Pamiętacie taką zabawę z Facebooka? Przez dziesięć dni mam pokazywać okładki płyt, które kształtowały mój gust muzyczny. Nie potrzeba recenzji, wystarczą same okładki. Chętnie je pokaże, ale też pozwolę sobie napisać kilka słów wspomnień, jakie mi się w związku z nimi lub artystą nasuwają.
Oczywiście najsłynniejszą płytą Milesa Davisa jest Kind of Blue, najpopularniejsza w historii płyta jazzowa. Ja też ją uwielbiam, zwłaszcza ekscytujące So What z ekscytującym duetem (dialogiem?) kontrabasu (Paul Chambers) i fortepianu (Bill Evans) na tle szczotkowania po talerzu (Jimmi Cobb). A potem wchodzą Miles Davis, John Coltrane i Bill Evans ze swoimi solówkami, przekazując sobie melodię płynnie jak pałeczkę sztafetową. Ah! Słuchałem tego ze sto razy!
Poznałem tę płytę w całości, gdy już byłem osłuchanym jazzfanem. Jednak pierwszym utworem Milesa, w którym się zakochałem, była kompozycja Teo z płyty Someday My Prince Will Come. A poznałem go dzięki Trzem kwadransom jazzu Jana Ptaszyna Wróblewskiego. To były wspaniałe audycje. Od 22.15 do 23.00, w których Ptaszyn jak wytrawny profesor wprowadzał słuchaczy, zwłaszcza takich młodych jak ja wtedy, w tajniki jazzu. Audycja leciała oczywiście w Trójce. Teraz, gdy Trójka upada, możemy uświadomić sobie, jak wielką rolę odgrywała w polskim życiu kulturalnym, tworzona przez „komunistyczne i postkomunistyczne elity”. Program zamykał i otwierał ten sam ekscytujący utwór z rytmem plumkanym na fortepianie, a potem wystukiwanym na grzechotkach i wybijanym na talerzach. Nie wiem skąd ubzdurałem sobie, że to gra Eroll Garner. W dobie internetu postanowiłem odszukać wszystkie utwory, które zapadły mi w serce. Przesłuchałem dziesiątki płyt Erolla Garnera, i nic. Aż postanowiłem napisać do Ptaszyna i zapytać go o to wprost, a on mi odpisuje, że to nie Eroll Garner, tylko Gil Evans (nie mylić z Billem) w utworze La Nevada. Najadłem się trochę wstydu. W każdym razie odkryciem otwierającym przede mną szeroko bramy jazzu były prezentowane w Trzech kwadransach jazzu cool jazzowe utwory Milesa Daviesa. Pierwszy to Teo z Someday My Prince Will Come, a tytułu drugiego zapomniałem, ale było to nagranie z Village Vanguard. Miles Davis i John Coltrane tworzą historię, a na pierwszym planie słychać szczęk szklanek i rozmowy publiczności przy stoliku.
Ale i ja osobiście miałem swój mały wkład w tworzenie historii światowego jazzu. To był rok osiemdziesiąty trzeci. Sam dół depresji stanu wojennego. Wziąłem sobie dziekankę i przez rok mieszkałem w Szczecinie, nie wykupiłem więc karnetu na Jazz Jamboree, ale gdy okazało się, że do Warszawy przyjeżdża Miles Davis, nie mogłem wysiedzieć na miejscu. W przeddzień jego występu postanowiłem pojechać do stolicy, choć nie miałem biletu na koncert. Pamiętam jak dziś: Idę dworcowym tunelem, na ziemi wielkie śmierdzące kałuże, zimno i ciemno. Co tak śmierdzi? – pomyślałem. Głębsze wciągnięcie powietrza w nozdrza nie pozostawiało wątpliwości. To był mocz. Ten smród i te kałuże. Lawiruję w tunelu, żeby nie wdepnąć w coś jeszcze gorszego i widzą, że podchodzi do mnie mój znajomy. Darek miał na imię. Dokąd jedziesz – pytam, a on: Tam gdzie ty. Masz bilet – pytam go znowu, a on: Nie. A ty? Też nie mam – odpowiadam.
Darka znałem z koncertów jazzowych. Odbywały się u nas w zamku. Co miesiąc? Co tydzień? W każdym razie regularnie. Pamiętam tamtą atmosferę, jak przed koncertem czekamy na otwarcie sali i siedzimy na podłodze, na schodach, na murkach. Wszyscy chłopacy z długimi włosami, dziewczyny w dżinsach i sweterkach. Latem w koszulkach bez stanika. Nawet pamiętam, jakie swetry nosiła Ela, dziewczyna moich marzeń, która potem została kobietą mego życia. I te koszulki też pamiętam. To były świetne koncerty. W kinach Wajda, Zanussi i Visconti, a na koncertach Namysłowski, Szukalski, Ptaszyn. Makowicz i Śmietana. Któregoś razu miał przyjechać Osjan przefarbowany na Maanam. Marek Jackowski, Milo Kurtis – wszystko OK, ale Jackowski przywiózł swoją muzę, którą na siłę lansował. Co to było? – pytaliśmy po koncercie oburzeni. Nie była to ani muzyka indyjska, której się spodziewaliśmy, ani jazz, tylko jakieś la, la la w stylu „Chryzantemy złociste”. Ta muza potem została Korą i to ona zaczęła grać pierwsze skrzypce w zespole swojego męża, który przestawił zwrotnicę na banalne rockowe tory.
W pociągu Darek mówi, że ma plan. Następnego dnia na Jazz Jamboree miały się odbyć dwa koncerty. W południe jakiegoś modnego jazz-rockowego zespołu z USA, a wieczorem Milesa (też z USA). Na pierwszy koncert na pewno się dostaniemy; schowamy się gdzieś w Kongresowej i przeczekamy do wieczora – rozwijał swój plan Darek. Ale niestety, po koncercie wyproszono nas z widowni. Dziś myślę sobie, że głupio zrobiliśmy, bo trzeba było się schować w jednej z lóż na galerii, a w foyer porządkowi przepędzali nas coraz bliżej wyjścia. W końcu Darek mówi: Do piwnicy! I zbiegliśmy w dół schodami. Niestety drzwi do piwnicy były zamknięte i przycupnęliśmy na dole klatki schodowej, skąd wyrzucono nas już po piętnastu minutach. Każdy z nas pojechał do swoich znajomych, ale umówiliśmy się przed Kongresową na godzinę przed wieczornym koncertem.
Spotykamy się, a na placu przed Pałacem Kultury – tłumy. W dodatku wstępu na podest przed wejściem chroni milicja, a przy samych drzwiach przy każdym bileterze stoi kolejnych dwóch milicjantów. Na pytanie, czy ktoś ma może bilet do odsprzedania, ludzie wybuchają głośnym śmiechem. I nagle nachodzi mnie złota myśl. Masz bilet z południowego koncertu? – pytam Darka. Mam – odpowiada. To weź go do ręki i chodź za mną – komenderuję. I przedzieramy się przez tłum, wymachując w górze nieważnymi biletami. Milicjanci też nas przepuszczają. Milicjant potrafi wyciągnąć pałę i komuś przywalić (jak dziś), ale na biletach się przecież nie zna. Dla niego bilet, to bilet. )Dlatego nie został konduktorem ani kanarem tylko milicjantem). Przy samym wejściu wciskam się pomiędzy biletera a milicjanta tak, że jednego mam z przodu, a drugiego za plecami. Niemal się przytulam do bramkarza i podsuwam mu stary bilet, a on zaczyna się jąkać: Ale, ale… Wtedy spod biletu wysuwam pięć dych i szepcę mu do ucha: Bierz, kurwa, i nie marudź. Więc on te pięć dych bierze i dyskretnie wsuwa sobie do kieszeni. No co? Wszyscy brali w łapę. Milicjanci też, ale tym razem mogli tylko obejść się smakiem. Mówię do bramkarza: „Kolega jest ze mną” i wciągam Darka za sobą.
No i znaleźliśmy się w foyer. A tam: festiwalowa atmosfera. Towarzystwo do jakiego byliśmy przyzwyczajeni i na innych koncertach. Ludzie z Czechosłowacji i Węgier opowiadali, że na granicy jazzfani byli zatrzymywani, żeby nie oglądać tego bezeceństwa, jakie miało miejsce w Polsce. Co parę metrów stoisko z pamiątkami, z plakatami, ale niestety nie było płyt Milesa. Zresztą gdyby były i tak nie byłoby mnie na nie stać. Cztery lata wcześniej byłem w Wiedniu i w jednym z domów towarowych natknąłem się na dział z płytami. W sektorze z jazzem pod literą D znalazłem Kind of Blue. Wziąłem ją sobie do ręki, żeby chociaż przez chwilę potrzymać. Zapamiętałem, że była taka… niebieska. A potem okazało się, że jest czarna, ale z niebieskim tytułem i na zdjęciu Miles też jest w niebieskiej marynarce.
W foyer Kongresowej kupiłem sobie beżowy znaczek z czarnym napisem „We want Miles”, żeby mi pasował do beżowej pikowanej kurtki, w której w tamtych latach, a właściwie zimach, chodziłem. Idziemy na widownię, a tam kolejna kontrola biletów. Tym razem babcie biletowe bez milicji. Wypatrzyliśmy sobie taką najmniej mobilną i przyczailiśmy się w pobliżu. Nagle ktoś zapalił papierosa i babcia z okrzykiem „Tutaj palenie zabronione” rzuciła się do niego, a my: czmych do środka. I bach na fotel.
Sala powoli zaczęła się zapełniać publicznością. Oczywiście przyszli widzowie z biletami na nasze miejsca, ale wszyscy wokół ich zakrzyczeli, żeby się nie przeciskali i cieszyli, że mogą usiąść na schodach. Sala Kongresowa liczy dwa i pół tysiąca miejsc. Ponoć na koncercie było cztery tysiące widzów. Siedzieli na schodach, wisieli na murkach, na balustradach. Stali nawet na scenie, ale tacy znani: Jaroszewski, Ptaszyn, Rodowicz, Karolak, Dąbrowski. Ludzi: masa krytyczna. I atmosfera bliska wybuchu. Oczywiście, gdy Miles, w czarnej koszuli, w czerwonej kurtce i w czarnym kapeluszu, wyszedł na scenę, entuzjazm był nie z tej ziemi. Ludzie reagowali jak nastolatki na koncercie Beatlesów.
Nie miałem pojęcia, co Miles będzie grał. Od czasów Kind of Blue wykonał co najmniej dwa zwroty. Od cool jazzu do jazz-rocka i free jazzu. Okazało się, że jego zespół z (wiem to dziś, bo wtedy te nazwiska nie były znane) Johnem Scofieldem, Billem Evansem (to już trzeci Evans, ale inny niż dwaj poprzedni), Alem Fosterem i Mino Cinelu gra także jazz-rock, ale zupełnie inny od tego z lat siedemdziesiątych. Bardziej dynamiczny i z nowymi, wyraźnie brudnymi dźwiękami. Dirty jazz? Ale dużo też było momentów z trąbką solo przy bardzo dyskretnym akompaniamencie zespołu.
Cały czas Miles w centrum uwagi zespołu. Widać było, jak się w niego wpatrują i reagują na najdrobniejsze gesty. Czuło się, że to jest muzyka nie tylko wykonywana, ale i tworzona na żywo. Publiczność na szczęście też okazała się rozumieć gesty giganta, który, zaczynając łagodne solówki, pokazywał, że okrzyki z widowni mu przeszkadzają. Drżałem w takich chwilach, bo kilka tygodni wcześniej w Paryżu Miles, zniecierpliwiony zachowaniem publiczności, która zamiast słuchać mistrza, zagłuszała jego grę bezmyślnym wrzaskiem, po prostu zszedł ze sceny i przerwał koncert po dziesięciu minutach. Na szczęście w tych momentach zalegała cisza jak makiem zasiał, a publiczność słuchała w skupieniu, by z końcem utworu wybuchnąć jak gejzer, jak wulkan.
Grali przez półtorej godziny, a potem zagrali jeszcze dwa bisy. Wiadomo było, że to już koniec. Aplauz był niesamowity. Zbliżyłem usta do ucha Darka i spytałem, co to znaczy, pokazując na swój znaczek, bo wtedy angielskiego nie znałem ni w ząb. „My chcemy Milesa” – przetłumaczył mi kolega. Złożyłem dłonie w tubę i ryknąłem mu do ucha: We want Miles! A potem puknąłem w ramię tych z niższego rzędu i wykrzyczałem nie zwijając tuby: We want Miles! I to samo do tyłu. I po pół minucie krzyczała cała Sala Kongresowa, a w zasadzie półtorej Sali Kongresowej: We want Miles! We want Miles! We want Miles! We want Miles! I Miles wyszedł raz jeszcze na scenę, gestem ręki pokazał, żebyśmy się tak nie darli, bo zgra coś jeszcze. Zdjął kurtkę, rozpiął koszulę na piersiach i zagrał trzeci bis. I to był mój osobisty wkład w historię jazzu. Jeśli chcecie posłuchać, ten fragment koncertu jest tutaj:
A tutaj jest sklep z moimi książkami: