fbpx

Zmęczony burz szaleństwem

Spotykamy się następnego dnia. Marika kocha się ze mną z takim żarem, z jakim kobieta musi się kochać, żegnając swojego mężczyznę odchodzącego na wojnę. A może witając go wracającego z wojny? Jerzy — mówi do mnie z wciąż jeszcze nieutulonym lękiem. Nie chciałabym cię stracić. Owieczko kochana, czy ty wiesz, co ty do mnie mówisz? — pytam wzruszony do granic. Przepraszam cię za ten lęk. To moja wina. Tak bardzo bym chciał zdobyć twoje zaufanie i przyjaźń. Jerzy, zdobyłeś je, wiesz przecież. Kiedy mnie tulisz i opowiadasz jakąś historię, jest mi miło i przyjemnie i wtedy jestem prawdziwa. Owieczko moja, seks przestał być dla mnie najważniejszy. On musi być, ponieważ budzisz moje pożądanie, pragnę cię, ale gdy tęsknię za tobą, to w swoich marzeniach nie wyobrażam sobie, jak się kochamy, tylko jak cię tulę w ramionach, jak z tobą rozmawiam, jak ty na mnie patrzysz i jak mnie dotykasz. Kocham cię, maleńka, i chciałbym się rozpłynąć w tym uczuciu do ciebie.

Patrzę na Marikę ze łzami wzruszenia w oczach, a ona patrzy na mnie poprzez swoje łzy wzruszenia. Moje szklące się oczy odbijają się w jej szklistych oczach. Widzę w tym odbiciu, jak jej szkliste oczy odbijają się w moich. Jesteśmy jak dwa postawione naprzeciwko siebie lustra, które w nieskończoność odbijają swe odbicia. O tak, to jest korytarz, którym możemy wejść jedno w głąb drugiego. Zapadamy się w tym naszym wzajemnym wzruszeniu. Lecę, lecę, lecę… To jest studnia bez dna. Nagle czuję, że Marika dotyka palcami swojej prawej dłoni grzbietu mojej lewej dłoni, spoczywającej do tej pory bez czucia na prześcieradle. Skąd wiedziała, że w tym momencie jest to najwrażliwsze miejsce mego ciała? Przesuwa swoje cztery palce przywodzące po moim nadgarstku przez wystające knykcie i zagłębienia między nimi i dalej po moich czterech palcach. Stabilizuje ten ruch swoim kciukiem, którym sunie po bocznej powierzchni mojego palca wskazującego. Gdy dojeżdża do połączenia drugiego paliczka z trzecim, odrywa od mojej dłoni wszystkie pięć palców i zsuwa je ze sobą, jakby chciała w nie zebrać nagromadzony we mnie ładunek elektrostatyczny, a potem powtarza ten gest od nowa, a ja odczuwam za każdym razem ten sam dreszcz.

Marika jednym ruchem swojego ciała przewraca mnie na wznak i kładzie się na mnie na brzuchu. Sięga dłonią do mojej głowy i delikatnie gładzi moje włosy. Mam wrażenie, że stoją mi dęba, jak podczas eksperymentów z elektrostatyki, które robiliśmy w podstawówce. Wezbrane w moich oczach dwie łzy wzruszenia nagle pękają pod własnym ciężarem i rozlewają się mokrymi strumyczkami na skronie. Zmęczony burz szaleństwem od dawna pragnę kogoś, kto zrozumie mój żal nienazwany i mą bezsłowną tęsknotę usłyszy, kto rozszalałe serce me ukoi, kładąc na moje oczy miłosierne ręce. Nie płacz — mówi Marika z najsłodszym uśmiechem i scałowuje obydwa strumyki. Nie mogę w sobie pomieścić tej jej cudnej czułości i wybucham płaczem jak małe dziecko. Nie płacz — powtarza. Nie poznaliśmy się po to, by płakać.

Marika całuje moje policzki, a potem usta. Muska i cmoka je delikatnie. Czuję na jej wargach słony smak własnych łez. Pozwól mi płakać — mówię, patrząc w jej szkliste oczy. Tak dawno nie płakałem ze szczęścia. Głaszczę Marikę po głowie, patrzę w jej niezgłębione, wpatrujące się we mnie z czułością oczy i na nowo wchodząc w ten nieskończony tunel naszych spojrzeń, zaczynam szeptem recytować: Kto teraz płacze gdziekolwiek na świecie, bez powodu płacze na świecie, płacze nade mną. Kto teraz śmieje się gdziekolwiek nocą, bez przyczyny śmieje się nocą, śmieje się ze mnie. Kto, ktokolwiek teraz umiera na świecie, bez przyczyny umiera na świecie, spogląda ku mnie. Jerzy — mówi z przejęciem Marika. Znów te twoje smutne wiersze. Skąd ty je wszystkie znasz? Siedzą mi głęboko w głowie i grają mi w głębi duszy, a ty je ze mnie wydobywasz na powierzchnię świadomości. Wierszem myślę o tobie i wierszem za tobą tęsknię.

Marika nie odzywa się słowem, za komentarz wystarcza mi głębokie, pełne wzruszenia i czułości spojrzenie jej szklących się oczu. Chłonę je, pieszczę się nim i w nim się pławię. Twoje oczy lubią mnie… i to mnie zgubi — mówię, cytując słowa piosenki. Och nie! — Marika stanowczo protestuje i dodaje z czułością, z czułością dotykając dłonią mojego policzka: Nie mów tak, przecież wiesz, że nie potrafiłabym zrobić ci krzywdy. Sam ją sobie zrobię — odpowiadam w zamyśleniu, może i nawet nieco za szorstko. Jerzy, proszę cię. Nie strasz mnie.

Daj mi wstążkę błękitną. — Wracam na Parnas i z jego wysokości wpatruję się w błękit rozpościerającego się nade mną nieba jej oczu. Oddam ci ją bez opóźnienia…Albo — daj mi cień twój z giętką twą szyją… Gdy Marika uśmiecha się słodko na ten nowy powiew poezji, ja nagle przemieniam łagodne spojrzenie w żądło swego wzroku i rzucam twardo: Nie! Nie chcę cienia. Cień zmieni się, gdy ku mnie skiniesz ręką, bo on nie kłamie! Marika drętwieje. Widzę w jej oczach panikę. Nie wie już sama, co jest prawdą, a co poezją, a przecież wszystko, co mówię i co przeżywam z nią, to najprawdziwsza prawda, zwłaszcza kiedy wyrażam ją wierszem, cudzym lub własnym. Nic od ciebie nie chcę, śliczna panienko, usuwam ramię… — mówię szorstko, przebijając jej oczy kamiennym sztyletem swego spojrzenia. Zdejmuję z jej ramienia i potylicy swoje dłonie i rozkładam ręce zrezygnowanym ruchem na pościeli. Jerzy — mówi pełnym lęku szeptem Marika — ty naprawdę mnie straszysz. Bo piękno czasem na to jest… by wystraszało. — Tym razem parafrazuję swojego ukochanego poetę i na powrót przekształcam ostry wyraz spojrzenia w najczulszy uśmiech.

Jerzy — powtarza czułym szeptem Marika. Wyraz lęku znika z jej oczu i ponownie wypełniają je łzy wzruszenia. Moje zresztą też. To się musi skończyć płaczem — mówię, wracając do poważnego tonu i przywołując nasze rodzinne powiedzenie, którego używaliśmy z dziećmi w momentach największego rozbawienia. Chciałbym, żeby spotkało to mnie, a nie ciebie. Nikogo z nas to nie spotka — mówi Marika z naciskiem, jakby wypowiadała zaklęcie, i dla zwilżenia mych spragnionych ust podaje mi soczysty miąższ owocu ust swoich.

Mimo że smukłe i drobne, ciało mojej elfetki zaczyna mi trochę ciążyć, a jej kości, dlatego że smukłe i drobne — lekko mnie uwierać. Delikatnie zsuwam ją z siebie i układamy się na boku. Marika zaciska palce prawej dłoni, obejmuje pięść palcami lewej i podsuwa sobie pod brodę. Ja robię to samo. Leżymy na boku, podpierając swe brody obiema dłońmi i patrząc w głąb naszych oczu. Oczy Mariki wciąż wypełnia ten wyraz zamętu i niepewności. By go usunąć, powoli sięgam do jej dłoni, delikatnie obejmuję je swoimi i przysuwam je sobie do ust, które wykonują trzy muśnięcia motyla, lecz nie siadają na nich. Następnie przystawiam do jej dłoni swój nos i wyraźnie je obwąchuję, patrząc w oczy Mariki pytającym wzrokiem. Gdy już ma spytać, czy coś nie tak, z moich ust wykwita kolejny wiersz: Pani pachnie jak tuberozy. To nastraja i to podnieca. A ja lubię tuman narkozy, a najbardziej — gdy jest kobieca. Uśmiechamy się do siebie z czułością. Mówię ładnie? Marika z uśmiechem kiwa głową na tak, myśląc, że to moje pytanie, a nie dalszy ciąg wiersza. …I melodyjnie? Zdania perlę jak z pereł kolię? Gdy się reflektuje, że wpadła w pułapkę, wybucha bezgłośnym śmiechem z samej siebie, aż jej się ramiona trzęsą, po czym, wciąż się uśmiechając, kręci głową z niedowierzania, jak łatwo dała się w nią złapać. Gdy się uspokaja, wyraźnie czeka na ciąg dalszy, a na jej twarzy zastyga czuły uśmiech porozumienia. Przeciągam ten moment ciszy, delektując się jej spojrzeniem, po czym kończę frazę: Pani patrzy — melancholijnie… Skąd ma pani tę melancholię?

Jeerzy, skąd ty się wziąłeś? — szepce Marika, czule przeciągając „e” przy wypowiadaniu mojego imienia. Spadłem z księżyca, a potem ty spadłaś mi z nieba. A ty, owieczko, skąd ty się wzięłaś? Nie wiem. Nie było mnie. To ty mnie wynalazłeś, to ty mnie wymyśliłeś. Gdy wrócę do domu, rozpłynę się w powietrzu. Założę kapcie i znów się przemienię w kopciuszka. W kapciuszka? — Przyciągam ją do siebie i łaskoczę pod pachami. Marika śmieje się wniebogłosy i próbuje mi się wyrwać. Luzuję uścisk i przysuwam swoją twarz do jej twarzy. Wyciskam na jej ustach trzy wesołe buziaki, a potem dwa znacznie lżejsze… i jeszcze lżejsze… i jeszcze… Marika zamyka oczy, a ja znów uczę moje usta dotyku motyla.

Mam nadzieję, że ten fragment cię przekonał, że Marika to naprawdę dobra literatura. Może więc sięgniesz po książkę w całości?

By kupić wydanie papierowe, wystarczy kliknąć tutaj:

Natomiast e-book dostępny jest tutaj:

Ciemna dziś noc

Oto słowa piosenki zakazanej przez pisowskiego urzędnika, dyrektora Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, bo to ponoć sowiecka propaganda. Hmm… miłość, tęsknota, czyhająca śmierć, łzy, nadzieja to sowiecka propaganda? Jednak ta napisana w 42. roku piosenka została wykorzystana w radzieckim filmie „Dwóch żołnierzy”, a w dodatku przetłumaczył ją wierszokleta ponoć zażydzający piękną mowę naszą. Słowem: żydokomuna w jednym.

Wokalista „Kapeli podwórkowej” Piotr Kosewski poskarżył się, że dyrektor muzeum Karol Nawrocki przerwał jego występ podczas koncertu w Noc Muzeów, wykrzykując, że śpiewa bolszewicką piosenkę. „W naszym Muzeum nie na już miejsca na sowiecką propagandę” – argumentował dyrektor.

Coraz bardziej chce mi się rzygać na lansowany przez PiS model polskości i polszczyzny. Na te ich wyroki, kto Polak, kto nie-Polak, kto patriota, a kto zdrajca, kto tchórz, a kto bohater. Michnik, Frasyniuk, Wałęsa, Tusk, Wajda, Kutz, Janda, Stuhr, Lis, Środa, Tokarczuk – nasi najwięksi politycy, publicyści i artyści to oczywiści tchórze i zdrajcy, bo ośmielają się głosić gorzką prawdę, czyli podnoszą rękę na partię i Kościół. A kto bohaterem, patriotą i prawdziwym Polakiem? Oczywiście wszystkie miernoty popierające PiS, które nie wykazały się odwagą w czasach, gdy było to dowodem zdrowego rozsądku, przyzwoitości i nieugiętości. Miernoty, które nie mogą się pochwalić żadnym międzynarodowym sukcesem, ale za to zdobywają uznanie jeszcze większych miernot, które – podobnie jak oni – przez całe życie siedziały cicho jak mysz pod miotłą i trzęsły portkami, a teraz – gdy odwaga staniała – wychodzą na ulicę krzyczeć wraz z motłochem: komuniści i złodzieje, zdrajcy, Żydzi, oszuści! Bóg, honor, ojczyzna! Kościół, naród, partia! W dupie mam taką polskość.

A polszczyzna? Polszczyzna jest duchową krainą, w której toczy się moje życie od narodzin. Ważniejszą od tej geograficznej, która dziś sięga od Odry do Bugu, a kiedyś sięgała Niemna i Dniepru. Z granicami bywa różnie, czasami można je przesunąć jednym dekretem, jednym traktatem. Nie zawsze w granicach naszej ojczyzny były Mazury, Wrocław i Szczecin, ale Mickiewicz, Norwid, Sienkiewicz, Prus i Żeromski, Wyspiański i Gombrowicz, Brzechwa, Tuwim, Herbert i Miłosz zakorzenili się w niej mocniej niż nasze dęby, lipy i sosny. Mogą nam zakneblować usta, zamknąć szkoły i uniwersytety, zesłać na Sybir, my sami możemy wyjechać na koniec świata, ale by nam wyrwać polszczyznę z głowy i serca, sami musimy doznać głębokiej urazy, by ją naprawdę znienawidzić i zapomnieć. Wielu moich przyjaciół mieszka za granicą, ale ojczyznę-polszczyznę mają ze sobą, bo wciąż myślą, mówią i czytają po polsku, choć posługują się także językiem tubylców.

W takiej właśnie ojczyźnie-polszczyźnie mieszkam od pierwszych słów, nie tylko tych, które sam wypowiedziałem, ale już od tych, które wypowiadali do mnie matka, ojciec i dziadkowie, zanim jeszcze sam zacząłem mówić. Polszczyzna to wiersze, których uczyłem się na pamięć jako dziecko. Paweł i Gaweł w jednym domu stali… Stoi na stacji lokomotywa… Samochwała w kącie stała… Hmm… nawet nie wiedziałem ile cytatów mi w głowie… stoi. Ale słowa stają mi w gardle, gdy „prawdziwi Polacy” pytają, kto z autorów tych wierszy to „prawdziwy Polak”, a kto tylko przefarbowany ze Szkopa lub Ruska, kto Żyd, a kto nie-Żyd. Polszczyzna to wiersze, których uczyłem się w szkole. Polały się łzy me… Do kraju tego, gdzie kruszynkę chleba… Niech prawo zawsze prawo znaczy, a sprawiedliwość – sprawiedliwość… Polszczyzna to dla mnie okno na świat, przez które poznałem Szekspira, Goethego, Tołstoja, Dostojewskiego i słowa o miłości i cierpieniu, o samotności, bohaterstwie i podłości, których doświadczyli ludzie mówiący inną mową niż polska. Na pewno dla nich nie mniej piękną. Polszczyzna to także język prawdy, z którego mnie i nas wszystkich chciała wykastrować komunistyczna cenzura, ale nie pozwoliliśmy na to.

Nie pozwólmy więc i dziś, by z tego języka prawdy kastrował nas byle pisowski urzędas, który chce nam wmówić, że prawdziwa polszczyzna to nie skrzydlate słowa naszych poetów i tłumaczenia na nasz język poetów rosyjskich, niemieckich, angielskich czy jakichkolwiek innych, lecz jad bezustannie sączony przez Kaczyńskiego, Rydzyka, Pawłowicz, Rybaka, Korwina i kłamstwa po tysiąckroć powtarzane przez ich propagandowe tuby.

JERZY KRUK

A może sięgniesz po moją książkę?

Pin It on Pinterest