Miesiąc temu w Brukseli Guy Verhoffstadt, rugając jak krnąbrnego sztubaka premiera Najjaśniejszej Rzeczypospolitej Mateusza Morawieckiego, przywołał słynną książkę Barbary Tuchman Szaleństwo władzy. „Wszystko zaczyna się od prostej decyzji — mówił — a potem idzie za nią kolejna decyzja i kolejna decyzja. I wtedy zaczyna się szaleństwo. Tak naprawdę to nie ludzie tego chcą, nie zwykli obywatele Polski — ciągnął Verhoffstadt— to jest [wybujałe] ego wielkich graczy władzy, którzy nie myślą, że końcem tej historii będzie katastrofa”.
Warto zajrzeć do książki Tuchman i przypomnieć sobie, co autorka uważa za polityczne szaleństwo. Szaleństwo to coś więcej niż zwykła głupota rządzących, kiedy działają nie tylko wbrew oczywistym interesom rządzonych, ale wręcz przeciwko sobie. Szaleństwo wyraża się miarą wrogości dla wrogości samej. Polityk, który mnoży bezsensownie wrogów i zraża potencjalnych sojuszników, zmierza prostą drogą do szaleństwa — pisze we wstępie do książki Franciszek Ryszka. Szaleństwu władzy towarzyszy parada pychy, egoizmu, chciwości i okrucieństwa w charakterach ludzi decydujących o losach innych ludzi. Współczesne procedury demokratyczne mniej dają szans szaleństwu od wszelkich innych, nie wystarczą jednak, by znieść jego ryzyko całkowicie. W pewnych okolicznościach sama rekrutacja rządzących, choć następuje w drodze wyboru, może dawać szczególne szanse szaleństwu. Mało było w historii szaleńców, którzy doszli do władzy na drodze demokratycznych wyborów? Ich odwołanie jednak nie było już tak proste.
Szaleniec w końcu musi przegrać. Choć na przestrzeni wieków szaleńcy w pewnych okolicznościach wyrastali jak grzyby po deszczu, trudno jednak uznać historię za niekończące się pasmo szaleństwa. Historia nie jest — jak pisał o życiu Szekspir— „opowieścią idioty, pełną wrzasku i wściekłości”. Przeciwnie. Pomijając momenty, w których górę wzięło właśnie szaleństwo, jest ona raczej tryumfalnym pochodem rozumu.
Barbara Tuchman wyróżnia cztery rodzaje złych rządów, które często tworzą wzajemne kombinacje: tyrania, wybujałe ambicje, nieudolność oraz szaleństwo lub bezmyślny upór. Wszystkie te elementy mieszają się ze sobą także w działaniach Jarosława Kaczyńskiego. ale najbardziej rzuca się u niego w oczy szaleństwo i bezmyślny upór.
Przyjrzyjmy się sekwencji jego decyzji.
PRELUDIUM
Wiele spraw w polskiej polityce, które wołają o pomstę do nieba, nie zawsze bezpośrednio wiąże się z nazwiskiem Jarosława Kaczyńskiego, ale uświadommy sobie, że w PiS nie dzieje się nic bez zgody albo polecenia prezesa. Kto próbuje mieć własne zdanie, natychmiast popada w niełaskę i wylatuje poza orbitę wpływów, jak Ludwik Dorn, Marian Banaś czy Jarosław Gowin. Dlatego wszystko, co wyprawiali i wyprawiają Lech Kaczyński, Antoni Macierewicz, Andrzej Duda, Jacek Kurski, Beata Szydło, Mateusz Morawiecki czy nawet Zbigniew Ziobro, idzie na rachunek Jarosława Kaczyńskiego. To wszystko jest efektem i elementem jego szaleństwa.
O złych zamiarach i złych charakterach Kaczyńskich politycy i publicyści przestrzegali od zarania ich politycznej działalności, ale o prawdziwym, konsekwentnym szaleństwie, czyli działaniu na szkodę własną i całego kraju możemy mówić od roku 2005, gdy PiS po raz pierwszy doszedł do władzy.
Swoistym preludium były działania Kaczyńskich u boku prezydenta Lecha Wałęsy. Jarosław jako szef kancelarii prezydenta podsuwał mu populistyczne i antydemokratyczne pomysły. Gdy Kaczyńscy popadli w niełaskę, zaczęli głośno lansować tezę, że ich dawny mocodawca to Bolek, były agent Służby Bezpieczeństwa. W ten sposób obaj zaczęli kąsać rękę, z której potulnie jedli przez prawie rok.
ROZKRĘCA SIĘ PRAWDZIWE SZALEŃSTWO
Ale prawdziwe szaleństwo Kaczyńskich, jawne kłamstwa, łamanie słowa i manipulacje rozpoczęły się w 2005 roku, gdy Lech został wybrany prezydentem. Prezydent elekt po ogłoszeniu jego wygranej pierwszych słów nie skierował do narodu, ani nawet do swoich wyborców, lecz do swojego Wielkiego Brata: „Panie prezesie, melduję wykonanie zadania”. I w tym momencie szaleństwo władzy PiS zaczęło rozkręcać się na dobre. W niedalekiej przyszłości miały się odbyć następne wybory, więc prezes zwycięskiej partii siłą rzeczy desygnowany był na premiera. Ale Jarosław Kaczyński obwieścił wyraźnie: „Jeśli mój brat zostanie prezydentem nie będę premierem. Dla społeczeństwa to może być doświadczenie zbyt trudne – dwaj Kaczyńscy razem. To może być ciężar ponad siły.” I swojego słowa dotrzymał. Przez osiem miesięcy. Na stanowisku premiera zainstalował swoją drugą marionetkę — Kazimierza Marcinkiewicza. Kaziowi tak się spodobały teka i gabinet prezesa (nie, nie partii, tylko rady ministrów), że trzeba go było na oczach wszystkich odkręcać od fotela. Jego następcą został oczywiście Jarosław Kaczyński, który zapewne uznał, że dwaj Kaczyńscy razem, to jednak nie będzie zbyt trudne doświadczenie dla społeczeństwa. I… społeczeństwo to przełknęło. Szaleństwo władzy przeszło wtedy w fazę komedii. Zaczęło być jak u Szekspira: w pierwszym akcie komedia, w drugim — tragedia. Kulminacyjnym momentem komedii jest scena, w której brat prezydent desygnuje swojego bliźniaka na premiera. Ludzie na całym świecie pękali ze śmiechu i mówili: Ci Polacy, to jednak mają fantazję.
METODY BOLSZEWICKIE
Pamiętacie, co to są metody bolszewickie? Mówiąc kolokwialnie, chodzi o odwracanie kota ogonem, zabieg, który Jarosław Kaczyński opanował do perfekcji. Nazwa „bolszewicy” powstała w 1903 roku na kongresie rosyjskiej socjaldemokracji, podczas którego stanął spór o zasady funkcjonowania partii. Lenin podnosił, że musi mieć ona silne przywództwo inteligentów, awangardę polityczną, która będzie kierować ruchem robotniczym. Jego oponenci twierdzili, że ruch robotniczy powinien mieć charakter spontaniczny i władza musi zostać wyłoniona oddolnie w wyniku procesów demokratycznych. Sprawę poddano pod głosowanie i… Lenin przegrał. Mimo to postanowił kontynuować debatę. Jego przeciwnicy na znak protestu opuścili kongres i wtedy Władimir Iljicz zarządził powtórne głosowanie, w którym przeważyła jego koncepcja. Lenin i jego zwolennicy, choć mieli mniejszość, nazwali się „bolszewikami”, co miało znaczyć, że stanowią większość w partii socjaldemokratycznej i w całym rosyjskim ruchu robotniczym. Coś wam to przypomina? Te ciągłe reasumpcje, głosowanie na cztery ręce, ponowne przeliczanie głosów, przerwy w głosowaniu na dobicie targu z oponentami? Czy to nie jest czysty bolszewizm?
Jarosław Kaczyński zresztą sam kiedyś wyznał: „Żadne krzyki i płacze nas nie przekonają, że białe jest białe, a czarne jest czarne.”
I co było pierwszym zadaniem, jakie postawili przed sobą bolszewicy? Rewolucja? Elektryfikacja? Modernizacja? Demokratyzacja? Nie! Wyeliminowanie z partii konkurencyjnej frakcji, która miała większość. Podobnie postąpił Jarosław Kaczyński. By objąć władzę w 2005 roku utworzył koalicję populistyczną, której złośliwcy dali miano koalicji moherowej. W jej skład weszli zwolennicy chłopskiego herszta i dawnego przywódcy młodzieżówki faszystowskiej. Chłopski herszt dostał fotel marszałka Sejmu, a faszystowski przywódca – tekę ministra edukacji. Polska polityka wciąż znajdowała się wtedy w fazie komedii, ale Szekspir z Żoliborza pisał już drugi akt, teraz tragiczny. Zastawił sidła na obu! Zgroza! Premier postanowił wykończyć swych własnych wicepremierów. Nie, nie dawno, dawno temu w państwie duńskim, lecz w XXI wieku w państwie polskim! I co się stało? Chłopski herszt upadł z wielkim hukiem. Zabrano mu pieniądze, wyłączono prąd, odcięto telefony i biedaczysko (ponoć) się sam powiesił. To pierwszy trup w szafie Jarosława K. Przywódcy neofaszystów udało się uciec spod kosy. Przez długie lata trzymał się z dala od polityki, ale ostatnio przefarbował się na liberała i teraz on kąsa rękę swojego byłego mocodawcy.
LUDZIE MÓWIĄ: DOŚĆ!
Po dwóch latach mohery się poróżniły i koalicja się rozpadła. Nasz demiurg sceny politycznej tylko na to czekał. Sądził, że zagarnie wyborców swych dawnych współkoalicjantów i że samodzielnie zdobędzie większość, czyli że sam zostanie bolszewikiem. Ale się przeliczył, nie zapanował nad swym szaleństwem. By skompromitować liberałów, wybrał sobie (rękami i umysłami agentów) Bogu ducha winną jedną z posłanek przeciwnika. Podstawił jej agenta, młodego, przystojnego, który ją w sobie rozkochał. I ta biedna kobieta przed menopauzą uwierzyła, że dla tego Adonisa może być Afrodytą. Gotowa była zrobić dla niego wszystko. On udawał, że jest lobbystą, który pomaga swojemu bogatemu przyjacielowi w nabyciu bardzo atrakcyjnych gruntów i ona obiecała mu pomoc. Choć była posłem do parlamentu, zaczęła szukać nieoficjalnych ścieżek do burmistrza, w którego gestii leżała sprzedaż nieruchomości. I na dwa dni przed wyborami oni to wszystko ujawnili. Zrobili z niej kozła ofiarnego. „Zobaczcie – mówił głosem swoich propagandystów szaleniec – tacy są liberałowie, gotowi dla swych korzyści popełnić każdą niegodziwość”. I na dzień przed wyborami ta kobieta wystąpiła w telewizji, kompletnie stłamszona, kompletnie załamana, odarta z wszelkiej czci i godności. Przyznała się do wszystkiego, ale też ujawniła, że to była ohydna prowokacja, a ona, naiwna, jej uległa. Zalewając się łzami przepraszała i prosiła o wybaczenie swoich wyborców, swojego męża i swoje dzieci. Przedstawiała sobą żałosny widok. Starzejąca się kobieta z rozczochranymi włosami, z wypiekami na policzkach, zapłakana i pociągająca nosem.
I kiedy ludzie zobaczyli, że to samo, co on za pomocą tajnych służb wyprawia ze swoimi przeciwnikami, może zrobić z każdym obywatelem, uznali, że to szaleniec, którego nie można pozostawić przy władzy. I nie zagłosowali na jego partię. Odetchnęliśmy z ulgą, ale tylko na krótko. Bo przecież ani spektakl się nie skończył, ani nie wyczerpała się fantazja jego autora.
KATASTROFA
Jarosław K. stracił władzę, ale przecież miał brata na stanowisku prezydenckim, który za pomocą weta nieustannie wkładał kij w szprychy liberalnego rządu i parlamentu. System władzy naszego nieszczęsnego kraju został tak niefortunnie skonstruowany, że daje możliwości upustu naszemu tradycyjnemu politycznemu warcholstwu, gdzie minister rządu znajduje haki na połowę posłów i prezydenta, innym razem minister oskarża o agenturalność swojego premiera albo premier knuje intrygę przeciw własnym wicepremierom, albo premier i prezydent walczą o pierwszeństwo w państwie, o legitymację do reprezentowania go za granicą i spierają się o prawo do korzystania z samolotu rządowego. Takie właśnie niesnaski doprowadziły do największej katastrofy w dziejach RP, w której zginęło 96 osób, w tym prezydent kraju, brat Jarosława. To kolejny trup w jego szafie. Ale i jego małżonka, o której też się czasem wspomina. I choć tam były jeszcze 94 osoby, wspomina się o nich rzadko, ale i ich trupy powinny siedzieć w szafie JK. Wszystkim razem postawiono pomnik w kształcie ogona samolotu, ale bratu Jarosława — setki, jeśli nie tysiące, w całym kraju. I pochowano go na Wawelu jak króla. Całe to żałobne rozdęcie po śmierci prezydenta dałoby się jeszcze jakoś przełknąć, gdyby nie nowe szaleństwo Jarosława, który przez 8 lat co miesiąc organizował wiece pogrzebowe, na których sugerował, że to nie była katastrofa, tylko zamach. I miesiąc w miesiąc wchodził na trójstopniową drabinkę, z której obwieszczał, że zbliżamy się do prawdy. Prawda nie została jednak wyjaśniona do dziś, i do dziś (po 11 latach!) działa komisja wyjaśniająca tę nieosiągalną prawdę. Prawda jest tak samo nieosiągalna jak telefoniczna czy esemesowa rozmowa pomiędzy braćmi tuż przed katastrofą. Niepodobna, by nie miała miejsca, bo to przecież Jarosław był tym, który bezustannie naciskał na swego brata prezydenta, by ten dystansował się, odcinał, odwracał i wyprzedzał premiera.
By odwrócić uwagę od tego, jak było naprawdę, Jarosław Kaczyński wymyślił nieprawdopodobną historię, że polski prezydent zginął w wyniku spisku, który uknuli przeciwko niemu polski premier i rosyjski prezydent. Wielu w tę bzdurę wierzy do dziś. A na pewno wspólnik Jarosława w szaleństwie, Antoni Macierewicz, który do dziś za państwowe pieniądze przewodniczy komisji badającej przyczynę wypadku. Jedną. Bo dla niego sprawa jest jasna: to był zamach.
W TYM SZALEŃSTWIE JEST METODA
Okazało się, że w tym szaleństwie była metoda, i to skuteczna. Na przejęcie władzy. Wiosną 2015 roku wybory prezydenckie wygrała marionetka Jarosława Kaczyńskiego, a jesienią jego partia — parlamentarne.
Chciałbym w tym momencie pozwolić sobie na osobistą dygresję. Oczywiście nie jestem zwolennikiem PiS ani Jarosława Kaczyńskiego, ale mówiłem sobie wtedy: „Trudno, tak musiało być, wahadło polityczne musiało się wreszcie wychylić w drugą stronę. Partia liberalna przez swoje zadufanie i bierność zasłużyła sobie na to. To nawet prawidłowość polityczna – tłumaczyłem sobie. To żadna tragedia. Jarosław Kaczyński po doświadczeniach, w wyniku których stracił władzę, na pewno poszedł po rozum do głowy i teraz wykaże się rozsądkiem”. Jakże się myliłem! Odszczekuję swoją naiwność i posypuję głowę popiołem, bo szaleństwo Jarosława K. dopiero wtedy rozpętało się na całego.
Ten fałszywy prorok ogłosił się zbawcą narodu i zgodnie z wyznawanymi przez siebie bolszewickimi zasadami postanowił, że władzy raz zdobytej nie odda nigdy. „Będę rządził do dziewięćdziesiątki” – wyznawał buńczucznie.
W czasie zesłania na polityczną banicję pilnie się przyglądał autokratom z sąsiednich krajów, głównie z Węgier i Rosji. I uczył się od nich metod sprawowania władzy. Bolszewickich, a jakże! Od swego węgierskiego politycznego bratanka przejął nazwę dla swojej niby to koncepcji politycznej: „demokracja nieliberalna”.
DEMOKRACJA NIELIBERALNA
Demokracja nieliberalna, czyli jaka? Ludowa? Socjalistyczna?
Jeśli dziś mówimy „demokracja”, to mamy na myśli demokrację liberalną, zwaną inaczej demokracją konstytucyjną albo parlamentarną. Wszelkie inne przymiotniki przyczepiane do słowa „demokracja”, czynią je co najmniej podejrzanym, a często wręcz fałszywym. Co to znaczy demokracja nieliberalna? Zwrócona przeciwko liberalizmowi, przeciwko wolności, czyli nietolerancyjna, restrykcyjna, uprzedzona, autorytarna, apodyktyczna, niesprawiedliwa, zamknięta, antyrynkowa?
Demokracja nieliberalna Jarosława Kaczyńskiego ma tyle wspólnego z demokracją, co koń z koniakiem
Rządy prawa opierające się w demokracji liberalnej na obiektywnych i jednakowych dla wszystkich aktach prawnych, obowiązujących co do jednego każdego obywatela, nawet prezydenta i prezesa, zostają w „demokracji” nieliberalnej zastąpione arbitralnymi rządami Prawa i Sprawiedliwości. To jej funkcjonariusze mogą dowolnie decydować o kierowaniu w stosunku do poszczególnych osób, grup wyborców, grup zawodowych, firm, instytucji czy nawet jednostek administracyjnych korzyści lub represji. Dla Naszych — marchewka, dla nie-Naszych — kij. Propaganda? Chwalenie Naszych, honory, wybielanie w przypadku nadwerężenia reputacji. Dla nie-Naszych — krytyka, szkalowanie, oskarżenia, oczernianie. Środki na rozwój? Tylko dla gmin, w których rządzą Nasi. Dla tych, których mieszkańcy wybrali do władzy nie-Naszych — figa z makiem. Oto zasady sprawiedliwości Prawa i Sprawiedliwości; iście socjalistyczne: każdemu według zasług. Dla partii.
BIEDNY, SAMOTNY CZŁOWIEK
Dlatego Jarosław Kaczyński zamiast nazywać swoją koncepcję władzy demokracją nieliberalną, powinien ją nazwać nasizmem.
Jej twórca świata nie widział, języków się nie nauczył, choć warunki miał doskonałe. Jego rodzice byli przecież inteligentami od wielu pokoleń. Ale on ani nie był zdolny, ani pracowity. Nawet matury nie zdał. Musiał mieć poprawkę.
Dlaczego on tak nienawidzi elit? Bo kiedyś chciał do nich należeć, a one go odrzuciły. On po prostu w konfrontacji z ludźmi światłymi zawsze wychodził na głupka. Dlatego zwrócił się do tłumów, przejął ich wiarę i wartości. I sposób postrzegania świata. Dlatego teraz na pokaz godzinami klęczy w kościele i co jakiś czas wymyśla socjalne prezenty. Sypie groszem, by je przekupić i sypie garściami frazesów, by je ogłupić. Ale tak naprawdę on nie troszczy się ani o Boga, ani o człowieka. Jego interesuje tylko władza. Całe swoje życie podporządkował temu pragnieniu.
Jarosław Kaczyński to biedny, samotny człowiek. Nie doświadczył w swoim życiu miłości. Ani przyjaźni. Nie założył rodziny, więc nie wie, co to miłość rodzicielska albo partnerska, odpowiedzialność za dzieci, lęk o nie, radość i duma z ich sukcesów, dbałość o trwałość związku, trud codziennego życia. Rozkosze seksu też są mu obce. Stłumiona seksualność to bardzo niebezpieczne zjawisko, często owocuje agresją i szaleństwem. Jarosław Kaczyński nigdy nie miał przyjaciół, a nawet politycznych partnerów, bo przez całe życie otaczało go grono klakierów, cyników i lizusów. Za to miał i ma całą masę wrogów. Takich, których sam wykreował, albo takich, którzy go szczerze znienawidzili.
Biedny człowiek, samotny. A mimo to żyjący intensywnym, choć monotonnym życiem, które mu wypełniło jedno pragnienie. Tym, czego Jarosław Kaczyński pragnie najbardziej, jest władza. Kaczyński jest psychopatycznym imperoholikiem. Imperoholik, wbrew narzucającemu się skojarzeniu, nie kocha imperium. Imperoholik kocha władzę. Poza władzą nic się dla niego nie liczy. Ani przyjaźń, ani miłość, ani naród, ani państwo. Znacie takie typy z historii? Napoleon, Hitler, Stalin, Castro, Chavez. Wszyscy doprowadzili swoje państwa do ruiny, a narody do zguby. Imperoholik to typ psychopatycznego narcyza. Najważniejszy jest on sam. Jego dewizą jest: Po mnie choćby potop.
SIEWCA ROZBRATU I WROGOŚCI
Stąd się bierze kolejna dewiza Jarosława Kaczyńskiego: Dziel i rządź. Nikt tak jak Kaczyński nie potrafił zasiać między rodakami rozbratu i wzajemnej wrogości, które bardzo silnie podzieliły nie tylko wyborców, ale i znajomych, sąsiadów, rodziny. Tego podziału nie da się zasypać latami. Nawet w ponurych czasach stalinowskich czy podczas ciemnej nocy stanu wojennego nie było w przestrzeni społecznej takiej ilości jadu, niechęci, obrzydzenia, nienawiści, resentymentu, żądzy pomsty i odwetu.
Tę wrogość Kaczyński określał różnymi słowami. Raz mówił o podziale na Polskę solidarną i liberalną, innym razem wręcz o Polakach gorszego i (w domyśle) lepszego sortu. O Polsce pod rządami Platformy Obywatelskiej mówił, że to kondominium niemiecko-rosyjskie, czyli, że decyzje w sprawach naszego kraju nie zapadają w Warszawie, lecz w Berlinie i Moskwie. I do dziś on i jego poplecznicy ciągle wspominają o jakiejś mitycznej „suwerenności”, w odniesieniu do której wrogiem numer jeden staje się Unia Europejska.
W myśl tego podziału pisowscy pseudonaukowcy i propagandyści rozniecają nowe i odgrzewają dawne niesnaski pomiędzy Polakami a Niemcami, Rosjanami, Ukraińcami, Litwinami, Szwedami, Anglikami, Czechami, Żydami. Nawet do rządzonych przez demokratę Stanów Zjednoczonych odnoszą się z niechęcią. Skłóciliśmy się ze wszystkimi. W wyniku tego podziału nacjonaliści mogą jawnie głosić hasła antysemickie, antyeuropejskie, antyniemieckie i antyrosyjskie. Racją stanu dzisiejszej Polski stała się wrogość do wszystkiego. co zagraniczne i nowoczesne.
27:1
To najwyższa porażka, jaką nasza reprezentacja poniosła we wszelkich dyscyplinach. Tym razem chodziło o pojedynek Polski z Unią Europejską. Nie w piłce nożnej, nie w piłce ręcznej, nie w hokeju, tylko w polityce. Chodziło o wybór przewodniczącego Rady Europejskiej, stanowisko na której desygnowano Polaka. Po stanowisku papieża byłoby to drugie w historii najwyższe międzynarodowe stanowisko, na jakie desygnowano Polaka; wielki zaszczyt dla naszego kraju. I cała Europa opowiedziała się za, z wyjątkiem jednego kraju: Polski Jarosława Kaczyńskiego. Czemu? Tym kandydatem był Donald Tusk, szef polskiej partii liberalnej, która wraz z populistyczno-konserwatywną partią Jarosława Kaczyńskiego miała przejąć schedę po postkomunistycznej partii socjaldemokratycznej. Po aferach związanych z korupcyjno-polityczną działalnością lewicy władza leżała na ulicy. Wystarczyło ją podnieść. Prawie wszyscy komentatorzy polityczni uważali, że zrobią to dwie partie antykomunistyczne, tworząc koalicję POPiS. Nic bardziej błędnego. Jarosław Kaczyński, zwąchawszy szansę na przejęcie władzy, postanowił, kierując się — a jakże! — swoimi bolszewickimi przekonaniami, zdobyć ją w całości dla siebie. I zaczął szczuć na swego potencjalnego koalicjanta: bieda.— jego wina, katastrofa — jego wina powódź – jego wina, susza – jego wina. I po głosowaniu cała Europa przecierała oczy. Wszystkie kraje były za, z wyjątkiem Polski. To znaczy Jarosława Kaczyńskiego, ale świat wtedy jeszcze nie wiedział, że dewizą JK jest: „Polska to ja”.
KACZYŃSKI I KOŚCIÓŁ
Wszystko to jednak dzieje się w ramach demokracji, co prawda mocno rozchwierutanej i nadwerężonej, ale jednak. Na pewno nie wszystko, co Jarosław Kaczyński robił, by dojść do władzy, było fair, ale wciąż opiera się ona na mandacie uzyskanym w wyniku zdobycia większości głosów wyborczych. By je sobie zapewnić, Kaczyński zawarł sojusz z Kościołem, a zwłaszcza z jego najsilniejszą pod względem politycznym postacią, jaką jest dyrektor Radia Maryja. Jedno jego kiwnięcie palcem by wystarczyło, by znieść Kaczyńskiego ze sceny politycznej. Dlatego on i jego świta tak się umizgują do ojca dyrektora i cierpliwie znoszą wszelkie upokorzenia z jego strony. Państwo szczodrze wspiera mentalnie i finansowo wszystkie jego inicjatywy. Szczytem tego bezwstydnego lizusostwa była impreza świętowania 27. urodzin Radia Maryja, na której przedstawiciele PiS gięli się w wiernopoddańczych ukłonach, wysławiali jego założyciela pod niebiosa i tańczyli, jak im zagrał. Oddający się wiernopoddańczym pląsom członkowie rządu, parlamentarzyści i europosłowie to jeden z najbardziej obrzydliwych obrazów utraty godności władzy w historii Polski.
ZAMACH NA KOBIETY
Jarosław Kaczyński wie, że Kościół to nie tylko Rydzyk, a cały episkopat. Dlatego robi wszystko, by uznano go za obrońcę wiary. Padanie na kolana przed ołtarzem przez prezesa, prezydenta, premierów i członków rządu to manifestacja ich faryzeizmu, do której już się przyzwyczailiśmy, ale JK zawarł z Kościołem niepisany pakt przeciw diabłu. Diabeł nie podszeptuje dziś myślicielom heretyckich idei, nie pomaga czarownicom w ściąganiu na bogobojny lud nieszczęść, lecz tkwi w całkiem innych szczegółach, a mianowicie: genitalno-rozrodczych. Nasz święty papież określił to mianem cywilizacji śmierci. Co nią jest? Cywilizacja liberalna. I tu Kościół i Kaczyński niespodziewanie się jednoczą ideowo. Przedmiotem ich walki stają się aborcja, antykoncepcja, zapłodnienie in vitro, medycyna, homoseksualizm i gender, masturbacja i onanizm, a ostatnio nawet r0zwody. Lecz tym, w kogo ta walka z diabłem uderza najdotkliwiej, są kobiety. Coraz bardziej zaostrzane prawo antyaborcyjne wywołuje ich zdecydowany opór. Na ulicę co kilka miesięcy wychodzą setki tysięcy protestujących kobiet. Ich hasło z czarnego marszu „Trzeba było nas nie wkurwiać” wydaje się eufemizmem przy tym, co wykrzykują dziś pod adresem Kaczyńskiego, PiS-u i Kościoła. „Wypierdalać”. I żeby uniknąć wypisywania wulgaryzmów, malują osiem gwiazd: ***** ***. Poziom emocji polskiej ulicy osiągnął niespotykany pułap. O tym, że kobiety zwracają się wprost przeciw Kaczyńskiemu, świadczą nie tylko wykrzykiwane i wypisywane na transparentach hasła. W 2020 roku sto tysięcy kobiet przypuściło szturm na dom starego kawalera na warszawskim Żoliborzu, ale po nim spłynęło to jak po kaczce. Policja utworzyła wokół jego kwartału kordon ochronny składający się z tysięcy funkcjonariuszy i setek pojazdów policyjnych, a po drodze manifestantki były atakowane przez wiernych wodzowi kiboli i nazioli. Podobnie było, gdy kilka kobiet zdecydowało się na protesty w kościołach. Przywódca neofaszystów natychmiast ogłosił powołanie „Straży Narodowej” i już następnego dnia kordony bojówkarzy broniły kościołów przed „zwolenniczkami zabijania dzieci” – jak nazywa protestujące kobiety TVP.
Łatwo sobie wyobrazić, czym by się skończył szturm na żoliborską twierdzę sikającego w spodnie genaralissimusa, gdyby na miejscu kobiet było sto tysięcy wkurwionych mężczyzn. Nie chcę o tym pisać, by nie zostać oskarżonym o podżeganie do… czegokolwiek, ale przypominają mi się słowa znanej piosenki: „Gdzie ci mężczyźni?! Orły, sokoły, bażanty?!” Wiadomo gdzie: jak twierdzy bronią kościołów przed aborcjonistkami, odmawiają różaniec na rynkach i ulicach, kładą się krzyżem na posadzce dla Chrystusa i przywdziewają bluzy z herbem Maryi. A kobiety? Puch marny, który na naszym ukochanym przywódcy robi takie wrażenie, co łupież na jego garniturze. Ale mimo to przeciwko pokojowo nastawionym demonstrantkom wysyła ogromne oddziały policji z tajniakami, którzy je pałują jak w sześćdziesiątym ósmym roku ORMO studentów i w stanie wojennym ZOMO zwolenników „Solidarności”. A i tak we władzach PiS pojawiają się głosy, że represje powinny być ostrzejsze.
I o co tyle hałasu? — pyta stary kawaler i odpowiada cynicznie: „Każdy średnio rozgarnięty człowiek może załatwić aborcję za granicą. W moim przekonaniu nic takiego, co by zagrażało interesom kobiet, się nie stało”. — Czy to nie jest szczyt faryzeizmu? Taka rada ojca narodu powinna uspokoić sytuację. Aborcja to w gruncie rzeczy kwestia pieniędzy i logistyki. Mamy już dwie skrajne reakcje. Parlament holenderski uchwala ustawę, że kobiety z Polski mogą dokonać aborcji w ich kraju bezpłatnie, koszty pokryją władze Holandii. Ale rząd Polski wpada na jeszcze lepszy pomysł. Każda ciąża polskiej kobiety powinna być zarejestrowana w rządowym systemie informacyjnym. Zatem: szlaban na wyjazdy.
By załatwić kwestię kobiecą bez niepotrzebnych deliberacji w Sejmie, gdzie opozycja miałaby szansę na krytykę i protesty, nasz prawniczy geniusz (doktor nauk prawnych z 1976 roku) wymyślił sposób, za pomocą którego chciałby ją rozwiązać jednym pociągnięciem pióra. Jego marionetkowy trybunał konstytucyjny ogłosił, że aborcja w każdej sytuacji jest niezgodna z konstytucją. Koniec, kropka. Niepotrzebne są żadne dyskusje ani konsultacje. Parlamentarne, a tym bardziej nieparlamentarne.
ATAK NA UNIĘ
Podobnie rozprawił się z Unią Europejską, która uznała, że Polska łamie prawo europejskie i powinna się wycofać z decyzji dotyczących funkcjonowania systemu sprawiedliwości. Ale co tam europejskie czy międzynarodowe trybunały! Jarosław Kaczyński ma własny, w którym zainstalował swoich posłusznych „konstytucjonalistów”: Przyłębską z Poznania., Pawłowicz z Ursusa, Piotrowicza z Odrzykonia oraz Sochańskiego ze Szczecina. I co oni na to? Prawo europejskie jest niezgodne z polską konstytucją, więc Bruksela i Strasburg, nawet łącznie z Luksemburgiem mogą nam skoczyć.
Czyli co? Wychodzimy z Unii? No, nie! My, obywatele nie chcemy tego, dlatego znów wychodzimy na ulicę, choć zimno. A Jarosław w ciepłym domku bierze na kolana kota.
ZAMACH NA SĄDY
O co poszło z tą Unią? O sądy. By zapewnić swoim działaniom bezkarność JK postanowił zakwestionować konstytucyjną niezawisłość sądów. Sędziowie zdaniem naszego generalissimusa powinni być posłuszni jego władzy. Nie sprzeciwiać się jej, nie krytykować i nie kontrolować. Ani nie zwracać się do europejskich trybunałów z pytaniami o wykładnię przepisów. Każdy sędzia, który się na to poważy, zostanie ukarany dyscyplinarnie, odsunięty od orzekania, skierowany do pracy trzysta kilometrów od domu albo pozbawiony prawa wykonywania zawodu. Ale Unia powiedziała: Hola, Hola! To bezprawie, na jakie w cywilizowanej Europie nie możemy się zgodzić. Cała Polska być może – tak, ale Unia Europejska nie da się tak łatwo wydymać. I zakręca Kaczyńskiemu kurek z pieniędzmi. Upps! A oni wydali miliony złotych, by na bilbordach w całym kraju się pochwalić, że już mają te miliardy euro w kieszeni. Więc… czekamy, kto kogo załatwi. Kaczyński von der Leyen czy von der Leyen Kaczyńskiego. Morawiecki Verhofstadta czy Verhofstadt Morawieckiego.
Zamach na wolne sądy to oczywisty przypadek łamania konstytucji. Nie jedyny. Jarosław Kaczyński prócz prokuratora generalnego, prezesów sądów i trybunałów ma od tego prawdziwego specjalistę. To sam prezydent RP. Konstytucjonaliści (oczywiście nie ci z trybunału) policzyli, że zrobił to już kilkanaście razy. Wyliczyć wszystkie przypadki? Dajmy spokój, Zanudzilibyśmy się. Wszyscy zresztą o tym wiedzą.
Podważanie niezawisłości sądów i próba ich podporządkowania ministrowi sprawiedliwości czy komukolwiek to naruszenie kolejnej fundamentalnej zasady demokracji: trójpodziału władzy.
Zasada trójpodziału władzy wywodzi się z oświecenia i po raz pierwszy została wcielona w życie w konstytucji Stanów Zjednoczonych, a potem — Polski (3 maja 1791 r.). Miała być tamą przeciw tyranii, by uniemożliwić uzurpację władzy przez jakąkolwiek jednostkę czy grupę bądź obchodzenie prawa przez rządzących dla własnej korzyści. Ale co to dla nas! Twórca demokracji nieliberalnej postanowił wbrew przyjętym w demokracjach zasadom te trzy rodzaje władzy zmontować. Trzeba przyznać, że zrobił to z wielką sprawnością. Nawet Adam Słodowy by tak nie potrafił. Oczywiście od początku chodziło o to, by władza ustawodawcza, wykonawcza i sądownicza, a do tego i informacyjna podlegały jednemu: genialnemu monterowi z Żoliborza. I znów nasz rodzimy inżynier marzeń wymyślił rozwiązanie proste jak konstrukcja cepa: premier rządu i prezes partii rządzącej będą się spotykać na obiadkach u przewodniczącej Trybunału Konstytucyjnego, którą uznał za prawdziwe odkrycie towarzyskie. Ponoć ulubioną potrawą jest tam Wienerschnitzel mit Sauerkraut. Żartuję. Oczywiście, że chodzi o schabowy z kapustą.
SKOK NA KASĘ
Ostatnio pisowski prezes naszego banku narodowego uświadomił nam, że na finansach znają się już nawet siedmiolatki. Wiedzą więc, że do uprawiania realpolitik nie wystarczają wzniosłe idee i okrągłe słowa. Potrzebna jest do tego kasa. I to duża kasa. Jarosław K. też o tym wiedział, może i nawet jako dziecko, gdy grał w filmie „O dwóch takich, co ukradli księżyc”. Można więc powiedzieć, że złodziejskiego fachu uczył się od najmłodszych lat. I kontynuował to w młodości. Po transformacji został szefem tygodnika i nadzorcą popołudniówki, a nawet fundatorem fundacji prasowej. Wszystko spieprzył po całości. Przez kolejne lata przebierał nóżkami na kolejnych partyjnych kanapach, jakby miał zespół niespokojnych nóg. Ustatkował się dopiero, gdy założył z bratem partię, w której nikt nie kwestionował jego przywództwa. Co działo się potem, przypomnieliśmy już sobie pokrótce. Mówi się o nim, że wyznaje zasadę „po mnie choćby potop”, ale to nie do końca prawda. On naprawdę wymarzył sobie, że pozostawi po sobie tysiącletnią rzeszę spadkobierców politycznych. Dlatego wymyślił projekt „Dwie wieże”. Choć prawo zakazuje partiom działalności gospodarczej, miała je wybudować partia PiS, by na wieki wieków zdobyć podstawę finansową dla swojej działalności. Partia miała wprawdzie tereny pod budowę, ale nie miała finansów. A cóż trudnego w ich znalezieniu dla naszego geniusza gospodarczego. Za pieniądze podatników kupił największy bank komercyjny w kraju i go upaństwowił, więc sam prezes banku musiał się meldować u niego na dywaniku. A co na to opinia publiczna? Jak to co? Nic. Czegoś takiego jak opinia publiczna w naszym kraju nie mamy. Plan spalił na panewce, dlatego członkowie partii skazani zostali na zdobywanie kasy na własną rękę. „Gazeta”, Onet i Radio Zet sporządziły ostatnio szczegółowy schemat korupcyjno-nepotycznej ośmiornicy. Było tego tak dużo, że nie dało się tego czytać ani oglądać diagramu. Czytelnik zniechęca się po dwóch, trzech minutach i szybko dochodzi do wniosku, że wszyscy kradną; nic na to nie poradzimy.
Ale warto się przyjrzeć kilku precedensom z najwyższych sfer władzy.
Premierka. Odchodząc z urzędu przyznaje sobie i innym członkom rządu nagrody rzędu wartości nowego samochodu. Na medialną krytykę odpowiada: „Te nagrody nam się należały.” Całą burzę w szklance wody z powodu nagród dla rządu gasi pomysłowy jak zwykle władca naszego politycznego olimpu, każąc ministrom oddać premie na Caritas. I znów: koniec, kropka. Było polecenie, ale nikt nie może sprawdzić, czy zostało wykonane.
Obecny premier cały majątek przepisał na żonę. Zapewne, by nie można mu było niczego odebrać. A byłoby co, bo premier, zanim został premierem dzięki przychylności znajomego biskupa dokonał za bezcen niezwykle korzystnego zakupu gruntów, przez które, jak wiemy dziś, ma przebiegać autostrada. Grunty są dziś warte sto razy więcej niż wynosiła cena zakupu. Gdy afera wyszła na jaw, głos zabrała żona premiera, bo przecież premier nie ma nic do powiedzenia. Pani premierowa znała już mechanizm rozładowywania afer i zadeklarowała dobrowolną wpłatę grubszej sumki. Na… Caritas. Zgodnie z mechanizmem działania systemu sprawiedliwości Prawa i Sprawiedliwości. Kradniesz? Odpal trochę z tego na Caritas, a uzyskasz odpust zupełny.
Szef banku centralnego też zarabiał nieźle, a wraz z nim dwie jego faworyty, dyrektorki działów — rusycystka i absolwentka zaocznych studiów reklamy, jak dla starszego pana atrakcyjne blondyny z rzucającymi się w oczy walorami, które szef zwykle zabierał na zagraniczne konferencje. Jego odpowiednicy z Niemiec czy Francji na takich konferencjach zatrzymywali się w hotelach, ale panisko z Polski zwykle wynajmował dla siebie i towarzyszącej mu osoby całą willę.
Wójt Pcimia to osoba, która wszystko może w przeciwieństwie do premiera Tuska, który nic nie może – lansował swojego pupila Jarosław Kaczyński i windował go na coraz wyższe stanowiska w państwowych spółkach i instytucjach. Pupil, owszem zarabiał nieźle, ale bez przesady — tyle co dobrze opłacany urzędnik. Lecz jego rodzice, z zawodu malarz i krawcowa, inwestowali miliony.
Pisać dalej? O odwożeniu dzieci do domu rządowym samolotem, o maseczkach i respiratorach, których nikt nie widział, o stanowiskach uzyskiwanych przez krewnych mimo braku kompetencji, o synekurach bez pokrycia w pracy, o robieniu przez ochroniarzy zakupów dla żony prezesa telewizji, o karmieniu przez nich kota? Szkoda czasu i miejsca, bo to i tak nic nie da. Żadnej z tych osób nie spadł włos z głowy. Czemu? „Bo wszyscy kradną”.
Naczelnik państwa zadekretował, że ci ludzie, którymi się otoczył: politycy, urzędnicy, publicyści, a nawet artyści, będą stanowić nową elitę. Wielu z nich, wypowiadając się publicznie, nie jest w stanie sklecić zdania, ale za to wprowadzają w życie wszystkie, nawet najbardziej absurdalne pomysły szaleńca.
ZAMACH NA MEDIA
Krótko po pierwszym zwycięstwie prezes PiS ogłosił: „Odzyskaliśmy telewizję”, tak jakby telewizja publiczna była jakimś łupem. Jeden po drugim zwolniono z niej wszystkich, którzy nie chcieli zginać karku: publicystów, dziennikarzy, prezenterów, moderatorów, ekspertów. I to nie tylko w dziedzinie polityki, ale także kultury, filmu, muzyki, a nawet programów kulinarnych. Język programów informacyjnych stał się tak plugawy, tak kłamliwy, tak napastliwy, że nie da się tego słuchać. „Wiadomości” przestały relacjonować wydarzenia z kraju i ze świata, a zamiast tego zaczęły uprawiać nachalną propagandę sukcesu władzy i obrzydliwe szkalowanie opozycji. Wkrótce praca w telewizji publicznej zaczęła przybierać ten sam sens, co praca w domu publicznym.
Na drugi ogień (jeśli możemy przymknąć oko na ten kolokwializm) poszło radio, zwłaszcza kultowa „Trójka”, program, który od lat sześćdziesiątych był naszym oknem na świat, dzięki któremu mogliśmy słuchać krajowego i światowego rocka i jazzu, polskich piosenek i muzyki świata, inteligentnej satyry i szeroko pojętej kultury niesocjalistycznej. Z czasem z „Trójką” utożsamili się słuchacze w średnim wieku, którzy się przy niej i wraz z nią zestarzeli. Jak w starym dobrym małżeństwie. „Trójki” nie tylko się słuchało; z „Trójką” się było w łazience, przy goleniu i malowaniu, z „Trójką” się jadło śniadanie i piło kawę, z „Trójką” się podróżowało i dyskutowało, z „Trójką” się żyło. „Trójka” przez cały czas była sobą, bo nigdy nie podlizywała się władzy. A to władzy PiS, czyli władzy Jarosława K. nie szło w smak. Żadna niezależność nie była dla nich do zaakceptowania. I znów jeden po drugim zaczęli z „Trójki” zwalniać tych, co ją stworzyli i nadali jej niepowtarzalny charakter. Aż „Trójka” stała się „Trujką”. Znikła niezależność, a w jej miejsce pojawiła się dyskretnie sączona propaganda władzy. I treści religijne. Dziś, przeskakując po kanałach na chybił trafił, trudno czasami orzec, czy słucha się „Trójki” czy eMki.
I kolejne szachrajstwo wielkiego Szu. Wykup polskiej prasy lokalnej z rąk niemiecko-szwajcarskich najeźdźców. Zagrywka w iście putinowskim stylu. Jarosław K. winduje burmistrza Pcimia na fotel prezesa koncernu naftowego. Jego największym osiągnięciem „menedżerskim” jest właśnie wykup lokalnych gazet i czasopism. Medialny monopol Jarosława K. zatacza coraz szersze kręgi. Wcześniej Jarosław K. zawiera pakt o nieagresji z właścicielem telewizji „Polsat”, milionerem, którego działalność zależna jest od państwowych koncesji. Wolne pozostają już tylko pojedyncze bastiony medialne, wśród nich „Gazeta Wyborcza”, tygodniki „Polityka” i „Newsweek” i telewizja TVN, może portal Onet. Pozostałe media próbują zachować neutralność, nie deklarując się wyraźnie po żadnej stronie liberalno-autorytarnego konfliktu. Podporządkowane pisowskiemu zarządowi gazety wprawdzie nie rzuciły się do gremialnego ataku na elity, liberałów i Unię Europejską, ale pozostają w odwodzie do użycia w krytycznym momencie. Jednak już „Echo Dnia” dało wyraźny sygnał, po czyjej jest stronie, wycofując się z patronatu nad imprezami WOŚP w Kielcach.
NIENAWIŚĆ DO WOŚP
Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy i personalnie Jerzy Owsiak to kolejni wrogowie prawicy. Czemu? Co takiego nie pasuje zwolennikom PiS, narodowcom, prawicowcom oraz licznym wiernym i prawie całej hierarchii Kościoła katolickiego? Wszak to wielki ruch dobroczynności, która przecież stanowi istotę chrześcijaństwa. To prawda, ale świecki. I to właśnie budzi opór: jego świeckość. WOŚP pokazuje, że możliwe jest budowanie sensu ludzkiego życia i społecznej aktywności w oparciu o wartości humanistyczne i że nie jest do tego niezbędny ani Kościół, ani religia.
Niemożliwe jest, żeby w Polsce była choć jedna osoba, która nie widziałaby fragmentu finału WOŚP na własne oczy lub w telewizji, żeby nie dostrzegła tego entuzjazmu i radości, który przepełnia każdą imprezę. Przecież tam są wszyscy! Artyści, akrobaci, aktorzy, automobiliści, biegacze, cyrkowcy, czytelnicy, darczyńcy, filateliści, fotograficy, gimnastycy, gołębiarze, indianie, jeźdźcy, kolekcjonerzy, kowboje, księżniczki, kucharze, morsy, motocykliści, muzykanci, numizmatycy, nurkowie, piloci, pływacy, politycy, rowerzyści, rycerze, spadochroniarze, sportowcy, sztukmistrze, śpiewacy, tancerze, urzędnicy, wikingowie i zapaleńcy wszelkiej maści. I dzieci. Mnóstwo dzieci i młodzieży. Mądrych, wrażliwych, zaangażowanych, odpowiedzialnych. Do niedawna byli też żołnierze, strażacy i policjanci, ale warczący wielkorządca zakazał im opuszczania koszar, posterunków i wychodzenia z domów w mundurach. Prezydentowi – też. WOŚP pokazuje, że podział na Polskę liberalną i solidarną jest fałszywy, że Polacy mogą się jednoczyć w pomocy, radości, zabawie i dumie z tego, co robią. W dodatku bezpiecznie i odpowiedzialnie, bez potrzeby otaczania imprez policyjnym kordonem.
WOŚP to inna Polska. To Polska pomocna, odpowiedzialna, aktywna, radosna, otwarta, tolerancyjna, pełna pomysłów. Jeśli WOŚP ma być alternatywą dla czegokolwiek, to jest alternatywą dla egoizmu i partykularnych interesów, dla wrogości i agresji, dla ksenofobii, dla zamknięcia, dla zaściankowości, dla lenistwa i gnuśności. Dlatego nie można jej pokazywać w publicznej telewizji. Bo publiczna telewizja pokazuje inną Polskę: zamkniętą, zawistną, agresywną, pełną żalów, pretensji i roszczeń.
SZALEŃSTWO
Poniższe uwagi autorka Szaleństwa władzy kieruje do papieży okresu renesansu, ale próbuje z ich zachowań wysegregować pewne stałe zasady, które można by było odnieść do przypadków szaleństwa władzy, jakie miały miejsce później. Do szaleństwa Jarosława Kaczyńskiego pasują jak ulał.
Podstawowym wyrazem szaleństwa Kaczyńskiego jest niezważanie na narastające wokół jego działań ruchy i odczucia społeczne. Jest głuchy na wszelkie objawy niezadowolenia, ślepy na alternatywne rozwiązania, którym dają wyraz jego krytycy, lekceważąco niewrażliwy na wyzwania, niefrasobliwy wobec sianego swym postępowaniem zgorszenia i narastającego gniewu na złe sprawowanie rządów, niewzruszony w swym odrzucaniu a priori wszelkich zmian i głupio uparty w utrzymywaniu istniejącego, skorumpowanego systemu. Nie może go zmienić, ponieważ sam stanowi jego część, i choć sam go stworzył, stał się od niego zależny.
Jego groteskowa rozrzutność w gospodarowaniu zasobami państwowymi i maniackie skoncentrowanie się na czerpaniu osobistych korzyści przez jego najbliższych współpracowników są kolejnymi rządzącymi ich i jego postępowaniem czynnikami.
Kaczyński nie ma na tyle rozumu, by uświadomić sobie, że głowę państwa obciąża zadanie bardziej doniosłe niż pogoń za czymś „własnym”. Kiedy dobro osobiste stawia się przed dobrem ogółu i kiedy własne ambicje, zachłanność i oczarowanie władzą decydują w polityce, dobro publiczne musi niewątpliwie przegrywać. W otoczeniu Kaczyńskiego nikt nie wyraża wątpliwości do jego sposobu myślenia, a jeśli już, to natychmiast zostaje uciszony lub odsunięty na boczny tor.
Dążenie do osobistych korzyści jest cechą wszystkich czasów, ale gdy opanowuje samych rządzących, staje się szaleństwem. Czyż powiedzenie „Państwo to ja” nie jest dewizą szaleńca?
Kolejnym szaleństwem jest złudzenie, że status władzy jest stały i niewzruszalny. Kaczyński postępuje tak, jakby zakładał, że jego władza jest wieczna, że wszelkie zagrożenia można zdławić, tak jak czynili to przez całe wieki inni tyrani. Że jedynym realnym niebezpieczeństwem jest zwrócenie się wyborców ku komu innemu, zatem władza powinna przede wszystkim podejmować takie decyzje, by stale utrzymywać ich zadowolenie, poczucie wdzięczności i nadzieję na otrzymanie kolejnych prezentów. Myśli Kaczyńskiego nie zaprząta dążenie do zrozumienia istoty protestów i własnej niepopularności. Jego pogląd na dobro kraju, do rządzenia którym wybrano jego partię, jest tak krótkowzroczny, iż zakrawa niemal na perwersję. Jarosław Kaczyński nie posiada wcale poczucia misji duchowej wobec wszystkich Polaków, nie wykazuje najmniejszych cech przywódcy całego narodu i nie wypełnia wobec niego moralnego posłannictwa.
Trzy spośród typowych dla niego postaw, wyraźnie wysuwających się na czoło, są zawsze cechami szaleństwa. Są to: całkowite ignorowanie narastającego niezadowolenia rządzonych, prymat dbałości o wzrost własnej władzy i korzyści, złudzenie o niepodważalności osiągniętego statusu. Taka postawa jest niezależna od czasów i powtarza się okresowo u tych, którzy sprawują rządy.
ZBLIŻA SIĘ KONIEC
Historia dobrze zna takie historie. Geografia nie znosi zbyt dużego zagęszczenia tyranów. Prędzej czy później wezmą się za łby. Putin, Łukaszenko, Orban Kaczyński — to zbyt dużo, nawet jak na rozległe tereny Europy Wschodniej. Pierwszy stracił nerwy dyktator białoruski. Oburzony na sankcje Europy i odmowę uznania swojej władzy sprowadził tysiące uchodźców z miejsc ogarniętych wojną i dotkniętych biedą i rzucił ich na polską granicę. Dyktator polski mocno się przestraszył. Kazał wprowadzić na granicy stan wyjątkowy, by nie można było pokazywać, jak jego bohaterscy żołnierze wyłapują w lesie kobiety i dzieci, którym udało się przedrzeć przez zasieki z drutu kolczastego i wypychają je z powrotem w ręce wschodniego szaleńca. Wzorem swego amerykańskiego wzoru nasz zbawca narodu ogłosił, że zbuduje na granicy mur za półtora miliarda złotych i że podwoi ilość mięsa armatniego, które w razie potrzeby będzie można rzucić na pożarcie wrogom. Jego marionetki w parlamencie lalek przyklapnęły pomysłowi w kilka godzin, chociaż od miesięcy deliberują, co tu zrobić z ciemnym ludem, który nie chce się szczepić pomimo pandemii i mrze dziennie setkami. To też kolejne trupy, już chyba nie w szafie lecz hangarze Kaczyńskiego.
Ale świat się obudził. Nie mógł znieść widoku biednych ludzi umierających w lesie i na bagnach z głodu, chłodu i obojętności katolickich faryzeuszy; ani małych dzieci, brudnych, biednych i głodnych, patrzących w jego kierunku z nadzieją. Na ocalenie. Na pomoc. Odezwali się możni z bogatego świata. Odezwali się do naszych ościennych tyranów, by ratować tych ludzi. Marne kilka tysięcy. Jednak nasz rodzimy tyran, jak to tyran, oburzył się, że rozmawiają z innymi tyranami ponad jego głową. „Nie zaakceptujemy żadnych rozwiązań podjętych bez naszej obecności” – zaczęły rezonować jego marionetki. Czyli co? Po nas choćby potop?. A biedacy? Niech zdychają. Przecież to tylko motłoch, co roznosi zarazki, a my mamy dość kłopotu z własnymi.
Czy można mieć jeszcze wątpliwości, że opisana tu sekwencja posunięć przywódcy narodu niechybnie prowadzi do katastrofy? Mentalno-polityczna sytuacja, w jakiej znalazło się polskie społeczeństwo przypomina tę, w jakiej w latach trzydziestych znajdowali się nasi zachodni sąsiedzi. Oni też bezkrytycznie zawierzyli swemu wodzowi, który doprowadził ich kraj do katastrofy. I z nami może być podobnie. Oczywiście nie będzie gruzów po zniszczonych miastach, obozy koncentracyjne w środku Europy też nam raczej nie grożą, ani obfitująca śmiertelnymi ofiarami wojna. Ruina, do której zmierza nasz kraj, to pozrywane więzi społeczne, które wcześniej pozwalały każdemu żyć, jak chce i akceptować odmienność innych; to zdewastowany system polityczny z niezależnością władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej i z niezależnością jej struktur poziomych: krajowych, wojewódzkich, gminnych; to chaos komunikacji społecznej, która powinna opierać się na mówieniu prawdy, a została zdominowana przez kłamstwo i manipulację; to nieumiejętność budowania konsensusu w społeczeństwie głęboko podzielonym i skłóconym, które nie potrafi rozmawiać, negocjować i załatwiać polubownie najprostszych spraw; to zachwiany system wartości, według którego każdy wie, że jest kowalem swego losu i że jego powodzenie życiowe zależy od jego pracowitości, pilności w szkole, wykształcenia, a nie od szczodrobliwości możnowładców.
Słusznie kiedyś powiedział Adam Michnik, że Jarosław Kaczyński to król Midas à rebours: wszystko, czego się dotknie, zamienia się w gówno. Gdy się rozbryzgnie, uświni nas wszystkich. Trudno, choć będzie to mało przyjemne, da się zmyć. Ale szaleństwo Jarosława K. prowadzić może do czegoś gorszego.
Już rok temu 210 polskich generałów uznało, że kraj nasz stoi na skraju wojny domowej i wezwało go do opamiętania.
O szaleństwie Jarosława K. mówi się już od dawna. Dla połowy wyborców to oczywiste. A co z drugą połową? Pewnie duża jej część otworzy oczy dopiero, gdy ich ideał sięgnie bruku, ale na pewno bielmo zaślepienia nie wszystkim opadnie. Trudno się dziwić, bo szaleństwo nie tylko oślepia, ale i zaraża.
JERZY KRUK
POST SCRIPTUM
Chyba nie skończę tego artykułu, bo każdy tydzień, niemal każdy dzień przynosi coś nowego.
Szaleństwo Jarosława K. rozkręca się jeszcze bardziej. Świat przeciera oczy ze zdumienia, bo Jarosław K. organizuje międzynarodówkę prawicowo-nacjonalistyczną. Na jego zaproszenie przyjechało do Warszawy dwunastu przywódców europejskich partii prawicowych i faszystowskich.
W sobotę lekarze w Białymstoku odmówili terminacji płodu bezczaszkowego kobiecie na skraju załamania nerwowego, choć jej stan potwierdziło dwóch psychiatrów. Stan psychiczny kobiety nie jest przesłanką dla dokonania aborcji, nawet nieuleczalnie chorego płodu — podnoszą prawnicy fundamentalistycznej organizacji katolickiej. Lekarze wydali oświadczenie, że dokonania aborcji śmiertelnie chorego płodu zabrania im wyrok Trybunału Konstytucyjnego.
Trybunał Konstytucyjny wciąż działa bardzo aktywnie. By bronić posunięć idącego w zaparte prokuratora generalnego, uznał tydzień temu, że z polską konstytucją niezgodna jest nawet europejska konwencja praw człowieka. Nie jestem prawnikiem, ale tak na chłopski rozum, to uważam, że jeśli tak jest naprawdę, to taką konstytucję należałoby zmienić i dostosować do międzynarodowych standardów. Paw narodów sądzi jednak inaczej i myśli, że powinien go podziwiać cały świat i dostosować się do jego szaleńczych pomysłów. Posłannictwo w rechrystianizacji Europy to kolejny przejaw naszej chorej pychy narodowej.
Przygraniczny konflikt wywołany przez białoruskiego dyktatora został zażegnany przez polityków stojących na czele zachodnich państw. Uchodźcy wracają do swoich krajów. Jednak polskie władze, z wicepremierem do spraw bezpieczeństwa na czele urządziły wielki koncert „Murem za polskim mundurem”, jakbyśmy wygrali wojnę z niebezpiecznym najeźdźcą. Lista uczestników, to lista hańby i ślepoty. Ale i lista szaleństwa, bo ten, kto popiera ten żenujący spektakl, popiera Jarosława Kaczyńskiego. I jego szaleństwo.
17 grudnia Jarosław Kaczyński dokonał kolejnego aktu szaleństwa. Łamiąc regulamin Sejmu w dwie godziny wprowadził Lex TVN, ustawę mającą na celu wyeliminowanie z polskich mediów kanału informacyjnego należącego do koncernu Discovery, i tym samym wypowiedział wojnę Ameryce.
A może kupisz moja ksiazkę?