Gdy pociąg relacji Bergen Oslo odjeżdża ze stacji Finse, większość pasażerów patrzy z rozrzewnieniem na oddalające się sylwetki schroniska Finsehytta
i lodowca Jøkulen, bo Finse i jego okolice to dla Norwegów miejsce kultowe. Mówi się tutaj: Trudno dotrzeć do Finse, ale jeszcze trudniej jest stąd wyjeżdżać.
Budując na przełomie XIX i XX wieku linię kolejową Bergen – Oslo, część trakcji musiano przeprowadzić przez bezludne tereny wielkiego płaskowyżu Hardangervidda, położonego na wysokości ponad 1000 m n.p.m.
i rozciągającego się na długości ponad 100 km. W szczerym polu, choć lepiej powiedzieć: na kamiennym pustkowiu, u podłoża lodowca Jøkulen wybudowano wtedy stację Finse. Leżąca na wysokości 1222 m n.p.m.
do dziś jest najwyżej położoną stacją kolejową w Norwegii. Połączenie kolejowe Oslo – Bergen ukończono w roku 1909. W tym samym czasie wybudowano tu Hotel Finse 1222. Sto lat temu jego gośćmi byli prawie wyłącznie przedstawiciele wyższych sfer z różnych krajów Europy, ale
w następnych dziesięcioleciach rozwój turystyki w Finse potoczył się
w zupełnie innym kierunku. Nie ma tu drogich hoteli, eleganckich willi, butików ani klubów nocnych, tak charakterystycznych dla modnych kurortów. Finse jest kwintesencją norweskiej tradycji sportów zimowych
i długich wędrówek. W całej miejscowości znajdują się zaledwie trzy większe budynki: dworzec kolejowy, hotel i schronisko. Poza tym na okolicznych wzgórzach można zobaczyć kilkadziesiąt luźno porozrzucanych małych hytter, domków, do których Norwegowie przyjeżdżają na krótki wypoczynek zarówno latem, jak i zimą. Nie ma tu ulic ani samochodów. Do Finse można dotrzeć jedynie pieszo, na nartach, rowerem lub koleją. Rolę głównej ulicy pełni peron kolejowy, przy którym oprócz budynków stacji znajduje się hotel, mały sklepik i wypożyczalnia rowerów. Dworcowa poczekalnia jest tradycyjnym punktem spotkań. Stąd wyruszają wyprawy w góry i na lodowiec, po peronie biegnie nawet fragment trasy rowerowej. Zimą wysiadający z pociągu pasażerowie już na peronie zakładają narty
i zgrabnymi szusami oddalają się do swoich hytter. Latem z peronu zjeżdżają grupy rowerzystów, a za nimi kroczą piechurzy z plecakami.
Mekka narciarzy i polarników
Zimowy krajobraz płaskowyżu przybiera wyraźnie arktyczny charakter. Ciągnącą się po horyzont biel śniegów tylko miejscami przerywają czarne plamy pionowych ścian skalnych. Temperatura potrafi tu spaść do 30 stopni poniżej zera. Z tej właśnie przyczyny George Lukas wybrał krajobraz Finse za tło do nakręcenia scen rozgrywających się na lodowej planecie Hoth
w filmie „Gwiezdne wojny: Imperium kontratakuje”, a polarnicy,
jak niegdyś Robert Scott, a niedawno Marek Kamiński, tutaj przygotowują się do swych wypraw na bieguny.
W Finse są dwa sezony: zimowy i letni. Kilkumetrowa warstwa śniegu pokrywająca płaskowyż zimą, umożliwia narciarskie wędrówki bez końca. Oznakowane trasy narciarskie maja łączną długość 2 tys. km. Niektóre biegną po pokrywie lodowca. W górach zbudowano kilkadziesiąt schronisk należących do towarzystw turystycznych. Starą tradycją i największą atrakcją jest tu wędrowanie od jednego schroniska do drugiego. Większość schronisk nie ma obsługi, ale na zimę zgromadzono w nich zapasy opału
i żywności. Opłaty uiszcza się wrzucając do specjalnej skarbonki koperty
z gotówką lub wypisując formularz polecenia zapłaty z konta bankowego. Finse nie jest jednak miejscem przeznaczonym wyłącznie
dla ekstremalnych sportowców. Przyjeżdżają tu również rodziny z małymi dziećmi, a szkoły urządzają obozy narciarskie. Tereny te upodobali sobie również miłośnicy psich zaprzęgów. W schroniskach znajdują się nie tylko wygodne lóżka dla strudzonych narciarzy i piechurów, ale także klatki
dla ich czworonogów. W ostatnich latach największym przebojem Finse jest jednak ski sailing, jazda na nartach ze spadochronem. Dziesiątki kolorowych czaszy fruwających na południowym zboczu Klemsbu robi radosne wrażenie w tym surowym zimowym krajobrazie.
Na lodowcu i dookoła lodowca
Latem największymi atrakcjami Finse są wędrówki po górach i lodowcu oraz przejazdy rowerem po słynnej trasie Rallarvegen. Zorganizowana wyprawa na lodowiec zajmuje ok. 7 godzin. Po dojściu do krawędzi jęzora lodowca uczestnicy otrzymują odpowiednie wyposażenie: raki , kaski
i uprząż asekuracyjną. Wędrówka po lodowcu odbywa się pod przewodnictwem doświadczonego alpinisty. Przeskakiwanie szczelin, zaglądanie i wchodzenie do ich wnętrza, słuchanie muzyki lodu dostarczają niesamowitych wrażeń.
Aby obejść dookoła lodowiec Jøkulen znakowanymi szlakami, potrzeba trzech dni wędrówki. Przewodniki określają długość każdego przejścia na 7, 8 godzin efektywnego marszu. Do tego trzeba dodać 3, a nawet 4 godziny na odpoczynek, wyszukiwanie przejść przez rzeki po kamieniach, odnajdywanie zgubionych znaków. Na każdej trasie trafiają się ostrzejsze podejścia na wysokość trzystu, czterystu metrów. Najwięcej trudności sprawia jednak podłoże: grząskie torfowiska, usypiska drobnych kamieni lub większych skał, gładkie strome powierzchnie, śliskie i niezwykle niebezpieczne po deszczu, znacznie utrudniają wędrówkę. Wygodne wydeptane ścieżki trafiają się rzadko. W wyższych partiach trzeba pokonywać kilkudziesięciometrowe odcinki śniegu.
Co kilka godzin trudy wędrówki wynagradza wspaniały widok jęzora lodowca, lśniącego w dolinie jeziora lub przejście mostem wiszącym
nad rwącą rzeką, ale na ogół krajobraz jest monotonny: ciągnąca się
po horyzont kamienno-lodowa pustynia. Prawdziwą przyjemność dla oka
w tym surowym krajobrazie stanowią kwitnące pomiędzy skałami górskie rośliny.
Szukający natchnienia w pięknych górskich widokach powinni wydłużyć trasę wędrówki co najmniej o jeden dzień, robiąc dłuższe obejście
do Vøringfossen, najwspanialszego wodospadu w Norwegii. Po drodze otworzy się im zapierający dech w piersiach widok na odnogę Eidfiordu. Odpoczynek na nagrzanych słońcem wrzosowiskach, połączony z takim widokiem, będzie niezapomnianym przeżyciem.
Nocowanie w schroniskach jest dość kosztowne i wymaga poświęcenia całego dnia na wędrówkę, dlatego dobrze jest mieć ze sobą namiot. Można wtedy podzielić trasę na odcinki dowolnej długości. W Norwegii można biwakować wszędzie, nawet w parkach narodowych i na terenach prywatnych, jednakże namiot należy rozbić co najmniej 150 m od budynku. Ta wolność wędrowania i biwakowania dla wielu turystów z Europy
jest największym atutem Norwegii.
Rowerem spod lodowca do brzegów fiordu
Podczas budowy linii kolejowej musiano najpierw wybudować drogę, którą można by było dowieźć w góry potrzebne urządzenia i materiały. W gęściej zamieszkałych rejonach takie drogi z czasem zostały przebudowane
dla potrzeb ruchu kołowego, natomiast na niedostępnym płaskowyżu
w okolicach Finse Rallarvegen, czyli droga robotników ziemnych, pozostała w stanie niezmienionym od stu lat i dziś stanowi najsłynniejszą trasę rowerową w Norwegii, pokonywaną codziennie przez setki rowerzystów, którzy wyjeżdżają z Haugastøl lub z Finse. Wieczorny pociąg relacji Bergen – Oslo z powodzeniem można nazwać pociągiem rowerowym. Na każdej stacji z wagonu towarowego wyładowywanych jest kilkanaście
lub kilkadziesiąt rowerów, a w wagonach pasażerskich niemal nad każdym podróżnym wisi kask kolarski.
Cała trasa ma ok. 100 km długości i zwykle dzielona jest na dwa odcinki. Odcinek z Finse do Flåm ma 55 km długości. Na jego pokonanie potrzeba
5 do 6 godzin. Norwegowie przyjeżdżają tu całymi rodzinami. Na trasie można spotkać rowerzystów od 7 do 77 roku życia, ale bywają też młodsi
– dwu-, trzyletnie maluchy jadą sobie wygodnie w specjalnych przyczepkach rowerowych. Wielu rowerzystów zabiera ze sobą namiot i sprzęt biwakowy
i nocuje w górach, nad jeziorem lub nad samym fiordem. Wielu przywozi ze sobą własne rowery, ale można je też wypożyczyć w każdej miejscowości przy trasie i zwrócić w dowolnej innej miejscowości.
Przed schroniskiem Finsehytta co noc stoi kilkadziesiąt rowerów. Rano czekające na rodziców dzieci rozgrzewają się jeżdżąc na łeb na szyję pomiędzy skałami, po kamieniach, po schodach. W dół i w górę. Koło dziesiątej parking pustoszeje, wszyscy są na trasie.
Przez pierwsze 10 km droga prowadzi przez płaskowyż, całkiem blisko widać ośnieżone góry, a od lodowca dobiega poranny chłód. Podjazdy nie
są zbyt strome ani zbyt długie. Wprawny rowerzysta przejedzie całą trasę bez zsiadania z roweru, z wyjątkiem miejsc, w których przez cały rok zalega śnieg. Po 10 km droga ostatecznie wznosi się na maksymalną wysokość 1343 m n.p.m., no a potem to już – prawie – tylko z górki. Jazda w dół po szutrowym podłożu jest całkiem przyjemna, ale gdy jedzie się po skałach
i kamieniach, trzeba uważać szczególnie. Trudno powiedzieć, czy częściej używa się pedałów czy hamulca.
Zjeżdżając coraz niżej, czuje się wyraźne ocieplenie, roślinność staje się bujniejsza, uderza intensywny zapach ziół. Mniej więcej w połowie trasy droga prowadzi tunelem na drugą stronę torów. Tunel okazuje się być bramą do zupełnie innego świata. Wjeżdżamy do doliny o zachwycającej urodzie. Skały przełamuje spieniona, rwąca rzeka. Ze ścian doliny spadają do niej kolejne wodospady. Na okrągło zwilżane trawy cieszą oko soczystą zielenią.
Prawdziwa jazda rozpoczyna się jednak dopiero w dolinie Flåmsdalen, przez którą w latach trzydziestych brawurowo poprowadzono kolej łączącą miejscowości Sognefjord z linią kolejową Oslo-Bergen. Ten niezwykły odcinek kolei nosi nazwę Flåmsbana. Trasa o długości 20 km, opadająca
do poziomu morza z wysokości prawie 900 m prowadzi przez 20 tuneli. Godzinny przejazd Flåmsbana jest zaliczany do najbardziej ekscytujących
w świecie podróży kolejowych. Ale zjazd rowerem jest jeszcze bardziej ekscytujący. Na samym początku trzeba zjechać serpentyną po tylnej ścianie doliny, która jest prawdziwą rowerową drogą troli. Z głową skierowaną
w dół jedzie się po nierównych skałach i usypisku kamieni, raz po raz pokonując niemal 180-stopniowe zakręty. Chwila nieuwagi wystarczy,
by przekoziołkować przez kierownicę. Nic więc dziwnego, że wielu w tym miejscu sprowadza rowery pieszo. Ale najwytrwalsi, niczym żużlowcy, zgarniają żwir i kamienie kołami, pozostawiając na zakrętach wyślizgane ślady.
Gdy spadek nieco łagodnieje i kamienne usypisko przechodzi w szuter, można jechać bezpieczniej, ale wciąż na hamulcach. Łatwiej się robi,
gdy droga osiąga dno doliny. Zakręty łagodnieją i rower bezpiecznie może mknąć wśród łąk i nielicznych gospodarstw. Z dołu doliny nie sposób dostrzec krawędzi kilkusetmetrowej ściany, przy której jedziemy.
By zobaczyć krawędź przeciwległej ściany, trzeba wysoko zadzierać głowę. Trudno uwierzyć, że ktoś wpadł na pomysł poprowadzenia tędy kolei
i że dziś w górę i w dół jeżdżą tu pociągi.
W połowie trasy drogę szutrową zastępuje asfalt i zaczyna się kolejne wyzwanie, by pomknąć w dół bez używania hamulca. Mierzę czas: 11 km
w 15 minut, zatem średnio 44 km/h. A ponieważ po drodze były dwa podjazdy, momentami musiało być ponad pięćdziesiątkę. Na dole buchające lato. Małe domki w miejscowości Flåm otoczone sadami owocowymi. Przewodniki piszą, że najlepiej tu przybyć wiosną, gdy kwitną jabłonie, grusze i wiśnie. Zakręt po zakręcie dolina wciąż zamyka się tysiącmetrowej wysokości ścianami i dopiero za ostatnim zakrętem otwiera się przestrzeń fiordu, w którym cumują ogromne transoceaniczne statki turystyczne.
Na pokładzie w palącym słońcu wylegują się pasażerowie. Flåmsbana
przy peronie czeka na odjazd. Wśród barów, restauracji i sklepów
z pamiątkami krzątają się tłumy japońskich turystów. Na trawnikach, obok położonych rowerów odpoczywają grupki młodych ludzi. Trudno uwierzyć, że arktyczny krajobraz Finse to wspomnienie zaledwie sprzed pięciu godzin.
Tekst i zdjęcia: Jerzy Kruk