Rodzice jej, gdzieś tam przez dalekie i zawiłe koligacje, byli spowinowaceni, jak to na wsi, ale nie byli krewnymi. Narzeczony mieszkał ze swoją owdowiałą matką (ojciec umarł na raka kilka lat wcześniej). Odziedziczył po ojcu gospodarkę. 15 hektarów, pięć krów i małą chlewnię. Nie będę ciągnął trzech srok za ogon, zdecydował, gdy został gospodarzem. Kto to widział, wydoić krowy, wyprowadzić na pastwisko, nakarmić świnie, obsiać, zebrać, wymłócić wszystko. Trójpolówka jakaś. Założę farmę tuczników, zdecydował. Wziął kredyt i zbudował. Pole oddał w dzierżawę, za darmo. Dopłaty mi wystarczą, mówił. Paszę kupię gotową, Higiena, antybiotyki, witaminy, to dzisiaj jest ważne. Ma chłop głowę na karku, mówili o nim we wsi.
Potrzebna mu była podobna kobieta. Zdecydowana, twarda, co to po ziemi twardo stąpa i pracy się nie boi, nie tam jakaś lala z miasta, tylko czerstwa dziewucha ze wsi. I znalazł taką. Robotna była, wesoła, a w dodatku pobożna i nosa nie zadzierała, chociaż jej ojciec od lat był sołtysem.
W niespełna półtora roku po ślubie urodziła im się dziewczynka. Geny im się dobrały nad podziw udanie. Dziecię rosło szybko i nabierało mocy, napełniając się mądrością. Dziewczynka lubiła przesiadywać z dorosłymi, przysłuchiwać się im i zadawać pytania. Wszyscy zaś, którzy jej słuchali, byli zdumieni bystrością jej umysłu i odpowiedziami. Jej matka chowała wiernie wszystkie te wspomnienia w swym sercu. Weronika zaś czyniła postępy w mądrości, w latach i łasce u Boga i u ludzi.
Od najmłodszych lat była bardzo religijna. Po matce, i po ojcu chyba też. Rodzice nigdy nie zaniedbywali niedzielnej mszy świętej. Matka w każdą sobotę dokładnie sprzątała dom, od poddasza po parter i od okien do drzwi. Ojciec ogarniał obejście. Grabił, wymiatał, wyrównywał. Wieczorem matka prasowała białą koszulę ojca i jedną ze swych białych bluzek. Miała ich kilka, ale najbardziej lubiła tę lniano-bawełnianą po swej matce z dużym, koronką obszywanym kołnierzem, który zawsze krochmaliła przy praniu. Zakładała ją rzadko. Od święta albo na odpust. W zwykłą niedzielę wybierała coś z taniej konfekcji. Ojciec zajmował się butami. Czyścił je, pastował i glansował do połysku. Gdy dzieci podrosły, rodzice wciągali je w swoje prace. Weronika pomagała matce, a chłopcy – ojcu. W sobotę wieczorem na wieszakach czekały dwie białe bluzki i trzy białe koszule, trzy pary zaprasowanych na kant spodni i pięć par butów. Niosący się z sieni zapach pasty do butów mieszał się z roznoszącym się po całym domu zapachem pasty do podłogi.
Choć kobiety i mężczyźni, dziewczynki i chłopcy od lat mieszali się ze sobą w kościele, Weronika z matką siadała zawsze w prawym rzędzie ławek, a chłopcy z ojcem udawali się na lewo. Siadali z przodu, nie w pierwszym rzędzie, ale dość blisko balasków. Jeszcze zanim poszła do pierwszej komunii, objawiła swój talent muzyczny. Nasz słowik, mówił o niej stary ksiądz proboszcz, i panie z parafii też. Znała słowa wszystkich pieśni. Czy ona się uczy ich w domu na pamięć? – dopytywał się ksiądz i ludzie. Nie, mówiła matka. Wystarczy jej raz posłuchać piosenki, w radiu lub w kościele, by ją samodzielnie zaśpiewać w całości. Zdolna była, wiedzieli to wszyscy. W szkole też – prymuska. Co roku nagroda i świadectwo z paskiem.
Rodzice jej też byli pobożni, ale bez przesady. We wsi dość było prawdziwych dewotek i dewotów. Ojciec nosił baldachim w Boże Ciało, Matka przychodziła posprzątać kościół tylko raz w roku, przed Wielkanocą. Czasami przynosiła kwiaty z własnego ogrodu. Na tacę rzucali tylko monety. Oni – grubsze, dzieci – drobniejsze. Banknot, też nie za gruby, był tylko do koperty, gdy ksiądz przychodził po kolędzie. Katolicki głos z radia rozlegał się w ich domu dość regularnie, katolicki obraz z telewizji – rzadziej, ale nie to co u teściowej: od rana do wieczora.
Ludzie ich szanowali. Pogodni byli, spokojni, zwyczajni. Ojciec szedł po mszy na piwo, wypijał dwa. Na weselach, komuniach, chrzcinach i imieninach wypijał więcej, ale bez przesady, jak wszyscy. Gdy wypił o jeden kieliszek za dużo, nie awanturował się, nie bił żony – jak inni – tylko, zmęczony, dawał się odprowadzić do domu i położyć do łóżka.
Ojciec o rolnictwie myślał nowocześnie, ale o problemach nowoczesności nie myślał w ogóle. Ja jestem chłop, a nie filozof, odpowiadał Weronice, gdy go pytała o gender, o eutanazję, o homoseksualizm, o in vitro. Świniopas, a nie chłop, zażartowała raz Weronika, a on się przez to na nią obraził. Dbał o nią, kochał, pracował dla niej, wstawał o świcie, serce by dla niej oddał, dałby się pokroić na kawałki, a ona mu wyrzucała, że w domu nie ma książek, że gazet nikt nie czyta, że do teatru nie chodzą, do kina nawet też nie. Niewdzięczną mam córkę, powtarzał ze smutkiem, a ona na to, że tata jest szorstki. I tak wykopali rów pomiędzy sobą, który się z każdym rokiem powiększał. Ojciec gorzkniał, a córka zamykała się w sobie.
Skąd o tym wiem? Weronika mi opowiedziała.