Żegnając się z Mariką, mówię: Następnym razem opowieści
waginy. Co masz na myśli? – pyta zdezorientowana Marika. Twoje opowieści. Ze
mną nie jest tak łatwo, ja nie potrafię opowiadać tak jak ty – a zresztą – nie
mam o czym. Nieprawda. Nie wierzę w to. Każdy człowiek jest ciekawą księgą.
Jeśli tak, to moja jest zamknięta. I niech na razie taka zostanie. Ja ją rzadko
otwieram, nawet sama przed sobą. Chciałbym móc do niej zajrzeć. Może kiedyś….
Ale nie naciskaj, ja sama muszę chcieć ją otworzyć. Najlepiej razem z udami.
Ułożę się między nimi, wtulę się głową i będę słuchał monologów twojej waginy.
Nie podoba mi się to określenie. Czemu tak to nazywasz? Nie czytałaś Monologów waginy? Nie, nigdy o czymś
takim nie słyszałam. To tytuł książki Eve Ensler, amerykańskiej pisarki, raczej
słabej, która zebrała w niej wypowiedzi różnych kobiet na temat ich kobiecości,
wygłaszane właśnie z perspektywy ich waginy, ich wręcz fizjologicznej
seksualności. Znam ją, bo przez jakiś czas leżała u nas w domu niewstawiona na
półkę, czytana przez moją żonę i dorastające córki.
Wieczorem znajduję książkę w Internecie i wysyłam Marice
fragment o tym, jak pewnej nastolatce elegancka i podziwiana przez nią
trzydziestoletnia sąsiadka pomogła odnaleźć jej seksualną, lesbijską tożsamość.
Marika jest pod wrażeniem. Ciekawe – odpisuje.
Na następnym spotkaniu mam dla niej niespodziankę. Podczas
wypoczynku na pierwszej przełęczy naszych uniesień wyciągam książkę Eve Ensler,
kładziemy się na brzuchu i wspólnie czytamy wybrane przeze mnie fragmenty.
Gdyby twoja pochwa się ubierała, to co by nosiła? – powtarzam pytanie autorki.
Jedwabne pończochy – wybiera Marika z listy odpowiedzi. Suknię wieczorową –
pada mój wybór. Dżinsy, tak jak lubię – dodaje od siebie Marika. Czarną,
przezroczystą bieliznę, tak jak ja lubię – pieczętuję swój wybór krótkim
cmoknięciem ust Mariki, a ona odpowiada mi uśmiechem, że zrozumiała aluzję.
Maseczkę karnawałową – Marika zagląda mi w oczy z szelmowskim uśmiechem.
Fioletową piżamę z aksamitu. Czerwoną muchę. Jedwabne kimono. Spodnie dresowe.
Wysokie obcasy. Okulary przeciwsłoneczne. Koronki. Tatuaże. Kapelusze. Bikini.
Kabaretki. Listek figowy. Wieniec laurowy – przekrzykujemy się, rzucamy się na
siebie ze śmiechem i turlamy od jednego do drugiego końca łóżka. Gdy się
uspokajamy, Marika mówi do mnie: Nie znam bardziej zwariowanego mężczyzny. A ja
drugiej takiej kobiety, na punkcie której mógłbym tak zwariować.
Sięgam po książkę, która spadła na podłogę i czytam pytanie do
kolejnej litanii: Gdyby twoja pochwa umiała mówić, to co by powiedziała w kilku
słowach? Marika wybiera z listy: Pobawmy się. Przytul mnie. Obejmij. Powolutku.
Delikatnie. Taaak, taaak. Wyliż mnie. Nie przestawaj. Pragnę. Nakarm mnie.
Błagam, jeszcze. Za mocno. Teraz dobrze. Jeszcze, jeszcze. Kołysz mnie. Tak,
tutaj. O matko! O Boże!
Przechodzi mnie dreszcz podniecenia. Rozkładam szeroko na boki
nogi Mariki i próbuję odegrać wszystko, o co prosiła. Czy poeta to właśnie miał
na myśli, pisząc: Oby język giętki wyraził wszystko, co pomyśli głowa? Nie trwa
długo, by Marikę przeszyły dwa kolejne skurcze, ale tym razem dodaje do nich
długi i głęboki pomruk ulgi. Odczekuję moment i ponownie przywieram do niej
ustami, ale jej ciało wygina się w obronnym odruchu. Podciągam się lekko ku
górze i kładę głowę na jej brzuchu. Opuszkami palców wyczuwam na jej mons pubis ostrą tarkę odrastających
włosków. Zapada cisza. Wyraźnie słyszę przez czaszkę szelest włosów na mojej
głowie, uginających się pod delikatnym dotykiem jej dłoni, zupełnie jak poszum
wiatru pośród drzew w lesie. Oczyma wyobraźni widzę, jak moją głowę pokrywa
skóra jej brzucha. Ten cud życia, pulsujący pod tą napiętą kopułą, czekający na
swe ponowne narodziny, to ja.
Mein Schnuckel – mówię
do niej z czułością. Wiesz, co to znaczy? Die
Schnucke to po niemiecku owca, a das
Schnuckel to tyle, co owieczka. W ten sposób po niemiecku z najwyższą
czułością można powiedzieć o dziecku lub najukochańszej osobie. Zsuwam się z
jej brzucha i oboje układamy się na boku. Ja – w kołysce jej stóp, a ona – w
kolebce mych lędźwi. Wyciągam do niej swoją prawą dłoń i głaszczę ją po jej
lewym policzku. Mein Schnuckel, moja
owieczko, moja mała owieczko – szepcę z czułością, wpatrując się w szmaragdowe
źrenice w łódeczkach jej kocich oczu. Ona zdejmuje moją dłoń ze swego policzka,
przyciska ją delikatnie wnętrzem do swoich ust i zaczyna całować regularnymi
cmoknięciami, co chwila to przyciskając, to odrywając od niej usta. By spojrzeć
mi w oczy, musi unieść wzrok, tak jakby spoglądała na mnie sponad okularów. A
ponieważ trzyma moją dłoń nieruchomo, by wydać kolejne cmoknięcia, musi
delikatnie poruszać głową. Z kolei pragnąc utrzymać spojrzenie prosto w moje
oczy, musi sterować balansem naszych spojrzeń. A potem odwraca moją dłoń
grzbietem do swoich ust i zaczyna całować mnie w zupełnie inny sposób, próbując
przyssać się do niej ustami jak pijawka. Ale im silniej próbuje się przyssać,
tym szybciej jej usta odrywają się od mojej skóry. Wreszcie rozchyla swoje usta
szeroko i udaje jej się wytworzyć podciśnienie wciągające skórę mojej dłoni
gdzieś pod jej górną wargę. Myślę, że jestem już na Polach Elizejskich, ale za
moment okazuje się, że to były dopiero Asfodelowe Łąki. Ssąc skórę mojej dłoni
ustami, zaczyna jednocześnie pieścić ją językiem, wpychając ją pod wargę jego
naprężoną końcówką. Cierpliwie, powoli, wciąż nie wypuszczając mojego
spojrzenia z objęcia swego wzroku. Jak bazyliszek. Gdy już jestem bliski
omdlenia, ona odsuwa usta od mojej dłoni, ale tylko na tyle, by nie utracić
kontaktu z porastającymi ją włoskami. Muska ich końcówki przenosząc się z
grzbietu dłoni poprzez przegub i dalej, wzdłuż przedramienia, aż gdzieś w jego
połowie miękko ląduje ustami na suchym lądzie skóry, zwilżając ją odrobiną swej
życiodajnej śliny. Wyobrażam sobie, że jestem wyschniętym stepem, któremu niebo
przez całe miesiące skąpiło kropli deszczu. Sięgam za głowę, do oparcia jej
stóp. Chwytam je dłonią i bliski płaczu ze wzruszenia pytam: Czy ty widzisz łzy
w moich oczach? Marika odpowiada: Wszystko widzę, wszystko słyszę, wszystko
chłonę i wszystko pamiętam.
Próbuję przez jej źrenice wypatrzeć dno jej oczu i szeptem
recytuję z najwyższym wzruszeniem Polały
się łzy me, czyste, rzęsiste. Szklistymi oczami wpatruję się w jej
szmaragdowe źrenice, a wtedy ona wysuwa swą lewą stopę zza mej głowy i zaczyna
nią głaskać mnie pod pachą. Ale jak?! Muska mnie płynnym ruchem jak foka
płetwą: klap, klap, klap. Chwytam ją w kostce i przysuwam jej palce do swych
ust. Cmokam w duży – nie protestuje. W środkowy – też nie. W malutki – także
nie. Biorę więc w usta wszystkie, tak jak w dzieciństwie zdarzało mi się jeść
garściami czereśnie. Digitus primus, digitus secundus, digitus tertius,
quartus, quintus. Jaka prosta łacina.
Ssę
je, przeżuwam w swoich ustach i co chwila wypluwam. Kostki czy pestki? Sam już
nie wiem, co jest, a co było. W oszołomieniu świadomość miesza mi się z
pamięcią. Gdy już się nasycam, chwytam jedną ręką za piętę, a drugą za palce i
podbicie. Wgryzam się delikatnie zębami w podeszwę jej stopy. Ssę ją ustami,
jakbym chłonął miąższ z arbuza. A kiedy wysysam go doszczętnie, na koniec jeszcze
wylizuję językiem jej wnętrze aż do samej skórki.
Widzę, że Marika traci równowagę swojego spojrzenia i co
chwila przenosi wzrok to do moich oczu, to do swojej stopy, choć wymaga to
ledwo zauważalnej zmiany kąta spojrzenia. Gdy zauważam, że jej nozdrza znów
rozchylają się coraz szerzej przy wciąganiu powietrza, pojmuję, że znów mamy
sprzyjającą falę przyboju. Czas na surfing. Tylko jak? Bodyboard jak leniwi plażowicze na Costa Brava na leżąco na
krótkiej i szerokiej desce czy jak muskularni młodzieńcy i wysportowane panny
na jaws na Hawajach? Hawaje! Hawaje!
Oczywiście, że Hawaje! Wypuszczam z dłoni jej stopę, staję obok łóżka i biorąc
ją pod pachy stawiam na nim, a następnie, nie zmieniając uchwytu, zwinnym
ruchem przenoszę na podłogę i podprowadzam do okna. (Come over to
the window, my little darling. I’d
like to try to read your palm). Zasłaniając je widziałem, że
rozpościera się z niego widok na szerokie błonia, za którymi w odległości mniej
więcej dwóch kilometrów majaczyły bloki betonowego osiedla. Ustawiam Marikę
przed sobą. Mój niepokorny przyjaciel pręży się jak święty Jerzy, Saint George,
Saint Georges, Sant Jordi, swiatyj Gieorgij gotujący się do walki ze smokiem.
Silnym ruchem obu rąk z głośnym szelestem rozsuwam zasłaniające okno zasłony. Stajemy
z Mariką na scenie świata. Jak w Dyskretnym
uroku burżuazji – myślę sobie, ale nie wypowiadam swojej myśli na głos, bo
Marika, oczywiście, nie zna Buñuela. Pewnym ruchem zatapiam lancę świętego
Jerzego w oślizłym smoku Mariki. Niechcący popycham ją przy tym biodrami tak,
że traci równowagę i musi się podeprzeć rękami o parapet. Nasz pokój znajduje
się na piętrze hotelu i gdyby ktoś pojawił się na błoniach, bez przeszkód
moglibyśmy się usunąć na bok lub z powrotem zasunąć zasłony. A żeby ktoś nas wypatrzył
z któregoś z mieszkań osiedla, celując akurat w nasze okno lunetą, musiałby
zdarzyć się chyba cud na miarę odkrycia przez Galileusza czterech księżyców
Saturna. Chwytam Marikę za biodra i próbuję dopaść bestię od dołu, dźgając
swoją lancą jak szalony. Marika, wciąż opierając się lewą ręką o parapet, prawą
sięga do mojego krocza. Gładzi mnie mocno po wiszącym worku scrotum i bierze w dłoń jego zawartość,
miesząc ją jak monety w sakiewce, którą jak gdyby, prócz podwiązki, zamierzała
wręczyć swemu rycerzowi. W tej sytuacji nie trzeba długo czekać, by święty
Jerzy ostatecznie ugodził smoka, zalewając jego paszczę produktem swej cudownej
spermatogenezy i powodując, by wyzionął ducha, wydając przez usta Mariki
ochrypłe charczenie. Wystraszam się nie na żarty, bo jakiś ciepły płyn wylewa
się w jej pochwie na lancę świętego Jerzego i dalej na moje uda. Czyżby smok
odpowiedział swoim jadem? Przerażam się, że przebiłem ją na wylot, gdy osuwa
się na nogach jak omdlała. Objąwszy jej tułów jednym ramieniem na wysokości
talii, a drugim na wysokości piersi, nie wychodząc z niej, przenoszę ją na
łóżko. Całuję w szyję i pytam: Zrobiłem ci coś? A ona: Tak, miałam squirt. Co
to jest? Opowiem ci zaraz. Daj odsapnąć.
Lanca świętego Jerzego powoli taje we wnętrzu Mariki, podobnie
jak na przestrzeni wieków tajała jego legenda. Nie słyszałeś nic o squircie?
Nie. To kobiecy wytrysk. Niektóre kobiety mają takie zdolności. Podczas orgazmu
następuje wytrysk płynów podobnych do męskiego ejakulatu. Moczu? Nie. Niektóre
kobiety popuszczają, ale prawdziwy squirt, to nie mocz. Często ci się
przydarza? Ostatnio prawie wcale, ale kiedyś miałam partnera, który miał bardzo
dużego. Miałam z nim squirt prawie za każdym razem, ale tylko w jednej pozycji.
Na jeźdźca. Czy to było przyjemne? Orgazm ze squirtem to prawdziwy odlot, ale
moje są bardzo bolesne. Wiesz przecież, że jestem małą dziewczynką. A ja też
mam dużego? Taaak. Nie wkładaj mi tak głęboko. Proszę cię. Obiecałeś być
delikatny. Jak dotyk motyla. A dziś nie byłem? Nie żartuj. Dziś byłeś jak dzika
bestia. Proszę cię, nie rób tego więcej. Przepraszam cię, owieczko maleńka. Mein Schnuckel, mein Schnuckelchen – mówię, głaszcząc ją po włosach.
Lubisz niemiecki? Język tak, ale swojej pracy – nie. Czemu?
Kiedyś ją lubiłem. Zaraz po studiach tłumaczyłem książki, nawet dwie mi wydali.
Ale prawie nic na nich nie zarobiłem. Rok pracy za darmo. A przecież trzeba
jakoś zarobić na życie. Gdy jeszcze wszyscy myśleli, że komputer to taka
zabawka dla dzieci, zainwestowałem w swoją pierwszą maszynę. I to był strzał w
dziesiątkę. Moi koledzy przepisywali każde tłumaczenie na maszynie do pisania,
a ja miałem gotowe schematy. Dowody osobiste, paszporty, akty małżeństwa, akty
urodzenia…. Akty nierządne – zdobywa się na żart Marika, wywołując we mnie
delikatny uśmiech. W każdym razie miałem gotowe schematy, zmieniałem tylko daty
i nazwiska. Trzaskałem tłumaczenia setkami i zarabiałem krocie. Wtedy
postanowiłem przejąć od rodziny nasz wielki dom, myślałem, że będę mógł zrobić
z niego hotel czy coś takiego. Wziąłem w banku duży kredyt i wykończyłem go
tak, by dawał jakiś dochód. Hotel z tego nie wyszedł, ale trzy mieszkania i
lokal użytkowy. A potem każdy mógł sobie kupić komputer i cudowne źródełko
wyschło. Zresztą tłumaczenia dokumentów przestały być potrzebne. Nie starczało
mi na spłatę raty i ratowałem się kolejnymi kredytami, aż pętla zacisnęła się
tak mocno, że myślałem, że mnie udusi. Ale wtedy bardzo mocno zaczęły się
rozwijać nasze kontakty handlowe z zagranicą i okazało się, że można zarobić na
tłumaczeniach dla firm. Umowy handlowe, instrukcje obsługi i warunki gwarancji
wiertarek, mikserów, maszyn. Ekspertyzy, kosztorysy, opisy projektów, analizy.
I tak to trzepię do dziś. Kokosów z tego nie ma, ale da się wyżyć.
A pomógłbyś mi coś napisać? Może… a co takiego? Mam do
napisania pracę semestralną. Kompletnie nie wiem, jak się za nią zabrać. Taka
trudna? Może nie, ale… wiesz, mój niemiecki jest szczątkowy. Prześlę ci zadanie
na e-mail, jak chcesz. Dobrze.
Wieczorem
dostaję e-mail z zadaniem. Poziom: pierwsza klasa liceum w zakresie
podstawowym. Oba zadania mają początek i koniec, trzeba je tylko uzupełnić.
Wystarczy napisać cztery zdania – nawet z błędami, byle komunikatywnie – a
tekst będzie brzmiał, jakby egzaminowany naprawdę znał język. Odpowiadam
Marice, że mógłbym to napisać w pięć minut, ale nie będę tego robił za nią.
Mogę się z nią spotkać w dodatkowym terminie i z nią nad tym popracować, a
najlepiej by było, żebyśmy spotykali się regularnie dwa razy w tygodniu. Raz na
nasze spotkanie, a raz na korepetycje z niemieckiego, ale Marika mi odpowiada,
że nie ma tyle wolnego czasu. Spotykamy się więc w naszym normalnym czasie.