Już sam dojazd dębowymi, klonowymi, lipowymi, jesionowymi tunelami wywołuje przyspieszone bicie serca. Dwa dni na grzybach, dwieście prawdziwków, dziesięć kilo podgrzybkowego drobiazgu do marynowania, kozaki, zajączki, maślaki na patelnię grzybów różnych, kanie zamiast schabowego. Cztery kąpiele w trzech jeziorach, każde o innym zapachu i kolorze wody, wieczorem cieplutkiej, z rana wyraźnie rześkiej. Jedna noc na bindudze. Ptasie radio na dobranoc. Wieczór i kolacja przy ognisku. Zero innych turystów z wyjątkiem nocnych gości, co nam porozrzucali buty i woreczki z chusteczkami w promieniu stu metrów. Kiełbaska z rusztu zostawiona na śniadanie też im smakowała. Tak jak nam konserwa turystyczna, której w domu nie jemy, tylko – jak nazwa wskazuje – na wyjazdach. W plener. Drugi koncert zaczął się dopiero koło trzeciej. Na dwie tuby porykujących jeleni i chichot puszczyka solo. Puchacz, którego tak lubię, niestety tym razem się nie odezwał. Może zaspał, skoro wieczór taki piękny, a noc taka ciepła? Żurawiom też nie chciało się latać ani klangorzyć. Ani gęsiom gęgać. Chyba zbierają siły przed odlotem. Za to noc bezksiężycowa i bezchmurna, więc: miriady gwiazd, których w mieście nie widać. To była chyba jedna z ostatnich ciepłych nocy, więc sen pod gołym niebem. Poszum liści na wietrze i cichutkie bulgotanie rzeki. Aż żal było zasypiać. A wyjeżdżać? To już nie mówię.
JERZY KRUK