemowe? To zależy od oceny „systemu” PiS. Jeśli przyjmiemy, tak jak brytyjscy politolodzy, że mieliśmy do czynienia z „narodowym populizmem”, czyli ze zwyczajnym zjawiskiem politycznym uzasadnionym ludzkimi obawami przed nowoczesnością, lękami wobec obcych, frustracją wywołaną własnym niepowodzeniem i resentymentem wobec tych, którym się jako tako udało, to prawdopodobnie przez lata będziemy musieli znosić i cytować brednie wygadywane przez Kaczyńskiego, eurofobiczne i antydemokratyczne ataki Ziobry, bezczelne kłamstwa ludzi takich jak Szydło, Morawiecki i Jacek Kurski. I, co gorsza, żyć w rozchwianym systemie polityczno-prawnym, w którym „prawo” nie będzie oznaczać prawa, a „sprawiedliwość” — sprawiedliwości.

Ale możliwy jest też powrót do normalności, jednak pod warunkiem, że naprawdę uda nam się „uprzątnąć dom ojczysty, tak z naszych zgliszcz i ruin świętych, jak z grzechów naszych, win przeklętych”, podobnie jak krajom wschodnioeuropejskim lepiej lub gorzej udało się to po upadku komunizmu czy postfaszystowskim — po klęsce nazizmu. Ale zanim zabierzemy się za porządki, musimy dokonać diagnozy sytuacji i rejestru zniszczeń. Innymi słowy musimy odpowiedzieć, czy to, co ma w Polsce miejsce od roku 2015, to zgodnie z optyką Rogera Eatwella i Matthew Goodwina łagodny i niewinny „narodowy populizm”, czy coś innego. Z opinią brytyjskich politologów nie wszyscy się zgadzają, zwłaszcza najwybitniejsi naukowcy. Np. amerykański historyk i politolog Timothy Snyder uważa, że mamy w Polsce do czynienia z antydemokratyczną tyranią proweniencji faszystowskiej, a amerykański filozof Jason Stanley mówi wprost o faszyzmie. Jeśli ci ostatni mają rację, to po upadku PiS czekają nas porządki w rodzaju denazyfikacji lub dekomunizacji. Tej pierwszej nie musieliśmy przeprowadzać, z tej drugiej zrezygnowaliśmy, bo członkowie ancien régime’u sami złożyli broń i oddali władzę. Jednak jeśli chodzi o PiS, podobny scenariusz się nie rysuje.

JERZY KRUK

Pin It on Pinterest