Jak co dzień rano, bułkę maślaną
Popijam kawą, nad gazety plamą
Nikt mi nie powie, wiem co mam robić
Szklanką o ścianę rzucam, chcę wychodzić
Na klatce stoi cieć, co się boi
Nawet odkłonić, miotłę ściska w dłoni
Ortalion szary chwytam za bary
Trzymam się ściany, niczym pijany
Tłum wkoło tańczy tangiem opętany
Stopy zmęczone depczą koronę
Król balu zwleka, oczy ma szalone
Magda w podzięce, chwyta me ręce
I nie ma sprawy, ślicznie jej w sukience
Po co się spieszysz, po co się spieszysz
Przecież do końca życia mamy na to czas!
To chyba jest najgorszy tekst, jaki czytałem w życiu. W piosence, być może, jego kiczowatość, jego grafomania, jego nieporadność są nieco zakamuflowane pod makijażem rytmu i pudrem melodii, ale czytany czarno na białym ujawnia swą prostacką gębę. Czyja to gęba? Zbigniewa Hołdysa. Aż się nie chce wierzyć, że po latach przywdziała maskę felietonisty „Newsweeka”.
Gdyby jakiś debiutant wyskoczył dziś z podobnym tekstem, pewnie zostałby przez krytyków wdeptany w ziemię. Ale nie twórca tej miary co tekściarz Perfectu. Jemu ten obciach uchodzi, bo on jest z tego świata, ze świata celebrytów, gdzie ręka rękę myje.