fbpx

Rozdział I (ok. 50 minut czytania)

Nieraz na ulicy wpadnie mi w oko jakaś dziewczyna. Potrafię się na nią zapatrzyć i dyskretnie zachwycać jej sylwetką, nogami, twarzą, ubiorem albo sposobem poruszania się. Dziś też przytrafiło mi się coś takiego. Długo wpatrywałem się, jak szybkim, drobnym krokiem szła przez miasto nieduża, szczupła dziewczyna w ciemnoszarych botkach na nogach i w wytartych dżinsach ciasno opinających jej jędrną pupę. Miała na sobie kusą skórzaną kurtkę i zabawną futrzaną czapkę z klapkami na uszy, która całkowicie zasłaniała jej włosy, ale za to cudownie eksponowała jej piękną twarz. Oddalała się ode mnie, więc nie mogłem widzieć jej twarzy, ale nie musiałem jej widzieć, by wiedzieć, jaka jest piękna. Gdyby ujrzał ją Leonardo da Vinci, na pewno by wpadł na pomysł, by narysować jakąś swoją wersję facies ad circulum. Najpierw by umieścił całą jej głowę w prostokącie, którego krawędzie stykałyby się z uszami, górną linią włosów i brodą, a samą twarz — w owalu, odcinającym od niej uszy i włosy, którego dolna antypoda stykałaby się z dolną krawędzią prostokąta. A potem by odmierzył jedną trzecią wysokości owalu na czoło, która wypadłaby dokładnie w punkcie pomiędzy jej oczami, gdzie zaczyna się wznosić nos. Na pewno z tego punktu poprowadziłby tuż nad brwiami lekko ukośne linie, które przecinałyby obrysowujący głowę prostokąt dokładnie w dwóch trzecich jego wysokości. Dokonując następnych pomiarów, stwierdziłby, że środek owalu wypada idealnie w połowie wysokości jej nosa, środkowa linia jej oczu — w połowie wysokości prostokąta, a górna krawędź jej ust — dokładnie w jednej czwartej wysokości owalu. Na pewno taki rysunek głowy i twarzy kobiety, wrysowanych w prostokąt i elipsę, poprzecinanych liniami pokazującymi ich proporcje, uchodziłby za wzór dla wyrażenia ideału kobiecej urody, podobnie jak jego homo ad circulum uchodzi za wzór ukazujący idealne proporcje sylwetki mężczyzny.

Znam tę twarz. Ja też zeskanowałem ją do swej pamięci, ale nie matematycznie. Zapamiętałem coś innego niż te idealne proporcje. Kiedy na nią patrzę, widzę najpierw błysk szmaragdowych światełek w łódeczkach jej kocich oczu, których wewnętrzne kąciki lekko zaginają się ku dołowi, a zewnętrzne — ku górze, przyozdobionych długimi, czarnymi, zawijającymi się na zewnątrz rzęsami. Nad oczami widzę rysunek jej brwi — dwie grube czarne kreski namalowane dwoma śmiałymi pociągnięciami pędzla przez jakiegoś nieznanego mistrza japońskiej kaligrafii. Wiem, że te oczy zwykle patrzą nieco w górę, jak u kogoś, kto spogląda sponad okularów. Może dlatego, że dziewczyna jest niewysoka i rozmawiając z na ogół wyższymi od siebie osobami, by spojrzeć im w oczy, musiałaby nieco unieść głowę. Ale jej głowa podczas rozmowy pozostaje zwykle nieruchoma, za to ona wyraźnie unosi sam wzrok. Widzę też jej odkryte poniżej czubka nosa dziurki, radośnie pokazujące się światu. I jej usta, które również dwoma zdecydowanymi pociągnięciami pędzla namalował ten sam mistrz japońskiej kaligrafii, tyle tylko, że nie czarną, lecz czerwoną kreską. Ale najbardziej kocham piegi, które słońce szczodrze wypaliło na jej twarzy. Te piegi są zwykle zamaskowane pod warstwą pudru, ale ja je mogę zobaczyć przy okazji każdego naszego spotkania, ponieważ puder wyciera się przy naszych namiętnych pocałunkach. Gdy pierwszym razem zachwyciłem się jej cudnymi piegami, ona z lekkim zawstydzeniem odpowiedziała mi, że wiedząc, że im się przyglądam, czuje się naga. Tak, znam te piegi i znam tę twarz. Zapamiętałem ją tak dobrze, bo to twarz mojej dziewczyny, która właśnie przed chwilą wysiadła z mojego samochodu.

Wiedziałem, że pod kurtką ma czerwoną koronkową bluzkę, przez którą prześwituje czarny stanik, dobrany do jej czarnych koronkowych majtek. Oczywiście na ulicy nikt tego nie widział, ale ja to wiedziałem, ponieważ ranek i przedpołudnie spędziliśmy razem w małym podmiejskim hoteliku, gdzie, rozbierając ją, mogłem zobaczyć nie tylko to, co ma na sobie, ale także i to, co nosi pod spodem.

Ujęło mnie, jak z chodnika wchodzi na jezdnię. Mężczyzna, kiedy ma do pokonania przeszkodę w postaci krawężnika lub kałuży, zwykle robi zdecydowany wykrok, przenosi na przednią nogę ciężar ciała i przechodząc przez pion, wypina przed siebie tors i ramiona, a potem naprężając się od stóp do głów i wybijając z tej samej, teraz już tylnej, nogi, wyrzuca za nimi swoje ciało. Dziewczyny, kobiety — a przynajmniej wiele z nich — robią to inaczej, lekko przysiadając przed przeszkodą, wysuwając nogę i dopiero za nią wysyłając biodra i resztę ciała. Podobne dygnięcie zauważyłem u niej. Zbliżywszy się do krawężnika, szybko dostawiła prawą stopę do lewej, lekko obniżyła biodra i zdecydowanie weszła na jezdnię lewą nogą, zupełnie jak tanguero, który zmienia nogę właśnie w ten, niewyczuwalny dla partnerki, sposób. Wiem coś o tym, bo sam tańczę tango.

Chciałbym i ją nauczyć tanga, pokazać jej, jak subtelny to taniec. Marika — tak ma na imię — mówi, że najbardziej lubi pieszczoty delikatne jak muśnięcie motyla. Obdarza mnie nimi i sama ich ode mnie oczekuje. Patrząc na tango, na jego zdecydowane figury, gdy na przykład partner prowadzi partnerkę do ocho atrás i ona porusza się po parkiecie na planie ósemki, zdecydowanie wysuwając nogi w ruchu kroczącym do tyłu, jakby się przed nim zapierała, albo na boleo, gdy tancerz, wprowadzając ciało partnerki w rotację, a następnie je blokując, powoduje wyrzucenie jej nogi do przodu lub do tyłu, czy też na głęboką sakadę, gdy mężczyzna wchodzi w miejsce partnerki, wykonując zdecydowany krok pomiędzy jej uda, i wyrzuca jej nogę na bok— można mieć wrażenie, że tango to taniec bardzo agresywny, taniec argentyńskich machistas manifestujących swą dominację w stosunku do kobiet. Ale w takiej opinii nie ma nic bardziej błędnego. Tango to taniec niezwykle delikatny, opierający się na subtelnej komunikacji pomiędzy partnerami. Oczywiście, że mężczyzna w nim prowadzi, a kobieta za nim podąża, ale w żadnym ruchu on jej nie przestawia, nie pociąga ani nie popycha. Nie każe jej wykonywać żadnych figur — on ją tylko do nich subtelnie zaprasza. Prawdziwy mistrz tanga swoimi dłońmi właściwie ledwo dotyka partnerki. Łączy ich coś na wzór poduszki magnetycznej. Może właśnie to jest to, o czym mówi Marika: dotyk motyla? Bliski kontakt cielesny w tangu wielu, jakże mylnie, bierze za żelazny uścisk i dlatego tango wydaje się im tańcem modliszki albo jadowitego pająka, ale to nieprawda. Tango to raczej taniec motyla: z kwiatka na kwiatek, nieprzewidywalnie; przyspieszenie, zwolnienie, zmiana rytmu, pauza, zatrzymanie; wahanie i powrót do ruchu; płynnie, płynnie, rotacja, balans, zmiana kierunku i znowu płynnie. Chciałbym to pokazać Marice. Ona pewnie nie wie, że tango to taniec motyla. Wielu rzeczy nie wie.

Nieraz nie mogę się nadziwić, że wiedza, którą łapie się z powietrza, nie stała się w ogóle jej udziałem. Marika mówi mi, że często czuje się zawstydzona, nie znając słów, których ja używam, albo nie wiedząc, co mi odpowiedzieć, jak skomentować to, co mówię. Muszę jej wyjaśniać, co znaczą słowa: „krezus”, „hedonizm” albo „poliamoria”. Hasła: „czarodziejska góra”, „sto lat samotności”, „czekanie na Godota”, „paragraf 22” czy nawet „monologi waginy” nic jej nie mówią. Marika nie odebrała dobrej edukacji i niewiele czytała. Towarzyszami jej dzieciństwa nie byli ani Kubuś Puchatek, ani miś Paddington. Ani Alicja w Krainie Czarów, ani Ania z Zielonego Wzgórza. Mówi, że jej rodzice nigdy nie dojrzeli do rodzicielstwa, dlatego wychowywała ją babcia. Szkoły, do których chodziła, to nie były szkoły, w których wszyscy ciężko pracują, by osiągnąć jasno wytyczony cel: studia na prawie, ekonomii czy medycynie. Raczej dryfowała z całym otoczeniem swoich znajomych ku łatwemu życiu z rozrywkami, imprezami i przyjemnościami polegającymi na niewyszukanej konsumpcji smaków, dźwięków i obrazów, a może i jakichś delirycznych substancji, nie przejmując się, co będzie robić jako dorosła. Aż ją zniosło do zawodówki, w której niczego nie uczyli i niczego nie wymagali. Potem próbowała nadrobić zaległości i zrobić maturę w szkole wieczorowej, ale w szkole wieczorowej znów niewielu ciężko pracuje, by osiągnąć jasno wytyczony cel. Nawet jeśli niektórzy go mają, to na pewno nie są nim studia prawnicze, menedżerskie albo medyczne. Marika zdała wszystkie egzaminy z wyjątkiem matematyki, której przecież zawsze będzie mogła się nauczyć. Tak przynajmniej mówi.

Póki co studiuje kosmetologię, choć ostatnio zawiesiła studia, „bo brakuje jej czasu”. Planuje w przyszłości otworzyć własny gabinet. Mówi, że ma do tego smykałkę i zainteresowanie. Najbardziej ją pociąga tworzenie sztucznych wizerunków za pomocą makijażu, który może zmienić człowieka nie do poznania. Lubię to, mówi. Malując się i pozując do zdjęcia, mogę być, kim zechcę. I chyba też chciałaby to potrafić: stawać się tym, kim by chciała. Może właśnie dlatego najbardziej lubi poradniki z psychologii społecznej, o których mi powiedziała, gdy ją zapytałem, co czyta. Potęga podświadomości i temu podobne proste recepty na szczęście i powodzenie w życiu. Powiedziała mi, że pracuje jako fotomodelka, prezentując głównie biżuterię i galanterię albo grając w dziwnych klipach na zlecenie, gdy zamawiający chce dostać filmik z chichotem dziewczyny łaskotanej w stopy lub pod pachami albo z jej piskiem spod zimnego prysznica. Nawet mi przysłała kilka próbek ze swoimi zdjęciami i podobnymi filmikami. Dłonie lub stopy w kolorowych wełnianych rękawiczkach bez palców. Film z widokiem lekko drgających stóp łaskotanych co chwila piórkiem lub palcem, z głośnym chichotem w tle. Jednak na pierwszym zdjęciu, które mi przysłała, chyba chciała być dziwką. Pozuje na nim w czarnym gorsecie ze złotą lamówką i w czarnych pończochach w siateczkę. Zdecydowanie wpatruje się w obiektyw sponad okularów słonecznych. Gdy powiększyłem fotografię, zobaczyłem za okularami femme fatale z demonicznym czarno-srebrnym makijażem, wpatrującą się we mnie wzrokiem pełnym pogardy, jakby mówiła: Wchodzisz w to, chłopcze? Zastanów się, bo mogę zrobić z tobą wszystko, co zechcę.

To zdjęcie przysłała mi w odpowiedzi na moją odpowiedź na jej anons w eamore.com. Gdy wyraziłem swoje zaintrygowanie, ona mi odpowiedziała: Pozowanie do zdjęć to zupełnie inny świat, w którym mogę być, kim zechcę. Raz sobą, raz aniołem, raz wcieleniem diabła. Ale na ogół w kontaktach z ludźmi jestem bardzo ostrożna i nieśmiała. Nieśmiałość? — odpisałem. Trudno w to uwierzyć, bo sprawiasz wrażenie dziewczyny, która już z niejednego pieca chleb jadła. A ona na to: Nie wiem, jak to odebrać :/. Tak zinterpretowałem twoje zdjęcie w kabaretkach: O, dziewczyna niezwykle swobodna seksualnie, która miała sporo erotycznych doświadczeń. Nie zgadza się? To tylko zabawa i mistyfikacja? Źle mnie odebrałeś i przykro mi z tego powodu, ale masz prawo. Nie miałam wielu erotycznych doświadczeń i chciałabym ci udowodnić, że nie jest tak, jak sobie pomyślałeś. Nie jestem złą, zepsutą dziewczyną. Ani przez moment nie pomyślałem, że jesteś zła, nawet jeślibyś była nienasyconą nimfomanką, doświadczoną kurtyzaną czy łatwą dziewczyną. A może i nawet byłyby to atuty? Złem w tych relacjach byłyby dla mnie: cynizm, pogarda, przedmiotowe traktowanie drugiego człowieka. Pięknie ujęte, ale odpowiem ci wprost: Nigdy nie byłam nimfomanką, kurtyzaną ani łatwą dziewczyną. Na decyzję o takim układzie poświęciłam dużo czasu. Mam nadzieję, że ta znajomość będzie głęboka również dla duszy, a nie tylko dla uciech fizycznych. Jak napisałam w ogłoszeniu, interesuje mnie przyjaźń i podtrzymanie znajomości. Nie chcę traktować tego przedmiotowo, chcę cię poznać, polubić i być częścią świata, do którego z chęcią będziesz chciał wracać. Aż mi się nie chce wierzyć, że aż tak dobrze możemy się rozumieć — odpisałem. Ja też długo szukałem takiego kontaktu.

Tak, Marika spotyka się ze mną za pieniądze. Ale rzeczywiście nie jest dziwką ani femme fatale. Chyba powinienem być dumny, że spośród kilkudziesięciu mężczyzn, którzy odpowiedzieli na jej anons, wybrała właśnie mnie. Bo wydawałeś mi się najciekawszym z nich wszystkich — napisała. I najbardziej godnym zaufania. Tylko ty napisałeś, że chcesz otoczyć mnie troską. „Cieszyłbym się, gdybym mógł otoczyć cię opieką i czułością. W zamian oczekiwałbym tego samego”. Tak było? — cytuje moją odpowiedź na swój anons.

To dlatego tak się do mnie tuli? Dlatego z taką ufnością patrzy mi w oczy? Dlatego obsypuje mnie deszczem czułych pocałunków? W żadnym calu nie zachowuje się jak dziwka. Wyczułem to już podczas pierwszego spotkania, a podczas drugiego przekonałem się na pewno i wiedziałem nawet, jak to nazwać. Takiej czułości pocałunków i pieszczot, jakimi mnie obdarzyła, doświadczyłem do tej pory jedynie od kobiet, które mnie kochały. Każda z nich przekazywała to w inny sposób, ale żadna — tak subtelnie. Może dlatego, że one kochały się ze mną naprawdę, podniecając się i zmierzając w szale uniesień do szczytu własnej rozkoszy? Ja też potrafię dać Marice rozkosz, ale muszę nad nią popracować metodycznie. Może więc to nie jest rozkosz, tylko rozładowanie? Zaspokojenie — mówi Marika. Autentyczna czułość jej dotyku, pieszczot, pocałunków, spojrzenia stoi w tak oczywistej sprzeczności z naszym układem — sponsorskim — że już na pierwszym spotkaniu cisnęło mi się na usta pytanie, dlaczego to robi. Dlaczego uprawia seks za pieniądze. Ale nie chciałem wydać się jej moralizującym klientem, który próbuje sprowadzić zepsutą dziewczynę na właściwą drogę, i tylko spytałem oględnie, skąd pomysł na takie spotkania. Odpowiedziała mi, że po prostu chciała spróbować takiego doświadczenia. Chyba wiem, co miała na myśli, bo opowiadała mi też o próbach innych doświadczeń na tym polu. Na przykład: seks z kobietą. W sumie — z kobietami, bo znalazła ich już kilka. Internet to świetny wynalazek do tego rodzaju poszukiwań. Niełatwo jest znaleźć odpowiedniego partnera lub odpowiednią partnerkę w swoim środowisku, jeśli nie chce się ujawniać pewnych skłonności. Zawsze istnieje niebezpieczeństwo niezamierzonej kompromitacji, która może skomplikować relacje ze znajomymi. A w necie? Piszesz: Chciałabym spróbować seksu z inną dziewczyną — i już po paru godzinach masz kilka kandydatek. Albo: Młoda dziewczyna zaprzyjaźni się ze starszym panem — i od razu zgłasza się kilkudziesięciu.

Oddała mi się cała? Nie. Nie, bo to niemożliwe w jej przypadku. By oddać się w całości, trzeba w całości się otworzyć, a to u niej chyba niemożliwe. Nie w tym sensie, że skrywa jakieś tajemnice, których nie chciałaby ujawnić, lecz raczej w tym, że jest monadą. A monady — wiadomo — są bez okien. Nie można w nie zajrzeć ani ich prześwietlić. Monady nie promieniują całym swoim światłem. Raczej przesącza się przez nie tyle światła, ile można zobaczyć w ciemnym korytarzu, gdy wydobywa się spod drzwi jakiegoś zamkniętego i oświetlonego wewnątrz pomieszczenia. Nie można więc ich zobaczyć, a da się tylko stwierdzić, że świecą.

Marika pragnie pieszczot delikatnych jak muśnięcie motyla. Przez cały czas pozostaje opanowana w swej delikatności. To ona nadaje ton i tempo naszym pieszczotom. I robi to bez słów. Podczas pierwszego naszego spotkania cierpliwie uprzystępniała mi swoje ciało, jak gdyby badając moje potrzeby i upodobania, ale na początku drugiego — zdecydowanie przewróciła mnie na plecy i obsypała deszczem pocałunków i lawiną pieszczot swojego języka. Nie, nie. Nie deszczem, nie lawiną. Śniegiem, puchem, mgłą… Sam już nie wiem: manną. Uczę się jej niemego kodu, gdy kieruje czepigą mego ramienia, kiedy lemiesz mej dłoni zgłębia istotę jej rzeczy samej w miejscu, gdzie różany jej ogród się szerzy. Wystarczy muśnięcie palców, bym zrozumiał: wzgórek łonowy, pachwina, wargi, pochwa, łechtaczka. Mons pubis, inguine, labia majora, labia minora, vagina, clitoris. Wolniej, nie tak głęboko, stop! Tak, taak, taak, taaaak… Non pudet, quia pudendum est.

Przeżyłem z nią kilka momentów, których nie zapomnę do końca życia. Któregoś razu nasze pieszczoty skończyły się długim zespoleniem. Marika leżała na wznak, a ja, zawieszony nad nią swoim torsem i oparty dłońmi o materac łóżka, w powolnym rytmie, łagodnie napierałem na nią i cofałem się swoimi biodrami. Marika przez cały czas muskała mnie palcami po przegubach i niewzruszonym wzrokiem wpatrywała się w moje oczy. To była cudna pieszczota z jej strony. Dotyk motyla na moich przegubach. Marika wodziła palcami po moich przegubach, a ja, wpatrując się w jej wpatrujące się we mnie oczy, nie przestając delikatnie z nią kopulować, zacząłem szeptem powoli recytować: Nad łódeczką księżyc świeci, trójgraniasty groszek leci. Czworoboczna większa mniejszą uderzyła, główką haczyk zaczepiła. Co to? — spytała Marika, nie przestając gładzić mnie palcami po przegubach i nieruchomo wpatrywać się w moje oczy. Jakiś wierszyk? Tak — odpowiedziałem. W ten sposób studenci medycyny uczą się nazw kości nadgarstka.

Marika opuściła wzrok do mojego lewego nadgarstka i przerwała głaskanie. Prawym kciukiem zaczęła gładzić wewnętrzną powierzchnię przegubu mojej lewej ręki, a pozostałymi czterema palcami — zewnętrzną. Zatrzymała ruch czterech palców, wsparła się nimi na zewnętrznej krawędzi mojej ręki, a kciukiem wyczuła końcówkę kości promieniowej i zaczęła nim ją obwodzić z lekkim naciskiem. Processus styloideus radii — powiedziałem. Wyrostek rylcowaty kości promieniowej. Marika wróciła pytającym spojrzeniem do moich oczu, a ja wykonałem cztery delikatne ruchy frykcyjne. Nie odrywając wzroku od moich oczu ani swoich czterech palców od zewnętrznej krawędzi mojej dłoni, przesunęła kciukiem w dół, wciskając go w zagłębienie tuż pod przegubem. Os scaphoideum,łódeczka — przypomniałem sobie i wykonałem kilka następnych delikatnych i powolnych ruchów frykcyjnych, które miały naśladować kołysanie się łódki na krótkiej fali. Marika z niewzruszonym wyrazem twarzy zwolniła napięcie swojego kciuka i z lekkim naciskiem poruszyła do przodu i do tyłu środkowym palcem. Os lunatum — szepnąłem tajemniczo i z uśmiechem i szeroko otwartymi oczami przełożyłem na nasze: Księżyc. Bezzwłocznie spróbowałem kilkoma mocniejszymi ruchami frykcyjnymi wyrzeźbić w jej pochwie kształt, jaki przybiera na początku cyklu.

Naprawdę nie jesteś lekarzem? — spytała. Nie, mówiłem ci. To moja żona studiowała medycynę. Podczas studiów uczyła się na mnie anatomii. Zapamiętałem co nieco.

Uważając, by nie oderwała swych palców od mych nadgarstków, przesunąłem jej ręce ruchem okrężnym ponad jej głowę, spocząłem na niej całym ciężarem ciała, przysunąłem swoje usta do jej ust i pocałowałem ją delikatnie trzema cmoknięciami, a potem przywarłem mocniej, rozchylając je ruchem swoich warg i wchodząc w nie językiem. Marika odpowiedziała na moje cmoknięcia cmoknięciami. Na mój silniejszy nacisk na jej usta — naciskiem swoich, a na wsunięcie języka — spleceniem z nim swojego. Znów uniosłem się nad nią i wsparłem się dłońmi na materacu łóżka, ale teraz — opierając się nad jej głową. Ująwszy palcami prawej dłoni przegub jej lewej ręki, wyrecytowałem ponownie z długimi przerwami: Łódka płynie… księżyc świeci… trójgraniasty groszek leci… Na trapezie… trapeziku… wisi główka na haczyku — naciskając kolejno palcami na jej os scaphoideum, os lunatum, os pisiforme, os trapezium, os trapezoideum, os capitatum i os hamatum.

Ale dla mnie trwało to za długo, więc musiałem zmienić pozycję i wraz z nią przewróciłem się na bok. Marika podciągnęła nogi wzdłuż mojego ciała, oparła pięty na mych ramionach i splotła stopy za moją głową. Wpatrywała się we mnie, a ja leżałem zachwycony w kołysce jej stóp. Patrzyłem w jej szmaragdowe oczy i podziwiałem mistrzostwo kaligrafii jej brwi i ust. Lekkimi ruchami lędźwi przypominałem, że wciąż w niej jestem, ale gdy zauważyłem, że jej dziurki od nosa zaczynają coraz silniej się rozszerzać przy wciąganiu powietrza, natychmiast podążyłem za falą jej oddechu, by złapać jej rytm. Kołysałem się na jej falach przyboju wzbierających z każdym moim ruchem i czekałem, aż docierając do brzegu, odśpiewa syreni hymn rozkoszy, ale ona wydała tylko krótki, tłumiony spazm ulgi jak zdjęta z haczyka i wyrzucona na ląd ryba, która nie podejmuje już walki. Dwa nieme skurcze: plask, plask.

Leżeliśmy na brzegu, a rozkołysane morze naszych oddechów uspokajało się i cichło. Znów wpatrywała się we mnie swym ołowianym spojrzeniem, a ja podziwiałem jej cudną twarz, tym razem zmąconą wyraźnymi oznakami zmęczenia: wypieki na policzkach, spocone czoło, zmierzwione włosy, przyćmiony blask szmaragdowych światełek w łódeczkach kocich oczu unoszonych na czerwonych i czarnych falach jej ust i brwi. A wszystko to w półmroku pokoju, ledwo rozjaśnionego światłem przedostającym się przez szczeliny zaciągniętych na okno zasłon. Jednak z twarzy Mariki — jakimś niepojętym cudem — bił blask, wyraźnie ukazujący jej szczegóły, jak na obrazach Caravaggia, jednego z pierwszych mistrzów światłocienia, który malował swe postaci spowite — podobnie jak Marika w moich oczach (zarówno dosłownie, jak i w przenośni) — głębokim mrokiem, widziane jakby w piwnicznym oświetleniu. Ten blask bijący z twarzy Mariki był czymś w rodzaju lume sacrale, którego źródło na obrazach Caravaggia pozostawało niezgłębioną tajemnicą. Dla mnie jednak wszystko było aż nader oczywiste. Było to światło mojego zachwytu.

Ponadto Caravaggio zdawał się mówić do Leonarda: Człowiek nie jest taki idealny, jak ty go przedstawiałeś; nęka go zmęczenie, choroba, cierpienie; zwycięża go śmierć. Ale czy w tym nie tkwi również jego piękno? Caravaggio kocha człowieka i świat takimi, jakie są. Nawet na obrazach przedstawiających Jezusa owoce są robaczywe, a nie jakieś wyidealizowane. Takie było piękno Mariki, zmierzwione wysiłkiem naszego uniesienia i bijące z jej twarzy w zaciemnionym pokoju hotelowym. Nigdy jej tego nie mówiłem, ale jej zaledwie dwudziestosześcioletnie ciało nie wzbudzało we mnie czysto estetycznego zachwytu, podobnego do tego, jaki we mnie budziło dziewicze piękno nieródek z ich jędrnymi piersiami, pośladkami i wymodelowanymi brzuchami, którym zwykle mówiłem, że nie musiałbym ich dotykać, by się nimi zachwycić, bo wystarczyłoby mi tylko na nie patrzeć. Piersi Mariki po powrocie jej figury od krągłości matki karmiącej do elfiej smukłości nastolatki straciły swą jędrność. I o ile tę stratę dało się jeszcze retuszować optycznie usztywniającym stanikiem czy odpowiednim ustawieniem ciała do zdjęcia, to przy dotknięciu cała prawda wychodziła na jaw. Pod naciskiem palców jej piersi zapadały się jak sylwestrowe baloniki w święto Trzech Króli, do którego nie zdążono ich posprzątać. I choć Marika karmiła piersią tylko swą jedyną córeczkę, jej sutki kończyły się wyciągniętymi smoczkami, jak gdyby wykarmiła nimi co najmniej piątkę dzieci. Przebiła je kolczykami, które sprawiają wrażenie, jakby końcówki zostały wydłużone specjalnie w tym celu, by ozdobić je biżuterią. Podobnie z łechtaczką — nie była już wdzięcznym śliskim kamyczkiem leżącym na skraju uroczego jeziorka, nie perełką, którą można znaleźć po otwarciu muszli niektórych perłopławów, jak chociażby Pinctada albina, która byłaby chyba najlepszym odpowiednikiem waginy blondynki, lecz sterczącym z górnej części małża bisiorem, którego napletek Marika przebiła takim samym co sutki kolczykiem z dwoma rubinowymi zakończeniami. Przydawało to jej uroku wykwintnie podanego zagadkowego owocu morza. Kolejna zagadka — na prawej łopatce: tatuaż węża zjadającego własny ogon. Dlaczego taki? To symbol transformacji i odrodzenia, wyjaśnia mi Marika. Tatuaż niezbyt wyrazisty, jakoś dziwnie wyblakły. Ale mimo wszystko nie oddałbym tego, noszącego już tylko ślady dawnej świetności, ciała Marki za wszystkie razem wzięte perfekcyjne ciała trzech innych panienek, z którymi spotykałem się w tym czasie. Ja nie kochałem i nie pożądałem ciała Mariki. Ja kochałem ją samą.

Kołyska jej stóp pozostała ulubioną pozycją dla naszych rozmów. Moszczę się w niej swoją głową i z odległości kilkudziesięciu centymetrów podziwiam tak kochane przeze mnie szczegóły jej twarzy. To jest dla mnie idealna odległość do patrzenia, ponieważ wtedy mogę widzieć je wszystkie wyraźnie. Jestem mniej więcej dwa razy starszy od Mariki, noszę już okulary do czytania i gdy patrzę na jej twarz z bliska, całując ją lub łowiąc jej oddech, widzę jej detale podwójnie. Jedne nakładają się na drugie, jak na portretach Dory Maar Picassa. Rzęsy bez oczu i oczy bez rzęs. Oczy w miejscu nosa, czasem dwa nosy i troje oczu, pomieszane czarne i czerwone kreski jej brwi i ust. Ja się moszczę głową w kołysce jej stóp, a ona się mości swymi małymi pośladkami w legowisku, jakie jej robię ze swych lędźwi. Leżąc głową w kolebce jej stóp, wyciągam jedną rękę i wsuwam dłoń pod jej policzek, a drugą głaszczę jej ramię lub ucho. Ona też czasami wyciąga rękę, by mnie pogłaskać po ramieniu, po brodzie lub twarzy, ale zwykle trzyma dłonie z zaciśniętymi pięściami zsunięte razem na klatce piersiowej, tuż pod brodą. Czasami rozplata kołyskę swych stóp zza mej głowy i ściąga kolana do łokci, przyjmując pozycję embrionalną. Wtedy ja obejmuję ją szeroko rękami, a ona przytula głowę do mojego ramienia. Mam ją całą tak blisko. Obejmując ją szeroko rozpostartymi dłońmi — jedną za łopatki, a drugą za wygięty pośladek — próbuję poruszyć jej całym ciałem i umościć ją jeszcze lepiej w swych objęciach. Uwielbiam wtedy wąchać jej włosy, pachnące ziołowym szamponem. Ale dziś jeszcze nie wiem, co tulę. Jej samotność czy pustkę? Czy jakąś nienazwaną tęsknotę? Gdy ją o to pytam, odpowiada mi z uśmiechem, że jest jej po prostu zimno. Że kiedy kochaliśmy się nago na kołdrze, byliśmy aktywni, wydzielaliśmy ciepło, a teraz, leżąc bez ruchu, ona marznie i musi się jakoś ogrzać. I zwykle składa mi czuły, delikatny pocałunek w miejscu, gdzie akurat znajdują się jej usta. Albo na mej piersi, albo na ramieniu, albo na dłoni. Boże! Ona całuje moje dłonie! Z zewnątrz i wewnątrz. Dotyka ich wnętrzem lub grzbietem swojej ręki lub tylko opuszkami palców, rozchyla moje palce i przeciąga między nimi swoje. Jak mógłbym nie kochać kogoś, kto daje mi taką, najczulszą, pieszczotę?

Któregoś dnia kochaliśmy się trzeci raz pod koniec spotkania. Zrobiło mi się wstyd z powodu mojej zachłanności, ponieważ zrozumiałem, że mimo dość silnej erekcji nie będę w stanie osiągnąć kolejnej ejakulacji. Wycofałem się z niej i dyskretnie poprosiłem, by pomogła mi dojść do końca. Marika w pełnym oddaniu robiła, co mogła. Dłonią, palcami, ustami. Prącie, żołądź, napletek, wiązadełko, moszna, jądra. Penis, glans penis, preputium, frenulum, scrotum, testis. Cudowna pieszczota, ale wciąż tylko na krawędzi spełnienia. Brakowało jednego kroku, bym mógł — jak lotniarz — rzucić się w przestwór i odlecieć. Postanowiłem wziąć sprawy (dosłownie) w swoje ręce. Poprosiłem Marikę, by teraz całowała mnie w usta, a dłonią pieściła moje scrotum i testis. Wiedziałem, jak stymulować swój członek, by dojść do końca, ale osiągnięcie tego po raz trzeci w ciągu trzech godzin nie było łatwe. Teraz ja sam kilkukrotnie zbliżyłem się do krawędzi, ale gdy byłem już tuż, tuż, mechanizm nagle się rozprzęgał. Potrzebował nie więcej siły, nie większej dynamiki, lecz precyzyjniejszej stymulacji, dlatego w tym przypadku moja dłoń musiała się okazać skuteczniejsza niż kochana i czuła dłoń Mariki. W końcu udało mi się wywołać ostateczny skurcz, wyrzucający ze mnie na zewnątrz kolejne porcje świeżej gamety. Wydałem z siebie ryk ulgi i upokorzenia. Było mi wstyd przed Mariką, że robię to sam na jej oczach, niewrażliwy już na jej wdzięki, pieszczoty i czułość. Ona musiała to chyba zrozumieć. Delikatnie ujęła moją dłoń, zdjęła ją z mojego członka, podsunęła ją sobie do ust i pocałowała z najwyższą czułością. A potem to samo zrobiła z moim najlepszym przyjacielem.

Czy można kochać kobietę za jej inteligencję, mądrość i błyskotliwość? Wszyscy odpowiedzą, że tak. A za jej piękno, wdzięk, urodę? I tu nikt nie zaprzeczy. Za oddanie, dobro, wierność? I tego nie można nie docenić. A ja kocham Marikę za jej czułość. Za rodzaj czułości, jakiego nigdy nie dostałem od kobiety. Ani od matki, ani od żony, ani od córki czy żadnej z kochanek. Czułość, jakiej doświadczyłem w życiu — a było jej mnóstwo — była innego rodzaju niż ta, którą mi daje Marika. Być może aby jej zaznać, trzeba pokonać pewną granicę wieku. Może to właśnie miał na myśli poeta, pisząc: Polały się łzy me czyste, rzęsiste, na me dzieciństwo sielskie, anielskie, na młodość moją górną i durną, na mój wiek męski, wiek klęski; polały się łzy me czyste, rzęsiste… Zawsze myślałem, że ten wiersz mówi o łzach smutku, tęsknoty. A może — myślę sobie dziś — chodzi tu o łzy wzruszenia? Kiedy masz już grubo ponad pięćdziesiąt lat, twoja stara matka, o ile wciąż ją jeszcze masz, nie przytuli cię jak małe dziecko. Ani twoja żona, o ile jej nie straciłeś, nie obejmie cię w odruchu czułości jak przed laty po zapierającym dech w piersiach akcie uniesienia, gdy oboje marzyliście, że nasienie, które właśnie złożyłeś w jej łonie, wykiełkuje i wyda wspaniały owoc żywota waszego. Ani twoje dzieci, o ile wciąż potrafisz z nimi rozmawiać, nie przytulą się do ciebie z taką ufnością jak dawniej, niczym pisklęta szukające schronienia pod skrzydłami kwoki. One pewnie mają już kogoś innego do przytulania.

Jesień życia, nawet jeśli jest najbardziej pogodna, prędzej czy później musi przynieść jakieś niedomagania: pogarszanie się wzroku, psucie się zębów, trudności z oddawaniem lub trzymaniem moczu. Nawet jeśli nie imają się ciebie jeszcze poważniejsze choroby, to i tak ogólna kondycja zaczyna mniej lub bardziej szwankować. Ale starzenie się oznacza coś jeszcze. Twoje fizyczne więzi z innymi ludźmi, nawet jeśli są twoimi najbliższymi, powoli się rozluźniają. Nikt już nie chce cię dotykać, może z wyjątkiem wnuków, ale to też do czasu. Chcąc nie chcąc, powoli robisz się jak stary grzyb, który aż się prosi, by go kopnąć z odrazą.

Kiedy patrzę w lustro, wyraźnie widzę, jak czas powoli naciąga na moją twarz maskę starości. Siwiejące włosy, coraz głębsze bruzdy zmarszczek, nabrzmiałe powieki, worki pod oczami. Jesień nadciąga nieubłaganie, nawet jeśli wciąż jeszcze całkiem szwarny z ciebie gość. I dobrze wiesz, że to, co ci się może przytrafić najpiękniejszego, to babie lato. Dni już wyraźnie krótsze i zimniejsze, ale od czasu do czasu rozświetla i ogrzewa je cudowne słońce. Woda w jeziorach już naprawdę rześka, ale jeśli jesteś zahartowany i zostały ci resztki dziarskości, wskoczysz do niej, by przypomnieć sobie dreszcz, jaki ogarniał cię przed laty, gdy jako chłopiec w ciepłe dni przed Świętym Janem, nie mogąc się doczekać lata, w tajemnicy przed rodzicami wskakiwałeś do rzeki lub stawu. Noce już chłodne, ale mimo wszystko pójdziesz za głosem romantycznych wspomnień i znów zatęsknisz za tym, by przesiedzieć od zmierzchu do świtu przy ognisku w środku lasu. A gdy usłyszysz pohukiwanie puchacza lub chichot puszczyka, albo klangor przelatujących kluczy żurawi, zdziwisz się, z jaką łatwością przywykłeś do codziennego szumu samochodów i tykania zegara.

Marika przyniosła mi babie lato czułości. Daje mi ją w najwyższym stopniu, gdy układam się w pozycji embrionalnej i wtulam w jej ramiona. Wtedy ona obejmuje mnie szeroko rękami i przytula mą głowę do swojej piersi lub ramienia. Ona — mała lala, ja — wielki niedźwiedź. Ona — Wielka Niedźwiedzica, ja — mały miś. Ja — Wielki Wóz z długim dyszlem, szkieletem puszystego ogona Wielkiej Niedźwiedzicy — jej. Mam ją całą tak blisko. Obejmując mnie rozpostartymi dłońmi, jedną za łopatki, a drugą za wygięty pośladek, próbuje poruszyć moim całym ciałem i ułożyć mnie jeszcze lepiej w swych objęciach. Uwielbiam wtedy wąchać jej skórę pachnącą ziołowym balsamem i oddawać się bezgranicznie tej pieszczocie: metafizycznemu zespoleniu z czymś, co ogarnia mnie całego, niepodzielonego na role, które muszę grać w swym realnym życiu. W jej ramionach wiekuista cisza tych nieskończonych przestrzeni, której doświadczam od zarania dorosłości, nie przeraża mnie. Nie muszę tłumić jej poczucia, grając rolę niewzruszonego mędrca lub nieustraszonego herosa. Rozpoznaję w Marice tę samą samotność i pustkę, która tkwi we mnie.

Rozmowa z Mariką jest mało skomplikowana. Gdy ją o coś pytam, odpowiada mi krótkimi zdaniami. Jeśli chcę wiedzieć więcej, sam muszę się dopytywać o szczegóły. Marika rzadko się otwiera i rzadko podejmuje dłuższe opowiadania. Mówi, że woli słuchać, kiedy ja coś opowiadam. Lubię snuć długie opowieści o przygodach i doświadczeniach ze swojego życia i lubię, jak ona słucha ich w skupieniu, wpatrując się w moje oczy. Nie lubi, kiedy wypytuję o szczegóły z jej życia. Mówi, że jeśli będzie czuła taką potrzebę, powoli sama się otworzy. Ale gdy to robi, nie opowiada długich historii, nie opisuje osób w szczegółach. To nie są nawet impresje. To jakby szkice do obrazów. Kilka kresek, owal twarzy bez żadnych szczegółów i już jest postać.

Wiem, że ją i jej siostrę wychowywała babcia. Kim była babcia? — pytam. Babcia? Babcia była babcią. Na tym wyczerpuje się moja wiedza o niej — odpowiada mi trochę obcesowo Marika. Siostra jest od niej starsza o trzy miesiące. To córka siostry jej mamy. Co się stało, że obie siostry oddały swoje córki na wychowanie matce, tego nie wiem. Może się kiedyś dowiem, a może nie. Może Marika kiedyś mi sama to opowie, a może poprzestanie na tym, co często powtarza: że nie ma o czym opowiadać. Marika nieco się rozgaduje, gdy odwożę ją do domu albo do miasta. Być może uzyskuje wtedy jakieś poczucie bezpieczeństwa, wiedząc, że za chwilę będzie mogła wysiąść i zostawić mnie bez ceregieli ze wszystkimi moimi pytaniami.

Czy babcia wciąż żyje? — zapytałem ją któregoś razu. Ta babcia? — upewniła się retorycznie Marika, pewnie dla zyskania czasu na odpowiedź. Uhu — potwierdziłem mruknięciem. Nie — odpowiedziała krótko, a po chwili zadumy dodała: Znalazłam ją martwą, gdy miałam dwanaście lat. Jak to „znalazłam”? Zwyczajnie. Siedziała nieżywa w fotelu. Podeszłam do niej i zobaczyłam, że nie żyje. Wystraszyłaś się bardzo? Nie. Od razu zrozumiałam, że umarła. I co zrobiłaś? Poszłam zawołać rodziców. Byli w drugim pokoju. Było ci smutno? Tak. Ona mnie bardzo kochała. Bardzo płakałaś? Nie. Możesz się tutaj zatrzymać?

Taka jest Marika. Zanim wysiadła, zwróciła twarz ku mnie i powiedziała: Dziękuję za miłe przedpołudnie — i przytrzymała na moment mój wzrok swoim wzrokiem, delikatnie kiwając głową jak piesek maskotka, jaką niektórzy kierowcy lubią umieszczać w swoich pojazdach. Te pieski kiwają głową pociesznie i bardzo wyraźnie, w rytm kołysania się samochodu, a Marika zrobiła to niemal niezauważalnie. Nie wiem, czy kto inny by to zauważył, może i ja też nie, ale tyle razy spostrzegłem ten gest, gdy nasze głowy nie spoczywały akurat w żadnym podparciu, lecz utrzymywały się w górze dzięki pracy mięśni szyi, że nie mogłem nie zwrócić nań uwagi. Nie zdawałem sobie do tej pory sprawy z tego, że aby nasze głowy utrzymywane były w pozycji pionowej, mięśnie szyi, musculi colli, stale muszą pracować. Marika otwiera mi nowy, subtelny wymiar rzeczywistości. W sumie to nie ona to robi. On mi się sam przy niej otwiera. Ta próba utrzymania przez nią naszych spojrzeń w równowadze nie była ani skinieniem na pożegnanie, ani ukłonem podziękowania, raczej przyjacielskim objęciem i uściskiem zakończonym czułym przytuleniem pierś w pierś. W środku miasta i wewnątrz samochodu Marika nie mogła zrobić tego ramionami, przekazała więc mi to wzrokiem. Nie słowa, lecz spojrzenie, uśmiech, dotyk. To są środki językowe nowego rodzaju mowy, który poznaję: mowy ciała i duszy Mariki.

Znam jeszcze parę szczegółów z jej życia. Ma małą córeczkę, która jest dla niej wszystkim. I ma męża, dla którego być może i one są wszystkim, ale — mówi — przestała go kochać. Kocha go jako ojca swego dziecka, ale przestała go kochać jako mężczyznę. I nie pozwala mu być mężczyzną u swego boku. Chce od niego odejść, bo — to też jej słowa — nie potrafi kochać ani z obowiązku, ani z litości.

Wiem, że Marika jest na rozdrożu, w punkcie, w którym będzie musiała coś zdecydować i ruszyć do przodu. Kocham ją, ale ja nie jestem dla niej żadnym rozwiązaniem, żadną alternatywną drogą. Jestem zaułkiem, w którym się skryła w pewnym momencie swego życia. Nie wiem, jak długo w nim pozostanie. Prawie nic nie wiem, co się wydarzyło w jej życiu, i nie wiem kompletnie nic, co się w jej życiu wydarzy. Może jeśli poznam ją bliżej, będę mógł o nim opowiedzieć, ale boję się, że któregoś dnia, oddalając się ode mnie swoim drobnym krokiem i pokonując przeszkody — kałużę czy krawężnik — swoim wdzięcznym dygnięciem i wysunięciem nogi, odejdzie na zawsze i już nigdy więcej nie pojawi się w naszym tajemnym świecie. Już teraz, gdy za nią tęsknię pomiędzy spotkaniami, łapię się na tym, że bezwiednie zakładam dłonie za głowę, głaszczę się palcami po karku i wyobrażam sobie, że leżę w kołysce jej stóp.

Książkę możesz kupić tutaj:
(przesyłka przez RUCH za 1 grosz, a przez innych przewoźników – za pół ceny)


Rozdział II (ok. 45 minut czytania)

Marika jednak wraca. Raczej ja do niej, bo to ja po nią przyjeżdżam swoim samochodem i czekam w uliczce niedaleko jej domu. Za każdym razem czekam coraz dłużej. Gdy wysyłam jej SMS, że już jestem, ona mi odpisuje, że potrzebuje jeszcze pięciu minut i przychodzi po piętnastu, albo, że – dziesięć i przychodzi po dwudziestu. Gdy jej powiedziałem, że czekam coraz dłużej i że za każdym razem obiecuję sobie, że nie zacznę naszego spotkania od narzekania, że straciliśmy te piętnaście lub dwadzieścia minut, ale że naprawdę mi ich żal w momencie rozstania, bo moglibyśmy być w swych objęciach przez te kilkanaście minut dłużej, Marika jest gotowa wcześniej. Nie jest to moja pierwsza tego typu przygoda z dziewczyną. Prawie wszystkie dawały mi do zrozumienia w podobnych przypadkach, że mają moje czekanie w nosie. I że, jeśli mi się nie podoba, mogę dać sobie spokój. Nauczyłem się cierpliwości, bo kilka razy, gdy już czekałem w umówionym miejscu, dostawałem SMS z wiadomością typu: Sorry, wypadło mi coś ważnego, spotkanie nieaktualne. I to był jeszcze pełen bon ton, bo kilka razy nie dostałem żadnego SMS-a, śląc przez godzinę zapytania: Kiedy będziesz? Długo jeszcze? Czy coś się stało? Gdy pewnego razu dostałem odpowiedź, że tylko maniak może przysłać szesnaście pytań bez odpowiedzi, nauczyłem się, że trzy SMS-y i trzydzieści minut czekania to górna granica upokorzenia, na jakie mogę sobie pozwolić.

Gdyby Marika mi napisała, że spóźni się o godzinę, liczyłbym z rozkoszą spływające po szybie krople podczas deszczu albo próbowałbym zgrać szybkość rośnięcia swoich włosów z szybkością wzrostu trawy na wiosnę, a tempo ich siwienia z tempem jej schnięcia – latem. Ale ona po mojej uwadze jest gotowa przed czasem i w trakcie mojej jazdy do niej wysyła mi SMS: Jestem gotowa, czekam. A ja odpisuję: Będę za 5 minut. I przyjeżdżam za dziesięć.

Oddanie, to jest coś, co ją charakteryzuje. Nie uległość, lecz oddanie. Czy nie to obiecywała w swoim anonsie? Oddanie i delikatność? One się wyrażają nawet w języku, jakim mówi Marika. Nigdy nie słyszałem, żeby użyła jakiegoś wulgaryzmu. Nawet w jej smutnych opowiadaniach nie ma odrobiny agresji czy pretensji do kogokolwiek, tak jakby od nikogo niczego nie oczekiwała. W jej opowiadaniach o ludziach, na których się zawiodła, nie zauważyłem nawet cienia pogardy. Choć Marika nie ma wykształcenia ani nie jest oczytana, jej język nie ma typowych dla dzisiejszych czasów pospolitych naleciałości. Ona nawet nie używa słowa „facet”. Kiedyś musiała przy mnie odebrać telefon od męża, który właśnie był na treningu na siłowni. Słyszałam, jak panowie stękali, wyciskając ciężary – skomentowała przy mnie. „Panowie”, „mężczyźni”, ale nie: „faceci”. Inspiracją do rozpoczęcia mojej opowieści o Marice był e-mail, który jej wysłałem wieczorem po naszym spotkaniu. Opisałem w nim wrażenia, jakie wywołało we mnie obserwowanie jej odejścia i mieszania się z miejskim tłumem. Marika odpisała mi z czułością, że jeszcze nigdy nikt tak pięknie o niej nie pisał. Owładnięty tą czułością, postanowiłem pozwolić swym myślom swobodnie płynąć dalej i opisać nie tylko jej obraz, który pozostał w moich oczach, ale także i ten, który wyrył się w moim sercu. Gdy jej napisałem, że wyszło mi z tego opowiadanie, Marika zareagowała: O rety! Naprawdę? Piszesz o mnie opowiadanie? „O rety!” Połowa dziewczyn w jej sytuacji zareagowałaby pewnie: „Kurwa, zajebiście!” – a ona: „O rety!” Pamiętam, że „O rety” mówiła moja mama, której nigdy z ust nie wymsknęło się żadne przekleństwo. Prawdopodobnie w ten sposób musiała wyrażać się jej babcia, która chyba była z pokolenia mojej mamy. Ktoś ją przecież musiał nauczyć tej czułości i łagodności.

Podczas naszego pierwszego spotkania, gdy jeszcze nie odkryliśmy pozycji w kołysce jej stóp, leżeliśmy naprzeciw siebie oboje na prawym boku, dotykając nawzajem tyłem swych głów kolan lub ud partnera. Nasze spojrzenia instynktownie splotły się w uścisku, w którym zawsze potem najbardziej lubiliśmy prowadzić nasze rozmowy: odważnie – oko w oko i otwarcie – twarzą w twarz, oculo ad oculum et facie ad faciem. Leżeliśmy nago po pierwszym, nieśmiałym akcie uniesienia, gdy dopiero poznałem jej urok, ale jeszcze nie poznałem jej czułości. Marika, zauważywszy moją obrączkę, spytała: Od dawna jesteś żonaty? Już ponad trzydzieści lat. Ponad trzydzieści? To pobraliście się jeszcze przed maturą? Czemu? Pisałeś, że jesteś mężczyzną po czterdziestce. Gdy cię spytałam, ile, odpowiedziałeś, że maksymalnie. Sądziłam więc, że masz czterdzieści dziewięć lat. No wiesz, taka mała nieścisłość. Nie chciałem cię odstraszyć. Mam już kilkanaście lat po czterdziestce. Musimy to wszystko tak dokładnie ustalać? Nie możemy przyjąć, że mam tyle, na ile wyglądam? Czyli czterdzieści dziewięć? – mówię i myślę sobie po cichu: Przynajmniej przez kilka dni po fryzjerze, który mnie odmładza o parę ładnych lat.

Opowiesz mi, jak poznałeś swoją żonę? Opowiem, to ładna historia. Chodziliśmy w szkole średniej do tej samej klasy. Bardzo szybko się zaprzyjaźniliśmy. Lubiliśmy ze sobą rozmawiać. Pamiętam nasz pierwszy kontakt. Nie zakochałem się w Annie od pierwszego wejrzenia, ale bardzo mi zaimponowała jej dojrzałość. Nie mieliśmy jeszcze szesnastu lat. Wiesz, że piętnastoletnia dziewczyna jest dużo dojrzalsza od piętnastoletniego chłopca. Ja czytałem wtedy jeszcze kryminały i książki przygodowe, a ona dyskutowała o czystej formie i sztuce dla sztuki. To wszystko było jeszcze przede mną. Imponowało mi, że tak dobrze nam się rozmawia. Przez rok bardzo dojrzałem, zacząłem czytać poezję. Namiętnie. Wiedziałem, że gdzieś przede mną rozpościera się rozległe pole wielkiej literatury, ale jeszcze po nią nie sięgałem. Z radością oddawałem się sportowi, trenowałem lekkoatletykę sześć razy w tygodniu, i rockowi. Im cięższe brzmienie, tym bardziej było dla mnie ekscytujące. No i szkoła. Wypełniała mi dużo czasu. W pierwszej i drugiej klasie jeszcze grzecznie się uczyłem, potem już nie.

Pamiętam, jak na koniec pierwszej klasy, po rozdaniu świadectw poszliśmy dużą grupą na piwo. Siedzieliśmy w kawiarnianym ogródku, a ja przez cały czas rozmawiałem z Anną. Ona miała tego dnia urodziny i robiła u siebie imprezę z przyjaciółmi ze swojej dzielnicy. Takie towarzystwo wzajemnej adoracji. Byli od nas rok, dwa starsi i myśleli o sobie, że są artystami i intelektualistami. Stroili się w kapelusze, chusty i kożuchy. Myślałem, że po takiej długiej i poważnej rozmowie Anna i mnie zaprosi, ale nie zaprosiła. Na koniec rozmowy życzyła mi, żebym zachował swoją wrażliwość i czystość. Poczułem się jak prawiczek, którym zresztą byłem. Pomyślałem sobie, że uważa, iż jestem za młody i za głupi, żeby się z nimi zadawać. Gdy już byliśmy razem, po latach, powiedziała mi, że kiedyś w pierwszej klasie, gdy była chora i leżała w łóżku przez tydzień, marzyła sobie, żebym ją odwiedził i że była bardzo rozczarowana, gdy zamiast mnie odwiedził ją kolega, który mieszkał w sąsiedztwie i którego zresztą właśnie z tej racji poprosiła o to nasza wychowawczyni. Ale skąd ja miałem wiedzieć, że tak o mnie myśli? Może i dobrze, że tego nie wiedziałem, bo ona zaraz potem miała swojego chłopaka. Chodził do naszej szkoły, do czwartej klasy. Był już dorosły. I ona była dorosła. Bez przerwy prowadzali się, obejmowali i całowali, aż nauczyciele zwracali im uwagę, że to nie do przyjęcia na terenie szkoły. No i wiadomo było, że nie tylko się całują. Dziewczyny wtedy bardzo chętnie i otwarcie rozprawiały o swoich problemach seksualnych: o orgazmie, twardniejących sutkach, suchej lub wilgotnej pochwie. Rówieśników to krępowało, bo szesnastolatkom zostawało wtedy pokątne onanizowanie się. Wszyscy to robili, ale nikt się nie przyznawał. Gdy ja to robiłem, zabraniałem sobie myśleć o niej i starałem się snuć jakieś abstrakcyjne wyobrażenia.

Z każdym następnym rokiem zaczęliśmy niezauważalnie zrastać się ze sobą. Nasze zainteresowania zbiegły się w jedną linię. Wymienialiśmy się książkami i płytami, więc czytaliśmy i słuchaliśmy tego samego. Chodziliśmy razem do kina i do teatru, na koncerty i na te same imprezy. U mnie, u niej, u jej chłopaka lub u innych znajomych. Ona oczywiście chodziła ze swoim chłopakiem, a ja po prostu byłem w tej samej paczce. Jej chłopak skończył szkołę i poszedł do wojska i jakiś czas potem ona go zostawiła. Nie podobało mi się to, bo jak można było przerwać taką wielką miłość? A jeszcze bardziej mi się nie spodobało, gdy zauważyłem, z iloma przystojniakami flirtuje. Pod koniec czwartej klasy jeden z kolegów zrobił u siebie imprezę, ponieważ jego rodzice wyjechali na weekend. Ja wtedy byłem jeszcze młody i głupi. Chociaż były z nami dziewczyny, strasznie się upiłem. Dopiero po kilku latach nauczyłem się, że jak są dziewczyny i alkohol, to ten drugi idzie w odstawkę. Napić się zawsze zdążysz, a okazja do wyrwania jakiejś dziewczyny może ci się długo nie trafić. Jeśli już ktoś ma pić, to lepiej, żeby robiły to one. Pij, pij, będziesz łatwiejsza – Marika pokazuje mi z uśmiechem, że i ona dobrze zna tę zasadę.

Ten kolega, co organizował imprezę, chyba już to wiedział. Był z niego taki przystojniak podobny do Jacka Nicholsona. I w gruncie rzeczy cynik i cwaniaczek, jak typy, które zwykle grał Jack Nicholson. W każdym razie ja dość wcześnie położyłem się spać, ale nad ranem zachciało mi się do toalety. Idę .przez przedpokój i słyszę przez drzwi do jednego z pokojów jęki i spazmy Anny. Nie wytrzymałem i zacząłem to głośno komentować, ale nie wszedłem do środka. To i tak wystarczyło, żebym im popsuł zabawę. Rano wszyscy byli na mnie obrażeni, bo, ponoć pijany, zachowywałem się najgorzej ze wszystkich. Gdyby to był film, wyciągnąłbym pistolet, zastrzeliłbym ją i jego, a potem siebie, ale to nie był film tylko rzeczywistość, w której wszyscy troje musieliśmy żyć wspólnie co najmniej jeszcze przez rok. Ale okazało się, że żyliśmy wspólnie dłużej.

Razem uczyliśmy się do matury. Anna, Mariola – jej najlepsza koleżanka i ja. Już prawie całe dni spędzaliśmy ze sobą. Wciąż te same książki, sztuki, filmy i koncerty, zwłaszcza jazzowe, bo oboje wyrośliśmy z rocka i zaczęliśmy namiętnie słuchać jazzu. Ona chciała iść na medycynę, ale nie zdała egzaminów wstępnych. Ja dostałem się na wymarzone studia w stolicy. Mieszkałem w akademiku w jednym pokoju z innym kolegą z naszej klasy, takim przystojniakiem, podobnym do George’a Clooney’a i jeszcze z innym, trzecim kolegą, z mojego kierunku. Oczywiście, przy pierwszej okazji zaprosiłem Annę na festiwal jazzowy. To był rarytas, na który zjeżdżali się jazzfani z całego kraju, a nawet i z zagranicy. Pierwszego dnia byliśmy na radosnym koncercie Sonny Rollinsa, którego przebojem było grane na jazzowo Isn’t She Lovely Steve’a Wondera. Cudowny wieczór, wspaniała zabawa, cała sala koncertowa tańczyła na siedząco. Byłem taki szczęśliwy, że możemy tego słuchać z Anną. Widziałem ją, jak promienieje radością i szczęściem, jak jest mi wdzięczna za to zaproszenie. Następnego dnia mieliśmy iść na koncert orkiestry Woody Hermanna. Gdy gotowaliśmy wspólnie z Anną obiad w kuchni, zauważyłem jej podenerwowanie. Ciągle rozwijała i zawijała torebkę z przyprawami. O co chodzi – spytałem – że jesteś taka zdenerwowana? A ona na to: Muszę ci powiedzieć coś ważnego. Tak?… – przedłużyłem pytanie. Zakochałam się. W tobie? – pyta Marika. Nie – odpowiadam. – W George’u Clooney’u.

To był weekend – opowiadam dalej – i ten trzeci kolega, który z nami mieszkał, wyjechał do domu, ale odwiedził nas Jack Nicholson, który studiował na akademii wojskowej i akurat dostał przepustkę. Przyniósł ze sobą butelkę wódki, po której całkowicie przeszła nam ochota na koncert. Miałem chęć się upić. Anna została z nimi dwoma, a ja pojechałem pod salę koncertową i sprzedałem bilety. W drodze powrotnej kupiłem dwie następne butelki wódki. Wypiliśmy je w czwórkę, ale nie była to ilość, żeby się upić. Zrobiło się późno i trzeba było iść spać. Anna poszła pod prysznic, George Clooney i ja położyliśmy się we własnych łóżkach, a Jack Nicholson zajął łóżko tego trzeciego kolegi, w którym poprzedniej nocy spała Anna. Anna wraca, a tu: wszystkie łóżka zajęte. Pamiętam jej konsternację, że musi podjąć decyzję, czyje łóżko wybrać. Jak myślisz, do kogo się położyła? Oczywiście, że do ciebie – odpowiada bez wahania Marika. Wiesz? Opowiadałem tę historię kilku kobietom i żadna się nie pomyliła. To oczywiste. Tylko tobie mogła zaufać.

Gdy przyjeżdżałem do naszego miasta, wciąż się spotykaliśmy, ale już nie spędzaliśmy tyle czasu razem. Pamiętam, że między Świętami a Nowym Rokiem przypadkowo odprowadzałem ją i Georga Clooney’a na dworzec kolejowy. Wybierali się na parę dni do hotelu w jakieś zaciszne miejsce. Ale Sylwestra spędziliśmy już razem. Zaprosiła mnie moja nowa koleżanka, a ja – ich. Ta koleżanka miała dla mnie swoją inną koleżankę, całkiem fajną dziewczynę, o wdzięcznym przezwisku Myszka. Nawet trochę się pobawiłem myszką Myszki, ale szybko straciłem zainteresowanie. Znów popełniłem ten sam błąd: zamiast dziewczyny wybrałem alkohol. Spiłem się ze smutku w trupa.

Po miesiącu okazało się, że ich związek to pomyłka. Przyszły ferie i pojechałem z Georgem Clooney’em na narty. Jakbyście byli jedną wielką rodziną. Tak. Spotykamy się wszyscy do dziś. Anna, ja, George Clooney ze swoją żoną i Jack Nicholson. Zresztą nie tylko on. Był ktoś jeszcze? Tak, powiem ci za chwilę. Z Anną wciąż widywałem się za każdym razem, gdy przyjeżdżałem do domu, ale nie było to już tak często. Raz w miesiącu. Wciąż się wymienialiśmy książkami, ale do kina, do teatru i na koncerty chodziliśmy osobno. Ja – w stolicy, a ona – w naszym mieście. Ja jej opowiadałem o swoich studiach, a ona mi – o swojej pracy. Próbowałem się w kimś zakochać, ale jakoś mi się nie udawało. Za to jej – tak. Zakochała się w swoim szefie, żonatym mężczyźnie. To ten trzeci? Nie, ten trzeci też był z naszej klasy. Hmm… kochliwa była – zauważa z niepewnym uśmiechem Marika, jakby nie wiedziała, czy może sobie pozwolić na taką poufałość. Można tak to nazwać.

Po pierwszym roku wyjechałem na całe lato do Wiednia. Przez cały tydzień próbowałem zarobić jakiś grosz, żeby w weekend go przepuścić do zera. No i zwiedzałem to piękne miasto. W muzeum, do którego w soboty wstęp był za darmo, odkryłem kilkanaście obrazów Pietera Bruegla. Aż mi dech zaparło. Znasz Bruegla? U-u – ledwo zauważalnie kreci głową Marika. To jeden z moich ulubionych malarzy. Malował ciekawe sceny rodzajowe. Obrazy, które mówią więcej niż pokazują. Najsłynniejszy jest chyba Upadek Ikara. Naprawdę nie znasz? Nie – odpowiada mi Marika z lekkim poirytowaniem. Po raz pierwszy zobaczyłem czarno-białą reprodukcję tego obrazu w podręczniku dla klas ósmych. Zawsze przeglądałem nowe książki podczas wakacji, gdy już mi je rodzice kupili w księgarni. Lubiłem świeży zapach farby drukarskiej. Najbardziej podobały mi się książki do przyrody, bo miały najwięcej kolorowych obrazków. Ty też lubiłaś przeglądać nowe książki przed rozpoczęciem roku szkolnego? Nie. Zawsze miałam używane książki. Nigdy nie pachniały świeżością. Robi mi się wstyd z powodu tego niefortunnego pytania. W każdym razie w tym podręczniku, na tej czarno-białej reprodukcji z początku nie zauważyłem żadnego Ikara. Na pierwszym planie rolnik orze ziemię, na drugim – pasterz pasie owce, a rybak zarzuca sieci. W tle – krajobraz morski ze statkami pod pełnymi żaglami. Dopiero gdy się dobrze przypatrzeć, widać wystającą z morza nogę. Wymowa tego obrazu narzuca się sama: Ludzie są tak skupieni na swych codziennych sprawach, na swoim życiu, że nie widzą, co się dzieje poza nim, nawet jeśli miałyby to być ważne sprawy. W Wiedniu nie ma tego obrazu, ale jest inny, mający podobny sens: Golgota. Tutaj Bruegel znów pokazuje szeroki krajobraz, tym razem z niewysokim wzgórzem w tle, do którego ciągną rozbawione tłumy ciekawskich, jak na jakieś jarmarczne wydarzenie. I znów trzeba się dobrze przypatrzyć, żeby w tym zabieganym i rozbawionym tłumie znaleźć scenę z Jezusem upadającym pod krzyżem. Przesłanie obydwu obrazów może być takie samo: Nikt nie widzi twojego smutku, nikt nie widzi twojego cierpienia, nikt nie widzi twojego strachu.

Widzę, że Marika jest poruszona, ale na jej twarzy maluje się też niepewność. Nie wie, co ma powiedzieć. Nie wie, czy w ogóle powinna cokolwiek powiedzieć. No, ale w tym Wiedniu oprócz Bruegla poznałem także Tuli, piękną Turczynkę. Ale nie taką zahukaną, w chuście na głowie, tylko wyzwoloną, liberalnie wychowaną dziewczynę. Bardzo wyzwoloną. Z typu tych, które opisuje Orhan Pamuk. Czytałaś Pamuka? Marika, podnosząc brwi, spogląda na mnie zniecierpliwionym, wręcz karcącym wzrokiem. Jej ojciec – kontynuuję – był bogatym złotnikiem w Stambule, a ona studiowała w Wiedniu pedagogikę. Pamiętam nasze zabawy w łóżku, były inne od tych, które znałem. Tuli zachowywała się tak, jakby sprawienie przyjemności chłopakom było dla niej czymś niezwykle naturalnym. W dotychczasowych kontaktach z dziewczynami za każdym razem czułem się tak, jakbym coś im wykradał, a Tuli dawała mi przyjemność z radością i otwartym sercem. Pamiętam też, że miała aksamitną skórę. Nigdy więcej nie spotkałem dziewczyny o takiej fakturze skóry. Widzę w oczach Mariki błysk zainteresowania, który, oczywiście, wciąga mnie w ich głębię. Zanurzam się w niej bez wahania, jakbym w upalny dzień wskakiwał do wody. Tak samo, jak nigdy nie spotkałem dziewczyny o spojrzeniu, uśmiechu i dotyku takim jak twój. Nie wiem, na czym polega ich tajemnica, ale bardzo chciałbym ją zgłębić.

Wyraz zainteresowania w oczach Mariki natychmiast się zmienia w wyraz niepewności, zupełnie jakbym lekko obrócił kalejdoskop, a następnie powoli przekształca się w łagodne błaganie: Nie zaskakuj mnie takimi słowami, bo ja naprawdę nie wiem, jak powinnam na nie zareagować. „Zrób to, zrób to – mówię sobie w myślach. – Zrób to!” – Próbuję z naciskiem przekazać jej tę myśl swoim wzrokiem. Działa, działa! Marika ulega mojej hipnozie. Patrzy na mnie wzrokiem, w którym miesza się podziw i ciekawość. Wyciąga do mnie dłoń i głaszcząc mnie po policzku przekazuje mi swą czułość. Delikatnie napina mięśnie policzków i uśmiechem przekazuje mi swą ufność. Dziękuję – mówi. Jeszcze nigdy nikt tak do mnie nie mówił. Tajemnica spojrzenia Giocondy jest niczym w porównaniu z tajemnicą twojego spojrzenia – mówię patrząc w jej przepełnione lękiem, niepewnością, ciekawością, podziwem, czułością i ufnością oczy. Giocondę Leonarda da Vinci chyba znasz? – pytam z obawą i nadzieją, by moja uczennica zdała egzamin z historii sztuki chociaż na mierny. Tak – odpowiada mi spokojnie. Mona Lisa?

Oddycham z ulgą i kontynuuję: Gdy wróciłem i spotkałem się z Anną, opowiadałem jej o tej pięknej przygodzie z Tuli, a ona opowiadała mi o swoich wakacyjnych przygodach. Tym razem dostała się na studia, na jej wymarzoną medycynę. W oczekiwaniu na rozpoczęcie roku szyła sukienki i spódnice i jeździła z nimi po kraju po różnych jarmarkach. Zarabiała sporo pieniędzy i mogła sobie pozwolić na wygodne życie w hotelach, gdzie też jej się przytrafiło kilka przygód, ale chyba nie tak ciekawych jak moja. Od października oboje mieliśmy mnóstwo pracy, ale za każdym razem, gdy wracałem do naszego miasta, znajdowaliśmy czas na spotkanie. W listopadzie ona odwiedziła mnie z dwójką naszych przyjaciół w domu moich rodziców. Odprowadzałem ich wszystkich na przystanek. Pamiętam, że było ciemno, zimno i ponuro. Dość długo czekaliśmy na autobus. I nagle ni z tego ni z owego zaczęliśmy się z Anną całować. Nasi przyjaciele opowiadali nam potem, że stanęli jak wryci. Patrzyli na siebie i zadawali sobie wzrokiem pytanie: Co ich napadło? My też chyba nie znaliśmy na nie odpowiedzi. Zwłaszcza ja. Nie przyjechałem w najbliższy weekend do domu, ani w następny. Upiłem się strasznie i próbowałem podciąć sobie żyły. Naprawdę? – nie dowierza mi Marika. Zdobywasz dziewczynę, o której marzysz od lat i podcinasz sobie żyły? Chyba zwariowałeś? Chyba tak. Ale chyba też tak naprawdę nie chciałem popełnić samobójstwa, bo zrobiłem to bardzo nieudolnie. Zamiast naprawdę przeciąć sobie żyły, tylko pociąłem sobie skórę tępym nożem. To było coś w rodzaju wołania o pomoc.

Marika swoją lewą ręką podnosi moją lewą rękę i przygląda się wewnętrznej stronie przedramienia, po czym delikatnie przesuwa palcami od nadgarstka do stawu łokciowego. Myślałam, że to rozstępy, a to blizny. Sześćdziesiąt sześć – mówię. Niektóre już tak zarosły, że ich nie widać. Sześćdziesiąt sześć? – pyta Marika. Symboliczna liczba. Rzeczywiście, chyba zabiłem wtedy w sobie coś złego. Tutaj też są? – Marika rozprostowuje mi prawe ramię. Znów przeciąga palcami po jego wewnętrznej stronie i mówi: Dużo mniej. Zgadza się – odpowiadam. Lewą rękę mam zdecydowanie mniej sprawną od prawej.

I co było potem? Wróciłem do domu. Pamiętam, że to były Andrzejki, bo byliśmy na imprezie u jej nowych znajomych ze studiów. Znaleźliśmy z Anną pusty pokój i schowaliśmy się tam przed innymi. Po raz pierwszy całowaliśmy się bez świadków. Anna ostrożnie zdjęła ze mnie koszulę i spodnie i ułożyła mnie na dywanie. Sama też rozebrała się do naga i usiadła na mnie. Do dziś pamiętam ten widok, jak wyciągam do góry zabandażowane od przegubów po pachy ręce i palcami głaszczę jej małe piersi. Anna zawsze miała ładną figurę. Znałem ją, bo przecież chodziliśmy razem na basen i na plażę. Krągłe biodra i pełne piersi, ale od momentu gdy zaczęła studiować, gwałtownie schudła, a wiesz, co się dzieje z piersiami kobiety, gdy gwałtownie chudnie. Myślałem, że jak pierwszy raz zobaczę ją nago, będę zachwycony, a mnie ogarnęła żałość. Wydała mi się taka krucha i bezbronna. Głaszcząc swoimi dłońmi moje bandaże, Anna powiedziała: Mnie też nie jest łatwo. Nie dam rady z tymi studiami. Wiesz, że śpię z trupem w jednym pokoju? Co ty mówisz? –spytałem. Musiałam zdobyć czaszkę na anatomię. Poszłam na cmentarz i kupiłam od grabarza. Wykopał ją specjalnie dla mnie. Jak ją rozwinęłam w domu, cała była zabrudzona ziemią. Miała jeszcze zęby i włosy. Trzy dni ją gotowałam i rzygałam. To był nasz pierwszy stosunek. Bezgłośny, bez spazmów i jęków. Byliśmy jak Adam i Ewa wygnani z raju. Nadzy i samotni. Ale razem. Jak na obrazie Masaccia. I wiesz… poczułem wtedy nagły przypływ siły. Zawsze to ona była dla mnie kimś silniejszym i większym ode mnie. To ona mi imponowała, to ja ją podziwiałem i nagle dostrzegłem jej samotność i bezbronność. I zrozumiałem, że to ja mam być silny. Dla niej. Nagle moje rany wydały mi się nic a nic nieważne. Zagoją się, zabliźnią. Poczułem się mężczyzną, ale nie przez to, że wreszcie udało mi się z nią odbyć stosunek. Pomyślałem sobie, że muszę ją chronić i wspierać, że jestem za nią odpowiedzialny. I to był mój ślub, bo przecież nie ten teatr z obrączkami, welonem i Ave Maria, który odegraliśmy w kościele. Zrozumiałem, że nie mogę zachować się jak Adam wobec Ewy… Wiesz, co było pierwszym aktem, jakiego Adam dokonał wobec Ewy? – pytam Marikę. Nie – mówi Marika z nieruchomymi, szeroko otwartymi oczami. Zdrada. Zdrada. On ją zdradził. Gdy Bóg go pyta, dlaczego zerwał zakazany owoc, on zamiast jej bronić, zrzuca na nią winę: Niewiasta, którą umieściłeś przy mnie, dała mi owoc z tego drzewa i zjadłem. Tchórz i skarżypyta. I żarłok, jak prawie każdy pospolity mężczyzna. I gdy wtedy Anna siedziała na mnie, powoli poruszając biodrami, by zaspokoić moje łaknienie podczas naszej pierwszej komunii, pomyślałem sobie, że nigdy jej nie zdradzę. I chyba mi się udało. Naprawdę? – pyta z powątpiewaniem Marika. A teraz co robimy? To nie jest zdrada. Nigdy jej nie zdradziłem, bo nigdy nie pragnąłem, żeby jakakolwiek inna kobieta była na jej miejscu. A jeśli już ją zdradziłem, to tylko wtedy, gdy ją zawiodłem, gdy nie potrafiłem albo nie wiedziałem, jak ją wesprzeć. Gdy nie zauważyłem, że potrzebuje pomocy. Gdy została sama, beze mnie.

I od tej pory byliście już razem? – pyta Marika. Tak. Ona przyjeżdżała do mnie, a ja do niej. Co drugi tydzień na zmianę. Wynajmowaliśmy w akademiku pokój dla gości, w którym nie było łóżek, tylko poukładane jeden na drugim materace. Rozkładaliśmy te materace na podłodze i przez cały weekend na przemian kochaliśmy się i uczyliśmy wśród porozrzucanych książek i notatek. Wtedy właśnie Anna uczyła się na mnie anatomii. Czasami puszczaliśmy sobie jakąś płytę, ona mi obcinała, a ja jej malowałem paznokcie u rąk i nóg. Gdy odwiedzałem ją w jej domu, często po kryjomu zostawałem do rana. Kiedyś jej mama spostrzegłszy, że zostałem na noc, powiedziała do mnie: Jerzy, ja nie mam nic przeciwko temu, żebyś zostawał u Anki na noc, ale co powie na to twoja mama? Wszyscy strasznie się bali mojej matki. Patrzę, jak Marika zareaguje na moją anegdotę, ale ona tylko lekko marszczy czoło. Po jakimś czasie Anna powiedziała do mnie: Może byśmy się pobrali? Tak będzie wygodniej. No i co miałem zrobić? Nie mogłem odmówić swojej najlepszej przyjaciółce, a do tego dawnej koleżance z klasy i wzięliśmy ślub.

Znów czekam na wyraz rozbawienia u Mariki, ale ona tylko pyta surowo: „Jerzy”? Przecież cały czas mówiłeś, że masz na imię Tomasz. Przepraszam, taki mały wirtualny kamuflaż. Prędzej czy później i tak bym ci powiedział. Wirtualny kamuflaż? No tak, o swoim wieku i imieniu pisałem ci, zanim się spotkaliśmy. Ale jak się spotkaliśmy, ja ci się przedstawiłam swoim prawdziwym imieniem. To już twoje drugie kłamstwo, które dziś wyszło na jaw. Ciekawe, jakie będą następne. Nie będzie następnych. Nazywam się Jerzy Kruk. Jestem tłumaczem. Szczegółowe dane, kontakt ze mną możesz znaleźć na stronie www.translator.com/jerzy.kruk. Moja żona ma na imię Anna. Jest logopedą. Zaczęła studiować medycynę, ale nie dała rady psychicznie. Poddała się, gdy musiała samodzielnie brzeszczotem odciąć czerep czaszki trupa, z którym spała w jednym pokoju od kilku miesięcy. Po pierwszym roku przeniosła się na psychologię. Mamy dwoje dzieci, dwie córki. Co jeszcze chcesz wiedzieć? W jakim są wieku. Są od ciebie trochę starsze. Jak dużo? Jedna o rok, a druga o trzy lata.

Marika to moje prawdziwe imię – mówi Marika, po czym podaje mi swoje dwa nazwiska. Obecne – po mężu i poprzednie – panieńskie. Mówiłam ci też, jak mój mąż ma na imię i to jest prawda. Jest mechanikiem samochodowym. Nawet ci powiedziałam, jakie jest prawdziwe imię naszej córeczki. Adres, pod który po mnie przyjeżdżasz nie jest prawdziwy. Mieszkam dwie ulice dalej, ale chyba nie musisz znać szczegółów. Nie muszę. Przepraszam cię za te dwie nieścisłości. Wszystko inne, co ci mówiłem, jest prawdą. Wiesz, ilu mężczyzn odpowiedziało na mój anons? Ponad dwustu. Sami oszuści albo jacyś mitomani obiecujący złote góry. Ty mi się wydałeś jedynym godnym zaufania. Chciałam cię poznać, bo nigdy nie spotkałam człowieka, który by nie kłamał. Ale okazuje się, że to jakaś iluzja. Całe życie otaczało mnie kłamstwo. I tak już chyba musi być… Nie musi. Wiesz przecież, że to, co robiliśmy, to była tylko gra. Ale jeśli ma być naprawdę, to ci obiecuję, że już nigdy cię nie oszukam. Cenię u ludzi prawdomówność – zamyka temat Marika.

Mówiłeś, że był ktoś jeszcze. Tak. Gdy zaczęliśmy być ze sobą, zrobiłem się obrzydliwe zazdrosny, retrospektywnie. Nie mogłem przeboleć Nicholsona i Clooney’a. Robiłem z tego powodu sceny. Pytałem Annę, kiedy i mnie kopnie w tyłek. Raz spytałem z pretensją: Ciekawe, kto był jeszcze? Anna z wahaniom spojrzała na mnie, jakby próbowała zgadnąć, czy wiem. Koledzy w tym wieku opowiadają sobie przecież różne historie i lubią się chwalić swoimi podbojami. Okazało się, że był ktoś trzeci. Także kolega z klasy, taki przystojniak w typie młodego Anthony’ego Quinna. Zapamiętałem to jej wahanie, czy ma mi to wyznać i wyraz przykrości na twarzy, że ją do tego zmusiłem. Zrobiło mi się strasznie wstyd. Nie miałem do tego prawa. To było jej życie, zanim zaczęliśmy być razem. Wcześniej byliśmy dla siebie najbliższymi przyjaciółmi, ale nie mieliśmy wobec siebie żadnego zobowiązania. Długo to jeszcze przerabiałem. Gdy ją kiedyś spytałem: Czemu oni wszyscy po kolei, a czemu nie ja? Przecież wiedziałaś, jak cię kochałem i jak cię pragnąłem, Anna mi odpowiedziała: Bo ty nie byłeś do zabawy. Ta rozmowa, to było bardzo ważne doświadczenie dla naszego związku. Nauczyliśmy się rozumieć i akceptować granice naszej wolności. Ale kompleks tej trójki pięknych, choć wcale nie tak wspaniałych, z naszej klasy pozostał mi na długo. Nawet dziś zdarza mi się jakiś żart albo jakaś złośliwość na ten temat, wtedy Anna mówi do mnie z uśmiechem i pobłażaniem: Oj, przestań już wyciągać te trupy z szafy.

Musicie chyba być z Anną świetną parą – mówi Marika. Wielu tak mówi. Ja zresztą też tak uważam. A ona? Dla mnie sprawa jest oczywista. Anna jest dziewczyną moich marzeń, która stała się kobietą mego życia. Mamy dwójkę dzieci, które zawsze były jego treścią. Wychowaliśmy je na mądrych, dobrych i ciekawych świata ludzi. Jedna córka skończyła Oksford, a druga LSE. Obie pracują w Londynie. Jako adwokat i analityk finansowy. Ale to wszystko ogromnie dużo nas kosztowało. Do dziś spłacamy kredyty, z których chyba nie wyplączemy się do końca życia. Ja czuję się spełnionym ojcem, uważam, że warto było, ale Anna ma do mnie trochę pretensji, że to wszystko za dużo, zwłaszcza, że musi dodatkowo pracować na nasze długi. Mówi, że niepotrzebnie rozbudziłem w dzieciach takie wygórowane ambicje. A dzieci nie mogą wam pomóc, skoro tyle osiągnęły? – pyta z troską Marika. One mają swoje długi do spłacenia. Kredyty studenckie. Żadna z nich jeszcze nie stanęła na własnych nogach.

Naprawdę jesteście dla siebie tak tolerancyjni? Tak chyba jest. Na pewno tak jest. Niedawno Anna powiedziała mi, że seks między nami był wspaniały i że jest jej bardzo żal, że powoli się kończy. Ale powiedziała mi też: Jeśli miałbyś okazję przeżycia jeszcze czegoś ekscytującego, nie powinieneś się przed tym bronić. Twoja żona musi być naprawdę niezwykłą kobietą – mówi Marika. Taka jest. Dlatego tak bardzo ją kocham.

Patrzę na zegarek. Została nam niecała godzina. Przewracam się na lewy bok, wyciągam ręce w kierunku Mariki i przyciągam do siebie jej skulone drobne ciało. Cmokam moją elfetkę delikatnie w usta i zaglądam w głąb jej oczu. Znajduję tam smutek. Patrzę długo, próbując przez jej źrenice dotrzeć do dna jej duszy. Marika nie wykazuje żadnej reakcji. Przysuwam swoje usta do jej ust i muskam je delikatnie, a potem wykonuję nimi ruchy jak ryba, która podpłynęła do szyby akwarium. Coraz szersze i mocniejsze. Tym razem Marika reaguje. Trzecia zasada dynamiki sprawdza się bezbłędnie. Actioni contrariam semper et aequalem esse reactionem. Im szerzej otwierają się nasze usta, tym mocniej zamykają się nasze oczy.

Ostrożnie przewracam Marikę na plecy, zawisając nad nią podparty łokciami przy jej bokach. Marika wspiera lewą rękę na moim ramieniu, a prawą gładzi mnie po karku. Otwieram oczy i podglądam ją, jak całuje się ze mną z zamkniętymi swoimi. Delikatnie odsuwam usta od jej ust, pieszcząc je lekkimi muśnięciami, a potem przenoszę je do oczu Mariki i całuję ją po zamkniętych powiekach. Prawa, lewa. I jeszcze raz: prawa, lewa. Unoszę lekko głowę i przyglądam się, jak Marika powoli odsłania kurtynę swoich rzęs, ukazując pod nimi najsłodszy uśmiech swoich szmaragdowych oczu, który natychmiast jej spływa na policzki i dalej: na usta. Pieścimy się teraz w objęciach naszych spojrzeń. Marika przytrzymuje się mocniej mojego karku i przewraca mnie na wznak, uważając, by nie uronić perlących się w jej oczach kropli, a ja, pomagając jej swym ciałem w zmianie pozycji, unoszę je, przenoszę, jak ramionami – wzrokiem. Marika kładzie się całym ciałem na mnie, a potem wyciąga szyję i składa na mych oczach dwa soczyste, miłosierne pocałunki. Powoli, przez całą twarz, nos, usta, szyję delikatnymi muśnięciami swoich ust schodzi w okolice mojego splotu słonecznego, plexus solaris, a następnie, dołączając do pieszczot warg pieszczoty swojego języka, przenosi się do mojego lewego ramienia i przesuwa się po jego wewnętrznej stronie aż do samego nadgarstka. Naciskając swą prawą dłonią na wnętrze mojej lewej przytwierdza ją do powierzchni łóżka. Podnosi głowę i znów przyciska swe usta w okolice plexus solaris i daje tę samą pieszczotę wnętrzu mojego prawego ramienia, przytwierdzając na końcu do łóżka naciskiem swojej lewej dłoni moją prawą. Po raz trzeci wraca ustami do plexus solaris i wędruje nimi w dół mojego ciała. Leżę z szeroko rozłożonymi rękami, a ona kończy to misterium krzyża, zakradając się do mojego ogrodu rozkoszy i swoimi czarami sprawiając, że z mojego zwiotczałego korzenia wyrasta drzewo życia, którego owoc Marika pożywa w stanie najczystszej niewinności.

Rozdział IV (ok. 15 minut czytania)

By mieć swobodne umysły do pracy, od razu zabieramy się do roboty. Dajemy sobie nawzajem orgazm oralnie. Cudownie! Jednocześnie. Szybki prysznic i jesteśmy gotowi. Podnoszę poduszki u wezgłowia łóżka, siadam, opierając się o nie plecami i sadowię moją uczennicę pomiędzy swoimi udami. Przygotowałem tekturową podkładkę z klipsem, papier, ołówki i gumkę. Marika lewą ręką podtrzymuje podkładkę, a prawą – pisze. Ja mam dwie ręce wolne, więc głaszczę jej piersi. Co chwila całuję jej ramię i szyję. Swobodnie mogę sięgnąć do jej brzucha i między nogi, ale nie robię tego za często, by jej nie rozpraszać.

Przeczytaj zadanie pierwsze. Marika czyta: Chcesz zaprosić do siebie kolegę z Niemiec. Napisz do niego list i zaplanuj jego podróż. W liście: zaproś go do miejsca, w którym mieszkasz; zapytaj o dogodny termin podróży; zaproponuj ciekawe miejsca i obiekty, które można zwiedzić; napisz, co powinien ze sobą zabrać. Dobrze, przeczytaj teraz początek e-maila. Po niemiecku? No taak – odpowiadam z uśmiechem. Marika czyta po niemiecku, nawet nieźle, bez specjalnych błędów: Hallo Max, Vielen Dank für deine E-Mail, ich habe mich sehr darüber gefreut. Teraz przetłumacz. No, że… dziękuję za twój e-mail i coś tam mam. Co mam? Habe mich gefreut – co to za forma? ….? No, jak mamy czasownik haben i Partizip zwei, na przykład: ich habe gemacht, ich habe gesagt, to co to za forma? Marika odwraca głowę i spogląda mi z rozbrajającym uśmiechem w oczy: Przypomnisz mi? Z rozbawieniem cmokam ją w usta. To przecież czas przeszły, Perfekt. No tak, no tak, zapomniałam, jak to się nazywa. A co to znaczy? Ich habe gemacht, ich habe gesagt? Zrobiłam? Powiedziałam? Dobrze. A: Ich habe mich gefreut? Sich freuen – cieszyć się. Ucieszyłam się? – pyta rozradowana Marika, ciągle patrząc mi w oczy. Świetnie – odpowiadam z uśmiechem i rozbawieniem. Cieszysz się? Taak – odpowiada mi Marika z uśmiechem na ustach, na policzkach i w oczach. Boże! Jak ja kocham to jej radosne: Taak. Żartobliwie wydaję komendę: Buziak! I Marika posłusznie robi dzióbek. Cmokam ją w ten dzióbek, zsuwam prawą dłoń z jej piersi i układam na niej głowę Mariki. Zaglądamy sobie w oczy. Ona patrzy z radością, podziwem, ufnością, ja – ze wzruszeniem, zachwytem, miłością. Nie będę potrafił się powstrzymać. Zakocham się w tobie. Nie rób tego, nie warto – mówią usta Mariki, ale jej oczy mówią coś zupełnie odwrotnego. Czy te oczy mogą kłamać? Chyba nie.

Dobra, wystarczy tych amorów – mówię. Bierzmy się do pisania. Poprawiam Marikę w swych objęciach i przytulam jeszcze mocniej, sięgając od dołu prawą dłonią do jej lewej piersi, a lewą – do prawej. Punkt pierwszy. Zaproś go do miejsca, w którym mieszkasz. Pamiętasz, jak jest „zapraszać”? Ledwo zauważalne wzniesienie ramion. Einladen. Najprościej będzie napisać: Chciałabym cię do mnie zaprosić, bo inaczej musiałabyś użyć Imperativu, a tego chyba nie potrafisz. Ich möchte dir zu mich einladen? No, pięknie. Pisz, tylko na odwrót: dich zu mir. Punkt drugi: „Zapytaj o dogodny termin podróży”. No właśnie – mówi Marika. Spytaj po prostu: Kiedy możesz przyjechać? Jak jest „kiedy”? Wenn? Wenn to jeśli: Wann. Aha. Wann kannst du … jak będzie przyjechać? Tak samo jak przyjść, przybyć, pochodzić. Kommen? Brawo. Pisz. Wann kannst du kommen? Super. Widzisz, jaka jesteś zdolna? To ty jesteś wspaniały – mówi Marika. Podnosi do góry mój prawy łokieć i całuje mnie z silnym cmoknięciem w przedramię. Punkt trzeci – mówię. „Zaproponuj ciekawe miejsca i obiekty, które można zwiedzić”. No właśnie, co my tu mamy do zwiedzania? No co? Starówkę… Dobrze, wystarczy. I czego mamy dużo w naszym mieście? Wody? Aha haha ha! – wybucham niepohamowanym śmiechem. Ale przecież wody nie będziecie zwiedzać. No niee – przyznaje Marika rozbrajająco. Woda jest niebieska – mówię – a to drugie – zielone. Parki? – pyta Marika. No, jaka zdolna dziewczynka. No i jeszcze, co tu u nas można robić? U nas? – zastanawia się Marika. Nic. No, a co ty robiłaś wieczorami ze znajomymi, gdy byłaś młodsza? Chodziliśmy do klubu… albo na koncert. No właśnie. Zaproponuj mu to samo. Wiesz jak jest zwiedzać? U-u.- Besichtigen. Ale może łatwiej będzie: „pokazać” – zeigen. Napisz: Chciałabym ci pokazać stare miasto i nasze liczne parki. Marika pisze: Ich möchte dir zajgen… Dobrze, a jak jest miasto? Właśnie… Die Stadt. A stary? Old. To po angielsku, a po niemiecku? Znów napięcie mięśni ramion. Podobnie. Alt? Brawo. Napisz to i dopisz jeszcze te parki. Dużo parków. Dużo, czyli wiele. Tak samo jest po niemiecku, tylko pisze się przez v. OK. No i co jeszcze ma wziąć ze sobą? No właśnie. A co będziecie robić w tych parkach? No… spacerować. Więc co ma wziąć ze sobą, chyba nie rower? Nie rób ze mnie idiotki, wiadomo, że buty. No, ale jakie? Kozaki, szpilki, gumowce? Ale się wygłupiasz. No powiedz, jakie. Musisz to napisać. Marika odwraca się do mnie i jak mała, przekomarzająca się dziewczynka wymawia, dzieląc na sylaby: Adi-dasy. A jak nosi najki? To najki. A jak reeboki? To reeboki. Czyli jakie buty? No, sportowe. A jakie powinny być buty sportowe? Jakie? Wygodne. Buty sportowe są zawsze wygodne. OK. Dajmy spokój z tą wygodą. Wystarczy, że są sportowe. Napisz: Weź ze sobą buty sportowe, będziemy dużo spacerować. Jak będzie: „Weź”? Brać to nehmen, a jak będzie brzmiał Imperativ „Weź”? Podpowiedz mi. Są takie niemieckie cukierki, cytrynowe i pomarańczowe. Nimm zwei? – pyta Marika z zalotnym uśmiechem. Oczywiście. Ależ ty jesteś dziś wesoła. Nigdy jeszcze nie byłaś taka wesoła i wyluzowana. Czemu zawsze jesteś taka smutna? Marika odkłada na bok ołówek i podkładkę z klipsem, zdejmuje ze swych piersi moje dłonie i zakłada sobie na ramiona moje ręce, zupełnie jakby owijała się szalem. Wtula się w nie i mówi: Bo nie ma ciebie przy mnie. Kokietka, cudna kokietka. Chcę, żebyś częściej była taka wesoła – mówię, nie wiedząc wtedy jeszcze, że już nigdy taka nie będzie.

Zatapiam nos w jej włosy i delektuję się zapachem ziołowego szamponu zmieszanego z zapachem jej potu, po czym sięgam po kolei po podkładkę z klipsem i ołówek i podaję jej mówiąc: Nimm zwei. Piszemy. Nimm Sportschuhe – dyktuje sama sobie Marika. Mit. Proszę? Nie, nic. Podpowiadam ci coś, ale niech będzie tak, jak sama potrafisz. No i: Będziemy dużo spacerować. Wir werden… Noo, zadziwiasz mnie. Coś tam jeszcze pamiętam ze szkoły… Dużo, dużo…. Było, było… No tak: viele. Bez „e”. Masz wszystko? Tak. Przeczytaj.

Marika czyta, patrzę jej przez ramię, sprawdzam, co napisała i rozluźniam uchwyt, rozsuwając dłonie. Prawą na prawy cycuszek, a lewą – na lewy. Wiesz, że tu jest cała masa błędów? Ale ja ci nie będę ich poprawiał. Ma być tak, jak potrafisz. Co tam, wrzucę sobie do translatora i mi poprawi błędy. Jak chcesz, ale zrób to sama. Translator. Tak jakby to była pralko-suszarka. Wrzucasz brudne, a wyciągasz czyste i suche. Ciekawe, jak on ci to poprawi. Oj, dam sobie radę. Używam translatora, gdy pracuję na niemieckim czacie i jakoś sobie radzę. Jak to: „Pracuję na niemieckim czacie”? Normalnie, nie wiesz co to jest czat? Wiem, ale nie wiem, co to znaczy: ”Pracować na czacie”. Kamerki. Siedzisz przed kamerką i się uśmiechasz. I za to płacą pieniądze? Uhu. Ale pewnie do tego dochodzą jakieś … usługi… erotyczne… wirtualny seks… pokazy. Marika jakby pochmurnieje. Niee. Ktoś ci pisze: Jak się masz, ile masz lat, ładnie dziś wyglądasz, no, czasami: Jaka jest twoja ulubiona pozycja? Coś tam odpowiadasz i już. Ja korzystam z translatora. Bardzo przydatne narzędzie. I zarabiasz na tym? Nioo. Ciekawe, mógłbym to kiedyś zobaczyć? Nie. Te stronki, na których nadaję, nie są dostępne w naszym kraju. Sygnał idzie tylko za granicę, a poza tym: nie warto. Widzę, że dzisiaj nic z tobą nie warto.

Marika znów odchyla głowę i spogląda mi w oczy ze słodkim uśmiechem. Wymieniam go na słodkiego buziaka. Ale jeśli transmitujesz za granicę, to pewnie masz jakiegoś moderatora, który zamiast ciebie rozmawia z klientami, a ty tylko podkładasz swoją twarz. No coś ty, nie mam żadnego moderatora, pracuję sama. Hmm, sama? Sama jako moderator? Nie. Jako wideomodelka. Wideomodelka! Kto by pomyślał. Jakie sprytne określenie. I jak ktoś cię pyta, jaka jest twoja ulubiona pozycja, to co odpowiadasz? Missionary position albo: doggy position… To co, robimy drugą część? – pyta Marika i sięga po podkładkę z klipsem. Tak od razu? A nagroda? Nie zasłużyłem?

Marika bez słowa odkłada na bok podkładkę z klipsem, zsuwa się plecami na moje uda i leżąc na wznak sięga prawą ręką do mojej szyi i przyciąga moje usta do swoich. Całuje inaczej niż zwykle. Robi to mocniej i intensywniej. To nie jest jej zwyczajna pieszczota. Ona wypłaca mi nagrodę. Jesteś cudna. Druga część jest dla ciebie za trudna. Musiałabyś wszystko pisać w czasie przeszłym, którego nie znasz. Podyktuję ci ją, będzie szybciej. Ty tylko napiszesz, jak potrafisz. Nie będę ci poprawiał błędów. Zajmuje nam to mniej niż pięć minut. No proszę – mówi Marika, patrząc na swoje notatki – i mam. Hmm. Gotowa praca. Dzięki. Moim zdaniem, trójkę minus powinnaś dostać, a jeśli pani będzie sprawdzać za pomocą szablonu, to nawet lepiej.

To była moja najwspanialsza lekcja niemieckiego, chyba się przekwalifikuję na nauczyciela.

Naprawdę nie chciałabyś się tak pouczyć raz w tygodniu? Nie mogę, naprawdę – mówi Marika przepraszająco. Nie mam tyle czasu. A jak z twoim angielskim? – pytam moją studentkę. Dużo gorzej. Angielski w ogóle mi nie leży. Hmm – wydaję cichy pomruk i próbuję sobie wyobrazić, co może znaczyć „dużo gorzej”. Rozkładam się wygodnie na wznak, by rozciągnąć plecy. Popieścisz mnie jeszcze? – pytam swoją studentkę. Oralnie? Jak chcesz, żeby tylko było przyjemnie. Na co masz ochotę? Nieważne, chcę, żebyś była ze mną. Marika przysiada obok moich bioder i pieści mnie czule. Oralnie. Jest przyjemnie. Bardzo przyjemnie. Robię sobie w tym czasie powtórkę z łaciny: penis, glans penis, preputium, frenulum, scrotum, testis.

Rozdział VII (ok. 25 minut czytania)

W kilka dni po Nowym Roku mam urodziny. Do życzeń wszystkiego najlepszego Marika dołącza prezent. Jest w załączniku e-maila. JPEG, więc pewnie zdjęcie. Ale jakie! Piękny akt półpostaci Mariki. Wzniesione ponad głowę ramiona przywracają perfekcyjną krągłość jej piersiom i rozciągają jej korpus tak, że wyraźnie widać żebra, pępek i mięśnie brzucha. Dłonie ma złożone na kark, a łokcie – ściągnięte jak najbliżej siebie wysoko powyżej głowy. Lekko wzniesiona do tyłu i delikatnie przekręcona w prawo głowa sprawia, że wyraźnie widać napięte ścięgna szyi. Jednak moją uwagę natychmiast przykuwa jej twarz, i to tak, że nie mogę oderwać odeń wzroku. Oczy zamknięte, powieki uróżowione pastelowym pudrem i obwiedzione czarną kreską na krawędzi powyżej długich, czarnych rzęs, których zasłona zdaje się wpełzać na policzki. Dziurki od nosa widziane od dołu powodują, że chce mi się wstrzymać własny oddech, by wyczuć ich tchnienie. No i usta: lekko rozchylone, ukazujące białe zęby pomiędzy makowymi płatkami jej warg. To właśnie ich widok powoduje przyspieszone bicie mojego serca i zapieranie tchu w piersiach. Zdjęcie zrobione jest na tle czarnej kotary. Sylwetka Mariki oświetlona jest ostrym światłem, które gra na jej ciele, pokazując kontrast pomiędzy jego opalenizną i bladością jej wygolonych pach oraz podkreślając poszczególne krawędzie jej ciała: zarys sylwetki, krągłość piersi, ostrość kłykci jej łokci, żeber i napiętych mięśni i ścięgien.

Moje skojarzenie jest natychmiastowe i nieodparte: Madonna Muncha. Podobna elfia sylwetka z wyrazistymi piersiami, tylko głowa przechylona w bok w drugą stronę, ale nastrój obrazu i zdjęcia – ten sam. U Mariki brak aureoli, jednak moja wyobraźnia szybko ją domalowuje. Od czegóż w końcu jest lume sacrale mojego zachwytu.

Natychmiast chcę się nim podzielić z Mariką. Piszę o nim w mailu i załączam link do strony z obrazem Edwarda Muncha. I zaraz potem idę za głosem drugiego skojarzenia: Gustav Klimt i jego okryte złotymi płaszczami kobiety z zamkniętymi oczami i rozchylonymi ustami, w podobnym ekstatycznym zamyśleniu co Madonna Muncha: Danae, Judyta, nagie kobiety o sylwetkach sylfidy z obrazów o tematach wodnych, a przede wszystkim dziewczyna z Pocałunku. Marika jednak nie podziela mojej ekscytacji i nie odpowiada na mój e-mail. Wysyłam jej więc linki do stron z obrazami Muncha i Klimta z analizą dla licealistów, ale mimo to Marika nie daje się wciągnąć w dyskusję. Mnie jednak ekscytacja nie opuszcza. Oglądam jej obraz kilka razy dziennie – choć zdążył się już odbić w mojej pamięci z najdrobniejszymi szczegółami – aż w końcu zaczynam się do niego modlić. Wierszem.

Moja Madonna

Twoje oczy zamknięte, Madonno
Twoje włosy tak pachną, Madonno
Usta twe rozchylone, Madonno
Twoje piersi odkryte, Madonno

Twoje serce tak czyste, Madonno
Twoje myśli tak skryte, Madonno
Twoje słowa tak skąpe, Madonno
A twój uśmiech tak rzadki, Madonno

Twoje ciało bez grzechu, Madonno
Moje ciało bezwstydne, Madonno
Twoje szczęście tak wątłe, Madonno
Twoja rozkosz mym szczęściem, Madonno

Twoje życie niewinne, Madonno
Moje życie zachłanne, Madonno
Moja miłość spragniona, Madonno
Twoja miłość tak szczodra, Madonno

Na kolana przed tobą, Madonno
Otwórz oczy przede mną, Madonno
Przytul mnie, przytul, Madonno
Całuj moje rany, Madonno

Kadruję zdjęcie Mariki, by jak najdokładniej przypominało obraz Muncha i na lewo od jej sylwetki, na czarnym tle, wklejam pisany białą czcionką swój wiersz. Wysyłam obraz Marice, ale ona wciąż nie reaguje. Jestem tak rozczarowany! Co jeszcze mogę zrobić, by wyrazić swój zachwyt jej urodą? Jakiż hołd mogę ci jeszcze złożyć? Obraz, wiersz, modlitwa, a może to jeszcze za mało? – piszę do niej. A ty ciągle milczysz – dopisuję głęboko po północy. Jeśli chciałaś mnie upokorzyć, to ci się udało. Tak właśnie się czuję.

Śpię jeszcze, gdy nad ranem słyszę trzy sygnały SMS. Jerzy, przepraszam cię bardzo. Nie chciałam cię urazić. Gniewasz się na mnie? Nie, owieczko – odpisuję. Jest mi tylko przykro. Nie miałam pojęcia, że to dla ciebie takie ważne. Jerzy, ten wiersz był tak piękny, że nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Jerzy, wybacz mi. Kochana owieczko, proszę, nie używaj takich słów. Nie mam ci czego wybaczać. Sprawiłam ci przykrość. Wiesz, że nie chciałam i nigdy nie chciałabym tego zrobić. Jerzy, nikt dla mnie nie pisał wierszy, nikt do mnie nigdy nie mówił tak, jak ty do mnie mówisz. Nie gniewaj się na mnie, że nie wiem, co odpowiedzieć. Strasznie mi przykro, że jest ci przykro. Owieczko kochana, przepraszam cię, że sprawiłem ci przykrość. To moja wina. Mój narcyzm. Mój egoizm. To ty mi wybacz. Jerzy, czy między nami wszystko w porządku? Nie gniewasz się na mnie? Tak, owieczko, kocham cię. To dobrze. Wystraszyłam się, że coś popsułam.

Wszystko w porządku, kochana. Czy moglibyśmy się dziś spotkać? Choć na chwilę? Dziś nie mogę – odpisuje mi moja owieczka. Przedwczoraj moja siostra urodziła synka. Obiecałam jej, że ją odwiedzę. W którym szpitalu? Marika podaje mi adres. To na drugim końcu miasta. Świetnie, że tak daleko! – odpisuję. Podwiozę cię. Nie protestuj. Będę tam, gdzie zwykle. Za dwie godziny. Za trzy – odpisuje mi moja owieczka.

Gdy do mnie wsiada, uśmiecha się takim uśmiechem, jakiego nigdy jeszcze u niej nie widziałem: Z radością, z ulgą, z czułością, z tęsknotą, ze smutkiem. Z miłością? Nie wiem. Chciałbym, żeby tak było, ale wystarcza mi, że czuję jej sympatię i pieszczotę. Mistrzyni uśmiechu. Nadstawia mi swoje usta do cmoknięcia na powitanie. Cmokam więc je z radością, a potem biorę w rękę jej dłoń, przysuwam do swoich ust i całuję – z czułością. Trzy razy. Spoglądamy sobie w oczy: Dobrze jest, wszystko w porządku – mówią nasze łzawe uśmiechy.

Prawą ręką przekręcam kluczyk w stacyjce, przesuwam lewarek na pierwszy bieg, przekładam ją na kierownicę i ruszamy. Zaraz potem wrzucam drugi bieg, skręcam w prawo na drogę główną, ale zanim zdążam dodać gazu, Marika zdejmuje lewą ręką moją prawą dłoń z kierownicy, podsuwa sobie do ust i całuje ją w kostkę środkowego palca. Trzy razy. Nie odejmując dłoni od jej ust, mówię: Trójka. Marika, nie odrywając mojej prawej dłoni od swych ust, przekłada ją sobie do prawej ręki, a lewą sięga do lewarka skrzyni biegów i wrzuca trzeci bieg. Rozpędzam samochód i mówię: Czwórka. Marika wrzuca czwarty bieg. Rozpędzam samochód jeszcze bardziej, a mój pilot wrzuca piątkę, wsuwa mi lewą dłoń pod pachę i przytula swoją głowę do mego ramienia.

Spotykamy się następnego dnia. Marika kocha się ze mną z takim żarem, z jakim kobieta musi się kochać żegnając swojego mężczyznę odchodzącego na wojnę. A może witając go wracającego z wojny? Jerzy – mówi do mnie z wciąż jeszcze nieutulonym lękiem – nie chciałabym cię stracić. Owieczko kochana, czy ty wiesz, co ty do mnie mówisz? – pytam wzruszony do granic. Przepraszam cię za ten lęk. To moja wina. Tak bardzo bym chciał zdobyć twoje zaufanie i przyjaźń. Jerzy, zdobyłeś je, wiesz przecież. Kiedy mnie tulisz i opowiadasz jakąś historię, jest mi miło i przyjemnie i wtedy jestem prawdziwa. Owieczko moja, seks przestał być dla mnie najważniejszy. On musi być, ponieważ budzisz moje pożądanie, pragnę cię, ale gdy tęsknię za tobą, to w swoich marzeniach nie wyobrażam sobie, jak się kochamy, tylko jak cię tulę w ramionach, jak z tobą rozmawiam, jak ty na mnie patrzysz i jak mnie dotykasz. Kocham cię, maleńka i chciałbym się rozpłynąć w tym uczuciu do ciebie.

Patrzę na Marikę ze łzami wzruszenia w oczach, a ona patrzy na mnie poprzez swoje łzy wzruszenia. Moje szkliste oczy odbijają się w jej szklistych oczach. Widzę w tym odbiciu, jak jej szkliste oczy odbijają się w moich. Jesteśmy jak dwa lustra postawione naprzeciwko siebie, które w nieskończoność odbijają swe odbicia. O tak, to jest korytarz, którym nawzajem możemy wejść jedno w głąb drugiego. Zapadamy się w tym naszym wzajemnym wzruszeniu. Lecę, lecę, lecę… To jest studnia bez dna. Nagle czuję, że Marika dotyka palcami swojej prawej dłoni grzbietu mojej lewej dłoni, spoczywającej do tej pory bez czucia na prześcieradle. Skąd wiedziała, że w tym momencie jest to najwrażliwsze miejsce mego ciała? Przesuwa swoje cztery palce przywodzące po moim nadgarstku przez wystające knykcie i wklęsłe zagłębienia między nimi i dalej po moich czterech palcach. Stabilizuje ten ruch swoim kciukiem, którym sunie po bocznej powierzchni mojego palca wskazującego. Gdy dojeżdża do połączenia drugiego paliczka z trzecim, odrywa od mojej dłoni wszystkie pięć palców i zsuwa je ze sobą, jakby chciała w nie zebrać nagromadzony we mnie ładunek elektrostatyczny, a potem powtarza ten ruch od nowa, a ja odczuwam za każdym razem ten sam dreszcz.

Marika jednym ruchem swojego ciała przewraca mnie na wznak i kładzie się na mnie na brzuchu. Sięga dłonią do mojej głowy i delikatnie gładzi moje włosy. Mam wrażenie, że stoją mi dęba, jak podczas eksperymentów z elektrostatyki, które robiliśmy w szkole na lekcjach fizyki. Wezbrane w moich oczach dwie łzy wzruszenia nagle pękają pod swoim ciężarem i rozlewają się mokrymi strumyczkami na skronie. Zmęczony burz szaleństwem od dawna pragnę kogoś, kto zrozumie mój żal nienazwany i mą bezsłowną tęsknotę usłyszy, kto rozszalałe serce me ukoi, kładąc na moje oczy miłosierne ręce. Nie płacz – mówi Marika z najsłodszym uśmiechem i scałowuje obydwa strumyki. Nie mogę w sobie pomieścić tej jej cudnej czułości i wybucham płaczem jak małe dziecko. Nie płacz – powtarza Marika. Nie poznaliśmy się po to, by płakać.

Marika całuje moje policzki, a potem moje usta. Muska i cmoka je delikatnie. Czuję na jej wargach słony smak własnych łez. Pozwól mi płakać – mówię, patrząc w jej szkliste oczy. Tak dawno nie płakałem ze szczęścia. Głaszczę Marikę po głowie, patrzę w jej niezgłębione, wpatrujące się we mnie z czułością oczy i na nowo wchodząc w ten nieskończony tunel naszych spojrzeń zaczynam szeptem recytować: Kto teraz płacze gdziekolwiek na świecie, bez powodu płacze na świecie, płacze nade mną. Kto teraz śmieje się gdziekolwiek nocą, bez przyczyny śmieje się nocą, śmieje się ze mnie. Kto, ktokolwiek teraz umiera na świecie, bez przyczyny umiera na świecie, spogląda ku mnie. Jerzy – mówi z przejęciem Marika. – Znów te twoje smutne wiersze. Skąd ty je wszystkie znasz? Siedzą mi głęboko w głowie i grają mi w głębi duszy, a ty je ze mnie wydobywasz na powierzchnię świadomości. Wierszem myślę o tobie i wierszem za tobą tęsknię.

Marika nie odzywa się słowem, za komentarz wystarcza mi głębokie, pełne wzruszenia i czułości spojrzenie jej szkliwiących się oczu. Chłonę je, pieszczę się nim i w nim się pławię. Twoje oczy lubią mnie… i to mnie zgubi – mówię cytując słowa piosenki. Och nie! – Marika stanowczo protestuje i dodaje z czułością, z czułością dotykając dłonią mojego policzka: Nie mów tak, przecież wiesz, że nie potrafiłabym zrobić ci krzywdy. Sam ją sobie zrobię – odpowiadam w zamyśleniu, może i nawet nieco za szorstko. Jerzy, proszę cię. Nie strasz mnie. Daj mi wstążkę błękitną — mówię wpatrując się od dołu w błękit rozpościerającego się nade mną nieba jej oczu – oddam ci ją bez opóźnienia…Albo — daj mi cień twój z giętką twą szyją… Nie! Nie chcę cienia. Cień zmieni się, gdy ku mnie skiniesz ręką, bo on nie kłamie! – mówię twardo, przemieniając łagodne spojrzenie w żądło swego wzroku. Marika drętwieje, jak od ukąszenia drętwy. Widzę w jej oczach panikę. Nie wie już sama, co jest prawdą, a co poezją, a przecież wszystko, co mówię i co przeżywam z Mariką, to najprawdziwsza prawda, zwłaszcza, kiedy wyrażam ją wierszem, cudzym lub własnym. Nic od ciebie nie chcę, śliczna panienko, usuwam ramię… – mówię szorstko, przebijając jej oczy kamiennym sztyletem swego spojrzenia. Zdejmuję z jej ramienia i potylicy swoje dłonie i rozkładam je zrezygnowanym ruchem na pościeli. Jerzy – mówi pełnym lęku szeptem Marika – ty naprawdę mnie straszysz. Bo piękno czasem na to jest… by wystraszało – mówię tym razem parafrazując mojego ukochanego poetę i przekształcając ostry wyraz swego spojrzenia w najczulszy uśmiech.

Jerzy – powtarza czułym szeptem Marika. Wyraz lęku znika z jej oczu i ponownie wypełniają je łzy wzruszenia. Moje, zresztą, też. To się musi skończyć płaczem – mówię wracając do poważnego tonu i przywołując nasze rodzinne powiedzenie, którego używaliśmy z dziećmi w momentach największego rozbawienia. Chciałbym, żeby spotkało to mnie, a nie ciebie. Nikogo z nas to nie spotka – mówi Marika z naciskiem, jakby wypowiadała zaklęcie i dla zwilżenia mych spragnionych ust podaje mi soczysty miąższ owocu ust swoich.

Mimo że smukłe i drobne, ciało mojej elfetki zaczyna mi trochę ciążyć, a jej kości, dlatego że smukłe i drobne, lekko mnie – uwierać. Delikatnie zsuwam ją z siebie i układamy się na boku. Marika zaciska palce prawej dłoni, obejmuje pięść palcami lewej i podsuwa sobie pod brodę. Ja robię to samo. Leżymy na boku podpierając swe brody oboma dłońmi i patrząc w głąb naszych oczu. Oczy Mariki wciąż wypełnia ten wyraz zamętu i niepewności. By go usunąć, powoli sięgam jej dłoni, delikatnie obejmuję je swoimi i przysuwam je sobie do ust, które wykonują trzy muśnięcia motyla, lecz nie siadają na nich. Następnie przystawiam do jej dłoni swój nos i wyraźnie je obwąchuję, patrząc w oczy Mariki pytającym wzrokiem. Gdy Marika już ma spytać, czy coś nie tak, z moich ust wykwita kolejny wiersz: Pani pachnie jak tuberozy. To nastraja i to podnieca. A ja lubię tuman narkozy, a najbardziej – gdy jest kobieca. Uśmiechamy się do siebie z czułością. Mówię ładnie? – Marika z uśmiechem kiwa głową na tak, myśląc, że to moje pytanie, a nie dalszy ciąg wiersza. …I melodyjnie? Zdania perlę jak z pereł kolię? Gdy się reflektuje, że wpadła w pułapkę, wybucha bezgłośnym śmiechem z samej siebie, aż jej się ramiona trzęsą, po czym, wciąż się uśmiechając, kręci głową z niedowierzania, jak łatwo dała się w nią złapać. Gdy się uspokaja, wyraźnie czeka na ciąg dalszy, a na jej twarzy zastyga czuły uśmiech porozumienia. Przeciągam ten moment ciszy, delektując się jej spojrzeniem, po czym kończę frazę: Pani patrzy – melancholijnie… Skąd ma pani tę melancholię? Jerzy, skąd ty się wziąłeś? – szepce Marika, czule przeciągając „e” przy wypowiadaniu mojego imienia. Spadłem z księżyca, a potem ty spadłaś mi z nieba. A ty, owieczko, skąd ty się wzięłaś? Nie wiem. Nie było mnie. To ty mnie wynalazłeś, to ty mnie wymyśliłeś. Gdy wrócę do domu, rozpłynę się w powietrzu. Założę kapcie i znów się przemienię w Kopciuszka. W kapciuszka? – Przyciągam ją do siebie i łaskoczę pod pachami. Marika śmieje się wniebogłosy i próbuje mi się wyrwać. Luzuję uścisk i przysuwam swoją twarz do jej twarzy. Wyciskam na jej ustach trzy wesołe buziaki, a potem dwa wyraźnie lżejsze… i jeszcze lżejsze… i jeszcze… Marika zamyka oczy, a ja znów uczę moje usta dotyku motyla.

Pieniądze nas psują

SIGMUND NIGDY NIE ZAMYKA DOMU NA KLUCZ ANI NIE WYCIĄGA KLUCZYKA ZE STACYJKI SAMOCHODU. – PO CO? TU NIE MOŻE SIĘ STAĆ NIC ZŁEGO

Hommelstø – miejscowość, jakich w Norwegii wiele, leży między górami nad cichą zatoką Velfjord, 400 km na północ od Trondheim. Kolorowe domy z lekko spadzistymi dachami rozrzucone są rzadko. Żadnych murków ani płotów. Każdy wie, gdzie kończy się jego działka, gdzie zaczyna się teren sąsiada. Nad Velfjordem mieszka około 400 osób. To dwa razy mniej niż w latach 60.
W Hommelstø było wtedy kilka sklepów, kilka tartaków, kwitł handel drewnem i materiałami budowlanymi. Ludzie zajmowali się rolnictwem, rybołówstwem, pracowali w lesie. Ale podróż do Trondheim, najbliższego dużego miasta, była 12-godzinną wyprawą. Autobus jechał szutrowymi drogami, pięć razy trzeba było przesiadać się na prom. Od lat 70. ludzie zaczęli stąd wyjeżdżać: do większych miast, za granicę. Część z nich na stare lata wraca w rodzinne strony, ale one już nie są takie jak dawniej. W dolinę wdarła się nowoczesność. Dziś w Hommelstø się mieszka, ale pracuje się gdzie indziej: w pobliskiej kopalni kredy, w 4-tysięcznym Brřnnřysund (odległym o 30 km), w którym wybudowano elektroniczne centrum obliczeniowe z 600 miejscami pracy, na niedalekiej platformie wiertniczej. W miejscowości jest parę małych firm budowlanych, a także szkoła, przedszkole, dom opieki, supermarket z mini pocztą i mini bankiem, stacja benzynowa, restauracja
i pensjonat. W odnogach fiordu ulokowało się kilka farm łososi i małży. W okolicy wciąż działa kilkanaście gospodarstw rolnych. Po wodach fiordu pływa kilka nowoczesnych jednoosobowych kutrów rybackich.
NAJSZCZĘŚLIWSI LUDZIE ŚWIATA
Według ostatniego rankingu rozwoju społecznego ONZ Norwegia jest najbardziej rozwiniętym
krajem świata, a Norwegowie najszczęśliwszym i najnowocześniejszym społeczeństwem.
W badaniu brano pod uwagę poziom zamożności mierzony wysokością PKB na jednego mieszkańca, długość życia, udział obywateli w wyborach, poziom równouprawnienia płci, nakłady na oświatę, dostęp do bibliotek i internetu, poziom czytelnictwa, opieki zdrowotnej i społecznej oraz czynniki negatywne, takie jak poziom korupcji czy przestępczości.

Beate i Arnt. Bez prądu i telewizji

Beate (56 lat) i Arnt (55) kilka lat temu założyli firmę budowlaną. Wykupili prawo do wydobywania kamienia na własnej działce, wzięli w leasing wielkie ciężarówki, koparki, maszyny do kruszenia kamienia i budowy dróg, każda wartości kilku milionów koron. Zatrudniają sześć osób i pracują sami. Arnt jest z zawodu mechanikiem. Ale także Beate, z wykształcenia pedagog, jeździ ładowarką z olbrzymią łychą i ładuje kamienie na ciężarówkę. I prowadzi księgowość. Oprócz tego jest nauczycielem zastępczym w miejscowej szkole. Gdy zachoruje któryś z pracowników, proszą Beate. Uczy wszystkiego: prac ręcznych i wychowania fizycznego, angielskiego i niemieckiego, matematyki i fizyki. 

Beate i Arnt mogą sobie pozwolić na dużą łódź motorową i nowego mercedesa. – Rzadko kto decyduje się w Norwegii na taki samochód – mówi Arnt. – Podatki są tak wysokie, że większość ludzi jeździ starymi gruchotami. Patrząc na samochody, nikt by nie powiedział, że jesteśmy jednym z najbogatszych krajów świata.

Beate i Arnt byli raz w Afryce i raz w Indiach, ale nie ciągnie ich już w świat. Od kilku lat każdy urlop spędzają w domu. Kupili stare gospodarstwo na zupełnym odludziu, do którego można dotrzeć jedynie łodzią. Dom, szopa i stodoła właściwie się rozpadają. Beate i Arnt spędzają tu każdą wolną chwilę, próbując ocalić, co się da. Uszczelnili dach, ocieplają ściany, remontują okna i meble. Mają pracy na najbliższe kilka lat. – Takich domów nie ma już w Europie – mówi Beate. – Podobnie budowali Szwedzi, ale w latach 60. zburzyli swoje stare drewniane domy i w ich miejscu zbudowali nowe. My wtedy byliśmy na to za biedni. Dlatego teraz Szwedzi mieszkają w blokach, a większość Norwegów w wolno stojących domach, które wciąż rozbudowujemy, unowocześniamy i coraz lepiej wyposażamy. A niektóre z nich stały się zabytkami, o które należy dbać.

Beate i Arnt w Hommelstø też mieszkają na uboczu, ale dopiero w swym gospodarstwie czują się dobrze. – Mamy tu całkowity spokój – mówi Beate. – Nie ma prądu, nie ma telewizji.

– I żadnych nieproszonych gości – dorzuca Arnt, patrząc w daleką przestrzeń pustego fiordu.

Sigmund. Kto buduje nasze domy?

Sigmund nigdy nie zamyka domu na klucz ani nie wyciąga kluczyka ze stacyjki samochodu. – Po co? Przecież tu nie może się stać nic złego. 

Od rana do wieczora sprząta pokoje, pierze i rozwiesza pościel, naprawia łodzie. Przez 20 lat był nauczycielem geografii i polityki w Trondheim. Gdy odziedziczył po ojcu stary dom i nieczynny tartak, wziął kredyt i przebudował dom na pensjonat. Od maja do września przyjeżdżają do niego amatorzy wędkowania w fiordzie. Na miejscu mogą złowione ryby wyfiletować i zamrozić. Wyjeżdżają ze styropianowymi pojemnikami pełnymi filetów z ponad metrowych dorszy, łupaczy i halibutów. Jego goście to głównie Niemcy, czasem Czesi i Polacy.

– Norwegia się zmienia – mówi 65-letni Sigmund. – Pieniądze z ropy nas psują. Tu zawsze trzeba było ciężko pracować, by przeżyć, a dziś ludzie dużo dostają za darmo. Mimo ogromnych dotacji do rolnictwa i rybołówstwa ludzie nie chcą się tym zajmować. Kto pracuje w norweskich hotelach? Szwedzi. A kto buduje nasze domy? Polacy. Nasze śmieci sprzątają Azjaci i Afrykanie. Norwegowie wolą czystą pracę w biurze. To jeszcze nie jest najgorsze, bo są tacy, co wolą życie w ogóle bez pracy, a na rencie lub zasiłku można dostać nawet 20 tys. koron miesięcznie. Zawsze byliśmy dumni z naszego zdrowia, a dziś coraz więcej ludzi chodzi na zwolnienia lekarskie. Nic dziwnego, skoro zasiłek chorobowy to 100 procent pensji, a zwolnienie na trzy dni można sobie wypisać samemu, bez wizyty u lekarza.

Pensjonat Velfjordferje ma 45 łóżek, ale Sigmund radzi sobie sam. Czasami, w szczycie sezonu, przyjeżdża do pomocy ktoś z rodziny. Zimą Sigmund wyjeżdża na cztery miesiące do Trondheim pracować jako taksówkarz.

Walter

W tym roku Sigmundowi pomaga Walter. Od 20 lat sprzedaje w Niemczech programy komputerowe. Dorobił się pozycji na rynku, sporo odłożył na przyszłość. Od lat każdy urlop spędzają z żoną w Norwegii. W tym roku zaproponował, że za zakwaterowanie i wyżywienie będzie pracować u Sigmunda przez całe lato. – Muszę wyhamować – mówi. – Zastanowić się, co zrobić z własnym życiem. I z pieniędzmi – wybucha rubasznym śmiechem. Teraz sprząta pokoje, ścieli łóżka, wywozi śmieci, robi drobne naprawy i dogląda łodzi. – Przez 20 lat – opowiada – zajmowałem się marketingiem, wysyłałem e-maile, pisałem oferty, przygotowywałem umowy. Rzadko spotykałem się z ludźmi. Efekt mojej pracy widać było na koncie bankowym, na które wpływały prowizje. To, co tutaj zrobię, jest od razu widoczne. Z przyjemnością patrzę na pościelone przeze mnie łóżko, sprzątnięty pokój, przybitą deskę. Jestem tu szczęśliwy. Może za jakiś czas przeprowadzimy się tu z żoną na stałe.

Wiland. Kobiety chcą wygód

Także Wiland (57) przeprowadził się tu z Niemiec. Norwegią zafascynował się 35 lat temu, gdy po raz pierwszy motorem przemierzył całą Skandynawię. Uczył się norweskiego, a gdy parę lat temu odnowił znajomość z dawną norweską sympatią, zwinął biznes w Niemczech. Jako specjalista od konstrukcji metalowych nie miał w Norwegii problemów ze znalezieniem pracy. W weekendy remontuje stary dom, by go wynająć i mieć dodatkowe dochody do skromnego życia, jakie sobie wymarzył.

Chciałby kupić gospodarstwo rolne gdzieś na odludziu, uprawiać ziemię, może hodować owce. Dziś Norwegowie masowo wycofują się z takiego stylu życia. – Jest jeszcze trochę mężczyzn, których wciąż pociąga ciężka praca i mieszkanie na odludziu, ale takich kobiet jest już niewiele – mówi Wiland . – Chcą korzystać z miejskich wygód, mieć blisko do znajomych, kawiarni, butików.

Już dwa razy znalazł gospodarstwo, o jakim marzył. – Dawni właściciele zmarli, a spadkobiercy nie zamierzali pracować na roli. Ale gdy przychodziło do podpisania umowy, wycofywali się w ostatnim momencie. Nie chcą pozbywać się rodzinnej własności, dodatkowych pieniędzy nie potrzebują. Ale jeśli nic nie zrobią z takim gospodarstwem, za 20 lat budynki jeden po drugim zawalą się jak domek z kart.

Alexander. Kościół idzie do ludzi 

36-letni Alexander jest miejscowym pastorem. Pracuje w Hommelstø od czterech lat. Żonę Helenę poznał dwa lata temu przez internet. – Gdy jest się samotnym, sporo się klika – uśmiecha się pastor. Po miesiącu klikania Helena przyjechała do Hommelstø . W dwa miesiące później postanowili się pobrać. Urodziła się im córka. – To dla nas bardzo dobry okres – mówi Alexander. – Nie mam tu za wielu obowiązków, za to dużo czasu dla żony i córki. Moja pensja jest przyzwoita, a w Hommelstø rzadko mamy okazję do wydawania pieniędzy. Do obowiązków pastora należy odprawianie raz na dwa tygodnie mszy świętej. Częściej by się nie opłacało – wyjaśnia. – Na nabożeństwo do Hommelstø musi przyjechać organista i kościelny. Po co? By otworzyć kościół i dopilnować porządku. Żeby na przykład ktoś niepowołany nie naruszył powagi mszy świętej. 

Kościół luterański w Norwegii jest instytucją państwową i wszyscy jego pracownicy mają państwowe posady. Za każdym razem trzeba im zapłacić za pracę i dojazd. Największe koszty są w zimie. By odprawić mszę w znośnych warunkach, kościół trzeba ogrzewać dwa dni wcześniej. Na mszę przychodzi od trzech do sześciu osób.

– Gdy ludzie nie przychodzą do kościoła, Kościół musi przyjść do ludzi – uśmiecha się Alexander. Założył klub młodzieżowy, sędziuje mecze piłkarskie, regularnie odwiedza dom opieki.

W zeszłym roku odbyły się trzy śluby, cztery chrzty i osiem pogrzebów. Wtedy pojawia się w kościele liczniejsza grupa wiernych, ale najwięcej przychodzi z okazji konfirmacji, gdy zjeżdżają się krewni nawet z dalekich stron. W domu urządza się uroczyste przyjęcie, a nastoletni konfirmanci otrzymują prezenty, podobnie jak w Polsce dzieci przystępujące do pierwszej komunii.

Sindre. Wolałbym świecką konfirmację

Sindre (15 lat) jest świeżo upieczonym konfirmantem. Większość młodych Skandynawów jest gotowa podtrzymywać tradycję symbolicznego przechodzenia w dorosłość, ale zarazem chcieliby podkreślić swą religijną obojętność. Sindre też wolałby przystąpić do świeckiego ślubowania młodzieży, które – wzorem Szwedów – wybiera coraz więcej nastolatków w Norwegii (organizuje je Towarzystwo Etyki Humanistycznej). Jednak w promieniu 100 km prócz Sindre była jeszcze tylko jedna osoba chętna na świecką uroczystość, więc nie zorganizowano nauki tylko dla dwóch osób. Sindre przystał na tradycyjną, kościelną konfirmację, bo, jak mówi: – Nikt nie chce rezygnować z imprezy, na której dostaje się tyle prezentów. 

Rodzice Sindre są rozwiedzeni, ale opiekują się nim na zmianę. Sindre mieszka przez większą część roku z ojcem, a zimą, gdy ojciec wyjeżdża do pracy w inne miejsce, synem opiekuje się matka, która przyjeżdża do niego na cztery miesiące z odległego o 600 km Kristiansund, gdzie przez resztę roku mieszka ze swoim przyjacielem.

Sindre właśnie skończył podstawówkę i wspólnie z rodzicami uznał, że korzystniej dla niego będzie chodzić do szkoły w większym mieście. Na najbliższe trzy lata przenosi się więc do matki. Sindre ma pięcioro rodzeństwa: siostrę, która z nim mieszkała przez kilka lat, dwoje dzieci ojca z poprzednich małżeństw i dwoje dzieci mamy.

– Rozwód już dawno przestał być w Norwegii problemem – mówi Sigmund z pensjonatu. – Dzieci są dla nas ważne, ale dlaczego cały czas mielibyśmy mieszkać razem? Tu od dawna rodziny musiały żyć z daleka od siebie. Na spłachetku uprawnej ziemi zwykle zostawał najstarszy syn, a reszta dzieci wyjeżdżała za chlebem. Do miast, do kopalń, na morze, do Ameryki.

Skandynawowie do niedawna przewodzili w statystykach rozwodów, ostatnio spadli na dalsze miejsca. Czy ich związki stały się trwalsze? Nie, to tylko wywołane statystyką złudzenie. Po prostu większość żyje bez ślubu. – Po co się pobierać, skoro prawie wszyscy i tak się rozwiodą. Spośród dorosłych bohaterów tego reportażu rozwiedziony nie jest tylko Alexander, ale sam udzielił już kilku ślubów rozwodnikom. – Konserwatywni pastorzy tego odmawiają – mówi – ja też jestem przeciwko rozwodom, ale z drugiej strony nie chcę odtrącać nikogo, kto przychodzi do Kościoła.

Największą pasją Sindre jest gitara. Tego lata wraz z przyjaciółmi występuje podczas Dni Velfjordu, kiedy to prezentują się lokalni artyści. Na tarasie baru przy stacji benzynowej odbywa się kilkugodzinny koncert rockowy. Zaczynają najmłodsi – 15-latki z Black Eagles. Potem na scenę wchodzą coraz dojrzalsze zespoły. Atmosfera się rozgrzewa, rock staje się coraz cięższy, publiczność reaguje coraz bardziej żywiołowo. Niektórzy tańczą na masywnych drewnianych stołach, ale nie ma w tym żadnego chuligaństwa czy agresji. Koło jedenastej nastolatki znikają, zostają sami dorośli. Na stołach rosną stosy puszek po piwie, obsługa ledwo nadąża ze sprzątaniem. I wtedy pojawia się Age.

Åge. Dom jak inne



Po jego twarzy wyraźnie widać, że dźwiga już ósmy krzyżyk. Do plastikowego kubełka opróżnia pełne petów popielniczki. W dżinsach, T-shircie, bejsbolówce i z pękiem kluczy na szyi wygląda jak dozorca. Ale 75-letni Åge nie jest dozorcą, tylko gospodarzem: właścicielem restauracji i sponsorem koncertu. Mieszka kilkanaście kilometrów dalej, w Nevernes, gdzie z żoną wybudował galerię sztuki, skansen i muzeum historyczne. Regularnie urządzają koncerty i wystawy. Te artystyczne przedsięwzięcia, restauracja w Hommelstø i kemping w Nevernes to sposób na podtrzymanie kontaktów z miejscem, z którego pochodzi żona. W Nevernes Åge ma dom, który nie różni się od zabudowań sąsiadów, a mógłby, bo Åge – właściciel flotylli tankowców gazowych – należy do najbogatszych ludzi w Norwegii. Ale ubiera się, mieszka i żyje tak jak inni mieszkańcy fiordu. Epatowanie bogactwem zawsze było w Norwegii w złym guście. 

Åge i jego żona, która jest projektantem wnętrz, do Velfjordu przyjeżdżają na lato. – W swoim życiu miałem już dosyć słońca – mówi Åge – w Arabii Saudyjskiej. 40 lat temu wyjechał tam z firmą budującą drogi. Wszystko, co zarobił, zainwestował w kupno statku. To był akurat czas, gdy w Norwegii nastąpił boom w transporcie morskim, związanym także z budowaniem platform wiertniczych i wydobyciem ropy i gazu.

Na niektórych mieszkańców fiordu bogactwo spada jak wygrana w lotto. Gdy złoża kredy wyczerpują się, kopalnia szuka nowych na kolejnych skalistych parcelach. Ich właściciele za samą zgodę na próbne odwierty dostają grube tysiące koron, a jeśli złoża nadają się do eksploatacji, zarabiają miliony. Także Eyvind, który nie chciał się zgodzić na sprzedaż swojej działki. Ale w przypadku uzasadnionego interesu społecznego, jak rozwój gospodarczy czy utrzymanie miejsc pracy, norweskie prawo zakłada pierwszeństwo państwa lub gminy do wykupu prywatnej własności. Eyvind przegrał sprawę w sądzie i dostał tylko połowę z wielomilionowej kwoty, którą pierwotnie proponowała mu kopalnia. W jego życiu nic się nie zmieniło. Jeździ tym samym samochodem, mieszka w tym samym domu. Jak dawniej latem prowadzi swój mały tartak i buduje drewniane letnie domy, a zimą chodzi z żoną na nartach po górach. Skończył siedemdziesiątkę i od trzech lat jest na emeryturze.

Ingrid. Bo nie mieliśmy szlachty


Ingrid (47 lat) uczy w miejscowej szkole angielskiego, a w czasie wakacji pracuje jako przewodnik turystyczny. Jest zapaloną sportsmenką. Chodzi po górach, biega na długich dystansach. Latem startuje w biegach przełajowych, a zimą w wyścigach narciarskich. Na bieg narciarski w Hommelstø z całej Norwegii zjeżdżają się dawni mieszkańcy i sąsiedzi z innych miejscowości. W zeszłym roku biegło ponad 600 osób w wieku od 7 do 70 lat. 

Ojciec Ingrid jest Norwegiem, a matka Szwedką. Czym się różnią Norwegowie od Szwedów? Ingrid ma prostą odpowiedź. – Norwegowie w weekend przygotowują kanapki, parówki na ognisko, termos z kawą i kakao dla dzieci i idą daleko w góry, pieszo albo na nartach. Szwedzi zabierają ze sobą wielki kosz piknikowy, wyjeżdżają samochodem za miasto, idą kilkaset metrów i rozkładają koc. Szwedzi już dawno zapomnieli o tradycji prostego, ascetycznego życia, a my wciąż staramy się ją podtrzymywać. Poza tym coraz bardziej są skłonni akceptować różnice społeczne, na co u nas nie ma przyzwolenia. No, ale my nie mieliśmy szlachty. Chłopi i rybacy w trudno dostępnych fiordach zawsze byli wolni. Nikomu nie musieli służyć.

W tym roku na Ingrid wypadła kolej pracy społecznej podczas Dni Velfjordu – sprzedawała kawę na potańcówce i bilety na kabaret, który co roku cieszy się największym powodzeniem spośród wszystkich imprez. Kabaret to duma Hommelstø . Wystawiany jest już 30. rok z rzędu. Aktorzy – na co dzień kierowcy, operatorzy ciężkiego sprzętu, rolnicy i urzędnicy – grają naprawdę świetnie. Publiczności najbardziej podoba się skecz, w którym do burmistrza przychodzi obywatel z propozycją zmiany herbu gminy i pokazuje projekt, na którym zamiast ryby widnieje wężownica do destylacji alkoholu. To satyra na dawne czasy. Jeszcze 20 lat temu na tańcach sprzedawano tylko kawę, więc goście przynosili ze sobą w piersiówkach whisky lub wódkę i dolewali pod stołem do kubka. Dziś na imprezach można oficjalnie napić się piwa, ale trzeba zapłacić za nie równowartość 30 zł. Jeśli ktoś chce napić się wina lub czegoś mocniejszego, musi przejechać 30 km do Bronnoysund, do Vinmonopolet, jedynego w okolicy sklepu z alkoholem powyżej 6 proc. Następny znajduje się w Sandesjoen, 100 km dalej, 4 godziny drogi samochodem z dwoma przeprawami promowymi.

Za to wszystko jest za darmo w szkole podstawowej, w której pracuje Ingrid: od ołówka do podręczników. Gmina kupuje uczniom komputery lub dofinansowuje ich kupno. W gimnazjum wszyscy dostają 800 koron stypendium i liczne dodatki, zależne od tego, czy ucznia wychowuje jeden, czy dwoje rodziców, jak daleko musi dojeżdżać albo czy musi wynająć mieszkanie. Celem jest wyrównywanie szans materialnych. Wyniki w nauce nie są wynagradzane. Studia są bezpłatne i każdy może dostać kredyt na utrzymanie, który, jeśli egzaminy zdawane są w terminie, w dużej części zostaje zamieniony na bezzwrotne stypendium.

Ideał? – Wręcz przeciwnie – obrusza się Sigmund. – Czy szkoły, w których nie nagradza się wyników, zapewniają właściwy poziom edukacji? Na pewno nie. A bezpłatne studia dla wszystkich? Ile są warte? Po co nam tylu ludzi z wyższym wykształceniem? Czy już nie potrzebujemy dobrze wyuczonych mechaników, kucharzy, rzemieślników? A może mamy sprowadzić sobie ich wszystkich z zagranicy? Czy to jest zdrowe? Czy to nie demoralizuje ludzi? Mam w rodzinie dwa takie przypadki. Jedna dziewczyna studiowała media i komunikację. Roiła sobie, że będzie kręcić filmy. I co? Przez półtora roku nie zdała żadnego egzaminu. Za to wzięła już na studia kredyt, który teraz musi spłacić. Nie ma z czego, bo jest bezrobotna już czwarty rok. Ale pomoc społeczna zapłaci jej za mieszkanie, za prąd, kupi bilet na autobus, da na wyżywienie. Można żyć. O nic nie trzeba walczyć.

Lilly. My jesteśmy tylko starzy



Czy Norwegia bardzo zmieniła się w ciągu jej życia? – I to jak! – Lilly (94 lata) łapie się za głowę. – Gdy byłam małą dziewczynką, mieszkaliśmy w Hommelstø na dole, a dom mojej babci stał na wzgórzu. Gdy potrzebowała, żebym do niej przyszła, wywieszała w oknie białe prześcieradło. Potem, już po wojnie, zainstalowano w Hommelstø centralę telefoniczną. Gdy ktoś dzwonił, trzeba było biec do wzywanej osoby i powiedzieć jej, żeby przyszła na centralę i oddzwoniła. Pamiętam, że za przywołanie dostawało się 2 korony. 

A ludzie? – Mają coraz większe wymagania. Gdy byłam mała, żyliśmy skromnie. Nie było głodu, zawsze było pod dostatkiem ryb, kartofli, mleka, jagód. Nie wiedzieliśmy, że można chcieć czegoś więcej. A potem przyszła elektryczność, radio, telefony, samochody, telewizja. I ludzie chcieli wszystko to mieć.

Jak niemal wszyscy Norwegowie w podeszłym wieku 94-letnia Lilly mieszka w domu starców. Przez lata mieszkała pod Oslo, na starość wróciła w rodzinne strony. Ma czterech synów, którzy rozjechali się po świecie. – Mieszkać u któregoś z nich? Nie, przecież oni muszą pracować, mają własne życie. Tutaj mam opiekę i znajomych.

Dom starców w Hommelstø to osiedle parterowych domków z rabatkami, podjazdami dla wózków i udogodnieniami dla ludzi mających problemy z poruszaniem się. W każdym domu znajdują się dwa mieszkania (salon, sypialnia, kuchnia i łazienka). Jedno mieszkanie, oczywiście, na jedną osobę. Pensjonariuszy kilka razy dziennie odwiedza pielęgniarka pomagająca w codziennych czynnościach, do pokojów dostają też posiłki. Niektóre osoby mieszkają we własnych domach i do domu opieki przychodzą tylko na dzień, ale mogą zamówić posiłki i pomoc pielęgniarki do własnego domu. Jest też budynek dla osób niewstających z łóżka i wymagających stałej opieki. Ale nie ma tu lekarza. – Po co? – pyta Lilly. – Lekarz ma leczyć chorych, a my jesteśmy tylko starzy.

W salonie Lilly jest dużo książek i czasopism, płyty CD, telewizor. – Nigdy się nie nudzę. Spotykam się ze znajomymi, oglądam telewizję, czasem nawet sama gotuję. Nie mam problemów z czytaniem, tylko nogi odmówiły mi posłuszeństwa, nie mogę chodzić, ale się nie poddaję i walczę ze swoimi słabościami.

Lilly chętnie opowiada o przeszłości. Najczęściej wraca do czasów wojny. – Nienawidziliśmy Niemców, choć oni traktowali nas dobrze. Zapraszali na koncerty, na potańcówki. W górach jugosłowiańscy jeńcy budowali linię kolejową, niedaleko nas był obóz. Komendant był przyzwoitym człowiekiem, otwarcie mówił, że nie jest nazistą. Razem z moim ojcem potajemnie słuchali BBC. Kiedyś z obozu uciekł jeden jeniec i mój ojciec pomógł mu przedostać się do Szwecji – ten człowiek po wojnie zaprosił nas do siebie. To jest prezent od niego – Lilly każe sobie podać tacę z blaszanym kompletem do parzenia kawy. – Ale wtedy, po tej ucieczce, komendant kazał rozstrzelać dziesięciu niewinnych jeńców, żeby innym podobne pomysły nie przychodziły do głowy. Czy można było ich lubić?

Norwegowie. Zapomnijmy o Breiviku



Z czego Norwegowie są dumni? Z fiordów, z gór, wodospadów. Szwedzi ani Duńczycy tego nie mają, ani nikt inny w Europie, a nawet na świecie. – A ropa? – Nieee – mówią. – Pieniądze z ropy raczej nas onieśmielają.

– Zresztą – mówi Sigmund – gospodarka norweska jest zbyt mała, by można w nią było wpompować wszystkie zyski z ropy i gazu. Dlatego państwo utworzyło Fundusz Zagraniczny, który inwestuje pieniądze na całym świecie. Z jego dochodów finansowane są nasze emerytury, ale i tak na bieżąco wykorzystujemy tylko 4 proc. przychodów funduszu. Reszta zabezpiecza przyszłość następnych pokoleń.

– Ale jesteśmy dumni – dodaje Ingrid – z tego, jak podzieliliśmy zyski z ropy. Inne kraje też mają wielkie bogactwa naturalne, ale czy potrafiły równo podzielić zyski? Czy wszyscy obywatele z nich korzystają?

– Być Norwegiem – mówią mi – to czuć się szczęśliwym wędrując po fiordach i górach, biegając na nartach czy siedząc przy ognisku.

– Tak się składa – dodaje Sigmund – że mówimy po norwesku, ale język nie jest decydujący. Młodzi ludzie równie sprawnie posługują się angielskim.

Sigmund ogląda BBC czy Al-Dżazirę równie często jak norweską telewizję. Bardziej od procesu Breivika interesuje go upadek reżimów w kolejnych krajach arabskich, podobnie jak 20 lat temu emocjonował go upadek komunizmu w Europie Wschodniej. – To, co wydarzyło się przed rokiem w Oslo i na wyspie Utøya, to był jakiś nieprawdopodobny koszmar, który nie ma nic wspólnego z tym, jak tu się żyje na co dzień – mówi. – Po zamachu ludzie, przechodząc koło kiosków, odwracali na drugą stronę gazety ze zdjęciami Breivika, by powiedzieć: dość, to nie jest prawda o Norwegii, zapomnijmy o tym. 

JERZY KRUK


Pin It on Pinterest