Puszcza
Bukowa, Puszcza Bukowa, Puszcza Bukowa – pisali jeden przez drugiego na naszych
forach grzybiarskich pod zdjęciami borowików szlachetnych. Na jednych – grzyby
wciąż jeszcze żywe, niezerwane, na tle suchych liści albo zielonego mchu i paproci. Na innych – już zerwane – w garści, w koszyku, w wiaderku, na stole,
na ławie, ale też jak żywe. Sto! Sto pięćdziesiąt, dwieście, dwieście
dziewięćdziesiąt osiem! – licytowali się jeden przez drugiego
grzybiarze-internauci. Największe wrażenie zrobiło na mnie dwóch takich, co
rozłożyli na stole dwieście prawdziwków i dopisali , że sto kozaków już im się nie zmieściło. No i
taka jedna damulka. 15 minut spacerku z pieskiem – napisała pod zdjęciem, na
którym lewą ręką przytula cztery dorodne prawdziwki do swych dorodnych piersi,
a prawą – domyślam się – strzela sweetfocię. Piękne, piękne! – szeptałem nie
mogąc oderwać wzroku.
Puszczę
Bukową znam dość dobrze. Co najmniej od
trzydziestu lat biegam po niej, spaceruję, jeżdżę rowerem, oprowadzam gości.
Uwielbiam jej krajobraz o każdej porze roku. Te buki, te strumyki, wzgórza i
wąwozy! Ale grzyba w niej nie znalazłem żadnego, co najwyżej hubę. Aż tu nagle: Prawdziwki! Skąd te prawdziwki? –
myślałem. Jadę, jadę, jutro jadę – postanowiłem.
Rankiem zerwałem się skoro świt, jeszcze przed południem. Postanowiłem, że wypuszczę się w puszczę głęboko w jej paszczę, w same trzewia jej się wgryzę w pobliżu kamiennego Serca. Przy drodze – samochodów tyle, że pomyślałem, czy tu czasem autogiełdy nie przenieśli. Zaparkowałem. Idę, idę, idę i na początku niby to nie patrzę, ale od razu patrzę, czy czegoś nie wypatrzę. Sucho. Tak sucho, że od razu w gardle sucho mi się zrobiło, a woda – w samochodzie, ale co tam, idę. Nie wracam się, tylko dalej idę i upajam się marzeniami o prawdziwkach. Tak się śpieszyłem, żeby zdążyć na słońce w zenicie, że nawet śniadania nie zjadłem. Nic dziwnego, że mi kiszki marsza grają. A z muzyką – wiadomo – piechurowi łatwiej. Rozwijam się więc w marszu, w dumaniu robię pauzę. Lewa, lewa, lewa! Idę, ale wzrok mi sokoli nie gaśnie. Liście szeleszczą, gałązki trzeszczą. Dziś wszystkie kwiaty, wszystkie ptaki, wszystkie drzewa, cała przyroda o prawdziwkach mi śpiewa. Prysznica też nie wziąłem. Zresztą po co? Przecież
na kąpiel leśną idę. Shinrin-Yoku – jak mówią Japończycy. Więc chłonę przyrodę
w zachwycających okolicznościach przyrody. Wszystkimi sześcioma zmysłami, bo po
matce odziedziczyłem też ten szósty – kobiecy. Ale nie pomaga mi wywąchać ni
wypatrzeć żadnego prawdziwka.
Po kiego
grzyba tu się wybrałem? – zaczynają się we mnie budzić pierwsze wątpliwości.
Ale idę. Idę i idę. Może jednak za szybko idę? I dlatego nic nie widzę? Dobrze,
wolniej, wolniej, powoli… lecz prawdziwków jak nie było, tak nie ma. A już
myślałem, że jak zające czmychały mi spod nóg, gdy szedłem za szybko.
Aa, już
wiem, czemu ich nie widzę! – oświeca mnie nagle. Bo pod słońce idę, a
prawdziwków przecież pod słońce się nie zbiera! Trzeba więc ze słońcem iść.
Ale, jak to? Tak po prostu mam się odwrócić, w dodatku do tyłu? A jak się w
słup soli przemienię? Zerkam więc tylko w bok ukradkiem. Rzeczywiście, widać
lepiej niż pod słońce. A ze słońcem, to dopiero by mi się wzrok wyostrzył! A
może i rozum wraz ze wzrokiem? Może i słuch by mi się poprawił? I inne zmysły?
Oj, żonka by się ucieszyła, gdybym tak prosto z lasu jak ten
myśliweczek-kochaneczek zaczął się do
niej przystawiać, świeżo jak Kanada pachnący żywicą. Może by mi dała
chleba z masłem, a nie sama by jadła?
A jak tak
idę i idę pod słońce i oczy coraz bardziej mrużę, to mi się skośne robią, jak u
Kitajca jakiegoś. Ale idę. Idę i oczy mrużę, a to nuży, więc pytam: I po co ja
tak w znużeniu idę? Myślę, myślę, myślę. Ale ciężko mi się myśli, kiedy tak
idę, i ciężko mi się idzie, kiedy tak oczy muszę mrużyć. Rozum mam prosty i wszystkie
operacje wykonuję jedna po drugiej, jak Atari, a nie jak MacBook jakiś
multimedialny i wielofunkcyjny. Więc może się zatrzymam, żeby pomyśleć, po co w
tym znużeniu idę? Myślę, że jak bym się zatrzymał, to bym mógł lepiej pomyśleć.
Myślę więc, że lepiej się zatrzymać. I nagle: buch, myśl moja zostaje
wprowadzona w czyn, a ciało w bezruch. Proszę bardzo! Nie każdy tak potrafi:
zrobić coś z niczego.
Stoję na stacji jak lokomotywa. Ciężko ogromnie, pot ze mnie spływa, bo słońce wciąż świeci mi w oczy. Stoję tak sobie i stoję, zrazu bezmyślnie, ale czuję, jak myśl prosta mnie nachodzi. Najpierw powoli, jak żółw ociężale, snuje mi się po mózgu ospale i nagle przeskakuje mi po synapsach i biegu przyspiesza, i gna coraz prędzej. I dudni, i stuka, łomoce i pędzi: A dokąd? A dokąd? A dokąd tak gnasz? No, wreszcie jestem w domu! Poznaję samego siebie i wiem znów, kim jestem. Na grzyby! – odpowiadam sam sobie. Na grzyby! Bo przecież nie na ryby. Wędki nawet nie mam.
A grzybów nie ma albo ich nie widać, a nie widać ich bo pod słońce idę. Więc: W tył zwrot! – mój centralny ośrodek dowodzenia wydaje komendę, a korpus mój grzybiarski wykonuje wtyłzwrot. I co widzę? Nic nie widzę. Grzybów jak nie było, tak nie ma. Tylko las. Nie będzie nas, a będzie las. Ale rzeczywiście: widzę teraz lepiej, ostrzej, jaśniej. Robię parę kroków, żeby się upewnić, czy nie przeoczyłem jakiegoś prawdziwka. Ale nie – utwierdzam się w swoich przypuszczeniach – nic nie przeoczyłem. Uff, jaka ulga, bo gdybym teraz znalazł jakiegoś grzybka, albo choćby i podgrzybka, wyszedłbym na fajtłapę, a ja przecież grzybiarz jestem, wytrawny jak wino i z wiekiem coraz lepszy.
Ale skoro
teraz tak dobrze widać, to może teraz pójść ze słońcem, a nie pod? No, ale jak
pójdę ze słońcem, to pójdę do domu, a ja chcę przecież iść na grzyby. To może
jednak, skoro tak lepiej widać, lepiej poruszać się tyłem? Jak rak. No, skoro
rak potrafi, to Polak przecież też. Idę, idę, tyłem idę i nagle: łup! Drzewo
czy słup? Pieniek. I o ziemię: Dup! W tył zwrot, padnij, powstań! – jak w
wojsku. Aż koszyk mi wypadł z ręki i potoczył się po stoku. Dobrze, że jeszcze
grzybów nie uzbierałem, bo by mi się wszystkie wysypały. No, nie ma tego złego,
co by na dobre nie wyszło.
Zbieram więc
koszyk do kupy, ale: pusty. Kozik zgubił, fajtłapa. Może znajdę? Ale gdzie tam!
Znajdź tu kozik w lesie wielkim jak puszcza. Odpuszczam, bo to jak szukanie
igły w stogu siana. Trudno. Jak już znajdę te prawdziwki, będę wykręcał. Jak
żarówkę, tylko odwrotnie. To znaczy: nie z góry na dół, tylko z dołu do góry.
Ależ mnie wkręcili w te prawdziwki! A najbardziej to ta pani z borowikami przy
piersi. Gdybym ją teraz spotkał, to bym jej pokazał. Co bym jej pokazał? No,
pusty koszyk bym jej pokazał.
No dobra,
nie ma co narzekać. Uszy do góry i: Do przodu. Jak zając pod miedzą. Iść,
ciągle iść w stronę słońca. Ale nagle: Co to? Górka. Góra nawet, oj jaka góra!
Przysłaniam oczy dłonią i co widzę? Zamiast gładkich srebrnych pni bukowych
szorstkie szare. Dęby? Dęby? Dęby. A wiadomo, co rośnie pod dębami! Prawdziwki!
Borowiki. Szlachetne. Najszlachetniejsze z naszych grzybów, bo te, co wywąchują
świnie przecież się nie liczą. No, górko! Chodź tu do mnie! Chodź, chodź! Nie
chcesz? To chyba ja się będę musiał do ciebie pofatygować. I Idę. Znów idę. Ale
już nie tak dziarsko, jak z góry, bo pod górę. Ale co mi tam – pocieszam się. Jak wejdę na górę to potem
będę miał z górki. Żeby tylko nie na pazurki. Koszyczek swój pilnuję, jak
Czerwony Kapturek. Tylko ciasta i wina w nim brak. Babci też już nie mam. I
kozika. Ale co tam, zaraz napełnię go borowikami. Tu pod dębami, tu pod bukami,
między sosnami. Idę więc, choć niełatwo, bo pod górę, ale idę.
Chyba
nikt ich tu mi nie wyzbierał, bo żywego
ducha nie spotkałem. Aż tu nagle… Co widzę? No, co widzę? Co ja widzę? Liście zbite
w wystającą kupkę, ziemia odsłonięta i lekko przeorana. Dzika świnia? Więc może
trufle? Nie! To nie dzika świnia. Ludzka! Pacnęła obok puszkę po piwie! Boże!
Dzięki Ci Boże! Nie jestem sam na tej bezludnej wyspie, co samotnie ponad
zielony przestwór oceanu się wynurza! Już miałem całować ślad swego bliźniego,
już miałem świecę w biały dzień zapalać, by znaleźć człowieka, ale przypomniało
mi się, po co idę. Na grzyby! Na grzyby przecież idę. Dalej więc, dalej!
Maszeruję dzielnie, maszeruję, a przede mną drzewa salutują. Idę, idę, idę, a w
słońcu kołysze się kosz. Co tam taka górka!
I oto jestem
na szczycie. Wciąż bez grzyba, prawie bez siły, bez tchu niemalże i niemal bez
nadziei. Usiąść, odpocząć, przycupnąć. O! Tu jest pieniek. Dębowy. Przynajmniej
się nie załamie pode mną. Siadam więc i siedzę. Siedzę więc i patrzę. Patrzę więc i widzę: Dookoła stoją
dęby jak chłopy, za nimi buki jak… buki. Z prawej – sosny wysmukłe, ale też
niczego sobie, postawne, jak matrioszki, tylko nie takie pękate jak matrioszki,
a wysmukłe jak mówiłem. Słoneczko świeci, wiaterek zawiewa, ptaszęta śpiewają,
dzięcioły stukają, sarenki skakają, cuda się zapowiadają. Idylla, idylliczna
idylla, tylko prawdziwków brakuje, aż się chce je domalować.
Ale
prawdziwków ani widu, ani słychu. Żeby jakiś znak! Jakiś sygnał, nadzieja, jej
cień, a tu: nic. Żeby chociaż ktoś na srebrnej korze buka nożem wyrył: Kocham
cię, Lesie! I zamiast serca rysunek grzyba z trzonkiem i kapeluszem wyciął, a
tu: nic. Gdybym chociaż kozik miał, to sam bym wyrył napis: Tu byłem. Ale nawet
kozika nie mam. Moja więc wyprawa nie przejdzie do historii. O, lesie, lesie!
O, losie! Do domu trzeba by wrócić się.
Tylko w
którą stronę? Zaraz, zaraz, bez paniki. Jako że szybko potrafię liczyć w
pamięci, kalkuluję: Szedłem cały czas w stronę słońca, a koło południa było,
więc na azymut 180. Ale ponieważ mamy czas letni, trzeba odjąć godzinę, a
godzina to 360 przez 24, równa się 15
stopni na godzinę, więc: 165. Ale –
patrzę na zegarek – jest druga, więc
słońce jest na 195. Jeśli się obrócę przez lewe ramię, to będzie 195 minus 180,
równa się 15, Czyli godzinka w prawo od mchu na drzewach po północnej stronie.
Ustawiam się w odpowiednim kierunku i idę. Idę, idę i idę. Na azymut teraz idę. I wychodzę. Na co? No
zgadnijcie, na co ja wychodzę? Prosto na samochód ja wychodzę! Jak w mordę
strzelił. Ma się tego grzybiarskiego nosa! Szkoda tylko, że z tymi prawdziwkami
wyszedłem jak Zabłocki na mydle. O,
mydło! Dobry pomysł. Wiecie, czemu wędkarz bierze mydło, gdy idzie na ryby?
Żeby móc ręce umyć, jak gówno złapie. Mnie też przydałoby się.
Wsiadłszy do
samochodu mruczę pod nosem, grzybiarskim: Nic nie znalazłem. Wrrr! – skomentował
pan samochodzik i pojechaliśmy w stronę domu. Żegnaj Puszczo Bukowa, naprawdę
masz serce z kamienia. A w domu żonka moja czeka. Stęskniona i głodna. Dlaczego
stęskniona? Wiadomo: myśliweczka-kochaneczka wyczekuje. Mógłby wpaść, kiedy mąż
na grzybach. A dlaczego głodna? Bo od ust sobie odejmuje smakołyki wszelakie,
którymi wypełniona jest spiżarnia i lodówka nasza. A dlaczego sobie odejmuje?
Bo na grzybki czeka. A grzybki gdzie? W lesie! Wracać?
Nie.
Obiecałem przecież zrobić obiad. Jadę na rynek. A tam: prawdziwki, podgrzybki i
kurki nawet. Ale przecież nie kupię. Jakem grzybiarz, nie kupię! Sprzedać co
najwyżej mógłbym, ale kupić? Nie kupię! Zresztą brzydziłbym się wziąć cudzego
grzyba do ust. To nie to co własny. Własnoręcznie oczyszczony, uzbierany,
wyszukany, wypatrzony, wychodzony,
wymarzony.
Idę więc do Lidla i kupuję paczkę pieczarek – 500 gram za 4 złote – polędwiczkę wieprzową, śmietanę, talarki z ziemniaków i gotowane buraczki. Na obiad będą medaliony w sosie pieczarkowo-śmietanowym, czyli grzybki, jak obiecałem. I medal za wytrwałość.
JERZY KRUK