fbpx

Ciemna dziś noc

Oto słowa piosenki zakazanej przez pisowskiego urzędnika, dyrektora Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, bo to ponoć sowiecka propaganda. Hmm… miłość, tęsknota, czyhająca śmierć, łzy, nadzieja to sowiecka propaganda? Jednak ta napisana w 42. roku piosenka została wykorzystana w radzieckim filmie „Dwóch żołnierzy”, a w dodatku przetłumaczył ją wierszokleta ponoć zażydzający piękną mowę naszą. Słowem: żydokomuna w jednym.

Wokalista „Kapeli podwórkowej” Piotr Kosewski poskarżył się, że dyrektor muzeum Karol Nawrocki przerwał jego występ podczas koncertu w Noc Muzeów, wykrzykując, że śpiewa bolszewicką piosenkę. „W naszym Muzeum nie na już miejsca na sowiecką propagandę” – argumentował dyrektor.

Coraz bardziej chce mi się rzygać na lansowany przez PiS model polskości i polszczyzny. Na te ich wyroki, kto Polak, kto nie-Polak, kto patriota, a kto zdrajca, kto tchórz, a kto bohater. Michnik, Frasyniuk, Wałęsa, Tusk, Wajda, Kutz, Janda, Stuhr, Lis, Środa, Tokarczuk – nasi najwięksi politycy, publicyści i artyści to oczywiści tchórze i zdrajcy, bo ośmielają się głosić gorzką prawdę, czyli podnoszą rękę na partię i Kościół. A kto bohaterem, patriotą i prawdziwym Polakiem? Oczywiście wszystkie miernoty popierające PiS, które nie wykazały się odwagą w czasach, gdy było to dowodem zdrowego rozsądku, przyzwoitości i nieugiętości. Miernoty, które nie mogą się pochwalić żadnym międzynarodowym sukcesem, ale za to zdobywają uznanie jeszcze większych miernot, które – podobnie jak oni – przez całe życie siedziały cicho jak mysz pod miotłą i trzęsły portkami, a teraz – gdy odwaga staniała – wychodzą na ulicę krzyczeć wraz z motłochem: komuniści i złodzieje, zdrajcy, Żydzi, oszuści! Bóg, honor, ojczyzna! Kościół, naród, partia! W dupie mam taką polskość.

A polszczyzna? Polszczyzna jest duchową krainą, w której toczy się moje życie od narodzin. Ważniejszą od tej geograficznej, która dziś sięga od Odry do Bugu, a kiedyś sięgała Niemna i Dniepru. Z granicami bywa różnie, czasami można je przesunąć jednym dekretem, jednym traktatem. Nie zawsze w granicach naszej ojczyzny były Mazury, Wrocław i Szczecin, ale Mickiewicz, Norwid, Sienkiewicz, Prus i Żeromski, Wyspiański i Gombrowicz, Brzechwa, Tuwim, Herbert i Miłosz zakorzenili się w niej mocniej niż nasze dęby, lipy i sosny. Mogą nam zakneblować usta, zamknąć szkoły i uniwersytety, zesłać na Sybir, my sami możemy wyjechać na koniec świata, ale by nam wyrwać polszczyznę z głowy i serca, sami musimy doznać głębokiej urazy, by ją naprawdę znienawidzić i zapomnieć. Wielu moich przyjaciół mieszka za granicą, ale ojczyznę-polszczyznę mają ze sobą, bo wciąż myślą, mówią i czytają po polsku, choć posługują się także językiem tubylców.

W takiej właśnie ojczyźnie-polszczyźnie mieszkam od pierwszych słów, nie tylko tych, które sam wypowiedziałem, ale już od tych, które wypowiadali do mnie matka, ojciec i dziadkowie, zanim jeszcze sam zacząłem mówić. Polszczyzna to wiersze, których uczyłem się na pamięć jako dziecko. Paweł i Gaweł w jednym domu stali… Stoi na stacji lokomotywa… Samochwała w kącie stała… Hmm… nawet nie wiedziałem ile cytatów mi w głowie… stoi. Ale słowa stają mi w gardle, gdy „prawdziwi Polacy” pytają, kto z autorów tych wierszy to „prawdziwy Polak”, a kto tylko przefarbowany ze Szkopa lub Ruska, kto Żyd, a kto nie-Żyd. Polszczyzna to wiersze, których uczyłem się w szkole. Polały się łzy me… Do kraju tego, gdzie kruszynkę chleba… Niech prawo zawsze prawo znaczy, a sprawiedliwość – sprawiedliwość… Polszczyzna to dla mnie okno na świat, przez które poznałem Szekspira, Goethego, Tołstoja, Dostojewskiego i słowa o miłości i cierpieniu, o samotności, bohaterstwie i podłości, których doświadczyli ludzie mówiący inną mową niż polska. Na pewno dla nich nie mniej piękną. Polszczyzna to także język prawdy, z którego mnie i nas wszystkich chciała wykastrować komunistyczna cenzura, ale nie pozwoliliśmy na to.

Nie pozwólmy więc i dziś, by z tego języka prawdy kastrował nas byle pisowski urzędas, który chce nam wmówić, że prawdziwa polszczyzna to nie skrzydlate słowa naszych poetów i tłumaczenia na nasz język poetów rosyjskich, niemieckich, angielskich czy jakichkolwiek innych, lecz jad bezustannie sączony przez Kaczyńskiego, Rydzyka, Pawłowicz, Rybaka, Korwina i kłamstwa po tysiąckroć powtarzane przez ich propagandowe tuby.

JERZY KRUK

A może sięgniesz po moją książkę?

Biblia, chrześcijaństwo, miłość, seks, rozładowanie

Chrześcijaństwo od zarania przeciwstawiało ciało duszy. Życie grzeszne i życie wieczne. Przez całe wieki samo myślenie o potrzebach cielesnych uważano za grzech, a cóż dopiero mówienie czy pisanie o nich, chyba że w aspekcie krytycznym. Cielesne żądze uważano za podszept szatana. Pobożny człowiek im nie folgował, może z wyjątkiem zaspokajania głodu czy pragnienia, bo już „zaspokajanie” potrzeb seksualnych samo w sobie było czymś grzesznym. Jeśli pobożny chrześcijanin miał „to” robić to tylko z obowiązku wypełnienia nakazu Bożego: „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się”, ale przyjemności z tego mieć nie powinien.

Cóż za hipokryzja! Każdy, kto poznał tajemnice alkowy, wie, że płynie z nich rozkosz nieporównywalna z żadną inną przyjemnością. No bo czy zaspokajając jakąkolwiek potrzebę inną niż płciowa człowiek krzyczy z rozkoszy? Owszem, zdarza się nam zawołać podczas posiłku: Pycha! Albo uderzyć w głośną a radosną pieśń po spełnieniu rytuałów ku czci Bachusa, czy też wydać nietłumiony wyraz ulgi w miejscu, gdzie nawet król chodzi piechotą, ale to nie to samo, co wspaniały syreni hymn odśpiewywany przez kobietę czy niepohamowany okrzyk tryumfu wydawany przez mężczyznę po dotarciu do szczytu rozkoszy. A kiedy śpiewają w duecie, jednocześnie, to następuje najwspanialsza we Wszechświecie harmonia mundi, przewyższająca swą wspaniałością harmonię ruchu ciał niebieskich, a wielu – wśród nich także ja – twierdzi, że i harmonię śpiewu niebiańskich chórów, Cherubów i Serafinów.

Tę negatywną orientację w stosunku do ciała chrześcijaństwo, a przynajmniej jego elity, zmieniło na jakiś czas w dobie renesansu, przyjmując zasadę Homo sum, humani nihil a me alienum putto, czego konsekwencją był zachwyt nad pięknem ludzkiego ciała, wyrażany nie tylko w dziełach świeckich, ale także i religijnych, ozdabiających kościoły. Najsłynniejszym jego wyrazem jest chyba malowidło Michała Anioła na sklepieniu Kaplicy Sykstyńskiej, przedstawiające nagiego Adama z męskimi klejnotami na wierzchu. No, powiedzmy z klejnocikami, takimi jeszcze chłopięcymi, ale kto wie, co się z nimi stało, gdy Pan Bóg przekazał mu swą siłę witalną (bo na obrazie wprawdzie wyciąga w kierunku Adama swój Boży palec, ale go nim jeszcze nie dotyka).

Niestety, ten powrót do natury nie trwał długo. Zwłaszcza reformacja podkreślała grzeszność ciała i pod jej wpływem w Kościele rzymskim rozpoczęto kampanię figową, polegającą na zasłanianiu męskich i żeńskich genitaliów i okolic łonowych listkami figowymi. Z malowidłami sprawę załatwiono bezboleśnie, po prostu domalowując w odpowiednim miejscu listek; gorzej było z rzeźbami (także antycznymi) przedstawiającymi męskie postacie, które brutalnie kastrowano i w miejsce naturalnych klejnotów doklejano wyrzeźbiony element roślinny. Nagość znów stała się grzeszna i wstydliwa.

To nastawienie Kościoła w kolejnych wiekach wpływało na życie świeckie i owocowało rygoryzmem obyczajowym, pruderią,  purytanizmem, romantyzmem, wiktorianizmem… Oczywiście w tym kulturowym monolicie następowały pęknięcia, a nawet wyłomy, a to w formie rozwiązłości elit, a to w postaci frywolności ludu, które w początkach XX wieku doprowadziły za sprawą znanego szarlatana z Wiednia do prawdziwej obsesji seksualnej, na razie jednak tylko w warstwie werbalnej i myślowej.

Prawdziwy przełom nastąpił dopiero w latach sześćdziesiątych w formie rewolucji seksualnej. Antymieszczański charakter młodzieżowego buntu, hasła wolnej miłości, a zwłaszcza wynalezienie pigułki antykoncepcyjnej zmieniało punkt widzenia na „te sprawy” diametralnie.

Dziś zarówno młodzież, jak i stare dewotki dobrze wiedzą, skąd się biorą dzieci; kiedy to robić (kalendarzyk, owulacja), żeby je mieć i jak to robić, żeby ich nie mieć (antykoncepcja). I wszyscy wiedzą, że „te sprawy” to najfajniejsza zabawa, w jaką się mogą bawić dorośli. Podrostki nie mogą się doczekać, gdy wreszcie będą mogły „to robić”, a starsi robią wszystko, co w ich mocy, by wciąż jeszcze „móc”.

Ale, chyba z wyjątkiem najbardziej zatwardziałych dewotów albo abnegatów, nikt nie chce „tego” robić jak Pan Bóg przykazał: „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię”. Współczesny człowiek zdaje sobie sprawę z problemu przeludnienia, zwłaszcza własnego, na ogół niedużego, mieszkania i żadne zachęty, ani finansowe, ani religijne, nie spowodują, że nagle przestanie świadomie planować rodzinę i zacznie rozmnażać się bez kontroli, jak swego czasu króliki w Australii.

Prawie wszyscy chcą to robić dla przyjemności, zdrowia i rozładowania. Owszem, w celach prokreacyjnych też, ale najwyżej raz, dwa, góra trzy razy w życiu. A więcej to już naprawdę rzadki wyjątek.

Jak i kiedy to robić, żeby było bezpiecznie, przyjemnie, efektywnie i efektownie? Wystarczy otworzyć pierwszy z brzegu magazyn ilustrowany. Porady można znaleźć prawie w każdym numerze. To źle czy dobrze? Bardzo dobrze. Seks jest wszędzie. W niebie (przynajmniej islamskim), na ziemi i na każdym miejscu. Dlatego dobrze, by wiedzieć, jak się z nim obchodzić. Jak planować rodzinę, zdobywać przyjemność, uzyskiwać zaspokojenie i emocjonalną równowagę i, co szczególnie ważne, jak nie krzywdzić drugiej osoby, a – wręcz przeciwnie – jak w ten sposób dawać jej szczęście. Posiadanie takiej wiedzy jest ważne szczególnie dla dzieci, bo rozpoczynając współżycie nieświadomie lub z błędną świadomością, skrzywioną przez dewocję, fundamentalizm, pruderię, pornografię lub fałszywe wzorce kulturowe mogą zrobić krzywdę, a nawet złamać życie, sobie samemu lub innej osobie.

O seksie dziś wiemy prawie wszystko. Nawet małe dzieci nie wierzą w bociany, a wiedzą, co to jest stosunek, orgazm, ciąża, poród. Niektóre wiedzą, że masturbacja, to zdrowe, przynoszące ulgę zachowanie, a niektóre wciąż wierzą, że to grzech. Wszystkie słyszały o gejach i lesbijkach, ale dla niektórych to po prostu będąca wynikiem wrodzonych skłonności lub kulturowych wyborów orientacja seksualna, a dla drugich wołające o pomstę do nieba zboczenie. Wszystkie wiedzą, co to prezerwatywa, kalendarzyk, pigułka antykoncepcyjna, aborcja. Zwłaszcza w kwestii aborcji polskie dzieci są bardzo dobrze „uświadomione”. Przez Kościół oczywiście. I znów: dla jednych to mniej lub bardziej drastyczne środki i metody antykoncepcyjne, dla innych to grzech i zbrodnia.

W zakresie etyki i medycyny związanej z seksualnością świat poszedł do przodu i po nowemu mierzy się ze starymi problemami. Ale nie Polska. Tutaj wciąż próbuje się zawracać Wisłę kijem. Wystarczy posłuchać co konserwatyści biorą za grzech i co uważają za nowe wcielenie szatana: masturbacja, seks nie mający na celu prokreacji, zapłodnienie in vitro, antykoncepcja, homoseksualizm, gender, hedonizm. Biblia (Starego Testamentu) to dla katolików raczej wstydliwy relikt żydowskiego dziedzictwa. Ani polski ksiądz, ani polski wierny nie czytają Biblii  – no może z wyjątkiem paru ustępów z księgi Genesis – ale by uzasadnić swoje poglądy i przekonania, natychmiast znajdują odpowiedni fragment, by wykazać, że współżycie dwóch mężczyzn nie jest miłe Panu Bogu, ani masturbacja; że księża nie powinni się żenić, bo apostołowie też byli nieżonaci; że powinni nosić sutanny, bo Pan Jezus nosił suknię itd., itp. Notabene, pod tym względem wszystkich przebił pewien ksiądz z Podlasia, wygrzebując w Piśmie sprzed trzech tysięcy lat fragment o tym, że kobieta nie powinna ubierać się w strój mężczyzny i na odwrót, co wywołało popłoch wśród dziewcząt i kobiet, które ośmieliły się nosić spodnie i przyprawiło je o głębokie poczucie winy. Już widzę, jak córki i matki Polki ustawiają się w kolejce do spowiedzi, by wyznać grzech ciężki: Chodziłam w spodniach.

Karykaturalne, prawda? Śmieszne i żałosne. Mamy więc literalnie naśladować wszystko, co znajdziemy w Biblii? Może więc mężczyźni powinni brać sobie niewolnice jako nałożnice i płodzić z nimi dzieci, jak Abraham? Może mężczyźni powinni zapładniać swoje szwagierki, jeśli bezdzietnie odumrze je ich brat? – na co nie chciał przystać Onan i wolał swe nasienie strącać na ziemię. Może mężczyźni powinni chodzić w sukniach, jak Jezus i apostołowie? Może powinniśmy kamienować niewierne żony, jak robiono to w czasach Jezusa i jak do dziś w niektórych krajach robią to mahometanie?

Puknijmy się w głowę. Chrześcijaństwo odniosło tak wielki sukces kulturowy właśnie dlatego, że nie brało dosłownie wszystkich treści zawartych w Piśmie Świętym, lecz że potrafiło je zinterpretować w odpowiednim kontekście historycznym i przyswoić sobie treści, które zastawało w danym otoczeniu kulturowym lub asymilować te, które przynosiły nowe czasy.

Ksiądz Murziński, chyba chcąc zabłysnąć w parafii i mediach, wybrał jedno zdanie z Księgi Powtórzonego Prawa. Ale dlaczego pominął inne, dotyczące życia codziennego przepisy z zakresu mody, budownictwa, rolnictwa i ekologii? Zbyt absurdalne? Przeczytajmy: „Jeśli zobaczysz, że osioł twego brata albo wół jego upadł na drodze – nie odwrócisz się od nich, ale z nim razem je podniesiesz.  Kobieta nie będzie nosiła ubioru mężczyzny ani mężczyzna ubioru kobiety; gdyż każdy, kto tak postępuje, obrzydły jest dla Pana, Boga swego. Jeśli napotkasz przed sobą na drodze, na drzewie lub na ziemi gniazdo ptaka z pisklętami lub jajkami wysiadywanymi przez matkę, nie zabierzesz matki z pisklętami.  Matkę zostawisz w spokoju, a pisklęta możesz zabrać – aby ci się dobrze powodziło i abyś długo żył. Jeśli zbudujesz nowy dom, uczynisz na dachu ogrodzenie, byś nie obciążył swego domu krwią, gdyby ktoś z niego spadł. Nie zasiejesz w twojej winnicy dwu gatunków roślin, aby wszystkie nie zostały uznane za święte: nasiona posiane i zbiory w winnicy. Nie będziesz orał razem wołem i osłem. Nie wdziejesz sukni utkanej naraz z wełny i lnu.  Zrobisz sobie frędzle na czterech rogach płaszcza, którym się okrywasz”.

Do czegoś takiego stosują się dziś tylko ultra ortodoksyjni żydzi, posuwając się do granicy śmieszności.  A mieszkańcy globalnej wioski noszą stroje z całego świata. Spodnie? Krój taki, jaki dominuje współcześnie, wymyślono dopiero w XIX wieku, bo wcześniej mężczyźni chodzili w rajtuzach lub w kalesonach. Więc niby dlaczego współczesne niewiasty nie mogą nosić spodni? Zwłaszcza, że kobiety w Chinach czy w Arabii nosiły je od wieków. Podobnie z sukniami: mężczyźni w krajach arabskich czy w Indiach noszą je do dziś, a kiedyś podobnie ubierali się Europejczycy: chodzili w togach, czyli w sukniach, albo w tunikach, czyli w sukienkach. Geniusz z Podlasia chciałby te wszystkie wynalazki przekreślić jednym pociągnięciem pióra. Na szczęście minęły już czasy, gdy Kościół dyktował kanony mody, sztuki i myślenia.

Podobnie z etyką seksualną. Kiedyś ludzie mieli tylko mętne wyobrażanie o tym, skąd i w jaki sposób biorą się dzieci. Nic dziwnego, że obudowali życie seksualne murem kulturowych zakazów i nakazów, adekwatnych do stanu świadomości swojej epoki. Dziś nasza świadomość jest inna, dużo głębsza. I zakres środków technicznych i medycznych – także. Nic dziwnego, że zmienia się etyka seksualna. Ta ze Starego Testamentu, wypracowana przez lud pasterzy, rolników, handlarzy, posiadaczy niewolników, owiec i osłów nie przystaje do nich. Ale wcale nie trzeba porzucać religijnych przekonań, by przystosować się do nowych czasów. Niech sobie ksiądz czy kaznodzieja grzmi z ambony, ale ilu chrześcijan zachowuje dziś dziewictwo do momentu przystąpienia do sakramentu małżeństwa? Ilu uprawia seks bez względu na kontrolę zajścia w ciążę? Ilu macha ręką na planowanie wielkości rodziny? Powiedziałem już to: dewoci, jak Terlikowscy lub abnegaci, jak Wałęsowie. Ani jedni, ani drudzy nie są wzorem współczesnej rodziny, nawet w kraju tak konserwatywnym jak Polska.

Wczytując się w Pismo Święte, można jednak znaleźć radę na miarę naszych nowych czasów: Przykazanie nowe daję wam – mówił Jezus – abyście się wzajemnie miłowali. A co mówi do seksualnych grzeszników? Nikt cię nie potępił? I ja ciebie nie potępiam. Najważniejsze więc, abyśmy się wzajemnie miłowali i nikogo nie krzywdzili.

I pięknie by było, gdyby to zalecenie Jezusa, wypowiedziane oczywiście w odniesieniu do wszelkich relacji międzyludzkich, stosowane było także w zakresie etyki seksualnej. Z biologicznego punktu widzenia celem zachowań i  czynności seksualnych ludzi, innych zwierząt, roślin i wszelkich innych różnopłciowych (jednopłciowych także) istot żywych jest prokreacja. Ale człowiek już dawno wyszedł poza swoją czysto biologiczną naturę. Ogół jego działań i osiągnięć, które poza nią wykraczają, określa się mianem kultury. Rolnictwo, budownictwo, organizacja społeczna, religia, sztuka, nauka są jej głównymi filarami, ale także i kultura seksualna, która dziś pozwala planować liczbę potomstwa, uzyskiwać je parom z zaburzeniami płodności, a nawet osobom samotnym, postanawiającym żyć bez partnera, ale także robić „to” dla przyjemności, zdrowia i rozładowania. Współczesna kultura pokazuje, że nie ma w tym zakresie żadnych granic. Większość ludzi robi to w formie tradycyjnej: z jedynym w życiu heteroseksualnym partnerem. I tak jest chyba najpiękniej, ale chyba też nikt się do tej zasady nie może stosować w pełni, choćby z tego względu, że człowiek osiąga dojrzałość płciową w wieku trzynastu, piętnastu lat, a społeczną wiele lat później. Nikt się nie decyduje, by swe funkcje seksualne wykorzystywać w celu prokreacji, czyli po Bożemu, zaraz po przekroczeniu progu dojrzałości płciowej. Przed nim jeszcze długa edukacja, praca, kariera. Musi więc coś ze swoim popędem płciowym zrobić, a i później wcale nie musi (bo nie chce lub nie potrafi) znaleźć jednego jedynego na całe życie partnera seksualnego. Co więc ma robić z popędem płciowym? Kultura podsuwa mu mnóstwo rozwiązań. Jeśli religijni fundamentaliści, kościelni świętoszkowie i pospolici dewoci tego nie rozumieją i próbują się tej kulturze przeciwstawić, to dla normalnych ludzi są nie tylko śmieszni, ale wręcz niebezpieczni, zwłaszcza dla dzieci.

Kiedyś było takie powiedzenie: Czy to ważne, kto z kim śpi? Ważne, czyje dzieci są. To miał być żart, ale czy nie zawierał w sobie odrobiny mądrości, która jest nam potrzebna do poruszania się w zawiłych meandrach etyki seksualnej naszych czasów?

JERZY KRUK

Może rozgościsz się na mojej stronie i poczytasz inne teksty?

A może wesprzesz mój debiut powieściowy i kupisz moją książkę?

Goethe i Schiller (10 minut czytania)

O ile Weronika zwykle skakała po kuchni jak pchełka, o tyle dziś fruwała przy stole jak jaskółeczka i szczebiotała jak skowronek. Żywe srebro – powiedział ksiądz wikary z błyskiem w oku i z trudem tłumionym lubieżnym uśmiechem na ustach, gdy obsługiwała nas przy obiedzie. Szczere złoto, poprawiłem go z pełnym zachwytu uśmiechem i łezką wzruszenia w oku. Po obiedzie przenieśliśmy się do kominka i zapadliśmy w głębokie zagłębienia foteli. Może rozpalę, spytałem, ale wikary odpowiedział, że nie ma potrzeby. Majowy chłodek podwieczoru jest tak samo przyjemny jak ciepełko południa. Weronika podała nam kawę, z gracją gejszy przykucając przy stawianiu filiżanek na niskim stoliku. Uważała, zwłaszcza podając ją mnie, by się nie pochylić i nie wypiąć pupy na mojego gościa, chociaż on chyba nie miałby nic przeciw temu. Zawsze podziwiałem, jak w mig chwyta moje uwagi i reprymendy i nigdy nie powtarza wytkniętych raz błędów. Jednak podając filiżankę księdzu wikaremu, odwrócona do mnie tyłem, nie była już taka taktowna. Odetchnąłem, gdy wreszcie zostaliśmy sami.

Słyszę ją, jak stuka talerzami przy zmywaniu. Właściwie powinienem był kupić zmywarkę, pomyślałem, ale wiedziałem też, że nie spodobałoby się to moim parafianom, obchodzącym się na co dzień bez takich luksusów, zwłaszcza, że miałem bezpłatną pomywaczkę, i to niejedną. Wchodzę do kuchni i siadam przy stole. Składam dłonie ze sobą i podpieram brodę wyprostowanymi kciukami. Dziękuję ci za obiad, był bardzo dobry. A ona na to, odwracając się przez lewe ramię: Szczęśboże, z pogodnym uśmiechem. Wyjmuje talerze z suszarki do naczyń, wyciera je suchą ściereczką i wstawia do kredensu. Muszę się księdzu pochwalić. Wstaję od stołu i podchodzę do zmywaka. Ja też nie mogę się doczekać, aż wyjawi mi powód swego szczebiotu. Wygrałam w szkole konkurs z niemieckiego, pojadę na olimpiadę. Zuch dziewczynka, mówię z uśmiechem. Rejonową, a jak mi się uda, to może i dalej. Ach, młodości! – wzdycham, chłonąc radosne spojrzenie jej niebieskich oczu, ty nad poziomy wylatuj! Sięgaj, gdzie wzrok nie sięga – odpowiada mi figlarnie przekręcając głowę. Łam, czego rozum nie złamie. Hasło, odzew, odzew na odzew. Weronika zdejmuje lniany fartuch i odwiesza go na haczyk z boku kredensu. Przez cienką bawełnianą bluzkę prześwituje jej biały stanik. Przytrzymuję się wzrokiem jej spojrzenia, by mi nie opadł, dając jej poznać, że i co zauważyłem. Ona chyba jednak nie zauważa mej konfuzji ani tego, że kurczowo wpatruję się w jej oczy. A ksiądz zna niemiecki? Trochę. To niech ksiądz coś powie. Nie wypuszczamy swych spojrzeń z łagodnego uścisku. Ach… wzdycham, habe ich nun Philosophie, Juristirei und Medizin und leider auch Theologie durchaus studiert, mit heißem Bemühn. Zaczynam recytować nasycając swe spojrzenie teatralnym wyrazem rezygnacji, aż w końcu wbijam w jej oczy kamienne ostrze swego wzroku: Da steh ich nun, ich alter Tor! Und bin so dumm als wie zuvor. Weronika popada w całkowity stupor, jakby to nie ksiądz, lecz bazyliszek przebijał ją swym wzrokiem. Łagodzę uścisk swego spojrzenia i moja twarz powoli wypełnia się coraz bardziej rozpogadzającym się uśmiechem. Heiße Magister, heiße Doktor gar und ziehe schon an die zehen Jahr herauf, herab und quer und krumm meine Schüler an der Nase herum. Wyciągam prawą dłoń w kierunku jej twarzy, lekko chwytam jej nosek dwoma palcami i delikatnie jej go ucieram. Weronika odpowiada mi uśmiechem zaskoczenia. Und sehe, dass wir nichts wissen können! Teraz teatralnie wybałuszam oczy. Das will mir schier das Herz verbrennen. Zwar bin ich gescheiter als all die Laffen, Doktoren, Magister, Schreiber und Pfaffen. Mich plagen keine Skrupel noch Zweifel, fürchte mich weder vor Hölle noch Teufel, cedzę ostatnie słowa niby głosem czarnoksiężnika. Ale numer, Weronika rozdziawia swoją buźkę w geście zaskoczenia. Może ksiądz jeszcze raz? Powoli? Habe studiert. Studiowałem, tłumaczy Weronika na głos. Philosophie, Juristerei und Medizin. Filozofię i medycynę. Ju-ris-ti-raj? Jura, mówię, Jurist? Dziennikarz? Nie, nie… ten, no… prawnik. Dobrze. A Jura? Prawo? Uhu. Juristirei? Prawoznawstwo? Może być! Und leider auch Theologie. Leider? – pyta Weronika. Leider, odpowiadam. Mit heißem Bemühn. Z gorącym… – zawiesza głos. Trudem, z wielkim zapałem, podpowiadam. Da steh ich nun, ich alter Tor! Stara brama? Brama to das Tor – wyjaśniam z uśmiechem. Der Tor to głupiec. Aha! Weronika wyraża zaskoczenie cichym mruknięciem. Und bin so dumm als wie zuvor. I jestem tak głupi jak przedtem? Lekko kiwam głową.

To Schiller? Wychodzę do biblioteki, wyszukuję grube tomiszcze Fausta i przynoszę Weronice do kuchni. Goethe, mówi Weronika, patrząc na wytłoczony na płóciennej oprawie tytuł. W książce tkwi kilka zakładek. Otwieram książkę mniej więcej w połowie grubości i podaję Weronice. Czyta na głos, od razu próbując znaleźć odpowiednią teatralną modulację.

Przestudiowałem wszystkie fakultety,
Ach, filozofię, medycynę, prawo
I w teologię też, niestety,
Do dna samegom wgryzł się pracą krwawą –
I jak ten głupiec u mądrości wrót
Stoję – i tyle wiem, com wiedział wprzód.
Zwę się magistrem, ba, doktora tytuł
Mam i lat dziesięć z górą, do przesytu
I tak, i wspak, i w skos, po krętej drodze
Tam i z powrotem uczniów za nos wodzę,
A wiem, że wiedzieć nic nam nie jest dano!
Myśl ta w mym sercu wieczną gore raną.
Wprawdziem mądrzejszy jest od tych jełopów,
Doktorów, skrybów, magistrów i popów,
Obca mi zwątpień i skrupułów męka,
Diabła ni piekła grozy się nie lękam 

Ale numer, mówi. Nauczę się na pamięć. W obu językach. A Schillera ksiądz też zna?

Ich weiß nicht, was soll es bedeuten, dass ich so traurig bin; ein Märchen aus alten Zeiten, das kommt mir nicht aus dem Sinn, recytuję z zadumą.

Nie wiem, co to ma znaczyć, że jestem tak… smutny? Smutna? Znów tłumaczy na głos i dopytuje się o szczegóły Weronika. Smutny. Bajka ze starych czasów nie schodzi mi… Pukam się palcem w skroń. Z głowy? Z pamięci? – pyta. Kiwam głową niby na niby w zamyśleniu. Dalej ksiądz też zna?

Die Luft ist kühl und es dunkelt, 
Und ruhig fließt der Rhein; 
Der Gipfel des Berges funkelt 
Im Abendsonnenschein.

Die schönste Jungfrau sitzet 
Dort oben wunderbar; 
Ihr goldnes Geschmeide blitzet, 
Sie kämmt ihr goldenes Haar.

Sie kämmt es mit goldenem Kamme 
Und singt ein Lied dabei; 
Das hat ‘ne wundersame, 
G‘waltige Melodei.

Den Schiffer im kleinen Schiffe 
Ergreift es mit wildem Weh; 
Er schaut nicht die Felsenriffe, 
Er schaut nur hinauf in die Höh.

Ich glaube, die Wellen verschlingen 
Am Ende Schiffer und Kahn; 
Und das hat mit ihrem Singen 
Die Lore-Ley getan.

Cudowne. Ma ksiądz też tłumaczenie? Przechodzimy do biblioteki. A wiesz kto był większym poetą? Schiller czy Goethe? Weronika rozkłada ręce w geście niewiedzy. Każdy niemiecki uczeń to wie. Że Schiller. A skąd to wiadomo? Schiller miał  metr osiemdziesiąt wzrostu, a Goethe był dość niski, miał tylko metr sześćdziesiąt dziewięć. Proszę księdza! I śmiech. Bez trudu znajduję w przeszklonej szafie Wiersze Schillera. Zawsze chciałam tu zajrzeć. Zaglądaj bez pytania. Bierz co chcesz. A co by ksiądz polecił? O miłości, najlepiej o miłości. O miłości? Hmm. Przebiegam wzrokiem książki, wyjmuję jedną po drugiej i kładę na stole. Kochanek lady Chatterlay. Naprawdę? Naprawdę. Lolita? Chyba ksiądz żartuje? Nie. Anna Karenina. Idiota. Cierpienia młodego Wertera. Romeo i Julia. Tristan i Izolda. Miłość w czasach zarazy. I jeszcze ta, najważniejsza. Biorę z komody i kładę na wierzch stosiku książek Nowy Testament. Ale czytania! Od czego zacząć? Oczywiście od Ewangelii... Czemu? Najważniejsze książki zostaw sobie na koniec. Taka powinna być kolejność. Do arcydzieł trzeba dorosnąć, powinny być nagrodą za wytrwałość w czytaniu, za dojrzałość, do której przecież dochodzi się powoli, a w szkole nauka literatury postawiona jest do góry nogami. Czy można się dziwić, że młodzi ludzie nie chcą czytać, jeśli katuje się ich jako dzieci Sofoklesem, Szekspirem, Goethem, Cervantesem? To się powinno przerabiać dopiero przed samą maturą, a zaczynać powinno się od otaczającego nas świata, by nauczyć ludzi, że ich życie też jest literaturą, jeśli mu się nada odpowiednią narrację. Czytałaś Zapałkę na zakręcie? Nie? A Beethoven i jeansy? O tym psie? Nie! Był taki film. Wiem! Zapach rumianku? Też nie. Wypożycz sobie z biblioteki. Od tego zacznij.

I tak zrobiła. Następnego dnia pokazała mi z dumą rozsypujący się egzemplarz Jeziora osobliwości, a kolejnego powiedziała, że już przeczytała. W jedną noc.

Dobry dotyk (ok. 2 minuty czytania)

Mogę tak sobie posiedzieć tutaj? W salonie? I poczytać? Dobrze wiedziała, jak bardzo to lubię. Górne światła zgaszone, tylko lampki w oknach świecą. I nasze lampy oczywiście. Z daleka widać, że ktoś jest w domu, ale co się dzieje w środku – nie widać. Żeby to zobaczyć, trzeba by przystawić nos do szyby. Ona i ja w fotelach, z daleka od siebie, każde z nas pod swoją lampą. Od czasu do czasu rzucamy na siebie spojrzenie i posyłamy sobie serdeczny uśmiech, ona – niewinny, radosny, pełen podziwu i ufności, ja – z łezką wzruszenia, pełen zachwytu, miłości. Zrobię nam herbatę, proponuję. Nie, ja zrobię, oponuje. Siedź i czytaj, nie jesteś moją służącą, rozstrzygam kwestię. Więc siedzi i czyta. Zwykle w spodniach od dresu albo w leginsach, z podkulonymi nogami, zwinięta w kłębek jak kotek. Przedziera się przez tekst, bo niełatwy. Nie prześlizguje się po nim, chyba, że się zamyśli, więc czyta bezmyślnie, ale gdy się na tym łapie, zawsze wraca, przewraca kartki wstecz, czyta drugi raz w skupieniu.

Czasem jej oddech staje się nierówny, pozrywany, głośno wypuszcza powietrze przez nos. Od razu widzę, że nie może się skupić. Gdy powodem jej rozproszenia jest tekst, proszę, by przeczytała na głos ze zrozumieniem. Pomaga. Ale gdy powód jest inny, podnosi się ze swego fotela, podchodzi do mnie i siada mi na kolanach. Obejmuje mnie ramieniem za szyję. Nie mogę się skupić – szepce z poczuciem winy. Sięga po moją dłoń i wsuwa pomiędzy nogi, by mi pokazać, jakie mokre ma leginsy. To owulacja. Odciąga obie gumki, leginsów i majtek, a ja łagodnie wsuwam się pod nie swoją ręką. Jak tylko mogę, przedłużam jej wędrówkę po tym pagórku gęsto zalesionym, by palcem wyszukać kamyczek ukojenia. Czasami, gdy dłoń mi się wsunie między leginsy a majtki, odchylam ich materiał i sunę do jej kamyczka od dołu, jarem, gdzie wilgotna  ścieżka się szerzy. Nie trwa długo, zwykle kilka ruchów wzdłuż i wszerz, czasem dookoła, dwie minutki, trzy, by Weronika dotarła do cichej zatoki ulgi. Gdy dociera do brzegu, zwykle przysuwa swe usta  do mego ucha, bym mógł poczuć poszum wiatru w jej pragnącym spokoju oddechu. I zwykle, by nie wydać głośnych westchnień, zaciska zęby na krawędzi mojej drugiej dłoni albo zatyka swoje usta moimi ustami, mocno do nich przywierając.

To był dobry dotyk, proszę księdza, mówi mi na odchodne i jak gdyby nigdy nic wraca na swój fotel i kontynuuje przerwaną lekturę z rumieńcami na policzkach, ale ukradkiem zerka ku mnie znad książki, by sprawdzić moją reakcję. Rzadko jej nie ma. Spogląda na mnie coraz częściej z coraz wyraźniejszym uśmiechem na twarzy. Lubi tak się ze mnę droczyć. Czeka, kiedy się poddam. I kiedy wreszcie pochwyci moje spojrzenie w łagodne objęcia swego puszysto-słodkiego obezwładniającego wzroku, czuję się rozłożony na łopatki i przyznaję się do swej słabości: Rozproszyłaś mnie. Oooj! – reaguje, jakby matka pocieszała małe dziecko, które lekko się uraziło w paluszek – To i księdza trzeba spacyfikować. Odkłada książkę i wraca do mnie na fotel.

Biedny, samotny człowiek

Jarosław Kaczyński to biedny, samotny człowiek. Nie doświadczył w swoim życiu miłości. Ani przyjaźni. Nie założył rodziny, więc nie wie, co to miłość rodzicielska albo partnerska, odpowiedzialność za dzieci, lęk o nie, radość
i duma z ich sukcesów, dbałość o trwałość związku, trud codziennego życia. Rozkosze seksu też są mu obce. Jarosław Kaczyński nigdy nie miał przyjaciół, a nawet politycznych partnerów, bo przez całe życie otaczało
go grono popleczników i lizusów. Za to miał i ma całą masę wrogów. Takich, których sam wykreował, albo takich, którzy go szczerze znienawidzili.

Biedny człowiek, samotny. A mimo to żyjący jednak intensywnym życiem, które mu wypełnia jedno pragnienie. Tym, czego Jarosław Kaczyński pragnie najbardziej, jest władza. Jarosław Kaczyński jest psychopatycznym imperoholikiem, jeśli mogę sobie pozwolić na taki neologizm. Imperoholik, wbrew narzucającemu się skojarzeniu, nie kocha imperium. Imperoholik kocha władzę. Poza władzą nic się dla niego nie liczy. Ani przyjaźń,
ani miłość, ani naród, ani państwo. Znacie takie typy z historii? Napoleon, Hitler, Stalin, Castro, Chavez. Wszyscy doprowadzili swoje państwa i narody do ruiny. Imperoholik to typ psychopatycznego narcyza. Najważniejszy jest on sam. Jego dewizą jest: Po mnie choćby potop.

Symphosphere – muzyczne uniwersum Możdżera

Leszek Możdżer przyzwyczaił nas do tego, że na swych koncertach pokazuje, co można zrobić z fortepianem. W swym projekcie  „Symphosphere” artysta pokazuje, co można zrobić z muzyką. Będziemy mieli do czynienia – zapowiada na początku utworu kompozytor i lider projektu – z fantazją, eksperymentem, inspiracją, odwagą, zaskoczeniem, muzyką, elektroniką… I tak właśnie jest. Projekt został zakrojony na zespół jazzowy: fortepiany – Leszek Możdżer, saksofony – Tia Fuller, gitara basowa i kontrabas – Lars Danielsson, gitara – Wojtek „Monter” Orszewski oraz perkusja – Wojciech Burliński i orkiestrę symfoniczną – złożona z młodych uzdolnionych muzyków Santander Orchestra prowadzona przez Marcina Sompolińskiego. Muzyczne uniwersum Możdżera obejmuje prawie wszystko, co możemy znaleźć w jazzie: od lirycznej bossanowy, przez bebop Parkera i Clotrane’a, pełen werwy jazz-rock w stylu późnego Milesa Davisa aż po klimaty free jazzowe. Podobnie z orkiestrą symfoniczną, która z wirtuozerią przechodziła od pełnych zadumy fraz, rodem z Sibeliusa czy Góreckiego, przez ekstatyczne partie współczesnej muzyki awangardowej, ocierając się o muzykę atonalną. I nie był to bynajmniej muzyczny collage w stylu popularnych pod koniec lat pięćdziesiątych eksperymentów spod szyldu  Jazz w Filharmonii, lecz muzyczny monolit, inteligentny projekt jak creatio ex nihilo w rozumieniu biblijnym. W kolejnych odsłonach Leszek Możdżer ukazuje nam nowe brzmienia, kolory , nastroje, wręcz nowe dźwiękowe przestrzenie. Te kosmiczne asocjacje nie są nic a nic przesadzone. Wielki Wybuch, narodziny supernowej, deszcz meteorów byłyby niezłymi metaforami dla tego, co dociera do ucha i wyobraźni słuchaczy.

Przyzwyczajona do symfonicznych koncertów publiczność w pierwszej połowie koncertu starała się zachować charakterystyczną dla filharmonii powściągliwość, nie przerywając oklaskami poszczególnych części utworu. Ale się nie dało. Ręce same składały do oklasków. Publiczność po każdym akcie kreacji potwierdzała głośnym aplauzem, że „było to dobre”, by w końcu nagrodzić artystów owacją na stojąco.

Bis był popisem samym w sobie orkiestry, zespołu jazzowego i przechadzającej się miedzy rzędami saksofonistki, której rozentuzjazmowana publiczność ponad dziesięć  minut wyklaskiwała rytm zapodany przez Leszka Możdżera. Utwór? „Przytul mnie” z repertuaru zespołu ‘Kombi”, ale zaaranżowany w stylu Herbie Hancocka. Wykonanie? Zachwycające! Jak cały koncert. Znakomity przykład, jak z prostego utworu zrobić arcydzieło. No, ale nic dziwnego, Leszek Możdżer to przecież artysta uniwersalny. W sensie kosmicznym.


JERZY KRUK

Fot0: Wojciech-Grzędziński

Fragment IV – Kazanie księdza Jana (ok. 22 minuty czytania)

Nie wiem, czy będę potrafił słowo w słowo odtworzyć kazanie księdza Jana. Pewnie nie, bo do tego trzeba by mieć jego dar słowa, którego ja nie posiadam, ale może mi się uda przekazać sens tego, co usłyszałem i zobaczyłem.

— Dobrze wiecie, że niedaleko od nas kilka lat temu powstał ośrodek dla cudzoziemców — zaczął ksiądz Jan zgodnie z wyznawaną przez siebie zasadą dydaktyczną, by wszelkie nauczanie uczeń rozpoczynał od siebie, od rozejrzenia się wokół. — Gdy go otworzyli, nikomu to się nie podobało. Ludzie mówili, że przesiedleńcy dostawali więcej kieszonkowego niż nasi bezrobotni na życie w ogóle, a oni mieli przecież zapewniony dach nad głową, wikt i opierunek. Ale im jeszcze było mało. Podobno chodzili nocą po wsiach i kradli owoce. Ludzie mówili, że w promieniu dziesięciu kilometrów na drzewach nie było ani jednego jabłka. Widocznie brakowało im witamin, że mieli tak wielki apetyt na owoce — zagajał z ironicznym uśmiechem, ale ja już wiedziałem, że w ten sposób wciąga słuchaczy w intelektualną pułapkę.

Ludzie pojmują jego ironię i też się uśmiechają, rozglądają się po sobie i kiwają z uznaniem głowami na znak, że ksiądz dobrze mówi. A wtedy on zwraca się do nich przyciszonym głosem:

— A ja się was pytam: Dlaczego oni pod osłoną nocy chodzili po sadach i kradli te jabłka? Jak myślicie? Dlaczego? Czy dostali za małe wsparcie? Źle im ustawiono dietę? — z twarzy parafian znikają uśmieszki i zalega cisza jak makiem zasiał.

— Nie! — odpowiada ksiądz sam sobie, pełnym głosem, ale bez krzyku, za to szorstko, z naciskiem. — Oni przyszli do nich, bo tamci do nich nie poszli. Nie zanieśli im tych jabłek. A powinni je zebrać i zanieść je im bez pytania, a właściwie z pytaniem: Czy nie potrzebujecie czegoś więcej? Ale nie! Oni lamentują: Złodzieje nas nachodzą. I co im ukradli? Te jabłka czy śliwki, których oni by i tak nie zebrali? Bo za tanie, bo im się nie opłaca, bo im się nie chce, bo i tak nie mają co z nimi zrobić?

Za oceanem jest wielki kraj. Wielki i bogaty, zbudowany na zbrodni i wyzysku. To jest właściwie kontynent. Zza wielkiej wody przybyli tam przybysze z innego kontynentu i wymordowali miejscową ludność. Wyrżnęli miliony mężczyzn, kobiet i dzieci. Zagarnęli ich ziemie, ale ziemi było tak dużo, że nie byli w stanie jej obrobić. Wybrali się więc na jeszcze inny kontynent, by wyłapać ludzi do pracy. Uczynili ich swoimi niewolnikami. Zakuli ich w kajdany i przewieźli za ocean. Miliony mężczyzn, kobiet i dzieci. Połowa z nich nie przeżyła podróży i zmarła w zatłoczonych ładowniach. Ci, co przeżyli, zostali batem zapędzeni do pracy na plantacjach bawełny i trzciny cukrowej. Harowali od świtu do zmierzchu, przez pokolenia. Tak, mieli dzieci, ale ich dzieci czekał taki sam los co rodziców. Niewolnicy płodzili niewolników. Dzieci nie chodziły do szkoły, nie uczono ich czytać ani pisać. Uczono ich tylko, jak zbierać bawełnę i trzcinę.

Na początku dziewiętnastego wieku zniesiono niewolnictwo w większości krajów Nowego Świata, ale nie w USA, bo ten ogromny kraj czerpał z niewolnictwa tak wielkie zyski, że nie chciał się pogodzić z ich utratą. Nastąpiło to dopiero w tysiąc osiemset sześćdziesiątym trzecim roku i to w wyniku wyniszczającej kraj wojny domowej. Murzyni, bo to przecież oni w większości byli niewolnikami, uzyskali wolność, mogli pójść, dokąd chcieli, ale z czym? Ale jak? Nie dostali żadnych odpraw, żadnych zaległych wypłat ani podziękowania, ani błogosławieństwa. Od samego początku zostali skazani na życie w nędzy i najgorzej płatną pracę. Jeszcze przez sto lat czarnoskóre i białe dzieci nie mogły się uczyć w tych samych szkołach. Ba! Nawet kościoły mieli oddzielne. Chrześcijańskie! A czarny musiał białemu ustępować miejsca w autobusie. Po stu latach sytuacja czarnych nieco się polepszyła, państwo stało się bogatsze, ale i tak tylko nieliczni przebijają się do elity. Chyba wiecie, że czarnoskóry nawet został prezydentem tego potężnego kraju? — Wierni uśmiechają się, że i oni wiedzą coś o świecie.

— Ale już mają nowego prezydenta. Czerwonoskórego. — Ludzie znów z uśmiechem rozglądają się po sobie. — Nie, nie Indianina, tylko blondyna o jasnej karnacji skóry. Ale on nie lubi czarnych, ani czerwonych, żółtych zresztą też nie. Obraża ich, ale znajduje miliony popleczników, którzy go popierają. Ich kraj stał się nieprawdopodobnie bogaty, tak bogaty, że niektórzy ludzie wariują od pieniędzy, nie wiedząc, co z nimi zrobić. Budują sobie pałace, kupują po sto samochodów, jachty i z tego nienasycenia potrafią się wykoleić, upaść na dno lub stracić życie z przedawkowania narkotyków. Nic dziwnego, że do tego Eldorado ciągną ludzie z całego świata, a najbardziej z krajów, w których toczy się wojna. Najwięcej ich jednak napiera z południa, z biednego Meksyku. I ten czerwonoskóry prezydent o białych włosach obiecał swoim wyborcom, że powstrzyma ten napór. Bo po co im te miliony biednych? Mają dosyć własnych, bo bogaci nie chcą się z nimi dzielić swym bogactwem. „Zbuduj mur, zbuduj mur” — krzyczeli na jego wiecach. W większości to byli ludzie, którzy identyfikowali się jako chrześcijanie. „Zbuduj mur” — woła dzisiejszy chrześcijanin. Ci, co chcą się dostać do środka to też chrześcijanie, więc ich bracia i siostry, powinni więc wołać „Otwórz bramy”, „Podzielmy się naszym bogactwem”, ale nie, oni wołają „Zbuduj mur”. Czy to jest postawa chrześcijańska? Czy tak nauczał Jezus? Ci ludzie może i nawet chodzą co niedzielę do kościoła, ale pewnie do takiego, do którego czarny nie ma wstępu albo co najmniej jest tam niemile widziany. Czy zatem, aby być chrześcijaninem, wystarczy chodzić do kościoła? Czy bycie chrześcijaninem polega na tym, by raz w tygodniu odbębnić tę godzinę na mszy świętej? A potem odgradzać się murem od innych, bo czarny, bo Żyd, bo uchodźca? Jak myślicie? Rozważcie to w swoich sumieniach.

Dzisiejsze czytanie Ewangelii jednoznacznie odpowiada na to pytanie. Gdy pewien uczony, chcąc wystawić Pana Jezusa na próbę, pyta Go: „Co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?”, Jezus odpowiada mu pytaniem, jakie przykazanie znajduje w tej kwestii w Piśmie Świętym, a on odpowiada: „Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całą swoją mocą i całym swoim umysłem; a swego bliźniego jak siebie samego”. Jednak uczony pyta dalej: „A kto jest moim bliźnim?” Słowo bliźni w sensie najściślejszym może wskazywać na bliźniaka. Bliźni to mój brat lub moja siostra, z którą byłem w łonie matki, a w sensie szerszym, to ktoś podobny do mnie, taki sam jak ja: mój sąsiad, mój krajan, mój współwyznawca. Inni są obcy. Jednak następne słowa Jezusa nie pozostawiają wątpliwości. Przytacza on przypowieść o miłosiernym Samarytaninie. Kim byli Samarytanie? To był lud, do dziś zresztą jest, który zamieszkiwał tereny na pograniczu dawnej Palestyny. Choć Samarytanie etnicznie, kulturowo i religijnie spokrewnieni byli z Żydami, nie byli przez nich uważani za żydów, ani przez małe, ani przez duże „Ż”. Żydzi odmawiali im przynależności do ludu Izraela i udziału w wyznaniu mojżeszowym. To byli obcy. Kseno, jak powiedzieliby Grecy. Barbarzyńcy. Jezus opowiada o człowieku w potrzebie, którego pobili zbójcy i na wpół umarłego pozostawili na pastwę losu. Przypadkiem przechodził tą drogą kapłan, taki ksiądz jak ja czy ksiądz wikary — ksiądz Jan puszcza do mnie oko — tylko że żydowski; zobaczył go i minął. Tak samo zachował się lewita, czyli ktoś przeznaczony do służby w świątyni — kościelny, organista czy członek rady parafialnej, powiedzielibyśmy dzisiaj. Albo po prostu osoba bardzo religijna, która często przebywa w kościele — wyjaśnia ksiądz Jan nonszalancko i wraca do biblijnej opowieści tonem wytrawnego gawędziarza: — Zobaczył go i minął. — I jak zawodowy aktor buduje napięcie za pomocą pauzy. — Ale przechodził tam również pewien Samarytanin, czyli ktoś obcy, inny, kseno, barbarzyńca. Gdy zobaczył rannego, wzruszył się głęboko, podszedł do niego i opatrzył mu rany, posadził na swoim osiołku, zawiózł do gospody, czyli schronienia dla podróżnych, oddał pod opiekę gospodarza i mu z góry za nią zapłacił. — Ksiądz Jan mówi tak, że w oczach słuchających powstają żywe obrazy. — I jeszcze mu przykazał, by go dobrze pielęgnował, i obiecał mu, że jeśli poniesie większe koszty, on mu je wyrówna, gdy będzie wracał. „Który z tych trzech okazał się bliźnim człowieka w potrzebie?” — pyta Jezus. — Długa pauza. — Zauważyliście to? „Pyta Jezus”. To nie są moje słowa. To są słowa Pana naszego Jezusa: „Który z tych trzech okazał się bliźnim — to słowo ksiądz Jan wypowiada głośno i z naciskiem — człowieka w potrzebie?” Czy kapłan i człowiek pobożny, którzy niemal bez przerwy przebywają w świątyni, a odwracają wzrok od człowieka w potrzebie, czy obcy, który okazał mu pomoc? Odpowiedź jest jednoznaczna. I przykazanie Jezusa też. — Ksiądz Jan znów stopniuje poziom głośności swojego głosu i napięcia słuchających i mówi z największą łagodnością: — „Idź, i ty czyń podobnie”. I to też nie są moje słowa. To mówi do nas sam Jezus. „Idź, i ty czyń podobnie.” — Znów cicho, łagodnie, kojąco, jak maść na rany. I dalej też spokojnie, łagodnie, bez podnoszenia głosu, niemal zmuszając słuchających do wytężenia słuchu: „Zbuduj mur, uchodźcy roznoszą zarazki, nie chcemy ich tutaj”— to nie są słowa chrześcijanina, to nie są słowa Ewangelii. To są słowa szatana. Rozważcie więc, czy się go naprawdę wyrzekliście, czy wciąż słuchacie jego podszeptów.

Jest jak najdoskonalszy dyrygent, von Karajan czy Bernstain z tych jego czarnych płyt, z wirtuozerią kierujący orkiestrą i emocjami słuchaczy. Ksiądz Jan robi długą przerwę. Nie mówi w próżnię, lecz zwraca się do nich osobiście. Podnosi wzrok i próbuje każdemu po kolei spojrzeć w oczy, ale oni spuszczają wzrok. Tylko nieliczni trzymają głowę prosto i odpowiadają na spojrzenie księdza łagodnym uśmiechem.

— Czy wzięliście sobie do serca słowa Ewangelii o tym, co będzie na Sądzie Ostatecznym? Że Syn Boży oddzieli jednych ludzi od drugich? Jednych postawi po prawej, a drugich po swojej lewej stronie? I odezwie się do tych po prawej: „Pójdźcie, błogosławieni Ojca mojego, weźcie w posiadanie królestwo, przygotowane wam od założenia świata! Bo byłem głodny, a daliście mi jeść; byłem spragniony, a daliście mi pić; byłem przybyszem — ksiądz wypowiada te dwa słowa głośno i z naciskiem, niemal na granicy krzyku — a przyjęliście mnie; byłem nagi, a przyodzialiście mnie; byłem chory, a odwiedziliście mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do mnie”. A kiedy oni go spytają: „Panie, kiedy widzieliśmy cię głodnym i nakarmiliśmy ciebie? Spragnionym i daliśmy ci pić? Kiedy widzieliśmy cię przybyszem i przyjęliśmy cię? Lub nagim i przyodzialiśmy cię? Kiedy widzieliśmy cię chorym lub w więzieniu i przyszliśmy do ciebie?”, Jezus im odpowie: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnieście uczynili” — ksiądz Jan znów szuka wzrokiem podniesionych twarzy, ale nawet w oczach tych, co mają siłę znieść siłę jego spojrzenia, stają łzy. Niektórym ciekną po policzkach. Ksiądz Jan przeciąga jeszcze przez chwilę milczenie i zmienia ton, jakby wypowiadał przestrogę:

— A potem Chrystus odezwie się do tych po lewej stronie — i to już nie jest przestroga, lecz surowy wyrok Najwyższego Sędzi, który ksiądz Jan wypowiada, zataczając lewym palcem wskazującym łuk przez cały kościół i zastygając z wciągniętą ręką i wyprostowanym palcem w pozie wskazującej na boczne drzwi do kościoła — „Idźcie precz ode mnie, przeklęci, w ogień wieczny, przygotowany diabłu i jego aniołom!” — Bierze głęboki wdech i wydech i znów wraca do łagodnego tonu, bez przestrogi, bez groźby, jak gdyby wyrażał skargę i żal bezbronnego — „Bo byłem głodny, a nie daliście mi jeść — pauza — byłem spragniony, a nie daliście mi pić — cedzi każde zdanie. — Byłem przybyszem — znów nacisk na to słowo — a nie przyjęliście mnie; byłem nagi, a nie przyodzialiście mnie; byłem chory i w więzieniu, a nie odwiedziliście mnie.” — Płaczą już wszyscy, nawet ja niby to się drapię w brew, a przy okazji ścieram palcem łzę z oka. Znów pauza, a po niej werdykt wygłaszany tonem łagodności i rezygnacji; nie tak, jak surowy sędzia grzmi na skazańca, lecz jak wyrozumiały rodzic przemawia do uznającego swą winę i wyrażającego skruchę dziecka:

— Pan Bóg nie spyta was na Sądzie Ostatecznym, ile godzin przesiedzieliście w kościele, ile tajemnic różańca odmówiliście, ile modlitw odklepaliście, ile daliście na tacę, bo to są gesty faryzeuszy, tylko spyta was o jedno — pauza, długa pauza — „Coście uczynili swoim bliźnim?”

Znów daje chwilę, by otrzeć łzy płaczący mogli i mówi do nich z perswazją, ale wciąż łagodnie:

— Nie wierzcie fałszywym prorokom, którzy każą wznosić mury i zamykać bramy przed potrzebującymi, którzy mówią, że obcy, uciekając od wojny, przynoszą tylko przestępczość i roznoszą zarazki. Tak jakbyśmy my ich nie roznosili — wtrąca z lekką drwiną. — Kiedy twoje dziecko zetknie się z grypą w przedszkolu, przychodzi chore do domu, samo choruje i zaraża całą rodzinę, to zamykasz przed nim drzwi? Nie. Pielęgnujesz je i leczysz. „Bo byłem chory, a odwiedziliście mnie”. Dlaczego przez tyle lat w Ameryce i RPA istniała segregacja rasowa? Dlaczego czarni nie mogli korzystać z tych samych co biali miejsc w środkach komunikacji publicznej, salach koncertowych, dworcowych poczekalniach? Dlaczego nie mogli korzystać z tych samych co biali szkół, szpitali, a nawet kościołów? Bo byli brudni, mówili rasiści, bo roznosili zarazki. Ci fałszywi prorocy, którzy zamykają bramy przed potrzebującymi i odwracają się od chorych i rannych, nie wyznają nauki Jezusa, choć modlą się na pokaz i niemal nie wstają z klęczek. Oni są jak ten kapłan i lewita, którzy bezustannie przebywają w świątyni, a odwracają wzrok od człowieka w potrzebie.

Po czym zdaje się, że zmienia temat, ale to tylko pozory, bo ja już wiem, że uderzy jeszcze mocniej:

— Największy zbrodniarz ludzkości, którego nazwiska brzydzę się wymawiać, w imię czystości narodu postanowił zabić wszystkich Żydów we własnym i w podbitych przez siebie krajach. Najpierw pozamykano ich w gettach, by oddzielić od nich przedstawicieli „ras wyższych”. Ale już podczas tej wstępnej segregacji zabijano ich na miejscu strzałem z karabinu, uderzeniem pałką w głowę albo trując ich spalinami samochodowymi. Tym zbrodniarzom, niestety, często ochoczo pomagała ludność podbitych krajów, grabiąc i zabijając własnych sąsiadów. Kijami, siekierami, łopatami, topiąc ich w studniach lub zapędzając do stodoły i podpalając żywcem. Mężczyzn, kobiety, starców i dzieci.

Pauza.

— Okazało się jednak, że aby unicestwić ich wszystkich, tak dużo ich było, trzeba było wynaleźć przemysłowe metody zabijania. Zbudowano więc prawdziwe fabryki śmierci, do których zwożono ich z całej Europy pociągami. Z Amsterdamu, z Paryża, z Wiednia, Hamburga i Berlina, z Łodzi i Warszawy, z Pragi i Budapesztu, i nawet z Salonik w Grecji. Wyobrażacie sobie taką podróż z Salonik do Oświęcimia? Grecja-Polska? Albo z Włoch czy nawet z Norwegii? W nieogrzewanym, bydlęcym wagonie? Ludzie stłoczeni, że szpilki nie ma gdzie wcisnąć? Mężczyźni i kobiety, starcy i dzieci, matki z niemowlakami przy piersi? Kobiety w ciąży? Bez toalety? Z jednym bochenkiem czarnego chleba na całą podróż? Bez wody? I w jakim celu? By ich zagazować, a ich ciała spalić w krematoriach. — Pauza na zaczerpnięcie powietrza, jak przy zabawie w podtapianie.

— A teraz wyobraźcie sobie podróż z Afryki przez Atlantyk do Nowego Świata. W statku zbudowanym specjalnie do przewozu black cargo. Wyobraźcie sobie afrykańskich niewolników poukładanych pod pokładem jeden przy drugim w kilu piętrach. Nie mogących nawet wstać i wyprostować ciała. W sztormie. Skutych łańcuchami… — Znów pauza. —Jan Paweł Drugi, podróżując po całym świecie, odwiedzając chrześcijan we wszystkich zakątkach Ziemi, odwiedzał także miejsca ludzkiej hańby. Na pewno widzieliście to w telewizji. Co czuł, modląc się w celi śmierci w Oświęcimiu? — Spróbuj nie płakać. — Albo w lochach twierdzy na wyspie Goree w Senegalu, skąd wysyłano za Atlantyk żywy towar? Czy chrześcijanin, wypowiadając słowo „Żyd” albo „Murzyn”, może czuć coś innego niż on? Jeśli nie czuje tego samego bólu, co nasz wielki papież, to czy wciąż jeszcze jest chrześcijaninem? Zwłaszcza jeśli zamiast tego bólu i współczucia nasuwają mu się inne skojarzenia: obcy, inny, gorszy? To samo dotyczy Cyganów, homoseksualistów, chorych umysłowo, których hitlerowcy w imię czystości rasy i narodu zabijali lub zamykali w obozach koncentracyjnych. Zastanówcie się więc, bracia i siostry — ksiądz Jan nie bał się w podniosłych momentach używać tego, zdawałoby się zarezerwowanego już tylko dla literatury epistolarnej, jak sam by powiedział, zwrotu — czy sądząc, że ci ludzie są kimś gorszym od was, wciąż jesteście chrześcijanami? Jeśli nie miłujecie bliźniego swego, jeśli odwracacie wzrok od człowieka w potrzebie, a zamiast tego uzyskujecie dobre samopoczucie odbębniając tę godzinkę na niedzielnej mszy świętej, nie jesteście w duchu chrześcijanami, lecz zachowujecie się jak ten bezduszny kapłan i lewita, co całymi dniami przesiadywali w świątyni, a nie widzieli cierpienia ni potrzeb drugiego człowieka. To nie jest chrześcijaństwo. To jest faryzeizm. Ludzie po mszy wychodzili zdruzgotani. Ksiądz Jan zresztą także. Zwykle po takich wystąpieniach długo dochodził do siebie. Gdy wracał na plebanię, zazwyczaj przepraszał, że nie będzie jadł obiadu i zamykał się w swoim pokoju do wieczora. Leżał na łóżku w sutannie i w butach, był tak wyczerpany, jakby przebiegł maraton.

Boże Ciało

W ostatnim roku mogliśmy oglądać co najmniej trzy świetne filmy na temat polskiego katolicyzmu: Kler, Tylko nie mów nikomu i Boże Ciało.  Jeden lepszy od drugiego. Pierwszy opowiada historię trzech księży, zmagających się ze swoimi ludzkimi słabościami, ukazując w tle rozpasanie polskiego duchowieństwa. Drugi – pokazuje bezkarność księży pedofili. Trzeci – hipokryzję i moralne zakłamanie polskich katolików. Który z nich najlepszy? Dla mnie – ten trzeci. Tylko on tak naprawdę wcisnął mnie w fotel, napędził do oczu łzy i złapał za gardło. Jak czytam, nie tylko mnie.

Świetny scenariusz Mateusza Pacewicza i reżyseria Jana Komasy; obaj nagrodzeni na 44 Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni,  a prócz nich jeszcze Eliza Rycambel – za najlepszą żeńską rolę drugoplanową. I nagroda publiczności! Festiwalowa publiczność doceniła film. A kinowa? Na pierwszych spektaklach tłumów nie było, więc i na późniejszych chyba też nie będzie. Szkoda. Film kontrowersyjny pod względem religijnym, ale pozbawiony aury skandalu i hałaśliwej promocji. Może jednak zgłoszenie jego kandydatury do Oskara przyniesie mu rozgłos? Na świecie, bo Polacy ani Oscarów, ani Złotych Palm czy Srebrnych Niedźwiedzi nie cenią, jeśli nie wiążą się z tym, co „nasze”. Wajdy, Olbrychskiego, Zanussiego, Kieślowskiego, Szumowskiej, Pawlikowskiego, Jandy, Stuhra niestety nie uważają za „naszych”. Anitę Gargas i Jana Pietrzaka, owszem, tak.

A Boże Ciało, jeśli uderza w jakiekolwiek wartości etyczno-polityczne, to uderza właśnie w „naszość”. Główny wątek filmu rozgrywa się w małym miasteczku, a właściwie we wsi, gdzie wszyscy się znają. Daniel, dwudziestoletni mężczyzna, udający się tam w poszukiwaniu pracy podczas zwolnienia warunkowego z więzienia, w wyniku zbiegu okoliczności zostaje uznany przez mieszkańców za księdza i na kilka tygodni zastępuje wyjeżdżającego na leczenie proboszcza. Nie przychodzi mu to z trudem, gdyż kapłaństwo jest powołaniem i marzeniem zresocjalizowanego młodocianego przestępcy.

Okazuje się jednak, że miejscowa społeczność żyje przepełniona traumą. Niedawno miał tam miejsce wypadek,   w którym samochód prowadzony przez byłego alkoholika zderzył się z samochodem, w którym jechała szóstka rozbawionej młodzieży. Zginęli wszyscy. Mieszkańcy wioski oskarżają, prawdopodobnie Bogu ducha winnego, dorosłego  uczestnika wypadku o morderstwo. Jakieś skojarzenia? Nie dziwię się. Ale nie one są najważniejsze. Dramat całej sytuacji będzie zrozumiały nie tylko dla polskiego widza. Rodzice zabitych dzieci i mieszkańcy wioski odmawiają pochowania szczątków kierowcy na miejscowym cmentarzu. 

W tę atmosferę wsiąka fałszywy ksiądz, który po amatorsku próbuje zastosować wobec nich psychoterapię metodami, które podpatrzył u więziennego kapelana. Nawet mu to nieźle wychodzi, bo zdobywa ich zaufanie. Ale zdobywa też informację o tym, jak było naprawdę. Wszystko wskazuje na to, że to nie dorosły mężczyzna, lecz pijane dzieciaki są winne katastrofy. Próbuje tę właśnie wersję wydarzeń podsunąć mieszkańcom wioski, ale wtedy napotyka na ich mur: To niemożliwe, by nasze dzieci były winne. Znów jakieś skojarzenia? Znów słuszne.

Przesłanie i sens filmu Pacewicza i Komasy można odczytywać na różne sposoby. I dobrze. Na tym polega wielkość dzieła artystycznego. Mnie – słusznie czy nie, mniejsza o to – narzuciła się jedna interpretacja, wynikająca z historycznego momentu, w jakim żyjemy. Nigdy nie przyznamy, że nasi są winni. Nigdy nie powiemy, że białe jest białe, a czarne jest czarne.

JERZY KRUK

Yuval Noah Harari

Yuval Noah Harari to pisarz, którego czyta cały świat. Jeśli masz się za człowieka wykształconego, kulturalnego i inteligentnego, nie możesz go nie poznać. Harari jest antropologiem i historykiem. Sapiens i jego dwie kolejne książki nie są książkami popularnonaukowymi, lecz stricte naukowymi. A mimo to nie ma w nich naukowego sztywniactwa, bo Harari to znakomity gawędziarz. Swe klarowne wywody ciągnie ze swadą i humorem. Yuval Noah Harari pracuje na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie. Jest Żydem, obywatelem państwa Izrael,  ale nie żydem, bo judaizm, tak samo jak każda inna religia, to dla niego narracja przeszłości. Harari jednak nie walczy z religią, nie podważa żadnych dogmatów, nie udowadnia nieistnienia Boga, a po prostu traktuje religię jako element kultury, taki sam jak rolnictwo, struktury społeczno-polityczne, ekonomia, przemysł czy nauka.

Jego pierwsza głośna na cały świat, wydana w milionach egzemplarzy książka  – Sapiens nosi podtytuł „Krótka historia ludzkości. Od zwierząt do bogów”. Jeśli chcesz zrozumieć, kim jest człowiek, możesz przyjrzeć się sobie i swojemu sąsiadowi, ale jeśli chcesz wiedzieć więcej, możesz spojrzeć z najwyższej wieży na swoje miasto i przypatrzyć się zachowaniom jego mieszkańców. Ale jeśli chcesz widzieć jeszcze więcej, powinieneś wspiąć się na najwyższy szczyt swego kraju, by ogarnąć jego historię i relacje z sąsiadami. Mimo to i tak pozostanie to tylko perspektywą zaścianka. Chcąc zrozumieć historię ludzkości, musisz wspiąć się jeszcze wyżej. Widok z balonu czy z samolotu, to wciąż za mało. Perspektywa, jaką przyjmuje Harari, to perspektywa widziana co najmniej ze statku kosmicznego.

Opowieść o historii naszego gatunku zaczyna się 2,5 miliona lat temu, gdy na Ziemi pojawiły się pierwsze istoty podobne do współczesnych ludzi, które niczym istotnym nie wyróżniały się z nieprzebranej liczby innych organizmów, z którymi dzieliły swoje środowiska. Dla znakomitego antropologa oczywiste jest, że homo sapiens to tylko jeden z gatunków zwierząt, który w wyniku rewolucji poznawczej uruchomił koło historii i błyskawicznie podbił świat. Ale tak samo szybko jak go podbił, może go zniszczyć. Ten problem jednak jest tematem dwu następnych książek Yuvaala Noaha Harari Homo deus i 21 lekcji na XXI wiek. Jeśli masz poczucie, że nie rozumiesz tego świata, że gubisz się w ocenach co do sensu współczesnej nauki, medycyny, polityki, jeśli czujesz, że twoje intuicje coraz bardziej wyślizgują ci się z rąk, książki Harariego na pewno będą pomocne w uporządkowaniu stanu twojej wiedzy.

Żeglarze mają takie powiedzenie: Jak się ściemni, to ci się rozjaśni. Chcą przez to powiedzieć, że po zapadnięciu zmroku na niebezpiecznych, przybrzeżnych wodach morskich zapalają się ułatwiające żeglugę znaki świetlne, widoczne wyraźniej i z dużo większej odległości niż wszelkie oznakowania widoczne w biały dzień. Podobnie z rozumieniem człowieka i kultury. Jeśli chcesz widzieć i rozumieć więcej, wznieś się z Hararim na poziom satelity kosmicznego.

JERZY KRUK

Pin It on Pinterest