fbpx

Szalejcie aorty, ja idę na korty

Publiczność na koncercie Maryli Rodowicz w Żyrardowie w 2017 r.

Zastanawiam się, czy ktoś z tych tłumów wiwatujących na finansowanych z pieniędzy podatników koncertach polskiej królowej obciachu kiedykolwiek wsłuchał się w słowa. Już pierwsza zwrotka, powinna wzbudzić czujność słuchaczy.

Życie kochanie trwa tyle co taniec,
fandango, bolero, be-bop,
manna, hosanna, różaniec i szaniec,
i jazda, i basta, i stop.

Niech żyje bal!

Wygląda to na pijacki bełkot tekściary. Prawdopodobnie ciepły jeszcze tekst Krajewski wyrwał z rąk Osieckiej, nim ta zdążyła go poprawić, by dopisać do niego tę wiekopomną muzykę, naśladującą kompozycje zespołu Queen. Piosenka okazała się sztandarowym osiągnięciem Polish Queen of Shame.

Pierwsze słowa piosenki czujności słuchaczy jednak nie budzą, bo ci zwykle przekrzykują artystkę w wiwatach zachwytu, że na żywo mogą zobaczyć zombie polskiej sceny i usłyszeć jej zazombiastą piosenkę. Tak przerażającą, że już chyba nikt się nie zastanawia nad jej słowami. A ja czytam i własnym oczom nie wierzę.

Szalejcie aorty, ja idę na korty,
Roboto ty w rękach się pal.
Miasta nieczułe mijajcie jak porty,
Chłopo-robotnik i boa grzechotnik
Sucha kostucha
Pchajmy więc taczki obłędu, jak Byron

To powinni pokazywać na kursach kreatywnego pisania jako przykład, jak pisać nie należy. Jako przykład tego, co skandalicznie złe. I na kursach historii jako zagadkę, jakim cudem można się było, pisząc podobne bzdety, utrzymać na fali polskiej kultury i muzyki estradowej w latach stalinowskich, gomułkowskich i gierkowskich, u schyłku komuny i po jej upadku. I jakim cudem ta cudaczna wykonawczyni wzbudza tą piosenką entuzjazm zwolenników Jaruzelskiego, Wałęsy, Kwaśniewskiego, Komorowskiego, Dudy i Kaczyńskiego.

Jak co dzień rano bułkę maślaną popijam kawą nad gazety plamą

Grzegorz Markowski i Zbigniew Hołdys, grupa Perfect

Jak co dzień rano, bułkę maślaną
Popijam kawą, nad gazety plamą
Nikt mi nie powie, wiem co mam robić
Szklanką o ścianę rzucam, chcę wychodzić
Na klatce stoi cieć, co się boi
Nawet odkłonić, miotłę ściska w dłoni
Ortalion szary chwytam za bary


Trzymam się ściany, niczym pijany
Tłum wkoło tańczy tangiem opętany
Stopy zmęczone depczą koronę
Król balu zwleka, oczy ma szalone
Magda w podzięce, chwyta me ręce
I nie ma sprawy, ślicznie jej w sukience
Po co się spieszysz, po co się spieszysz
Przecież do końca życia mamy na to czas!


To chyba jest najgorszy tekst, jaki czytałem w życiu. W piosence, być może, jego kiczowatość, jego grafomania, jego nieporadność są nieco zakamuflowane pod makijażem rytmu i pudrem melodii, ale czytany czarno na białym ujawnia swą prostacką gębę. Czyja to gęba? Zbigniewa Hołdysa. Aż się nie chce wierzyć, że po latach przywdziała maskę felietonisty „Newsweeka”.

Gdyby jakiś debiutant wyskoczył dziś z podobnym tekstem, pewnie zostałby przez krytyków wdeptany w ziemię. Ale nie twórca tej miary co tekściarz Perfectu. Jemu ten obciach uchodzi, bo on jest z tego świata, ze świata celebrytów, gdzie ręka rękę myje.

Pin It on Pinterest